Profil użytkownika

Z zawodu aptekarz, z wykształcenia umysł ścisły, z zamiłowania maruda. Od lat bawię się w recenzowanie książek, co pozwala mi spożytkować ostatnią z tych cech. Teraz próbuję swoich sił również od tej piękniejszej strony literatury.


komentarze: 945, w dziale opowiadań: 700, opowiadania: 281

Ostatnie sto komentarzy

O ile nie osadziłeś akcji gdzieś w latach 90 ubiegłego stulecia lub wcześniej, to jakoś mocno widowiskowo nie będzie, zakładając, że bohater wykaże minimum zdrowego rozsądku i nie poda pacjentowi całej apteczki naraz.

Odpowiadam zakładając, że rzecz dzieje się mniej więcej teraz i w Polsce (bo w innych czasach i miejscach mają inne środki nasenne). Zakładam też, że chodzi o jednorazowe przedawkowanie leku lub interakcję kilku leków.

Najpopularniejszym środkiem nasennym w naszym kraju jest zolpidem. Jest on względnie bezpieczny (z naciskiem na względnie), bo nawet zażycie całej paczki nie powinno pacjenta zabić – choć może wywołać śpiączkę. Ale zakładając, że bohater nie jest idiotą, raczej nie powinien komuś fundować aż takiego przedawkowania. Zalecana dawka to 1 tabletka dziennie, podanie większej zwykle oznacza trudności z wybudzeniem pacjenta, przedłużającą się senność, trudności ze skupieniem uwagi itd. Niebezpiecznie robi się, gdy pomieszamy zolpidem z innymi środkami działającymi depresyjnie, czyli innymi środkami nasennymi, środkami przeciwdepresyjnymi, opiatami itd. Nasilają one wtedy nawzajem swoje działanie. Z ciekawszych efektów może wystąpić euforia (opiaty) lub omamy wzrokowe (sertalina i inne antydepresanty). W połączeniu z alkoholem zolpidem może zabić, ale może też wywołać tzw. efekty paradoksalne, czyli pobudzenie, a nawet wzmożoną agresję.

Inne środki wymienione przez Tarninę (opiaty, benzo i barbiturany) nie są obecnie wykorzystywane w lecznictwie otwartym jako leki nasenne (bo były niebezpieczne) choć mają inne zastosowania.

Mamy też środki, które formalnie nie są lekami nasennymi, ale mogą być używane jako takie np. hydroksyzyna (stosowana przeciwlękowo, ale powoduje też senność). Objawy przedawkowania hydroksyzyny (bezczelnie skopiowane z ulotki): nudności, wymioty, tachykardia (przyspieszenie czynności serca), gorączka, senność, zaburzenia odruchu źrenicznego, drżenie, splątanie lub omamy, a następnie może wystąpić obniżony poziom świadomości, depresja oddechowa, drgawki, niedociśnienie tętnicze lub zaburzenia rytmu serca oraz pogłębiająca się śpiączka i zapaść krążeniowo-oddechowa.

w końcu “mamy” kuru za kanibalizm, to może i za puknięcie owcy można coś otrzymać.

Och, można. O ile to dzika owca – lub chociaż “dzika” (to znaczy normalnie luzem wypasana i kopulująca w naturalny sposób). Ale cokolwiek się od niej podłapie, nie będzie tak charakterystyczne jak choroby prionowe. Najszybciej syfilis – nic przyjemnego, ale obecnie łatwo wyleczalne no i można podłapać też od drugiego człowieka.

Nooone! Honotu, pytanie do lekarza lub farmaceuty!

Ech, to ciężki temat. Tu by się weterynarz przydał – odzwierzęce STD wciąż są w medycynie pewnym tabu. 

Ale jakimi chorobami może zarazić się człowiek, kopulującymi ze zwierzętami? Jest jakiś weneryk, który może  wskazywać na takie… em… niepokojące zachowania seksualne?

Ogólnie mówiąc, nie (a przynajmniej ja żadnego nie znalazłem). A szczególnie mówiąc, to zależy, co masz na myśli. O jakiej epoce mówimy? Jaki jest stan wiedzy medycznej? Jak blisko przyglądamy się pacjentowi? Czy to ma być zerkniecie na genitalia w sypialni czy raczej pełne oględziny medyczne w szpitalu?

Wracając do ogółów – jest kilka problemów.

Pierwszy jest taki, że jeżeli jakąś chorobą weneryczną można się było zarazić od zwierząt, to obecnie jest ona już też ludzką chorobą weneryczną. Więc od bydła można było się niegdyś zarazić się kiłą i rzeżączką (obecnie raczej nie – antybiotyki i chów przemysłowy nie sprzyjają). Nasza wspólna historia ze zwierzętami gospodarskimi jest długa, a jeżeli jakiś patogen jest w stanie przekroczyć barierę gatunkową, to zwykle jest w stanie zarażać również w obrębie nowego gatunku – więc jak dostatecznie dużo razy ktoś przeleciał krowę z syfilisem i się zaraził, by potem przekazać bakcyla dalej, to przestała być choroba odzwierzęcą. Więc żeby można było się czymś zarazić tylko od zwierząt, musiałoby to być coś względnie nowego, co do tej pory nie przeszło na ludzi, albo musiałoby to być zwierzę, które nie miało do tej pory zbyt wielu kontaktów z ludźmi (powodzenia w znalezieniu takiego) – tak czy siak, przy okazji sprawi to że ustalenie, jak pacjent zaraził się chorobą będzie trudne.

Drugi problem jest taki, że choroby weneryczne w ogólności dają mało specyficzne objawy. Wysypka w okolicy genitaliów może mieć wiele przyczyn i mało kto w pierwszej kolejności założy, że właściwą jest stosunek z owcą. A nie wszystkie choroby w ogóle dają jakiekolwiek zmiany w okolicy genitaliów. Np. AIDS (który zapewne też pierwotnie był chorobą odzwierzęcą) nie.

Trzeci problem jest taki, że nawet jeżeli zrobimy dokładne badania i ustalimy, że pacjent jest zarażony np. brucelozą, to do zakażenia nie musiało dojść poprzez stosunek płciowy – w przypadku tej choroby w grę wchodzi też np. spożycie niepasteryzowanego mleka lub przeniesienia zakażenia do ust po kontakcie z zarażonym zwierzęciem.

Może uda mi się jeszcze coś wygrzebać. Ale raczej nie będzie to nic w stylu Holmesa patrzącego na czyjeś nadgarstki, by stwierdzić, że “elementarnym jest”, że ów spółkuje z owcami. 

Ale czy ludzkie mięso mogłoby skurczyć się podczas obróbki termicznej, tak jak robimy to wieprzowe? Czy może zachowałoby się w niezmiennej formie, jak np. jest z drobiowym? Szukałam coś na ten temat, ale znalazłam tylko porównania smakowe ludzkiego mięsa z innymi.

Każde mięso kurczy się przy obróbce termicznej na skutek utraty wody. Utrata wody jest tym łatwiejsza im bardziej rozdrobnione jest mięso (powierzchnia parowania) i im dłuższa jest obróbka. Paradoksalnie, niższa temperatura smażenia sprzyja utracie wody. Konkretna ilość zależy też od zawartości tłuszczu w mięsie, sposobu obróbki i innych czynników.

Druga kwestia – pewnie niektórzy wiedza, ale z pestek pewnych owoców można uzyskać cyjanek. Jednak czy ulegnie on rozkładowi, np. w przypadku wysuszenia samej pestki lub podczas obróbki termicznej?

Amigdalina, najbardziej znany glikozyd cyjanogenny, wymaga sporej obróbki wewnątrz organizmu, zanim uwolni cyjanek – jak pisała Tarnina (pestki tarniny zawierają zresztą amigdalinę, więc wiadomo, że zna się na rzeczy). Suszenie pestek nie powinno przeszkadzać działaniu substancji.

gravel

 

Wybacz poślizg, dopiero zauważyłem gwiazdkę.

 

Fajny motyw z tym powtarzającym się zdaniem na początkach podrozdziałów. Nadaje to historii rytmu, przynajmniej do pewnego momentu, bo później bezpowrotnie znika.

To zdanie otwiera fragment początkowy dla nowej “warstwy” tekstu, więc kiedy w drugiej połowie “wynurzamy się” z przeszłości i wracamy do już poznanych czasów, nie czułem konieczności powtarzać zabiegu – zwłaszcza, że powracamy tuż po opowieści/zakończeniu wspomnień.

niemniej, przyjmowanie perspektywy religijnego fanatyka jest nieco ryzykowne, właśnie ze względu na to, że lwia część czytelników nie będzie w stanie wejść w jego buty i zrozumieć kierujących nim motywacji.

Hm… Możliwe. Ale czy każdy z nas nie zna kogoś takiego? Kogoś, kto poświęca swoją rodzinę, zdrowie i duszę na ołtarzu “czegoś”? Wystarczy zastąpić takiego czy innego boga takim czy innym bożkiem – karierą, bogactwem, sławą – i nieco łatwiej (jak sądzę) będzie wejść w buty bohatera.

 

Tak czy inaczej dziękuję pięknie za przemyślany i dający do myślenia komentarz.

Gratulacje, zwłaszcza dla None. Ale wiesz, że teraz będziesz musiał bibliotekować?

Ech, tylko czy myszka wytrzyma tyle klikania… 

Ogromnie dziękuję za głosy (zarówno te na tak jak i te na nie), miło mi niezmiernie. Jestem w lekkim szoku, że akurat ten z moich tekstów zdobył aż takie uznanie (zwłaszcza, że ledwie uzbierał głosy na bibliotekę) – wniosek jest jeden, muszę częściej pisać kobyły po prawie 80k znaków. :P

None, fajnie, że dostałeś piórko (jakbyś nie dostał, to miałbym trochę kaca moralnego, że dałem NIE, podczas gdy tekst naprawdę mi się podobał – szczegóły w komentarzu, który dziś wrzuciłem).

Zupełnie niepotrzebnie. Piórko jest miłe, ale bardziej cieszą mnie piękne, merytoryczne komentarze, jakie powpadały mi od czasu nominacji. Te wcześniejsze oczywiście też. ;)

 

No i gratulacje dla współnominowanych – choć tym razem się nie udało, będę za was trzymał kciuki w przyszłości.

krar85

Piórkowo zagłosowałem na NIE, ale z perspektywy kilku dni zaczynam nabierać wątpliwości. Bo opowiadanie, zwłaszcza początek, zostało w głowie. Ta rutyna i sceny z wypatrywanie dymu, niby detal, ale doskonale zbudowały bohatera.

Mówią, że pierwszy instynkt najlepszy. ;) Widać mimo wszystko czegoś zbrakło – nie frasuj się tym w ogóle, ja wolę poznawać swoje niedostatki, niż być chwalonym. ;)

Tylko później trochę to siadło, bo na samym umiejętnym pokazaniu rutyny trudno utrzymać długo uwagę. I tutaj wchodzi kwestia pokazywania bohatera z nieco innej strony, czyli poprzez relacje. Żona, Nin, przyjaciel, wieśniacy. To wyszło dobrze, ale każda z tych relacji jest podobna, stanowi jedynie tło dla fanatyzmu (inną postawę okazuje tylko w stosunku do kapłanki).

To jest doskonała uwaga. Nie myślałem tak o tym, ale to absolutna racja, powinienem to bardziej różnicować.

Podsumowując: dobry tekst, wciągający, choć długi (miejscami zbyt długi), ale lektura dała mi masę frajdy. Do mojego TAKa zabrakło BARDZO niewiele, w każdym razie powodzenia i czekam na kolejne, równie zacne opowiadania.

Cieszę się i zobaczę, co da się zrobić.

 

Outta Sewer

Tak, wciąż zdarza mi się jeszcze pokulać stare dobre k20. I to bardzo trafne porównanie.

Cieszę się, że opowiadanie przypadło do gustu i że finał zagrał, bo dość mocno nad nim kombinowałem.

 

Wam obu raz jeszcze dzięki za lekturę i komentarze! 

PS. Tytuł jest do bani. Serio, jest okropny, zdradza w pewnym stopniu los, który przypadł w udziale Harbie. Pasowałby do wiersza, pasowałby do jakiejść krótszej formy lirycznej, do tego opowiadania mi nie pasuje, pomimo tego, że pasuje do tego, o czym to opowiadanie jest ;)

Rozumiem, co masz na myśli, ale słyszę tylko, że tytuł jest liryczny i dopasowany do treści. :P No i wiesz, opowiadanie zaczyna się od przedostatniej chronologicznie sceny, więc ile tu można zdradzić. :P

Golodh

To znaczy problemem nie jest może sam infodump, a bardziej to, że w konsekwencji dialog jest nienaturalny. Jest to zresztą w mojej opinii największa wada Twojego tekstu – właśnie dialogi. Często są nienaturalne, dziwne, generalnie mocno odstają od reszty warstwy językowej (za którą generalnie postawiłbym plus):P

Zarzuty w kwestii dialogów się powtarzają – co czyni je o tyle cennymi, że będę wiedział, nad czym pracować w przyszłości. Dzięki.

Co się tyczy reszty opowiadania… Wydaje mi się, że wstęp (do wejścia pierwszej retrospekcji) był nieco przeciągnięty i trochę przez niego brnąłem (co nieco zniechęca do dalszego czytania). Z jednej strony widzę czemu tak go skonstruowałeś, z drugiej przynajmniej trochę bym się nim jeszcze pobawił:P No i później, gdy zacząłeś się cofać, czytanie zaczęło iść sprawniej.

Ten fragment jak widzę budzi mieszane odczucia. Zrzucę to na różnicę gustów.

Bo, mimo nawet większych wad, doceniam jak dobrze jest on przemyślany i zaplanowany, co na portalu zdarza się imho rzadko:P

Bardzo mnie to cieszy – bo faktycznie dużo o tym tekście myślałem.

Dzięki za komentarz, miłe słowa i cenną krytykę!

 

krar85

Zdecydowanie kupiłeś mnie początkiem, który choć nieco przydługi, doskonale ilustruje położenie i punkt widzenia bohatera. Choć akcja rozkręca się powoli, to szybko zacząłem patrzeć na świat zmęczonymi, zapiaszczonymi oczami.

No właśnie, mieszany odbiór. ;)

Trochę zabrakło pociągnięcia wątków pobocznych – Nin i przyjaciel dosłownie zniknęli w którymś momencie, co z jednej strony podkreśla tragedię Strażnika ale też buduje wrażenie, że Świat kreci się wokół niego.

Mogę zrozumieć, że to wywołuje poczucie niedosytu, ale taki był zamysł. To opowiadanie, jak słusznie zauważyłeś, kręci się wokół Strażnika, który jest osobowością bardzo egocentryczną.

Ale żeby nie było tak słodko, zbudowałaś udaną scenę i przedstawiłeś ciekawą historię, którą jednak – mam wrażenie – można by równie celnie przekazać w znacznie mniejszej ilości znaków. Styl i – miejscami – “dbałość o detale” sprawiły, że całość zajęła prawie 80k znaków, sporo.

Racja, całkowita racja. Ale to jeden z niewielu tekstów, które pisałem bez limitu nad głową. No i pozwoliłem sobie popłynąć.

Fantastyka jest, ale znowu, jak na tak długo formę jest jej niewiele, a tajemnica zza drzwi okazuje się być realna, co z jednej strony dopełnia obrazu tragedii ale z drugiej pozostawia czytelnika z pewnym niedosytem.

Co do drzwi – jak wspominałem gdzieś wcześniej, nigdy nie były one dla mnie centralnym elementem tekstu, stąd też może nie poświęciłem im tyle uwagi, ile powinienem. Co do fantastyki – jest jej niedużo, fakt. Ale kiedyś było więcej, tylko bogowie odeszli. ;)

 

No i dlatego moja decyzja nominacyjna będzie pozytywna.

Nad głosem muszę się jeszcze zastanowić chwilę, postaram się odezwać jutro.

Wait, what?

-------------Jedną pełną zdumienia wizytę w hydeparku później-------------

O… No tego jeszcze nie było. 

Golodh

Sorki, ale ten dialog jest strasznie infodumpowy:/

Cóż, pada w nim trochę informacjo, to fakt. Z drugiej strony – to krótki, dość lekko (mam nadzieję) napisany fragment, więc chyba aż tak nie obciąża czytelnika tym zrzutem. No i jestem przeciwny demonizowaniu infodumpów, o ile się ich nie nadużywa. Pewnie mógłbym te informacje rozcieńczyć, rozciągnąć w tekście – ale on i tak jest chyba dość długi. ;)

Co nie znaczy, że nie uważam twojego zarzutu za słuszny lub że go lekceważę. Rozumiem, że ten fragment nie jest dla ciebie tak dobry, jak powinien być, ale moje pisarskie umiejętności nie są chyba dość duże, by go rozwiązać nie generując kolejnych.

W sumie zdziwiłem się – rzadko słyszałem o taranie forsującym mury – ale konsultacja ekspercka mówi, że wszystko ok. Tylko słabe te mury musiały być w takim razie:P

Mur był zapewne z piaskowca klejonego na glinę lub wręcz z suszonej na słońcu cegły klejonej na glinę. No i zapewne nie był zbyt wysoki, jakieś 3-4 metry.

Źle postawiony przecinek

Dzięki, wysyłam po niego panów w kominiarkach.

Pełny komentarz jutro.

Czekam w napięciu.

 

Krokus

Z technicznych – trzeci fragment od końca jest niewyjustowany.

Panowie w kominiarkach pojadą i do niego.

Mam trochę zastrzeżeń do dialogów. Niektóre, jak np. rozmowa Harba-żona są sztucznie nadęte. Mógłbym to zrzucić na karb konwencji, przebolałbym. Ale w kontraście wpadają takie frazy jak “Ta, moja też”, czy “Takiego!”. Wiadomo, że to inna rozmowa, ale ten ton i współczesne brzmienie odzierają dialogi z aury starożytnej świątyni. Jak dla mnie, stanąłeś tu w zbyt szerokim rozkroku.

Możliwe, że masz rację. Harba miał być patetyczny i nieco nadęty, pozostali bohaterowie – zwyczajni, ludzcy. Ale zarzut o nadmierną współczesność dialogów się przewija.

Bohater jest jeden i jest spójnie zbudowany. Całość jest zresztą studium jego samotności i oddania, może wręcz fanatyzmu. Z drugiej strony nie porwał mnie. Całość czytałem z zainteresowaniem, ale trudno kibicować takiemu typowi.

Nie no, absolutnie nie chciałbym, żebyś mu kibicował. W końcu przechodzi on upadek moralny, poświęcając dla swojej “pracy” zdecydowanie zbyt dużo.

Natomiast koniec mnie nie powalił, ani też nie zaskoczył. Jest odzwierciedleniem tytułu – przyszedł powoli i wolniutko, bez zrywów, nas z tekstu wyprowadził. Nie chcę pisać, że się zawiodłem, bo przecież nie każdy tekst musi wstrząsać, nie zawsze musi wiać dziesiątka. A jednak troszkę zabrakło mi tu mocniejszej więzi z tekstem. Przeczytałem z zainteresowaniem, to była dobra lektura, ale też taka, która nie zostawia po sobie czegoś więcej.

Rozumiem to w pełni, ale mogę rzec jedynie, że cóż czasem tak bywa. Tak czy inaczej ogromne dzięki za lekturę i komentarz, był pomocny.

A, kurczę, nawet nie zauważyłam, że to takie długie ;)

Cieszy się moje serce wodolejcy.

Pytanko: skoro kapłanka przechowywała wiedzę podbitych ludów, nawet tę heretycką, to co takiego było zamknięte w podziemiach? Coś jeszcze starszego?

Wiedzę przechowywano właśnie w podziemiach, kapłanka zeszła tam i zrobiła z niej użytek w akcie desperacji. Jest to zasygnalizowane tak ledwie ledwie (w jednej ze scen ona mówiąc o zgromadzonej wiedzy muska klucze do zakazanych drzwi), więc z pewnością mogło umknąć.

Dziękuję bardzo za miłe słowa i cieszę się, że fraza się spodobała – bo była na granicy wylotu z tekstu za purpurowość.

Gdzie zakopano babole? Na polu rzeżuchy, opodal gniazda gżegżółki, a kurhanu pilnuje wataha druhów z żółtaczką. No bo jakżeby inaczej.

Wielkie dzięki za miłe słowa oraz za łapankę – babole schwytano, związano i wywieziono nocą w nieznanym kierunku.

Dodam we fragmencie, że na początku nie docierało do bohatera, co mówi druga osoba. A później już usłyszy, kiedy ten pierwszy szok minie. Bo właśnie czytałam, że paraliż potrafi potrwać kilka minut, więc w tym czasie coś już powoli dotrze. 

Pamiętaj tylko, że ten “paraliż” wynika właśnie z porażenia nerwów, więc problem ze skupieniem uwagi może się utrzymywać – to nie tak, że leżymy sobie spokojnie, tyle że nieruchomo, ból może trwać. Ale oczywiście kiedy minie pierwszy szok, coś tam powinno już docierać – o ile twoja postać nie ma zapamiętać czegoś mega dokładnie, nikt nie powinien się czepiać. No i dużo zależy od tego,  jak bardzo realistyczną konwencję przyjmujesz. 

Czy osoba trafiona odpowiednią dawką z paralizatora, upadając na ziemię, będzie od początku słyszała wszystko, co do niej mówią? Czy przez ten szok wywołany paralizatorem, nie jest to możliwe?

Jak zawsze, to zależy. W tym również od tego, co przez to rozumiesz.

Paralizator nie powinien wpływać na ośrodkowy układ nerwowy, więc nie wywoła głuchoty ani nic w tym rodzaju. Ale potraktowana nim osoba przeżywa duży szok. Nie ma więc mechanicznych przeszkód, żeby słyszała, co się do niej mówi, ale prawdopodobnie nie zdoła się na tym skupić.

Można to porównać do mówienia do osoby, która uderzyła się właśnie młotkiem w palec – dźwięk do niej dociera, ale jej świadomość jest zbyt zajęta innymi bodźcami (a w przypadku porażenia paralizatorem jest tych bodźców dużo i to o dużym nasileniu), żeby zajmować się przetwarzaniem informacji. Jednak po kilku sekundach, kiedy najgorsze minie, jej zdolności poznawcze powinny wrócić do normy.

Zaskoczyłem się. Spodziewałem się Nocronomiconu, a tam Biblia.

 

Fabuła opowiadania jest o tyle interesująca, że nic w zasadzie się w nim nie dzieje, a i tak potrafi wzbudzić emocje. Nawet fakt, że kluczowy element tej opowieści to w zasadzie spory infodump nie zmienił faktu, że poznawałem ją z zainteresowaniem – wpierw ciekaw rozwiązania zagadki, potem zajęty składaniem puzzelków.

Kreacja postaci użytkowa, ani na plus ani na minus. Dziadek może troszkę pogłębiony, ale wciąż raczej rekwizyt niż osoba.

Światotwórstwo w porządku. Nic zaskakującego, jak się chwyci, o jakich realiach mowa, ale wszystko opisane na tyle sprawnie, by nie przeszkadzało to szczególnie.

 

Podsumowując – czytałem z przyjemnością.

Jak na kryminał nieco pośpieszne, ale poza tym bardzo przyzwoite opowiadanie.

 

Fabuła skonstruowana porządnie. Może momentami nieco zbyt mocno bijesz czytelnika po głowie wskazówkami, a finał z całą pewnością jest nieco zbyt pośpieszny, przez co intryga nie zdąży dojrzeć, a już jest rozwiązana, ale poza tym jest w porządku, czytałem z zainteresowaniem.

Kreacja postaci użytkowa, bez fajerwerków, ale też nie dająca powodów do narzekań.

Światotwórstwo przyjemne. Bez większych infodumpów, opowiedziane nie wprost, daje obraz świata na tyle odmiennego, by intrygować, ale też na tyle znajomego, by nie były niezbędne sążniste wyjaśnienia. No trafia w mój czuły punkt, bo mam słabość do epoki.

 

Podsumowując – czytałem z przyjemnością.

Wybacz poślizg.

A tutaj trochę się wybronię, bo bywała często świadkiem śmierci jeszcze gdy mieszkała w stolicy. Czy potem, w drodze przez dolinę, już spętana mogła być trochę zbyt wygadana? Być może, ale jej nienawiść do Hakanneru i Diobakkusa skutecznie przyćmiewała wcześniejszy szok.

Może, może. Czemu by nie.

Na tyle ile jestem świadom, harcowników często wysyłano przodem, by wybadali sytuację.

Z wikipedii:

Harce (węg. harc – „walka, zmaganie”) – obyczaj znany od czasów starożytnych polegający na odbywaniu pojedynków przed rozpoczęciem bitwy. Harcownikami (harcerzami) bywali zazwyczaj rycerze, chcący w ten sposób uzyskać wojenną sławę.

Ze słownika PWN:

harcownicy [węg. harc ‘walka’],pojedynczy jeźdźcy wysunięci przed szyk wojska i staczający utarczki z jeźdźcami przeciwnika lub nękający napadami, tzw. harcami.

Tak czy siak raczej jazda niż piechota, raczej nie używało się ich też do wybadania sił wroga, a do siania zamętu i/lub w celach “rytualnych” – dla chwały i honoru.

Chociaż czy na pewno? W starożytności często wykorzystywano brudne strzały (w końcu stąd wzięło się słowo toksyna → toxon jako łuk po grecku). W takim przypadku gdyby do krwiobiegu dostała się taka ilość bakterii, to szybko zaczęłoby rozwijać się ostre zakażenie → posocznica, więc osłabienie, wycieńczenie i gorączka. 

Sam fakt wystąpienia zakażenia nie budzi u mnie wątpliwości – nawet gdyby nie użyto brudnej strzały. Ale zakażenie powinno najpierw być lokalne, rana powinna ropieć, puchnąć, boleć itd. Jak już wda się posocznica, to pacjent leży grzecznie, majaczy sobie z gorączki i bólu, a nie snuje się po ruinach. :P

 

Starożytny klimat to mój klimat, więc zacierałem ręce na tę lekturę.

W takim wypadku możesz mieć ochotę zajrzeć do tego opowiadania – jak napisałem w komentarzu, starożytność jest tam nieco pretekstowa, ale wiele osób chwali świat, więc może i tobie się spodoba?

Środek jednak zaczyna się dłużyć i niestety szybko odziera opowieść z tego, co w niej najsmakowitsze, to jest nieznanego. Pogaduszki z Nin, a szczególnie fabularyzowana historia upadku Htot i warty Niepokalanych, osłabiły moje zaangażowanie – efekt podania na tacy prawie wszystkich odpowiedzi.

Obawiam się, że będę to musiał zrzucić na karb różnorodności gustów. Sam nie lubię opowiadań, w których trzeba się domyślać, co autor miał na myśli – a wręcz budzą one we mnie często podejrzenie, że autor sam nie jest pewien, co ma na myśli. Sam więc (raczej) takich nie piszę – o ile nie mam nic przeciwko fabułom-metaforom (co, mam nadzieję widać po powyższym tekście), to staram się zwykle, żeby po lekturze czytelnik miał jasność, co chciałem powiedzieć. Na poparcie mojej tezy dodam, że pojawiały się opinie, że początek jest najsłabszą częścią tekstu. ;) Oczywiście nie znaczy to, że twoją opinię uważam za błędną czy pozbawioną wartości – acz jest to chyba jedna z tych rzeczy, co do której po prostu nie będziemy się zgadzać. ;)

Od połowy opowiadania nie pozostaje nic innego, jak czekać ostatecznego starcia, któremu twardogłowy Harba nie podoła.

Pełna zgoda, fabuła jest raczej przewidywalna.

Nawiasem, czy dobrze rozumiem, że strażnik spowiedział się dziewczynce z porzucenia żony i zbrodni na Gamilu?

Opowieść, którą poznajemy my nie musi być tą samą, którą opowiedział Harba – nikt raczej nie opowiada historii w taki sposób. Oczywiście wniosek, że skoro my o tym wiemy, to i Nin zapewne się dowiedziała jest zrozumiały i spodziewałem się, że ktoś prędzej lub później podniesie tą kwestię. W mojej głowie tak się nie stało. Ale moje intencje to moje intencje, a co w tekście to w tekście.

Jaka była jej reakcja i właściwa rola poza tym, żeby wysłuchała tła historii i stała się jego kolejnym wyrzutem sumienia?

Była “przybraną córką”, którą Harba poświęcił na ołtarzu swojego obowiązku – a więc, jak piszesz, wyrzutem sumienia. Ale żeby ten wyrzut wybrzmiał, ich relacja musiała zostać zarysowana dość starannie.

Końcówka mogłaby być bardzo dobra, tyle że odkrycie tajemnicy Zła nie wybrzmiewa odpowiednio, ponieważ to nie wokół niej było budowane od początku napięcie. Jeśli drzwiami powinienem był się martwić, rozmyło się to w rozbudowanym wątku Harby, który ucina się wraz z jego śmiercią. Choć może to tylko ja nie czuję strachu ani niepewności przed ich otwarciem?

Nie, te drzwi to tylko rekwizyt. Owszem, pełnią rolę motywacji dla Harby, ale to tekst o nim, nie o nich. W pierwotnym konspekcie opowiadania czytelnik nie dowiadywał się nawet, co jest po drugiej stronie – ale uznałem, że byłoby to frustrujące dla części odbiorców.

Przyznam natomiast, że przeszkadzał mi styl dialogów. Rozumiem, że miały brzmieć dla czytającego naturalnie, stąd ich miejscami bardzo współczesne brzmienie – obiektywnie to nie musi być wada. Do mnie to jednak nie trafia, wywala z immersji.

Cóż, raz jeszcze powołam się na różnicę gustów. Jestem przeciwnikiem pisania podniosłym stylem tylko dlatego, że rzecz dzieje się w przeszłości.

Jak również pomysł zamiany np. „do diabła” na „do demona”, według mnie zupełnie nietrafiony. To po prostu nie brzmi.

A tu zabawna sprawa, bo akurat ta fraza uległa zmianie pod wpływem betującego, które miał podobne odczucia jak ty – że język jest zbyt współczesny. Nie piszę tego, żeby zrzucić winę na niego – bo decyzja o zmianie była moja – jednak uważam, że jest w tym pewna ironia. ;)

Straszni są ludzie, którzy za wielkie zło uznają to, czym okazało się zło. To oni sprowadzają najwięcej zła na świat. A przecież tak łatwo o szczepionkę.

Straszni. 

Interesująca opowieść. Pewnie dałoby się ją nieco streścić, ale nie jest źle.

Fajny bohater, bo niejednoznaczny – poświęcił naprawdę wszystko, żeby dopełnić przysięgi. Ale problem w tym, że poświęcał nie tylko to, co należało do niego. Dobre zagranie.

:)

Tekst z tych, które dobrze się czyta, ale trudno je zrozumieć.

 

Fabuła nie jest skomplikowana – może i lepiej, bo i tak trudno mi powiedzieć, o co w niej chodzi. Same wydarzenia nie są niestety szczególnie pomocne w interpretacji tekstu.

Kreacja postaci porządna, wiarygodna. Bohaterów da się zrozumieć, może nawet polubić.

Światotwórstwo interesujące, choć nie jestem pewien jego spójności. Nasuwają się bowiem liczne pytania – oczy oczami, ale czemu ludzie inaczej czują zapachy, smaki i faktury? Jak miałby działać człowiek/samochód/budynek/bilbord zbudowany ze słodyczy? I tak dalej. Są to pytania o tyle męczące, że zapewne bezsensowne.

Moim głównym problemem z tym tekstem jest fakt, że nie mam pojęcia, co chcesz mi powiedzieć. Czy to tekst o depresji? O propagandzie? O antyutopii? O chorobie? Mogę znaleźć argumenty popierające każdą z tych teorii, ale też takie, które stoją w opozycji do niej. Nie umiem wyłowić fragmentów wiadomości z szumu – a to zawsze budzi podejrzenia, że tam nie ma wiadomości, że to tylko szum. Nie twierdzę, że tak jest. Ale odczytać tekstu nie umiem.

 

Podsumowując – ładnie napisane, budzi emocje, ale w moim wypadku zawiodło, jeżeli chodzi o przekaz.

Bardjaskier

Dzięki wielkie, to cenne informacje.

 

bruce

Wiesz, None, Harba powtarzał słowa o konieczności trwania tu i zawsze, o swoim obowiązku, dla którego poświecił tak wiele i dopuścił się tak strasznych czynów, że nie miałam innego wyjścia i tak to właśnie odebrałam. :)

Jakoś musiał to sobie racjonalizować. ;) Ale oczywiście masz rację, to wpływa na odbiór.

 

Zanais

Dzięki wielkie za miłe słowa i raz jeszcze wielkie dzięki za betę – z takimi redaktorami to aż chce się poprawiać.

Trochę niepewne warsztatowo, ale poza tym przyzwoite.

 

Fabularnie jest tak sobie. Z początku tekst nieco się wlecze, dopiero po tym, jak nasz bohater budzi się w lesie, zaczynają się dziać rzeczy naprawdę istotne dla fabuły – a i wtedy więcej jest zwiedzania niż akcji. Skutek jest taki, że tekst ma raczej powolne tempo, mimo dość krwawego początku – co nie musi być błędem, ale mi akurat nieco się ciągnął. Nie pomaga też fakt, że centralny konflikt tekstu zostaje nam przedstawiony dobrze za połową, więc z początku nie bardzo miałem się jak zaangażować.

Postacie są niestety raczej jednowymiarowe. Główny bohater przeżywa jakieś tam katusze związane z wiarą, ale poza tym nic nie potrafię o nim powiedzieć jako o człowieku. Branka-kapłanka dla odmiany jest nieco zbyt wygadana i wyluzowana jak na kogoś, kto był świadkiem pierwszej w życiu masakry i walczy o tak monumentalną stawkę. Słowem, są w tekście, robią co do nich należy, żeby fabuła mogła się potoczyć, ale poza tym nie bardo widzę w nich ludzi.

Światotwórstwo dla odmiany ciekawe – choć merytorycznie wątpliwe. Mamy tu konflikt bogów, zapomniane miasto, zwaśnione kultury – nic nowego, ale ładnie przedstawione i ciekawie opisane. Mamy różnice światopoglądowe – choć dopiero pod koniec, chciałoby się, żeby to grało od początku. Ale te elementy cieszyły i bawiły.

Mniej cieszyły i bawiły rozmaite drobiazgi, które skutecznie psuły mi immersję. Pułk to względnie nowa forma oddziału wojskowego. Drzewce to drewniana część broni, raczej się nimi nie ciska. Harcownicy to nie zwiadowcy. Objawy zakażenia rany też nie bardzo wyglądają tak, jak to pokazałeś. To oczywiście drobiazgi, ale zgrzytały. A całość sprawiała przez to wrażenie nie do końca osadzonego w realiach, jakby ta epoka brązu była tu raczej dekoracjami niż tłem – gdyby przenieść tą fabułę do losowego fantasylandu, niewiele trzeba by zmieniać.

Również styl tekstu nie całkiem pomagał. Nie zdobyłem się na zrobienie pełnej łapanki, ale dość często trafiałem na szyk lub metaforę, które wybijały mnie z rytmu. Pozwolę sobie przytoczyć jeden akapit dla przykładu, bo jest on jednym z gorszych w tekście:

Zakrzywione ostrza Murshiliego, pogrążone w krwawym tańcu, przebijały pancerze, cięły skórę i mięśnie, zanurzały wszystko wokół w lepkim szkarłacie. Miecze wręcz wyrastały z rąk wojownika, nie były odrębnymi przedmiotami. Stali się jednością, szermierz i jego oręż. Na ten widok twarze Taberów zastygały w wyrazie absolutnego przerażenia. Dar dla Diobakkusa. Ofiara, składana na ołtarzu duszy Murshiliego.

O ile osoba jeszcze jako tako mogłaby się pogrążyć w tańcu (choć raczej w myślach), to ostrza z całą pewnością nie. Nie zanurzały też one niczego w szkarłacie, a najwyżej owym szkarłatem chlapały na boki. Owo “wręcz wyrastanie z rąk” to chyba najmniej udana fraza w tekscie – wiem, co chcesz powiedzieć, ale ta fraza w obecnym kształcie sugeruje dosłowność – pisarze zwykle w takich sytuacjach piszą, że broń “zdawała się być częścią ciała wojownika”, żeby podkreślić metaforyczność. Twarze, które zastygały, zastąpiłbym twarzami, które zastygły, ale to już drobiazg. No i ten ołtarz duszy… Nie wiem, czy to celowe, ale to zdanie sugeruje, że ofiara jest dla Murshiliego, nie dla boga – ołtarz duszy, tak jak np. ołtarz pychy to konstrukcja, która sugeruje, komu/czemu poświęcony jest ołtarz, a nie z czego jest “zbudowany”.

Jak wspominałem, ten akapit bolał mnie najbardziej, ale w wielu innych miejscach mamy do czynienia z podobnymi potknięciami. Nic karygodnego, ale dokuczało.

 

Podsumowując – to przyzwoicie przemyślany tekst, któremu nie zaszkodziłoby sporo szlifowania na kilku różnych poziomach. Gdybym miał go redagować, sugerowałbym zmianę proporcji w fabule, rozbudowę charakterystyk postaci i mocniejsze zaakcentowanie centralnego konfliktu, no i długie, długie polerowanie językowe.

Oj, wybaczcie poślizg, nie spodziewałem się, że tak szybko ktoś się przebije przez tą cegłę.

 

Bardjaskier

Cieszę się, że podobały się elementy tekstu, na których bardzo mi zależało.

Co trochę mniej mi się podobało to ilość tekstu potrzebna do przedstawienia historii, która nie jest właściwie tak zawiła, by się aż tak rozpisywać, przez co opowiadanie chwilami dłużył mi się. Za to dodam, że jest napisany sprawnie więc nie było jakiegoś strasznego problemu by przebrnąć przez niektóre moim zdaniem zbyt rozwleczone wątki. 

Historia nie miała być w zamyśle główną atrakcją tego tekstu, to raczej opowiadanie o bohaterach i emocjach. Co nie znaczy, że nie zgadzam się z zarzutem – tekst oczywiście jest długi. Będę wdzięczny, jeżeli dasz znać, które wątki najbardziej ci się wlekły.

 

bruce

Cieszę się, że ton i emocje zagrały. Dziękuję również za odłowienie baboli.

wielki szacunek trzeba oddać wieloletniemu trwaniu Harby na posterunku świątyni.

Hm… Tu mam trochę zgryz, bo zupełnie nie o taki odbiór mi chodziło. Harba jest człowiekiem, który wszystko poświęcił swojej “pracy” – stracił przez nią żonę, przybraną córkę, zdrowe zmysły i ostatecznie życie – a wszystko na darmo. To miał być tekst o tym, że czasem lepiej odpuścić, bo uparta odmowa przyznania się do porażki stopniowo niszczy człowieka.

Co nie znaczy, że twoja interpretacja jest “zła” – jeżeli tekst wywołuje takie odczucia, to je wywołuje, nie ma z tym dyskusji. Po prostu nie taki był zamysł. Będę miał o czym myśleć.

Z początku opowiadanie czyta się lekko i przyjemnie, choć gdzieś tam pod spodem wyczuwając głębszą myśl. Z czasem jednak tekst staje się nieco monotonny. Humor zaczyna zjadać własny ogon, a głębsze przemyślenia odnośnie edukacji i tematów pokrewnych okazują się nie takie znowu głębokie.

Przeczytałem, pokiwałem głową, ale zapomnę do jutra.

Raczej nijakie.

 

Fabularnie jest tu nieco mdło. Od początku przez długi czas nic konkretnego się nie dzieje, a jak już dziać się zaczyna, to też w zasadzie nic konkretnego. Ot, bohaterowie pochodzili trochę po lesie, być może utknęli w pętli czasowej – ale tak nie do końca i nie na pewno – ale nic z tego nie wynikło, nic się skutkiem tego nie zmieniło. Słowem, równie dobrze mogło się nic nie wydarzyć.

Próbujesz grać tu na emocjach czytelnika, na nostalgii i odwołaniach do wspomnień z dzieciństwa, ale w moim przypadku zupełnie się to nie udało.

Charakterystyka postaci symboliczna, ledwie zaznaczona, nie pełni w tekście żadnej funkcji, bohaterowie to w zasadzie tylko imiona bez twarzy i osobowości.

Językowo nie jest źle, choć archaizacja bywała uciążliwa – zwłaszcza, że nijak nie przystaje do treści.

Stary dowcip o ludożercy (”Człowiek z natury jest dobry”, jak mawiają ludożercy), rozpisany na 1600 znaków. Niestety, puenty domyśliłem się gdzieś w połowie. No i rodzi się pytanie – czy androidy jedzą?

Poza tym jednak napisane sprawnie.

Mam mieszane odczucia.

 

Pod względem fabularnym tekst zaczyna się interesująco, ale potem robi się coraz bardziej przewidywalny. Rzucony na “rycerza” urok, jego nadchodząca zguba, fakt, że czarodziejskim przedmiotem jest rękawiczka oraz to, w jaki sposób zginie niecna lady dało się bez większego kłopotu wydedukować z pewnym wyprzedzeniem. Jedyną prawdziwą niespodzianka był dla mnie fakt, że panowie się znają.

Tekst mocno cierpi też nieco od nadmiaru mówienia, a niedostatku pokazywania – w zasadzie o wszystkim nam opowiadasz, a nie pokazujesz niemal nic. Skutek jest taki, że od momentu spotkania w ciemnej uliczce ciągle czekałem, kiedy skończysz z ekspozycją i przejdziesz do mięska – ale nie doczekałem się.

Kreacja postaci to najjaśniejszy punkt tekstu, panowie wypadają wiarygodnie i dość sympatycznie. Ich dialogi są żywe (choć gęste od ekspozycji, która trochę tam bruździ), a relacja zarysowana w sposób bardzo umiejętny. Antagonistka dla odmiany tak papierowa, jak to tylko możliwe. Brakuje jej niestety wąsa do kręcenia.

Światotwórstwo poprawne, bez fajerwerków. Gacie sympatyczne, acz niestety nie okazały się przydatne – a szkoda, bo aż się prosi. ;) Poza tym w zasadzie klasyczny fantasyland.

 

Czep konkretny:

Krwawe zmagania trwały już od kilku dwóch godzin

Ech, kurczę, czyli hermetyczne :/ To jest w równym stopniu opowieść o chorobie, jak i o zmagającej się z nią bohaterce. Sporo rzeczy jest w tańcu i w korridzie, ale jak nie widać, to mogę się tylko bić w pierś i powtarzać mea culpa.

Z drugiej strony są osoby, na które opko działa, przywołuje wspomnienia, co mnie pociesza.

Nie nazwałbym tekstu hermetycznym. To nie tak, że brakuje mi jakichś informacji, żeby go zrozumieć. Jeżeli już, nazwałbym go osobistym – żeby się nim przejąć, potrzeba jakichś osobistych przeżyć, własnych skojarzeń.

Tak jak pisze CM:

Tak, jak mogę chwalić za wydźwięk, tak jednak muszę też zauważyć, że w pewnej mierze bazuje on jednak na życiu, nie na literackiej fikcji, która ma ten wydźwięk budować. Bo jeśli Twoja opowieść nas uderza, to uderzasz nas tak naprawdę losami nie bohaterki, ale ludzi na co dzień. I chociaż można pisać, że na tym właśnie polega tworzenie opowiadań i taka jest ich rola, to tutaj w równiej mierze co Twoje opowiadanie, na odbiór pracuje perfidność życia. ;)

A tu trafiasz w moją ślepą plamkę, bo robota wyerodowała całe moje współczucie dla osób chorych już jakiś czas temu. Więc może stąd moja niewrażliwość na ten tekst.

Ech, mam chyba marudny dzień, bo drugi tekst z rzędu będę marudził.

 

No nie siadło.

 

Fabularnie tekst jest… Może nie zły, ale nieco mdły. O ile w tle dzieją się tam ważne rzeczy (bo groźba głodu i gniewu bożego), to na pierwszym planie jest nieco nijako. Ot, bohaterka idzie, jedzie i jest niesiona, trochę pogada, trochę spróbuje zajść, potem przypadkiem wypełni przepowiednię i jesteśmy w domu. Całkiem dosłownie mówiąc, największym wyzwaniem, z jakim musi się ona mierzyć jest pokonanie nieśmiałości w rozmowie z wyżej postawioną kapłanką. Trudno to określić jako heroiczny wyczyn. Skutkiem tego bohaterka przez sporo tekstu bardziej przypomina kukłę, biernie przestawianą przez narrację z miejsca na miejsce niż faktyczną heroskę.

Kreacja postaci użytkowa. Postacie są funkcjonalne i niewiele ponad to. Robią, co muszą, by opowieść się wydarzyła, ale nie widzę w nich ludzi.

Światotwórstwo… Widać, że skupiasz się tu na nim mocno, ale mi nie podeszło. Głównie dlatego, że jest raczej poziome niż pionowe – masz tu powrzucane sporo elementów fantastyki, ale konsekwencje wprowadzenia każdego z nich do świata są niewielkie. Gdyby tutejszych bogów zastąpić prawdziwymi staroegipskimi, wiele nie trzeba by zmieniać. Gdyby Rybokapłana zmienić na zwykłego bełkoczącego/upalonego/zwariowanego wieszcza podobnie. Tak samo z kapłaństwem kapłanek i całym rytuałem odczyniającym klątwę – każdy z tych elementów jest traktowany bardzo powierzchownie, każdy można by wyciąć z tekstu i zastąpić dowolnym innym elementem z tej samej kategorii w zasadzie bez konsekwencji dla reszty opowiadania. Jedyny element, któremu przyglądamy się nieco bliżej to obowiązki służbowe naszej bohaterki – bo tu mamy i elementy ekonomii i nieco socjologii – ale nie jest to coś, co w moich oczach uciągnęłoby cały tekst.

Podsumowując – przeczytałem bez przykrości, ale i bez emocji.

Hm… Opowiadanie o RZS? Artretyzmie? Puchnące dłonie i utrata ruchomości zdają się na to wskazywać, metody leczenia również, ale inne objawy już nie całkiem mi się zgadzają.

Fabularnie opowiadanie jest proste, wręcz pretekstowa. Bohaterka jest chora, nie chce być chora, walczy z chorobą spersonalizowaną w postaci matadora. I w zasadzie tyle.

Również kreacja bohaterki do rozbudowanych nie należy. Jest zdeterminowana walczyć z chorobą i lubi tańczyć – tyle mniej więcej jestem w stanie o niej powiedzieć. Te cechy, które są, zostały pokazane sprawnie i w sposób wiarygodny, ale trudno mi mimo wszystko zobaczyć w niej człowieka.

Językowo tekst stoi na dobrym poziomie, nie mam się czego czepić.

 

Mój główny problem z tym tekstem to poczucie braku satysfakcji po jego lekturze. Nie wiem, co chciałaś mi nim powiedzieć, o czym opowiedzieć. Bohaterka jest chora i jej się to nie podoba. Ale nie ma tu w zasadzie opowieści o walce z tą chorobą. Rys charakterologiczny bohaterki jest zbyt prosty, by uznać tekst za studium takiej czy innej osobowości mierzącej się z chorobą. Nie dowiadujemy się, jak ona wpływa na bohaterkę, jak ją zmienia – lub jak jej nie zmienia. Nie dowiaduję się w zasadzie, z jakimi wyzwaniami bohaterka musi się mierzyć (poza początkiem tekstu, gdzie jest to zasygnalizowane). Poruszasz trudny, ważny dla wielu osób temat, ale nie widzę, co konkretnie masz na ów temat do powiedzenia, mam raczej wrażenie, że po prostu sygnalizujesz, że taki temat istnieje.

Może czegoś nie widzę lub nie rozumiem. Ale na ten moment mam poczucie, że przeczytałem coś bardzo sprawnie napisanego, technicznie ze wszech miar poprawnego, ale pustego.

Warzywa okopowe (marchew, ziemniaki) są bezpieczne. O ile całkiem dosłownie nie wymyje ich razem z gruntem, to nic im nie będzie – skoro są gotowe do zbioru, to można je wyciągnąć choćby i z bajora, nawet jeśli sama roślina nie przeżyje. Bardziej wrażliwe będą warzywa takie jak pomidory czy papryka, które łatwo się łamią.

Z poślizgiem, ale wracam.

Nie wiem, czy to dobrze, czy źle.

Jako, że teksty są powiązane – chyba dobrze.

Hm, a dla mnie te emocje się właśnie dobrze łączyły. Coś jak na Titanicu. Pewnie zamysł niezły, tylko gorzej z wykonaniem.

A może to moja znieczulica? :P

O, super. Co prawda chorzy jako “źli” to jechanie po bandzie.

Czemu? Osoby chore też mogą być złe, cierpienie może wydobyć z duszy różne rzeczy. A tutaj nawet nie tyle są złe, co próbują osiągnąć szczytny cel brutalnymi metodami.

Przyjemne. No i niemal od początku wywoływało u mnie silne skojarzenia ze Spleć z głosów kwiat piekielny, jak się pod koniec okazało – nie bez przyczyny.

 

Zacząłem pisać ci taki typowy mój komentarz. Fabuła poprawna, postacie w porządku, światotwórstwo nieco zbyt poziome, ale może być, językowo dobrze… Ale spojrzałem na niego i stwierdziłem, że zwyczajnie nie będzie on pomocny dla ciebie, jak autora o wyrobionym warsztacie – trochę przypominałoby to chwalenie stolarza, że taboret wszystkie nogi ma równe.

Więc wziąłem lupę, podkręciłem czepliwość o jeden ząbek i przysiadłem do takiej trochę konkretniejszej analizy.

 

Fabuła

 

Jest solidnie, choć nie idealnie. Ogrywasz tu dość klasyczne motywy – bohatera wbrew woli, kult, zapomnianą technologię – ale łączysz je na tyle sprawnie, że to nie przeszkadza.

Struktura fabuły jest w oczywisty sposób przemyślana, mamy tu dobrze zrobione związania-rozwiniecia-zakończenia. Bardzo dobrze zrobiony wątek finałowego poświęcenia bohatera – dzięki jasno określonej stawce i motywacji bohatera czuć ciężar tej decyzji.

Nie jestem za to fanem mini-wątku leczniczej czerwieni. Dwukrotnie w tekście pokazujesz, że bohater wykorzystuje ją do leczenia, potem pokazujesz, jak zużywa ostatnią fiolkę i jasno dajesz do zrozumienia, że więcej leczenia nie będzie – ale w finale okazuje się, że to jedynie drobna niedogodność. Nie jestem pewien, czy był to celowy zabieg, mam raczej wrażenie, że po prostu nie myślałeś o tym jako o metodzie budowania napięcia, ale widzę tu niewykorzystany potencjał.

Trochę zgrzytnął mi też podwątek poświęcony tarczy. We wstępie dowiadujemy się, że ten zły ma tarczę, ale kończą mu się baterie. Potem dowiadujemy się, że nie idzie ich naładować. Ale on po prostu ma drugą tarczę – całość sprawia wrażenie daremnej. Przypuszczam, że tarcza została dodana nieco na siłę, by wymusić zniszczenie pistoletu zamiast zastrzelenia złola, ale pozostaje lekkie rozczarowanie.

Ekspozycja. Jest jej tu sporo, ale dla mnie i tak o źdźbło za mało. Więcej o tym przy omówieniu światotwórstwa. Ta, która jest, jest zrobiona dobrze. W żadnym momencie nie ciągnęła mi się ani nie wydawała wymuszona. Dobrze równoważysz je dynamiczniejszymi scenami. Jestem fanem ekspozycji odnośnie przepowiedni – zwięzła, dowcipna, ale konkretna. Przeczepić mogę się jedynie do opowieści na opadającym statku – nie, żeby jej czegoś brakowało, bo ekspozycja jako taka jest w porządku, ale mocno mieszasz w tej scenie emocje, bo z jednej strony mamy adrenalinę i bliską zgubę, a z drugiej rzewną opowieść o utraconej miłości.

Jestem też nieco skonfliktowany odnośnie finałowej przemowy bohatera. Zasadniczo wstawienie ekspozycji do sceny finałowej należałoby uznać za błąd, bo rozcieńcza się emocje. Rozgrywasz to jednak na tyle sprytnie, że uchodzi ci to płazem, zyskujesz dzięki temu pewien efekt komiczny. Nie wiem, czy zrobiłeś to celowo, czy tak wyszło, ale gratuluję – niemniej sugerowałbym wielką ostrożność z takimi manewrami.

Ciągłość. Nie zauważyłem żadnych błędów ciągłości. Wydarzenia naturalnie wynikają jedne z drugich. Wydarzenia mają jasno zarysowane przyczyny i konsekwencje. Dwie sceny, które nieco wyróżniają się na minus to napad na kolekcjonera – który spala sporo znaków wnosząc niewiele do tekstu w kwestiach fabularnych – i podniebna bitwa, którą również można by z tekstu wyciąć przy minimalnych zmianach w reszcie opowiadania. Niemniej są to sceny ważne dla kreacji postaci, więc można na to przymknąć oko.

Logika wewnętrzna. Nie dostrzegłem większych bzdur, których nie dałoby się uzasadnić konwencją. Jedyny zgrzyt to, jak zwykle w takich opowieściach, dawna rasa i jej postępowanie. Nie pytam, czemu nie wrzucili statku do wulkanu lub rowu oceanicznego, bo takie pytania są bez sensu. Nie pytam nawet czemu mogli odczytać kod statku, ale nie go zmienić lub po prostu wykasować. Trochę wątpliwości budzi fakt, że tak starannie go ukryli, skoro chcieli, by był znaleziony, ale niech tam. Ale już fakt, że do otwarcia lochów potrzeba (co najmniej) dwóch kostek dziwi – rozsądnym wydaje się założenie, że powinna wystarczyć jedna, skoro chcieli zwiększyć szanse powodzenia. Podobnie fakt zapisania kluczowych informacji pismem, które widać tylko w ściśle określonym świetle wydaje się rozwiązaniem co najmniej wątpliwym. Nie są to duże problemy i wynikają w dużej mierze z przyjętej konwencji, ale są tam, więc uwierają.

 

Kreacja postaci

Motywacja. Wszystkie postacie, łącznie z pobocznymi, mają jasno określone motywacje. Godne uznania.

Ewolucja. Bohater przechodzi widoczną, sensowną ewolucję, która daje się logicznie uzasadnić i na żadnym etapie nie wydaje się wymuszona.

Spójność. Zachowanie bohaterów jest w większości spójne. Jedno, co mogłoby być nieco lepiej wyeksponowane na wcześniejszych etapach tekstu to niechęć bohatera do walki i jego fascynacja nauką – jedno i drugie odgrywa ważną rolę w finale, a choć pojawia się w dialogach od początku, to już w działaniach bohatera nie do końca. Nie jest to zarzut, a raczej lekkie poczucie niedosytu.

Mam też lekkie wątpliwości co do zachowania Mayi – mimo swojej ślepoty sprawnie manewruje nawet w najtrudniejszych warunkach (na polu bitwy). Owszem, przydarzają się jej czasem drobne wypadki, ale gdyby usunąć z tekstu wzmianki o jej niepełnosprawności, mógłby on pozostać niemal niezmieniony – wszystkie te zdarzenia można by swobodnie złożyć na karb lekkiej niezdarności.

Dialogi. Porządnie napisane, skutecznie charakteryzują bohaterów.

 

Światotwórstwo

W moim odczuciu jest to najsłabszy element tekstu. Jest ono bardzo poziome (składa się na nie dużo elementów), ale mało pionowe (konsekwencje wprowadzenie poszczególnych elementów są niewielkie). Twoja “kolorowa” magia to ciekawy, barwny element, ale gdyby zastąpić ją “zwykłą” magią, tekst działa w zasadzie tak samo. Gdyby zastąpić pistolet błyskawic różdżką, a leczniczy szkarłat miksturami życia – podobnie, bo amunicja nigdy się nie kończy, a światło “pije” się z fiolki. Temu uniwersum brakuje w moim odczuciu głębi czegoś, co odróżniłoby je od innych fantasylandów na poziomie innym niż najbardziej powierzchowny. Gdyby przykładowo ta “świetlna” magia podlegała ograniczeniom związanym prawami optyki lub funkcjonowała tylko w świetle słonecznym lub gdyby łapanie światła w widoczny sposób wpływało na życie mieszkańców świata, byłoby to znacznie bardziej interesujące uniwersum – bo wprowadzenie takich konkretnych rozwiązań wiązałoby się z określonymi konsekwencjami i ograniczeniami.

Wcześniej pisałem, że trochę zabrakło mi ekspozycji. Uzasadniam – nie potrafiłem sobie wyobrazić tego świata, a to za sprawą settingu, w którym plączesz elementy z rozmaitych realiów. Mamy tu kąpiel w balii i kusze, mechanicznego konia i statki powietrzne, syntetyczną gąbkę i kod komputerowy. W bardziej jednorodnym lub choćby bardziej typowym fantasylandzie autor w zasadzie nie musi pisać opisów – czytelnik sam wie, jak wygląda miasto, jaki mniej więcej poziom technologiczny jest oczekiwany i tak dalej. U ciebie tego nie czuję. Nie wiem, czy mam wyobrażać sobie miasto pełne drewnianych domów krytych strzechą, ceglanych kamienic czy betonowych klocków krytych papą. Skutek jest taki, że kiedy w finale pojawia się statek kosmiczny, nie robi to na mnie wrażenia – bez wyrobionego obrazu świata wszystko jest możliwe, więc nic nie zaskakuje.

 

Podsumowując – pod wieloma względami jest to bardzo porządnie napisane opowiadanie. Ma kilka drobnych usterek, kilka rzeczy widziałbym zrobione inaczej, ale zasadniczo czytałem z przyjemnością i zainteresowaniem.

Mam nadzieję, że taka bardziej rozbudowana analiza okaże się przydatna. W razie pytań – pytaj.

 

Ckliwe. Mimo to czytało się dość przyzwoicie.

 

Fabularnie nie jest źle – choć nie jest też super. Opowieść jest bardzo prosta, momentami ociera się o pretekstowość. Widzę tu pewne zalety – dość sprawnie manewrujesz emocjami, na przemian fundując nam sceny bardziej i mniej nimi przesycone, zmieniasz też rodzaj emocji. Pod tym kątem jest to tekst co najmniej przyzwoicie napisany. Niestety są też wady, z których główną jest dość toporne prowadzenie fabuły – wpierw pojawia się zasadzka, potem szczęśliwym zbiegiem okoliczności chłopska potańcówka, potem do miasta przybywa pan Ekspozycja, by wyjaśnić czytelnikowi co i jak (to najsłabszy punkt tekstu), potem mamy nic nie wnoszącą walkę dla podbicia atmosfery no i już finał. Bardzo wyraźnie widać w tym wszystkim rękę autorki, która popycha bohaterów w określonym kierunku, wydarzenia nie zawsze wydają się naturalnie wynikać z siebie nawzajem. Brak tu też wyważenia – miałem poczucie, że tekstowi wyszłoby to na zdrowie, gdybyś skupiła się albo na wątku obyczajowym, albo na akcji, bo mieszanie jednego z drugim sprawiło, że oba są potraktowane nieco po łebkach,.

Kreacja postaci. Z jednej strony dość dobrze odmalowałaś bohaterkę jako młodą, zakochaną i nieco naiwną, ale z drugiej – zupełnie nie udało ci się sprawić, by mnie jej uczucia obeszły. Mam poczucie, że wrzuciłaś mnie tu na zbyt głęboką wodę, od razu mamy parę zakochaną na zabój, podczas gdy ja nie zdążyłem jeszcze nic się o nich dowiedzieć. Dlatego przeżycia i cierpienia bohaterki pozostawiły mnie obojętnym.

Światotówrstwo – jest, trochę soulsowe, dość mroczne. Może nie oryginalne, ale dość interesujące. Zgadzam się z gravel, że jest potencjalnie nawet ciekawsze, niż opowieść, dla którego stanowi tło.

 

Podsumowując – przeczytałem bez przykrości, ale tu i ówdzie zgrzytnąłem zębem.

Emocjonalnie letnie, ale sympatycznie napisane.

 

Fabularnie to dość proste, ale sprawnie poprowadzone opowiadanie. Bohater ma jasną misję, którą realizuje sprawnie i bez szczególnego przeciągania. W zasadzie idzie mu to tak sprawnie, że w tekście pojawia się problem z budowaniem napięcia – w trakcie pożaru i walki z goblinem masz tam jedną czy drugą scenę podbarwioną emocjami, poza tym jednak ani przez moment nie miałem wątpliwości, jak potoczą się dalsze wydarzenia. Nie pomaga początek opowiadania, który jest nieco przegadany – wolałbym chyba, żebyś wrzucił mnie od razu w akcję, a kreowanie relacji miedzy skrzatem i gnomem solidnie okroił lub wręcz całkiem wyciął.

Kreacja postaci prosta, acz funkcjonalna. Grot, typowy mrukliwy bohater wbrew woli, to konstrukcja nieszczególnie złożona, ale też nie mogę mu nic zarzucić – jest tam, robi co do niego należy, ma nawet jedną czy drugą cechę osobowości. Sprawnie zrealizowany archetyp. Gorzej z Havi, która jak żywo przypomina bohaterkę wyciągniętą z czegoś napisanego w latach 80-90, kiedy postacie kobiece miały do odegrania tylko dwie role w tekście – ofiary lub kochanki. No ale niech będzie, że konwencja.

Światotwórstwo nieszczególnie porywające, nie ma tu elementów, które nie byłyby już gdzieś obecne.

Jeżeli chodzi o język, jest tak sobie. Czasami plączesz podmioty, składnia momentami bywa myląca, często trafiają się też słowa, czy całe zwroty, które można by usunąć ze zdania bez szkody dla przekazu. Nie trafiło się nic karygodnego, ale trochę się przy czytaniu krzywiłem.

 

Podsumowując – nie jest źle, ale bardzo dobrze też nie. To przyjemna, lekka lektura, która ani mnie nie znudziła, ani nie wzbudziła szczególnych emocji.

 

Z rzeczy niezwiązanych z tekstem – na forum przyjęte, że nie piszemy dwóch komentarzy pod rząd. Jeżeli masz ochotę coś dopisać, sugeruję edytować ten pierwszy.

Przyjemne.

 

Fabuła prosta, ale jest w niej to, co być powinno – to znaczy przygoda i bohater, który z własnymi problemami radzi sobie sam, dostępnymi środkami (do których zaliczam ducha). Tekst jest dość statyczny, momentami nieco mi się ciągnął, ale jego niewielka długość sprawiła, że nie miało to kiedy urosnąć do rangi problemu. Choć kiedy bohater po raz trzeci trafił za kraty, troszkę westchnąłem sobie w duchu. ;) Finał może nieco naciągany (bo od kiedy biurokracja wybacza dezercję tylko dlatego, że człowiek został przy okazji bohaterem), ale niezwykle sympatyczny.

Najjaśniej błyszczy tu kreacja bohatera, który w sposób oczywisty jest prostym człowiekiem w sytuacji, która go przerasta, ale który radzi sobie, jak może. I to jest oddane pięknie.

Językowo zgrabnie, humor bawi, nigdzie się nie potykałem. Także warsztatowo jak należy.

 

Podsumowując – bardzo solidny tekst. Wybacz zdawkowość komentarza, ale jak nie ma czego się czepiać, to i nie bardzo jest o czym pisać.

Tekst nie bardzo wpisuje się w kryteria konkursowe, bo ani to przygodówka, ani bohater nie wyciąga się samodzielnie z opałów, a wręcz dobrowolnie w nich pozostaje.

Poza tym jednak dość poprawny, choć niezbyt porywający thriller. Nastrój nieco nierówny, za mało wesoły na pastisz, za mało napięty na pełnoprawny dreszczowiec. Finałowy twist przyzwoity, choć niekoniecznie zaskakujący, kreacja postaci bardzo podstawowa, ale wystarczająca na potrzeby historii, styl dość przezroczysty.

Słowem – przeczytałem bez przykrości, ale nie zapamiętam.

Tekst rzeczywiście zostawia pod względem technicznym sporo do życzenia. Nie bardzo spełnia też założenia konkursowe – bo to nie przygodówka, bo bohaterów jest dwóch, a żaden nie daje rady samodzielnie wyjść z opresji…

Tym niemniej, nie jest to tekst całkiem zły.

Fabuła, choć nie wybitna, daje radę. Nie ma tu nic szczególnie zaskakującego, ale poprawnie budujesz nastrój narastającej grozy i skutecznie operujesz otaczającą wydarzenia na statku tajemnicą. Całość mocno opiera się na schematach typowych dla prozy Lovecrafta – dziennik opowiadający o zagładzie, znaleziony przez kolejną ekspedycję, która również ulega zagładzie plus motyw czegoś niezrozumiałego, ale potężnego, co Czyha Gdzieś Tam – a to rodzaj horroru, który cenię. Jedno, co nie pasowało mi do nastroju, to wyjaśnienie zagadki – choć małe, krwiożercze ludziki bez dwóch zdań okazały się zaskoczeniem, to były też w moim poczuciu nieco zbyt absurdalne, by straszyć. Ale to oczywiście rzecz gustu.

Kreacja postaci jest raczej uboga (ponownie w stylu Lovecrafta), co akurat nieco mnie uwierało. Szkoda, że nie pokusiłeś się o nieco staranniejsze zarysowanie charakteru któregoś z bohaterów.

Styl masz dość nierówny. Są tu naprawdę dobre momenty, ale bywa też, że zalewasz czytelnika opisami tak egzaltowanymi, że popadają w autoparodię – szczególnie we fragmencie opisującym rozplatanie się osobowości pierwszego z bohaterów. Te palce-dzięcioły i tym podobne dobrze obrazują, że jego myśli błądzą, ale jednocześnie burzą nastrój grozy.

Podsumowując – gdyby włożyć w to opowiadanie trochę pracy i porządnie je wyszlifować, byłoby całkiem dobre. A tak, czytałem z zainteresowaniem, ale też często marszczyłem się na taką czy inną niezręczność. Ale widać tu potencjał.

Minimalizm nie jest taki zły (w sensie, że nie odbieram tego jako zarzutu), niektórzy ludzie są z tego dumni.

Słusznie, bo zarzutem nie było. To nie fabuła jest tu gwoździem programu.

Dobrze, że chociaż przyjemność była. :-)

Pewnie, dobra bajka (albo i antybajka) zawsze w cenie.

Całkiem śnieżne, znaczy śmieszne. Choć faktycznie nieco przegadane.

 

Fabularnie jest tu dość prosto, by nie powiedzieć – minimalistycznie. Muszę zgodzić się z Duago_Derisme, że proporcje tekstu mogłyby być nieco inne – finał przebiega tak łatwo i gładko, że strach, nie zaszkodziłby jakiś jeden czy drugi wybój.

Kreacja postaci dość przewidywalna, momentami karykaturalna – co oczywiście dobrze pasuje do tekstu. Bez fajerwerków, ale też i bez zgrzytu zębów.

Styl finklowy (bo jaki miałby być), niezmiennie charakterystyczny. Czytało się lekko, nie potykałem się na niczym szczególnie, a od czasu do czasu zdarzyło się uśmiechnąć.

 

Podsumowując – przeczytane z przyjemnością, acz lekkim niedosytem.

Zaczęło się obiecująco, ale skończyło rozczarowaniem…

 

Pod względem fabularnym opowiadanie jest nieco nierówne. Tutejsza opowieść nie należy do szczególnie rozbudowanych, co w żadnym stopniu nie przeszkadzało mi przy czytaniu – jednak nijak nie potrafię połączyć części czwartej z resztą tekstu. Żadna ze stworzonych przeze mnie teorii nie tłumaczy w sposób zadowalający wszystkich faktów – rozsądnym wydaje się założenie, że owa cela jest jakimś rodzajem przedsionka do życia pozagrobowego, ale skąd w takim razie wcześniejsza odporność na ciosy Ich Królewskich Mości? Nie wiem. Stąd moje rozczarowanie – finał zostawił mnie jedynie z pytaniami i poczuciem zagubienia.

Kreacja postaci dobra, choć rysowana grubą kreską – co jednak dobrze pasuje do ogólnego stylu tekstu. Nie ma się tu nad czym szczególnie rozwodzić – postacie to zbiór prostych sylwetek, z sukcesem spełniających swoje funkcje w tekście.

Styl – bez dwóch zdań fundament, na którym stoi opowiadanie – przyjemny w odbiorze. Humor dobrej jakości, nieźle bawiłem się przy czytaniu opisów zmagań bohatera z niewspółpracującą materią. Nie popadasz w przesadę, nie zalewasz akcji słowami, dzięki czemu czyta się bardzo sprawnie i bez szczególnych potknięć.

 

Podsumowując – ładnie napisane, widać, że przemyślane, ale fabuły nie rozumiem.

Sympatycznie pomysłowe.

 

Fabuła jest prosta, ale z kilkoma sympatycznymi zawijaskami, dzięki którym śledziłem ją z zainteresowaniem. Początek, mimo że formalnie najbardziej dramatyczny, wydał mi się nieco statyczny, gdyż nic konkretnego się w nim nie dzieje – tu najchętniej widziałbym cięcia. Potem jednak opowieść nabiera rumieńców – i nawet niewiarygodny, szczęśliwy zbieg okoliczności nie zdołał mi popsuć nastroju.

Kreacja postaci prosta, ale wystarczająca. Kapitan i pierwszy zostali zarysowani bardzo oszczędnie, ale dostatecznie jasno, bym mógł sobie zobrazować ich charakterystyki.

Językowo jest względnie ok. Tu i ówdzie potykałem się na dziwnie postawionych przecinkach i nie całkiem zgrabnych zdaniach, ale nie było to nic tragicznego.

 

Podsumowując – sympatyczne, przemyślane i angażujące czytadełko.

 

Czep konkretny

Przy prędkościach, z jakimi się poruszali, nawet meteoryt wielkości pięści był, jak wystrzelona kula armatnia.

Zdarzało mi się już czepiać metafor, które za bardzo skręcały w stronę hiperboli, ale tu mamy sytuację odwrotną – przy prędkościach kosmicznych kamień wielkości pięści (bo meteorytem to on zostaje dopiero po wylądowaniu na planecie) jest dużo, dużo bardziej niebezpieczny niż kula armatnia.

Czy jest na sali lekarz? :P

Nie lekarz, ale może będę pomocny.

Na stronie (1,2,3,4) poświęconej jąkaniu możemy znaleźć uraz głowy jako jedną z przyczyn jąkania neurogennego.

Co do miejsca urazu – głowa będzie odpowiednia. ;)

W tym artykule piszą:

During the analysis of the data on the etiology of neurogenic stuttering, it was found that neurogenic stuttering cannot be exclusively associated with damage to a particular part of the brain, but may involve various neurological structures that are part of the neural network for fluent speech production (11). Neurological structures that may be involved include four lobes of both hemispheres, cerebellum, subcortical white matter, basal ganglia, thalamus, and brainstem (12). Research shows that the left hemisphere of the brain is more commonly affected (6).

Czyli, po naszemu, jąkanie neurogenne może być skutkiem różnych części mózgu, więc jak by bohater po tej głowie nie oberwał, szanse są.

Bardziej fragment czegoś większego niż pełnoprawny tekst.

 

Fabułą jest prosta, na granicy pretekstowości. Mamy jakiś konflikt, o którym niewiele wiemy, jakieś tajemnicze podziemia, o których niewiele wiemy, żarłoczne skały, żarłoczny dym, bezcielesny głos – o których też niewiele wiemy. Wieńczysz opowiadanie, nie udzielając czytelnikowi żadnych odpowiedzi, trudno więc mówić o satysfakcjonującym finiszu. No i bohater nie bardzo wyciągnął się o własnych siłach z kłopotów, bo raz, że jemu akurat nic nie groziło, a dwa, że właśnie zamierza się w nie wpakować.

Sama treść też byłą jakaś taka… letnia. Jak na batalistykę, mało tu faktycznej walki, postrzelali trochę do skał, do dymu, ktoś trochę postrzelał do nich… Ale w żadnym momencie nie mamy tu walki, którą można by się szczególnie przejąć, bo bohaterowie za każdym razem są w oczywisty sposób bez szans, więc równie dobrze można by ich od razu przebrać w czerwone koszule.

W kwestii przejmowania się nie pomaga też fakt, że wszystkie postacie zlały mi się dokumentnie ze sobą. Były starania, by nieco uczłowieczyć niektórych bohaterów, ale natłok nazwisk w tym krótkim tekście oraz mimo wszystko niezbyt wyraźne charakterystyki sprawiły, że przez większość czasu nie byłem do końca pewien, kto jest kto – a więc trudno mi było kogokolwiek polubić na tyle, by robiło mi to różnicę, przeżyje czy nie.

Językowo dość poprawnie, przez większość czasu wiem co się dzieje, ale też nic mnie nie powaliło.

Światotwórstwo – jest tu kilka ciekawych zajawek, ale żadna nie doczekała się w zasadzie rozwinięcia, wiec to bardziej przedsmak niż faktyczne światotwórstwo. Miałem też wątpliwości odnośnie dwóch drobiazgów:

– Wlecieliśmy w obszar burzy – odparł Sal – szybkość wiatru ponad sto metrów na sekundę. Może trochę rzucać.

Nie mówię, że to niemożliwe. Ale latanie przy wietrze o sile supertajfunu (360km/h) byłoby chyba “nieco” bardziej niebezpieczne niż to przedstawiasz.

Korytarz, którym się poruszali miał wysokość czterdziestu metrów, takąż szerokość.

Ponownie – nie mówię, że to niemożliwe, ale 40 m to dość, żeby zmieścił się w nim dziesięciopiętrowy wieżowiec.

 

Podsumowując – jest tu kilka dobrych pomysłów, ale tekstowi brakuje skupienia na którymś elemencie. Fabuła jest zbyt prosta, by wciągnąć, postacie zbyt mało wyraziste, by pociągnąć opowieść w jej zastępstwie, a światotwórstwo, choć ciekawe, nie wystarczy.

Zacne.

Przyjemna, lekka, dynamiczna fabuła, która zaskakuje, kiedy ma zaskakiwać. Momentami idzie się nieco pogubić w tych wszystkich tożsamościach, niemniej jednak nie jest to wielki problem. A sama koncepcja była absolutnie urzekająca. Jedynie finał okazał się nieco mdły, bo też finałowa konfrontacja nie była szczególnie emocjonująca.

Kreacja postaci przyzwoita. Paolo to bez dwóch zdań łotr, huncwot, szelma i przechera, zarysowany dostatecznie starannie jak na potrzeby tej opowieści. Nie urzekła mnie za to kreacja “pederastów”, którzy wydali mi się nieco nijacy na tle barwnego ptaka, jakim jest główny bohater – ale nie jest to wielki mankament.

Językowo było przyzwoicie, choć nie idealnie. Prowadzisz narrację bardzo sprawnie, język opowiadania jest bogaty, a wpleciony tu i ówdzie humor spełnia swoja funkcję. Od czasu do czasu potknąłem się na jakiejś drobnej niezręczności, ale nie było to nic wołające o pomstę do nieba.

 

Podsumowując – przyjemna lektura. No i w końcu prawdziwa przygodówka. :D

Dość przyjemne, ale czy przygodowe? Hm…

Sam pomysł zaiste absurdalny w swej logice i logiczny w swym absurdzie. Fabuła statyczna (co nie dziwi, skoro sprowadza się do stania przez długi czas) ale z małym zawijaskiem na końcu, który się spodobał.

Bohaterowie są i pełnią swoje role. I to w zasadzie tyle.

Podsumowując – czytało się ok.

Tak, to jest dobra metoda na co dzień i zazwyczaj się sprawdza. Ale nie absolutna. Da się napisać dobry tekst, który będzie wyłącznie tell, zero show.

Ale to o niczym nie świadczy. “Zasady pisania” to nie “checklista dobrego tekstu”. To skrzynka z narzędziami. “Pokazuj nie mów”, to jedno z takich narzędzi, o ściśle określonym zastosowaniu. Pokazywanie zamiast opowiadania ma zwiększyć oddziaływanie emocjonalne sceny i/lub pomóc zbudować empatię wobec bohatera. Poprawienie wykonana scena “pokazująca” zawsze będzie pod tym względem lepsza niż analogiczna scena “mówiąca”.

Więc tak, da się napisać dobry tekst łamiąc tę zasadę – bo ta zasada nie ma nic wspólnego z “dobrością” tekstu, a jedynie z uzyskaniem w obrębie tego tekstu określonego celu. Jeżeli nie próbujemy go uzyskać, możemy ignorować zasadę do woli. 

Takich zasad jest wiele – ekspozycja osłabia wydźwięk emocjonalny sceny, wiec unikamy jej w scenach, gdzie emocji ma być jak najwięcej (np. w finale); łatwiej polubić postać, którą się rozumie, a bardziej przejmujemy się losem postaci, które lubimy; poprawnie skonstruowany (zapowiedziany, spójny z zasadami świata) zwrot akcji oddziałuje mocniej niż błędnie zrobiony, itd. To nie jest tak, że musisz je stosować, żeby uzyskać dobry tekst. Ale jeżeli chcesz osiągnąć określony efekt, którego dana zasada dotyczy (wzmocnić oddziaływanie emocjonalne sceny, wzbudzić u czytelnika czucia wobec postaci, zaskoczyć czytelnika), to jej zastosowanie ci to ułatwi, a jej ignorowanie – utrudni. Oczywiście można je łamać dla efektu artystycznego, żeby wyjść poza ramy konwencji – ale takie rzeczy powinno się robić celowo i wymaga to pewnej świadomości literackiej.

By posłużyć się metaforą – zasady dobrego pisania są jak zasady dobrego gotowania. Jasne, możesz nie solić wody do gotowania makaronu. Ale utrudni ci to uzyskanie dobrego dania – szczególnie, gdy dopiero uczysz się co i jak.

Niezłe.

W kwestii fabuły – jest ok, choć bez fajerwerków. Tempo dość wolne, raczej dajesz czytelnikowi poczuć nastrój niż poganiasz akcję, więc ciężko tu mówić o przygodówce – ale też to nie mój problem, a jury. Tu i ówdzie miałem trochę problemu, żeby zawiesić niewiarę, głównie po scenie z sierpem, która w moim odczuciu powinna mocniej wpłynąć na emocje dość wrażliwego przecież bohatera (no i ślady krwi na ubraniach powinny chyba zostać). Tempo opowiadania też tu i ówdzie można by doszlifować – mamy tu stopniowo narastające napięcie, które kulminuje się raz (w scenie z sierpem), potem drugi raz (na progu), a potem dopiero dochodzi scena finałowa i rozwiązanie zagadki braci. Wiem, że konkurs narzucał określoną strukturę, ale mam wrażenie, że akurat w przypadku tego tekstu bardziej ona szkodzi niż pomaga. Niemniej nie jest to duży problem.

Kreacja postaci porządna, stanowi główny atut opowiadania. Może momentami rysowana nieco zbyt grubą kreską, ale też tekst jest niedługi, a postaci sporo, więc nie było czasu na subtelności. Potrafię sobie z grubsza zrozumieć każdą z postaci, a ich zachowanie jest spójne z wykreowanym charakterem – może poza już wspomnianą zbyt delikatną reakcją na przemoc. Ale to też rzecz względna.

Językowo jest ok. Nie mam uwag, ale też nic nie chwyciło mnie za serce.

 

Podsumowując – solidny tekst, głównie dzięki kreacji postaci.

Na betaliście zawisło moje opowiadanie fantasy. Długie (prawie 75k znaków), bardzo luźno inspirowane starożytnym Babilonem. Tekst już po pierwszej becie, potrzebna druga opinia w kilku wątpliwych kwestiach plus ewentualne łowienie baboli.

Drogi None, nie mam zamiaru się sprzeczać, bo dojdzie tu do kolejnej awantury na komentarze, a tego nikt chyba nie chce. :)

Do awantury nie dojdzie, bo ja się awanturować nie zamierzam. Zamierzam kulturalnie rozmawiać na temat literatury.

Sprawa jest prosta – cytat z Niziurskiego – jak włos Mongoła Tuńczyk przed wyprawą, to przestępca, po wyprawie – to bohater. Nikt temu nie może zaprzeczyć, ponieważ to oczywista oczywistość. Koniec kropka. Ewolucja zatem miała miejsce. Ja to tak widzę.

Ale ani bycie przestępcą ani bycie bohaterem to nie są cechy osobowości. To raz. A zmian w mentalności Tuńczyka, które świadczyłyby o tym, że przewartościował swoje spojrzenie na świat nie widzę.

Dwa, że w takim razie argument Radka upada – bo Frodo też na początku był posiadaczem ziemskim, a został bohaterem.

Jak można poznać z powyższych komentarzy – wiele osób także. Masz inne zdanie? – Ok, Twoja wola. Po prostu się z nim nie zgadzam. :)

Każdy ma prawo do swojej opinii. Zwrócę tylko nieśmiało uwagę, że poza mną również inni czytelnicy zwrócili uwagę na kulejącą kreację postaci, choć nie rozwijali tak bardzo wątku.

Jednak tekst, że u mnie nie było takiej potrzeby, był nieco protekcjonalny.

Obawiam się, że nie wiem, o którym mówisz? Gdzie pisałem, że u ciebie nie było potrzeby (czego?)?

Chyba, że mówisz o moich betach – w takim wypadku celowo źle odczytujesz to, co piszę, bo wyraźnie zaznaczyłem, że zwyczajnie nie przytrafiła mi się taka sytuacja.

Tu chodzi o to droga bruce, że:

none dobrze betuje, a nie tak byle jak jak Wy;)

none betuje dobre teksty, a nie takie gnioty;)

należy w nowym portalu rozdzielić ekstraklasę, czyli FC Barcelonę, od Izolatora Boguchwała;)

Dosłownie zdanie dalej wyjaśniłem, dlaczego to się nie zdarzyło. Wciskanie mi w usta czegoś takiego uważam za nieeleganckie. Nigdzie nie zasugerowałem, że beta została nieprawidłowo przeprowadzona, nie nazwałem tekstu gniotem (ani nawet tekstem złym). A co do ostatniego punktu – po co miałbym marnować czas i wysiłek na ocenę i analizę twojej twórczości, gdybym był zwolennikiem jakiegoś elitaryzmu? W takim wypadku czytałbym i komentował tylko uznanych autorów.

Bo, choć chyba nie jest to tak odbierane, moje komentarze mają być dla Ambush pomocą w rozwoju pisarskim. Nie wytykam wad (czy tego, co jest w mojej opinii wadami) dla zabawy czy jakieś sadystycznej przyjemności, ale po to, by mogła moje komentarze przemyśleć i (nawet jeśli się z nimi nie zgodzi) wyciągnąć wnioski na przyszłość, które być może będzie można wykorzystać przy pisaniu kolejnych tekstów. Bo, jak rozumiem, taki jest cel publikowania opowiadań na portalu.

Przyznam, że nie dostrzegłem, żeby Frodo był kiedykolwiek lekkoduchem. W sumie Pierścień go okalecza i to można uznać za przemianę, ale na upartego.

To może ja źle pamiętam “Władcę Pierścieni”? Czytałem to w LO.

Masz na myśli, że pozbył się z głowy swojego jedynego zaklęcia? Jeśli tak, to masz rację.

Pratchetta też czytałem lata temu, ale to akurat chyba wydarzyło się w “Blasku fantastycznym”. Tak czy inaczej, chodziło mi o fakt, że musiał się zmierzyć z faktem, że marny z niego mag w warunkach, gdy wszyscy inni magowie nagle stali się niesamowicie potężni. Poznał nieprzyjemne, mroczne oblicza magii. Na chwilę posmakował prawdziwej mocy, ale natychmiast ją stracił. Musiał mierzyć się z pogardą otoczenia tak ze względu an to, że jest magiem, jak na to, że jest marnym magiem. A także zmierzyć się z myślą, że mógłby magiem nie być. To ogólnie jeden z ważnych motywów powieści – wielu bohaterów próbuje w niej być kimś innym, niż jest i musi się mierzyć z faktem, że czasem nie wystarczy chcieć.

O ile dobrze zrozumiałam (jeżeli nie, bardzo przepraszam, moja wina, widocznie nie jestem dobra w odgadywaniu intencji Autorki), Tuńczyk był, podobnie jak kumple, złodziejem, czarnym charakterem, obluzgującym innych obibokiem i niechlujem, do tego szukającym miłostek u kobiet zamężnych.

Hm… Sporo wyczytujesz z bardzo wątłych przesłanek. Ale tak, masz rację, można to tak interpretować.

Niemniej, żadnej z tych cech nie prezentuje w trakcie akcji opowiadania. Odkąd go oglądamy, ani razu nie przejawia tych “czarnocharakterowych” cech – więc jeżeli uznać, że ewolucja zachodzi, to na samym początku tekstu, zanim zdążymy go poznać.

A co do wspomnianego, dość zaskakującego względem Ambush, rzekomego żartu, zapytam tylko, czy nigdy nie zdarzyło Ci się bronić betowanego tekstu, ponieważ miałeś o nim bardzo dobre mniemanie, a ktoś inny go surowo skrytykował? Serio? :))

Nie. Ale też nie przypominam sobie, żeby było to kiedyś konieczne. To nie przechwałki – ja po prostu rzadko betuję.

Ale ogólnie nie mam w zwyczaju bronić tekstów przed zarzutami innych użytkowników. Szczególnie, jeżeli potrafią owe zarzuty uargumentować – a mam nadzieję, że moje zostały uargumentowane.

@Ambush

Baletnicy nie skomentuję, bo dla mnie to słaby tekst.

Przykro mi, że tak to odbierasz, ale cóż… Zrzucanie winy za jakość tekstu na zasady konkursu trudno mi odebrać inaczej.

 

@bruce

None, na początku zaznaczę, że także będę bronić Autorki i to nie dlatego, że sama nie umie (jak zasugerowałeś wcześniej), ale – ponieważ, podobnie jak Radek, miałam przyjemność oraz zaszczyt betować to opowiadanie. 

To był żart. Serio.

Po pierwsze w samej podróży bierze udział kilku bohaterów

Bohaterów jest kilku, ale tylko Tuńczyk w realny sposób wpływa na wydarzenia – pozostali, poza napiciem się wody i robieniem za środek transportu, nie robią w tym opowiadaniu nic. Są bohaterami drugiego planu, więc to zrozumiałe, ale też nie ma co ich szczególnie analizować.

i ich ewolucja (osobowości, nie zewnętrzna, choć zostanie fregatą na pewno również zmieniło charakter nieszczęśnika) jest bardzo wyraźna

Ok, będę musiał cię prosić o obronienie tej tezy. Jaka konkretnie cecha osobowości uległa przemianie? Jaka wada, którą bohater przejawiał na początku zniknęła na końcu lub jaką zaletę w sobie wykształcił? W jakich dwóch scenach widać tą różnicę “przed” i “po”?

Zmiana stosunku do piratów, sprytne wybrnięcie z zasadzki ogrów, jeszcze sprytnięjsze obejście zasadzki zdrajcy króla, dalekowzroczne zachowanie części zdobytych kielichów, samo zgłoszenie się do akcji, pomoc umierającemu władcy, narażanie dla niego życia.

Hm… Zmiana stosunku do piratów to jedyna realna zmiana o jakiej można tu mówić, a to przecież drobiazg. Sprytne wybiegi nie świadczą o jakiejkolwiek ewolucji bohatera – on jest sprytny od początku do końca. Zachowanie kielichów to ogólnie lekka magia, bo bohater nie miał żadnych podstaw, by przypuszczać, że będą mu potrzebne. Zgłoszenie się do akcji i pomoc Medusowi – ponownie – to nie ewolucja, to ciągłe prezentowanie tej samej zalety, która pojawia się w tekście na początku. To nie tak, że bohater w pierwszej scenie odmawia pomocy potrzebującym, ale zostaje do niej zmuszony, a potem staje się altruistą. On od początku jest odważny, zaradny, przebiegły. W żadnej scenie nie pojawia się moment, kiedy możemy powiedzieć, że tych cech mu brakuje.

Czy Tuńczyk, jakiego poznajemy w pierwszych wersach opka, jest tym samym Tuńczykiem, którego widzimy pod koniec? Naprawdę nie zmienił się (charakterem i osobowością) ani na jotę? Niczego nie nauczyła go ta wyprawa? 

No ja nie widzę tu żadnej zmiany ani nauki. Ale jeżeli jesteś w stanie wykazać, że czegoś się nauczył i jakoś się zmienił, to pięknie, z radością przyznam się do błędu.

 

@Radek

Śmiechłem, ale głównie dlatego, że znowu mam napisane, co uważam :-)

Ech, to serio był żart. Niech tam, widać nieudany.

Rzuciłem listę bohaterów fantasy, którzy przemiany właściwie nie przechodzą, a jeśli – to bardzo nieznaczną, przynajmniej w skali Jacek Soplica → Ksiądz Robak.

Ale fantasy nie jest monolitem, nie każdy tekst tej konwencji rządzi się tymi samymi prawami. Zresztą… Frodo przechodzi przemianę na dosyć dużą skalę – od lekkoducha do bohatera. Musi przezwyciężać swoje słabości, pokonywać swoje wady (które notabene ostatecznie pokonują jego). Musi znaleźć w sobie odwagę, wytrwałość i tak dalej. Jeszcze lepiej jest to widoczne u Bilba, który przechodzi olbrzymią metamorfozę.

Ale oczywiście, że tak naprawdę nie ma to znaczenia. Wiadomo, że można znaleźć przykłady dzieł fantasy, w których bohater przechodzi niewielką ewolucję lub wręcz nie przechodzi jej wcale. Problem w tym, że w wybranej przez autorkę konwencji aż się o to prosi. Motyw podróży, mającej na celu naprawienie zła zwykle jest pretekstem do przedstawienia metaforycznej podróży bohatera w głąb siebie, w celu udoskonalenia się, co pozwala mu naprawić wspomniane zło. Czy jest to obowiązkowe? Nie, bo nic w literaturze nie jest. Ale to pomaga napisać angażujący emocjonalnie tekst, a tego tu w moim odczuciu zabrakło. Bo tak naprawdę bohater w żadnym momencie nie musi z niczym walczyć, o nic się starać, z niczym się mierzyć, niczego poświęcać – wszystko przychodzi mu łatwo, niemal bez wysiłku. A to niestety nie budzi emocji.

No to jedźmy: jaką przemianę przeżył Rincewind w Czarodzicielstwie,

Akurat w tej powieści jest to chyba najwyraźniejsze – Rincewind sporo się w tej powieści uczy, staje się mądrzejszy, bardziej wrażliwy. Musi zmierzyć się ze swoimi niedostatkami w kwestiach mocy magicznej i wizji siebie jako czarodzieja. Z emocjami względem kobiety, która go nie szanuje. W finale decyduje się poświęcić swoje życie dla dziecka (choć ostatecznie nie umiera) – co jest niemałym punktem zwrotnym dla zawodowego tchórza.

@Radek

Aj, ładnie to tak autorki bronić? Sugerować, że sama nie potrafi się obronić? Seksizm, panie kolego, seksizm. :P

A czy Conan (przynajmniej w środkowych książkach cyklu) przeżywał jakąś ewolucję? A Rincewind (Terry Pratchett)?

W pewnym sensie to cecha gatunku.

Z Conanem nie mam doświadczeń. Rincewind jak najbardziej przechodzi ewolucję, choć głównie w późniejszych tomach swojego podcyklu (”Czarodzicielstwo”, “Ciekawe czasy”). Nie wspominając już o tym, że Rincewind jest parodią bohatera (w sensie literackim) więc siłą rzeczy nie całkiem wpasowuje się w kanon.

We Władcy Pierścieni (najklasyczniejszy quest) Frodo przeżywa przemianę i przestaje się nadawać do świata Śródziemia. Sir Galahad jako rycerz bez skazy nie musi się zmieniać, ale po zdobyciu Graala nabywa mocy królewskich (leczenia chorych) i wydobywa miecz – tym razem króla Dawida ze skały. Parsifal też się nie musi zmieniać, wystarczy, że odkryje, kim jest.

Tuńczyk wydaje się bohaterem nieco conanowskim (Howardowskim), choć jeszcze bardziej niż on “mimo woli”. Jeśli coś na minus u Ambush, to jedynie brak ratowania dziewic. A wypadałoby.

Nie bardzo rozumiem, co Frodo i rycerze okrągłego stołu mają wspólnego z zarzutem (zwłaszcza, że ich wyprawy mają zupełnie inny charakter – nie próbują naprawiać własnych błędów). Z Conanem, jak wspominałem, styczności nie miałem, nie wypowiem się.

Motywów seksualnych jak na lekarstwo.

?

Ceremoniał ze wstępu, posąg bogini Łony, król Medus i jego żony, poligamiczna rodzina Morskiego Dzika, no i brzeginie po kilkakroć. Wszystkie te elementy są w taki czy inny sposób powiązane z seksem i/lub jego rolą w społeczeństwie lub ogólnopojętą erotyką.

I ja nie mówię, że to źle. Motyw jak motyw. Ale pewna prawidłowość daje się zauważyć, stąd moje przypuszczenie, że może to do czegoś prowadzić. Nie prowadziło. Och well.

 

@Ambush

Dzięki, że wpadłaś. To wszystko wina Tarniny!

Gdybym wywaliła trzy sceny z czterech to nie spełniłabym założeń konkursu, a limit dusi.

Nie gniewaj się, ale wiesz, co mówią o złych baletnicach? :P Zresztą, kto mówi o wywalaniu scen. Zostaw sceny, spraw tylko, by wszystkie były powiązane z tym samym tematem. Wywal króla Medusa, ogry i brzeginie, a skup się na poszukiwaniu tej całej magicznej wody. Taka była moja intencja.

I dodam jeszcze, że to jest tekst na część rozrywkową, żartobliwą, więc z założenia nie bardzo głęboką.

Skoro już ktoś tu przywołał Rincewinda… Jedno drugiego nie wyklucza.

Napiszę taki tekst typu “koncert życzeń” dla Ciebie będzie dziewica, dla gravel cycata wojowniczka. Jak ktoś ma jeszcze jakieś pragnienia, to piszcie śmiało.

Komu smoka?;)

Czy jak poproszę o bohatera przechodzącego poprawną ewolucję wyjdę na złośliwca? Pewnie wyjdę. Wiec poproszę. :D

Sympatyczne, ale zostawia z niedosytem.

 

Fabularnie to dość lekka opowiastka, gdzie połowa rzeczy dzieje się “magicznie” (a więc nie ma sensu), a druga to kwestia działań bohatera (co się ceni) – więc bywa lepiej, bywa gorzej. Logika mocno zgrzyta tu na zakrętach (zaraz na początku ubódł mnie straszliwie fakt, że owe cenne, a kruche tunele mocy nie są nijak zabezpieczone, choćby kratką), a ciągi przyczynowo skutkowe bywają, powiedzmy, nieco naciągane.

Głównym mankamentem fabularnym jest jednak brak ewolucji bohatera. To jest w swej istocie bardzo klasyczna opowieść o tym, jak bohater popełnia błąd i wyrusza w podróż, by go naprawić. W tej konwencji bardzo potrzebne jest, by podróż zmieniła jakoś bohatera, by wrócił mądrzejszy, odważniejszy lub w inny sposób doskonalszy – dzięki czemu jest w stanie rozwiązać osiągnąć pełnię swych możliwości i rozwiązać problem. U ciebie Tuńczyk jaki zaczyna, taki kończy – zaradny, wygadany i niepowstrzymany. Nie rozwija się, nie żałuje nawet szczególnie wcześniejszych pomyłek. Ogólnie wszystko idzie mu tak łatwo, że trudno mu kibicować.

Co więcej, wplatasz tu, szczerze mówiąc trochę od czapy, wątki typowe dla “opowieści ku przestrodze” – nie otwieraj obcym, bo zje cię wilk, nie schodź ze ścieżki, bo zje cię wilk, pracuj uczciwie i solidnie, bo (zgadliście) zje cie wilk – ale tak naprawdę trudno powiedzieć, przed czym przestrzegasz – chyba przed uleganiem własnym słabościom? Sporo tu motywów seksualnych, więc spodziewałem się czegoś w temacie, ale ostatecznie Dorsz poległ na zwykłym pragnieniu, więc nawet tego morału nie da się przypiąć.

Do tego doliczyć można fakt, że fabuła jest dość mocno rozdrobniona, a wiele scen tak naprawdę ma niewielkie konsekwencje. Ogrów mogłoby tu w ogóle nie być. Motyw owoców jest niemal całkowicie oderwany od problemów domu bohatera – tak na końcu pojawia się sęp i komplikuje sprawy, ale ten problem zostaje rozwiązany dosłownie chwilę później i to bez najmniejszego trudu. Całość przypomina nieco coś w rodzaju Odysei – ciąg kolejnych, niemal niezależnych przygód – tyle że wciśnięty w limit, a przez to załatwiony po łebkach. Trudno mi się przez to było ekscytować przygodami bohatera, bo każda jedna kończyła się tak naprawdę, zanim na dobre się rozkręciła. Zdecydowanie wolałbym, żebyś wycięła ze trzy wątki i ograniczyła się do jednego, ale solidnie go opisała.

Pomijając jednak te mankamenty, nie jest aż tak źle. Czytało się lekko, głównie za sprawą języka, którym posługujesz się nieźle oraz humoru, który raz czy drugi udał się całkiem dobrze, a w pozostałych sytuacjach przynajmniej sprawiał, że sceny nabrały kolorytu.

Kreacja postaci ledwie zaznaczona, ale dobrze wpisująca się w konwencję (pomijając wspomniany brak ewolucji).

Światotwórstwo dość bogate, ale również załatwione po łebkach – świat wyraźnie działa tu na “magii” (czyli “bo tak”), więc choć to barwny obrazek, to jednocześnie brak mu jakiejkolwiek głębi.

 

Podsumowując – sympatyczne czytadełko, z kilkoma naprawdę poważnymi technicznymi mankamentami, które odebrały mi sporo radości z lektury.

 

Przykro mi, ale nie podeszło.

 

Pod względem fabularnym jest to tekst raczej nijaki. Fabuła jest tu niezwykle prosta, na granicy pretekstowości, z wyjątkiem finałowego twistu – który dla odmiany pojawia się znikąd i niewiele do tekstu wnosi.

Największym mankamentem opowiadania jest jednak kreacja postaci, która zwyczajnie leży. Wszyscy bohaterowie mówią i zachowują się tu jak rozkapryszeni nastolatkowie, a nie osoby dorosłe. Do tego całość jest szalenie stereotypowa, mocno uproszczona i zwyczajnie nijaka – bohaterowie w zasadzie nie mają cech indywidualnych. Przez to cały ten damsko-męski konflikt, który starasz się przedstawić, robi się raczej niepoważny – bo jest zwyczajnie nieżyciowy, to konflikt między karykaturami, nie ludźmi.

Światotówrstwo jest. W zasadzie nie jest potrzebne, na potrzeby tej fabuły, ale niech tam. Snutą przez ciebie wizję trudno mi uznać za prawdopodobną czy choćby wiarygodną, ale przynajmniej jest ona dość barwna, by nadać nieco kolorytu temu raczej nijakiemu tekstowi.

Podsumowując – to opowiadanie wymaga gruntownych przeróbek, żeby dało się je czytać z przyjemnością. Jeżeli chcieć zostać przy tej prostej fabule, to charakterystyki postaci musiałyby być znacząco rozbudowane, by wynagrodzić czytelnikowi prostotę opowieści.

Opowiadanie jest zupełnie nie w moim guście, ale obiecałem sobie wrócić trochę do aktywności na forum, więc skoro już przeczytałem, wypada mi zostawić ślad. Niemniej, bierz moją krytykę jako marudzenie kogoś, do kogo zwyczajnie nie adresowałeś tego tekstu.

Do brzegu.

No nie urzekło.

Fabuła jest tu prosta, na granicy pretekstowości. Gdyby obrać tekst z ozdobników, z całą pewnością dałoby radę zamknąć go w szorcie. To samo w sobie nie jest problemem – większą bolączką jest dla mnie fakt, że ta opowieść zdaje się prowadzić znikąd donikąd. Zaczynamy od Samsona, który umiera, ledwie się pojawił, co rozpoczyna opowieść właściwą – w której tak naprawdę dzieje się tyle, że narrator (bo bohaterem trudno go nazwać) plącze się w tę i z powrotem po ciemnym ogrodzie i widuje gady. :P Oczywiście obrzydliwie upraszczam, ale typowo pod kątem opowieści nie porwał mnie ten tekst zupełnie – ani chyba nawet nie próbował.

Charakterystyka postaci jest… i to w zasadzie tyle. Niezbyt rozbudowana, bohaterowie to raczej proste sylwetki niż złożone osobowości, ale że jest ich sporo, to ciężko by było inaczej.

Świat – złożony z rozpoznawalnych klocków, gdyby nie wstęp, nie poczułbym tu wielkiej różnicy względem typowego fantasy – fakt, że klerycy biją i czarują to nic nowego dla kogoś, kto pół życia przegrał w DnD.

Elementów wierdu czy też bizzarro nie umiem ocenić. Widzę je tam, ale nie rozumiem tego typu pisania, więc zostawiam je w spokoju.

 

Podsumowując – nie podeszło, bo nie moja konwencja. Ale może moje marudzenie i tak będzie przydatne?

Zdefiniuj “spory”. Pytanie też, jak bardzo uciążliwe mają być kolce/ciernie. Dużo zależy też od tego, jak duża była sadzonka – im większa, tym szybciej się rozrośnie.

Dzika róża będzie chyba najlepsza – ma roczny przyrost ok 60-100 cm, dorasta do 2-3 metrów i ma bardzo paskudne ciernie.

Inne propozycje:

Śliwa tarnina, roczny przyrost 30-100 cm, dorasta do 3 m, kolce liczne, drobne.

Ogniki przyrastają ok. 30 cm rocznie, dorastają do 3m wysokości, kolce liczne, drobne.

Dzikie (lub ogrodowe, ale kolczaste) maliny – nie rosną zbyt duże (zależnie od odmiany, 50 cm do 1,5 m), ale już w pierwszym roku osiągają pełną wysokość i szybko tworzą zarośla.

 

Przykro mi, ale nie podeszło.

 

Fabularnie jest tu nieco dziwnie i raczej nijako. Mamy tu retelling mitu o Heraklesie, ale zrobiony w sposób nieszczególnie porywający – rozumiem, że powtarzający się cykl wydarzeń miał być tu osią opowiadania ale bardzo szybko staje się to nudne, zwłaszcza, że ostatecznie fabuła i tak nie zaskakuje.

Do tego dochodzi spora garść rozmaitych fabularnych usterek – magiczna mikstura w roli deus ex machiny, bohaterowie walczący po dwóch stronach konfliktu lądujący w tym samym szpitalu polowym, pielęgniarka bez zastrzeżeń wierząca w magię i tak dalej – żaden jeden nie jest bardzo poważny, ale jest ich tu dość, by w końcu zaczęło to doskwierać.

Do tego dochodzi ogromna pośpieszność tego tekstu. Z jednej strony rozumiem – powtarzalność i tak może być w tym tekście dokuczliwa. Ale na chwilę obecną, gdy kolejne scenki składają się w zasadzie jedynie z dość pobieżnego opisu takiej czy innej potyczki, do lektury szybko zakrada się nuda – bardzo brakowało mi tu jakiegoś emocjonalnego zróżnicowania, może ukazania różnych Herkulesów w różnych sytuacjach, czegokolwiek, co sprawiłoby, żebym był ciekaw, co pokażesz w kolejnej scenie, zamiast z góry to wiedzieć.

Kreacja bohaterów – ledwie dostrzegalna. Są tam i robią, co muszą, żeby popchnąć fabułę, ale nie bardzo mają cokolwiek przypominającego osobowość – mówisz nam, jacy są (próżna, podstępny, odważny…) ale nie bardzo to pokazujesz.

Kreacja świata – w zasadzie nieobecna.

Język – tu i ówdzie się potykałem. Nie jest tragicznie, ale nie zaszkodziłoby porządne czyszczenie. Nie wszystkie opisy były dla mnie jasne przy pierwszej lekturze.

 

Podsumowując – takie sobie. Nie urzekło mnie koncepcyjnie, a i wykonanie nie powala.

None byłby surowym jurorem:)

None, choć okropnie chciałby być jurorem (ma nawet wybrany obrazek do odznaczania przeczytanych opowiadań), raczej nigdy jurorować nie będzie, więc spokojna głowa. ;)

@fmsduval

Przepraszam bardzo, ale dlaczego pan się podszywa pod autora opowiadania, powszechnie szanowanego użytkownika portalu, fmsduval1? Wysoce podejrzane zachowanie, zgłaszam na policję.

Wydaje mi się, że fabuła jest w sam raz jak na przyjęty limit. Czytałem inne opka nokturnowe i nie mam wrażenia (może mylnie), aby moje było szczególnie ubogie albo tamte szczególnie bogate w wydarzenia. Ale masz rację, że jest tu też nieco ślinotoku emocjonalnego – specjalnie. Może on jednak potęgować wrażenie, jakie odniosłeś. Przyjmuję do wiadomości.

Ja dla odmiany nie czytałem innych opowiadań konkursowych, więc nie mam porównania. Ale, po namyśle, stwierdzam, że nie chodzi nawet o ilość zdarzeń, a bardziej o ich rodzaj. Owszem, to i owo w opowiadaniu się dzieje, ale akcję rozwijasz najczęściej poprzez dialogi – co ma swoje plusy, bo łatwiej się łyka ekspozycję, ale i minusy, bo wydarzenia poznajemy z drugiej ręki. Do mordu też dochodzi pod nieobecność narratora – dopiero w finale mamy jedną mocniejszą chwilę (rzut dzieckiem), ale nawet tam głównie gadamy o tym, co było i co być może, zamiast działać.

Nie chodzi wiec w zasadzie o brak wydarzeń, ale o sposób ich przedstawienia – nie zły może, ale brakuje mi w tym horrorze nieco bezpośrednich doznań, scen, w których widzimy, jak coś się dzieje, a nie tylko są nam opisywane skutki zdarzenia.

O, miłe słówka! Paluchów sobie nie połamałeś na klawiaturze? :P

Zdradzę ci sekret, ale nie możesz nikomu wygadać. Krytyka od kogoś, kto nigdy nie chwali, boli jakby mniej. Więc czasem muszę pochwalić. ;)

Hmmm. Rozumiem Twoją wypowiedź, ale nie do końca czuję sam zarzut. Owszem, niesnaski z bratem są tematem, który zaznaczam, który majaczy raz na czas w fabule. I po to jest on tak ukazany, żeby wzmocnić wymowę finału. Wolałbyś, aby całe opowiadanie było o tym, jak to Radu nienawidzi brata? Wtedy dopiero finał byłby nijaki. Wydaje mi się, że wprowadziłem większy mix emocji. Jest rozgoryczenie, jest nienawiść, są wyrzuty do brata, że zaniedbał ojcowiznę. Są to też emocje przez długi czas wypierane przez bohatera (w przeszłości), który zaszył się w górach i stamtąd nie wyłaził. Ich eskalacja w finale wydaje mi się należyta. Jeśli chcesz, rozwiń myśl – może się gdzieś rozminęliśmy :)

Postaram się to ująć inaczej. Ale najpierw dwa zastrzeżenia:

– spędzam niezdrową ilość wolnego czasu na myśleniu o analizie literackiej

– dokumentnie nie mam przygotowania teoretycznego do myślenia o analizie literackiej.

Skutkiem tego są rozmaite mojszyzmy, które muszę wyjaśniać mocno naokoło, żeby było wiadomo, o co się czepiam. Wybacz więc przydługi wywód, który zaraz nastąpi.

Ok, w kwestii finału. Owszem, niesnaski z bratem, jak to delikatnie ująłeś, są zaznaczone. Absolutnie nie mogę się czepić ich wprowadzenia do fabuły. Po prostu w żadnym momencie lektury nie wydały mi się jej kluczowym elementem. Zawsze plątały się gdzieś na uboczu, w tyle głowy bohatera, nie były kluczowym elementem sceny – aż do finału, kiedy nieoczekiwanie stały się kluczowe dla przebiegu fabuły.

To nie jest błąd. Ale struktura tego tekstu i konwencja, w której go osadziłeś sprawiły, że “spodziewałem się” innego zakończenia – w cudzysłowie, bo nie mam nam myśli faktycznej próby przewidzenia biegu fabuły, a raczej podskórne poczucie, w jakim kierunku to zmierza.

Moje pierwsze “przeczucie” dotyczyło tajemnicy – finału, który w końcu wyjaśni nam, co i jak i skąd. Pytanie “co tu się dzieje” było dla mnie podczas lektury bardzo ważne w pierwszej połowie tekstu – ale kiedy pojawiło się dziecko, straciło ono na znaczeniu.

Pojawiło się drugie – jak bohater poradzi sobie z klątwą? Ten tekst, jak wspominałem, jest bardzo nastrojowy. To opowiadanie zbudowane na fundamencie emocji. Na poczuciu nadchodzącej, nieuchronnej tragedii. Potem “spodziewałem” się więc owej tragedii. Może bohater ulegnie, może jakoś przechytrzy los?

To były dwie istotne dla mnie kwestie podczas lektury. Dlaczego były dla mnie istotne? Preferencje, rzecz jasna, ale też struktura tekstu. To opowiadanie jest napisane w taki sposób, by skłonić czytelnika do zadawania sobie właśnie tych pytań. To one mają go popychać ku finałowi, sprawić, by chciał kontynuować lekturę.

Ale “czy bohater obali brata”, choć to pytanie w pełni zasadne, nawet nie przemknęło mi przez myśl. Dlaczego? Jak wspomniałeś, ten wątek gdzieś tam się plątał, ale zawsze w tle. Nigdy nie był na pierwszym planie w kluczowych momentach. Gdyby podobnie było w finale – gdyby pierwsze skrzypce grało wyjaśnienie tajemnicy albo emocjonalne katharsis, a gdzieś w tle mielibyśmy wątek brata, nie zgłaszałbym zastrzeżeń. Ale tutaj fakt, że nagle jest to kluczowa nitka fabuły wziął mnie z zaskoczenia.

I jeszcze raz podkreślę – to nie jest błąd. Ale przez to, że nie byłem przez tekst przygotowany emocjonalnie, że mam się tym przejąć, przejąłem się mniej, niżbym mógł. Przy czytaniu nie “zastanawiałem się”, czy bohater przejmie tron, więc fakt, że go przejął był mi niemal obojętny. Nie wzbudziłeś u mnie szczególnej antypatii do brata, żebym chciał jego krzywdy. Nie przygotowałeś w moim umyśle miejsca na wybór tragiczny – rządzić, ale kosztem śmierci dziecka. A że sam finał nie daje tej grozie zbytnio wybrzmieć, bo po wszystkim jest dość szybko, nie było kiedy się przejąć. Dlatego finał był mniej satysfakcjonujący, niżby się chciało.

Trudno mi polemizować. Dam Ci się nacieszyć tym negatywnym wrażeniem :P Nie odkryję Ameryki, gdy stwierdzę, że według mnie postacie są odpowiednio zdywersyfikowane, w końcu nikt chyba nie stara się kreować nudziarskich bohaterów na jedno kopyto.

Agree to disagree.

Zabieg z imionami – ja wiem, czy powtarzalny?

Nie w obrębie tego tekstu. Ale Po lekturze innych twoich opowiadań – jeżeli imię bohatera z czymś się kojarzy, to pewnie nie bez przyczyny. ;)

Dzięki za lekturę i komentarz. Cieszę się, że nadal Cię nie zraziłem moimi tekstami i czasem do mnie zaglądasz. Mam też nadzieję, że dostrzegasz skok naprzód względem zrozumiałości opowiadań :D

Skok jest, a owszem. Choć wyznam ci w sekrecie, że zajrzałem z powodu wrażenia, jakie zrobiła ne mnie metafora zawarta w Oblakini. Nie wyłapałem jej, ale sam koncept… Może kiedyś uda ci się trafić w ten złoty środek. ;)

Sympatyczne.

Na tyle, że nawet nie mam chęci pastwić się nad technikaliami – które złe nie są, ale też można by je wyregulować.

Zdrowych i wesołych, misiowi i pozostałym.

Dzięki, None!

No problemo.

Przy okazji, mała sztuczka, której może nie znasz. Przy szukaniu prac naukowych warto do wyszukiwania w google dodać “filetype: pdf”, będzie szukać tylko pdfów.

Tu plik jest za paywallem, wiec nie miałem jak go przejrzeć.

Tu coś jest ale to nie artykuł naukowy.

Tu mamy czyjąś pracę dyplomową o przemocy religijnej w Diunie i Mesjaszu Diuny.

Tu związek tematyczny jest dość odległy, ale może znajdziesz coś użytecznego.

 

Nie znam się na temacie, więc artykuły wyszperane z googla, mam nadzieję, że któryś się przyda.

Hm… Tylko pod warunkiem, że bohaterowi właśnie ta chrypka przeszła. Jeżeli ona trwa, to jego głos nie “wyzwala” się z jej okowów, tylko właśnie trwa w nich zakuty.

None, wygląda na szybkie i niezłe bo oliwki, a ten lawasz to odmiana pity?

Lawasz  to pieczywo w formie płaskiego placka, nieco podobne do tortilli, ale mniej elastyczne i smaczniejsze (dla mnie). No i wywodzi się z kuchni ormiańskiej (za wiki).

Można czasem kupić w Stonce.

Ok, będę marudzić. Bardzo marudzić.

Tekst jest zwyczajnie zły. Przykro mi, ale nie ma co czarować i owijać w bawełnę, lektura była zwyczajnie nieprzyjemna.

Fabuła jest na poły komiczna, na poły tragiczna, w całości pretekstowa. Nic tu nie ma większego sensu. Dzieje się bardzo mało, a to co się dzieje, nie ma większego sensu. W scenach na jawie bohaterka jest w zasadzie całkowicie bierna, przez co nie dzieje się tam nic wartego uwagi – aż do finału, kiedy nagle ubiera rajtuzy i realizuje naprawdę dziwny plan ratowania miasta (serio, urwanie sufitu jest łatwiejsze niż zwyczajne wytłuczenie szyb?). W scenach “sennych” dla odmiany jest akcja, ale pozostają one w zasadzie bez wpływu na przebieg fabuły. Do tego mamy jakichś średniowiecznych superbohaterów (że co? Że jakie spalenie na stosie za czary?), złowrogich szklarzy, których plan polega na… sprowadzaniu na ludzi śmierci przez wstawianie im magicznych szyb? Nie wiem, co chcą przez to zyskać, ale widać to ten typ czarnego charakteru. Dziwi też fakt, że tylko bohaterka odkryła ten przebiegle zakamuflowany fakt, że z oknami jest coś nie tak…

Jest też kwestia nastroju. Sam nie wiem, czy podczas lektury miałem się bać, śmiać czy ekscytować akcją, ale nic z tego nie wyszło. Jakieś elementy grozy się tam plączą, ale przeplatane scenami na granicy pastiszu, które rozbijają nastrój. Pastisz dla odmiany nie wygląda na zamierzony i jest go za mało by naprawdę śmieszyć. Akcja, kiedy już jest, nie jest zła. Nie wybitna, ale dość sprawnie napisana, by czytało się ją lekko. Ale jest jej mało i aż do finału nie ma wpływu na fabułę, co powoduje, że szybko traci urok.

Co do bohaterów… Nie ma co o nich mówić. Nie mają jednej cechy charakterystycznej, to zwykłe kukły.

Językowo jest tak sobie. Potykałem się sporo (skrócona lista poniżej), ale nie znalazłem nic wołającego o pomstę do nieba.

Podsumowując – przykro mi, ale nie podeszło. Gdybym miał redagować ten tekst, zaleciłbym przepisać go od zera.

 

Czepy szczegółowe:

Byłam gotowa do czekającej konfrontacji.

Na konfrontację.

To Mizerykordia, krótki sztylet, zmieniający się w miecz.

Mizerykordia do dość specyficzny rodzaj sztyletu, zasadniczo o długim ostrzu, żeby sięgnął ważnych organów i dobił kogo ma dobić.

po których wrogowie od razu upadali pokotem

Można leżeć pokotem, ale nie padać, ani tym bardziej upadać.

błyskawicznie przybrała postać błotnistego wgłębienia z połyskującą rękojeścią ogromnego miecza,

Wgłębienie z rękojeścią? Czego to nie wymyślą.

– „Zakład szklarski. Józef Dworak i Synowie”– odczytałam niewyraźny napis na zniszczonym szyldzie, kiedy zatrzymaliśmy się przy niedużym budynku na krańcu miasta. Z dwadzieścia samochodów parkowało obok niego, najwyraźniej inni mieszkańcy również liczyli na szybką wymianę potłuczonych wczoraj okien.

Czy to się dzieje w latach 90? Bo obecne okna nie mają szklanych szyb i wymiany czegoś takiego raczej nie robi szklarz.

Gdyby nie zniszczony samochód, pojechalibyśmy do kogoś innego!

Ale przecież dosłownie kilka zdań niżej jadą samochodem do domu.

Po kilku dniach zdecydowałam się do niego zajrzeć, zaniepokojona panującą ciszą.

Troskliwa z niej żona, nie ma co. :P

ciało miał wbite w ostre sztachety ogrodzenia

A nie na odwrót? To raczej sztachety wbiły się w ciało.

Nogi się pode mną ugięły. Przerażona krzyczałam i uderzałam w szybę, lecz ani mamy to nie obudziło, ani nie zatrzymało synka.

Serio? Jako ojciec dwóch brzdąców mogę śmiało powiedzieć – w takiej sytuacji rzuca się wszystko i biegnie, a nie woła, jakby półroczne dziecko miało na to zwrócić uwagę.

Wpadłam do środka, otwierając wszystko i krzycząc histerycznie, że trzeba uciekać, bo gaz jest odkręcony i zaraz wybuchnie cały dom.

Jakie wszystko? No i czemu po prostu nie zakręcić gazu? Ile może się go nagromadzić w te 30 sekund?

Kolejne dni były jeszcze gorsze. Przez szybę tarasową widziałam mamę, spadającą z wysokiej szafy

Chwila, co? Jak dorosła osoba miałaby wejść na szafę?

Nieczynne! – krzyknął, patrząc ze złością. – Zapraszamy za tydzień – wystękał i zniknął w sklepie. Z głowy wleczonego spływała strużka krwi, znacząc niewielki ślad na ziemi. 

Osłupiałam i zaczęłam się cofać.

Nie, nie dzwońmy na policję. Po co się mieszać w próbę morderstwa.

Zauważyłam zdumiona, że wiele ulic oraz dzielnic uległo zmianie.

Od czasów średniowiecza? Zdumiewające.

Nagle z przerażeniem odczytałam, że miejskie cmentarzysko z czasów pogańskich zostało zlikwidowane i zaorane przed kilkuset laty, a w jego miejscu otwarto… zakład szklarski, istniejący do dziś!

Miejskie cmentarzysko z czasów pogańskich? Że co? W Polsce za czasów pogańskich nie było miast, bardzo wątpię, by były cmentarzyska (bo zwłoki się paliło), a już na pewno nie było typowych grobów z kamiennymi płytami. Jeżeli takie coś by nawet istniało, to zostało by zlikwidowane zaraz po chrzcie Polski, w ramach walki z pogaństwem lub, co bardziej prawdopodobne, poświęcone i przerobione na chrześcijański cmentarz. No i trudno mi uwierzyć, że w miejscu cmentarza powstała tylko ta jedna, konkretna firma.

– Zamilknij! Nie masz prawa ingerować w ten świat! Nasz pan, wielki kapłan Wilgred, nie uznaje tych kultów ani wierzeń! One są przeszłością! Trzeba zniszczyć przeszłość i potomków pochowanych tu, pogrzebać wszelkie ślady kultu Welesa, by przejąć władzę nad światem! Oto nasz cel! – krzyczał starszy Dworak, ścigając mnie i wyciągając pistolet. Do magazynu wbiegali kolejni pracownicy.

A potem zaśmiał się złowieszczo kręcąc wąsa.

Usłyszałam w oddali charakterystyczny grzmot. Nadciągała gigantyczna burza. Nie zważając na protesty mężczyzn, zręcznie skoczyłam na pobliskie ściany, odbijając się od półek oraz stosów szyb. Uczepiona spodniej części płytowego dachu, poczęłam go ściągać, używając szklanego miecza i błotnych ciosów. Grzmoty nasiliły się.

A ten facet z pistoletem to co, śpi?

Po kilku miesiącach, w miejscu zakładu szklarskiego Dworaków, pojawiła się tablica pamiątkowa po średniowiecznym cmentarzu oraz przywrócone pojedyncze nagrobki.

Chwila, to średniowiecznym czy pogańskim? Ja wiem, że średniowiecze w Europie zaczyna się w V wieku, a Polska jest wtedy pogańska, ale u nas liczymy średniowiecze od chrztu Polski.

Temat jest osobliwy, długo się namyślałem nad tym, jak do niego podejść… i przyszedł None i napisał wszystko, co wymyśliłem. Tak nie można. :P

Drogi None! Czym innym jest mieć świadomość spraw oczywistych, a czym innym mówienie o nich głośno i nazywanie ich po imieniu… ;)

O, to omówmy jeszcze kwestię niskiego czytelnictwa w Polsce. Możemy w tej kwestii zdziałać mniej więcej tyle samo. :P

Co zapewne nie będzie dla ciebie zaskoczeniem, mam mieszane uczucia.

 

Pod względem fabularnym tekst jest… uciążliwy. Fabuła jest tu słowem niemal na wyrost, bo tak po prawdzie w opowiadaniu dzieje się bardzo mało jak na jego długość. Bohater jedzie, snuje się po zamku, ma sen, potem wykonuje rzut dzieckiem… i w zasadzie tyle. Ja rozumiem, że emocje ważniejsze od akcji, ale jednak sporo się tu trzeba nawiosłować, żeby dotrzeć do brzegu i nie jestem przekonany, czy warto.

Co do wspomnianych emocji – emocje są. Jak zwykle jest bardzo dobrze w sferze językowej, dzięki czemu, mimo niewielkiego stężenia wydarzeń, dajesz radę budować nastrój. Czuć zagubienie bohatera, wzrastającą i opadającą grozę.

Nie do końca przekonuje mnie finał. Mój główny zarzut to fakt, że wydaje się być nieco oderwany od tematyki opowiadania. Mamy tu kogoś mierzącego się z mroczną tajemnicą, który nagle, dość nieoczekiwanie, musi dokonać moralnego wyboru. Ale ten wybór nie został należycie wprowadzony – tak, informujesz nas wcześniej o konflikcie między braćmi, o pewnej goryczy w sercu bohatera, ale nie one stanowią oś opowiadania, a w finale wciskasz je do tej roli.

Dwa, kwestia niemowlęcia. Wszystkie znaki na niebie i ziemi sugerują, że niemowlę w istocie jest potworne – tak je postrzegają wszyscy świadkowie, no i nie zamarzło jakimś cudem w tej samotnej komnacie – a jednak na finiszu sugerujesz, że jest to zwyczajne dziecko. Zdarzało mi się już nie załapać czegoś w twoim tekście, ale tu nie widzę spójnego wytłumaczenia tego dysonansu.

Kreacja postaci – poprawna, choć nieco monotonna. Nie mogę nazwać bohatera czy jego małżonki pełnokrwistymi sylwetkami, ale nie są też płascy. Mają dość osobowości, by nie razić sztucznością, ale niewiele więcej. Mam jednak wrażenie, że wszyscy bohaterowie zostali napisani bardzo podobnie, brak im wyróżników.

Od samego początku czuć też, że żona bohatera jest “czymś” (zabieg z imionami bohaterów robi się też w twoim wykonaniu nieco powtarzalny), zaskoczyło mnie, że również on jest “czymś” – swoja drogą, zgrzytnąłem nieco na to zębami, bo ileż grzybków można upchnąć w jednym barszczu?

Archaizacja języka również kosztowała mnie nieco szkliwa. Raz, że jej zwyczajnie nie lubię, ale to akurat nie twój problem. Dwa, że miałem wrażenie niekonsekwencji – słowa były owszem, archaiczne, ale jakby z różnych epok, nijak nie potrafiłem przypiąć tu czasu akcji. Z drugiej strony, nie złapałem cię za rękę, więc nie potrafię udowodnić tego zarzutu niczym więcej, jak własnym przeczuciem.

Cóż. Dotknę niewygodnego tematu, ale postanowiłem wsadzić przysłowiowy kij w mrowisko.

Troszkę parskłem. Niewygodny temat – ludzie na forum zachowują się tak, jak zawsze i wszędzie zachowują się ludzie. Szok.

Przykładowo – znacie osobę A i wiecie, że nie lubi technicznego języka. Znowu osoba B raczej woli twardo stąpać po ziemi i źle czuje się w abstrakcji. Komentujący C lubi fantasy, D przepada za bizarro, a E jest konserwatystą: lubi klasyczny język i klimaty retro. Można więc czasem z dużą dozą prawdopodobieństwa przewidzieć, co się  komu spodoba. Szczególnie po przeczytaniu dziesiątek komentarzy od danej osoby.

Co za tym idzie – czasem łapałem się, że mam opory przed załączeniem jakiegoś motywu w tekście, bo wiem, że to nie spodoba się X, a X jest ostatnio aktywnym uczestnikiem forum i pewnie skomentuje jako jeden z pierwszych… Trochę to trąci paranoją i autocenzurą…

Ludzie komentują zgodnie ze swoim gustem. Szok!

Jeżeli chodzi o autocenzurę – to problem autora. Tylko i wyłącznie.

Druga sprawa – odbiór tekstu. Widzę taki trend w komentarzach, że gdy pierwsze kilka głosów jest raczej nieprzychylne, to opko ma zwykle mocno pod górkę w kolejnych wpisach. Szczególnie jeśli nieprzychylne są forumowe autorytety. I odwrotnie – entuzjazm dwóch czy trzech ważnych, charyzmatycznych osób potrafi napędzić hype na mocno przeciętny tekst. Tutaj mam wrażenie, że są przypadki niemal skrajne.

Szok! Ludzie słuchają autorytetów.

Bailout +1.

Trzecia: powtarzanie argumentów. Często jest tak, że kiedy ktoś rzuci jakąś uwagę, to kolejny komentujący często lubi w jakiś sposób pociągnąć temat i pisze w podobnym tonie. “Jak już przedmówca powiedział” :D

Ta sama wada może dokuczać kilku osobom? Szok.

 

Wybacz zgryźliwość. Ale serio, zwracanie uwagi na fakt, że ludzie zachowują się w sposób typowy dla ludzi uważam za bezcelowe. Dosłownie nie ma nic, co moglibyśmy w tej kwestii zrobić.

zapomniałem wspomnieć, że utwór, jakby to ująć, wewnątrz świata nie jest polski i z Polską w ogóle nie ma nic wspólnego, więc gdyby patrzeć ,,od środka”, zarówno tekst, jak i tytuł są angielskie.

Jesteś w swoim opowiadaniu bogiem stwórcą. Po prostu załóż, że utwór jest polski i problem rozwiązany.

Jeżeli to niemożliwe, bo fabuła się posypie, to cóż, problem i tak jest niewielki. Tłumaczenie poezji (a więc i tekstów piosenek) to specjalistyczna umiejętność, nawet zwykli tłumacze niezbyt to ogarniają. O ile akurat nie jesteś w tym dobry, to po prostu opublikuj tekst w tym języku, w którym go wymyśliłeś. Jeżeli to język obcy, to potem dokonaj tłumaczenia kluczowych fragmentów wewnątrz narracji/myśli bohatera (jak sugeruje Tarnina), żeby było jasne, że to nie pełne tłumaczenie. 

Uch, smakowity temat. Widzę głównie świąteczne klimaty, ale ja pozwolę sobie wrzucić przepis na moje ulubione zimowe danie – pięknie pachnie, cudownie rozgrzewa.

 

Tadżin

Ok. pół kilograma mięsa (ja używam trybowanych kurzych udek, ale może być pierś albo wieprzowina – powinna być koza, ale gdzie to kupić)

1-2 cebule

2 marchewki

Kilkanaście oliwek

Łyżka miodu

Szklanka rosołu (lub szklanka wrzątku i kostka rosołowa)

Cytryna

Natka pietruszki

Przyprawy (2-3 ząbki czosnku, łyżeczka kurkumy, po pół łyżeczki pieprzu, cynamonu i imbiru)

 

Mięso pokroić w grubą kostkę, natrzeć przyprawami, odstawić na dwa kwadranse.

Cebulę pokroić w piórka, marchew w grube półplasterki. Obsmażyć z mięsem w dużym garnku, zalać rosołem, dodać miód, dusić, aż marchew i mięso zaczną robić się miękkie (15-20 min). Spróbować, dosolić, jeżeli trzeba (zależnie od tego, jak słony był rosół).

(Jeżeli używamy wieprzowiny, warzywa dodać do duszenia jak mięso już trochę dojdzie).

Dodać oliwki, posiekaną natkę i skórkę z cytryny (ja dodaję też sok, ale to niekanoniczne). Dusić jeszcze 5-10 min, aż wszystko będzie miękkie.

Podawać z kuskusem, a najlepiej również z lawaszem, pitą lub podobnym pieczywem (tradycyjnie je się to to używając pieczywa zamiast sztućców).

@Tarnina

To na dole wygląda jak wszystko, co piszę, mniej więcej od trzech lat :(

 

W temacie

 

Biorąc pod uwagę, że ostatnio sprawdzałem, jak zamrożenie i rozmrożenie zwłok wpływa na późniejszy rozkład…

 

Z doświadczeń redaktorskich

“Lord of the Rings” “Why shouldn’t I keep it?” Bilbo meme

 

Z doświadczeń reaserchowych

The first five photos are what my friends, mum, society, publishers, and I think I do. What I actually do is a Google search.

Tarnino, nie myślałaś kiedyś, żeby zatrudnić się w googlu w dziale profilowania reklam? Bo, jak mamcię kocham, nie wiedziałem nawet, że chcę ten konkurs, zanim go nie zobaczyłem. Sto tygodni nie czytałem już dobrej przygodówki.

Wątpię, bym zebrał się do napisania czegoś, ale już ostrzę pióro i zbieram jad przed lekturą.

Na życzenie organizatorki, w pierwszym komentarzu zamieściłem dodatkowe statystyki odnośnie głosowania.

Oto nadszedł ten dzień! Oto nadeszła ta chwila! Na mocy nadanej mi przez drakainę ogłaszam wyniki głosowania:

 

Miejsce trzecie, ostatnie wśród pierwszych, zajmuje:

Zanais, za opowiadanie “Obok wieczności” (11 punktów).

 

Zaszczytne miejsce drugie zajmuje:

emlisien, za opowiadanie “Mistrz i Małgorzata” (17 punktów).

 

Miejsce pierwsze, chwała i chałwa o mały włos przypadają:

Ślimakowi zagłady, za opowiadanie “Wieszcz i niewolnica” (18 punktów).

 

Pełna punktacja (w kolejności alfabetycznej):

Bóg w krokodylej skórze   1

Dziwne deszcze   6

Egipski gość   4

Jagoda. Początek   6

James, ty stary…   5

Jestem bogiem   6

Mistrz i Małgorzata   17

Mumia   10

Mumia na Czwartku   0

Nie pozwolę ci zgnić   5

Obietnica dana Tutenchamonowi   0

Obok wieczności   11

Pióro Maat   5

Potyczka z chaosem   5

Pulver mumiae   9

Szczury w Świątyni   6

Usłysz mój głos   8

Wieszcz i niewolnica   18

Wśród wilków i niedźwiedzi   4

 

Gratulacje dla wszystkich uczestników, podziękowania dla wszystkich, którzy poświecili swój czas na czytanie, komentowanie i głosowanie!

 

EDIT

Dodatkowe statystyki głosowania.

W głosowaniu wzięło udział 20 osób, które rozdały łącznie 126 punktów.

Poniższa tabela prezentuje stosunek zdobytych przez opowiadanie punktów do liczby oddanych na nie głosów – a więc ile średnio punktów na głos otrzymał dany tekst.

Jeżeli nie ma głosów przeciw przedłużeniu terminu głosowania, to nie widzę przeszkód. Nowy ostateczny, nieprzekraczalny termin to północ 6.11.

Przypominam, że głosowanie twa do niedzieli, 30.10, do północy. 

Zanais, coś tam było przy reumatyzmie i bólach mięśni i stawów, ale skonsultuj się z lekarzem lub farmaceutą.

Przy chorobach zwyrodnieniowych stosuje się maści/żele rozgrzewające lub ciepłe kompresy, ale w medycynie ludowej (oprócz biczowania pokrzywami) poleca się na tego typu dolegliwości wizytę w saunie.

Leczenie kiły malarią wspomniał już Ślimak Zagłady.

W przypadku wychłodzenia organizmu też rozgrzewamy, ale to raczej delikatnie i powoli.

Kiedyś próbowano leczyć łysienie poprzez rozgrzewanie skalpu (bez skutku).

Jak najbardziej. Po skomentowaniu 17 tekstów masz do rozdania 8 punktów. Jak je podzielisz, zależy tylko od ciebie.

Przypominam zasady głosowania:

Głosowanie użytkowników***. Uprawnieni do głosowania wszyscy, którzy czytają zamieszczone opowiadania, z tym że procent przeczytanych opowiadań przekłada się na punkty, które można przyznać w głosowaniu: 10% – 1 punkt, 20% – 2 punkty i tak dalej. Posiadane punkty można dowolnie rozłożyć (choć oczywiście wykluczone jest głosowanie na siebie devil).

Jako, że opublikowano 19 tekstów, kalkulacja wygląda następująco:

2op – 1 pkt

4op – 2pkt

6op – 3pkt

8op – 4 pkt

10op – 5 pkt

12op – 6pkt

14op – 7 pkt

16op – 8 pkt

18op – 9 pkt

19 op – 10pkt

 

Głosować można do 30.10 do północy. 31.10 zweryfikuję poprawność głosów i podliczę punkty.

Głosować można do 6.11 do północy.

 

 

Dopuszczalne jest edytowanie postu z głosem po jego oddaniu (ale przed zakończeniem głosowania), proszę jednak o czytelne oznaczenie modyfikacji i podanie jej daty.

 

Prosiłbym, żeby w tym wątku publikować jedynie posty z głosami. Wszelkie pytania lub wątpliwości można zgłaszać w wątku ogólnym.

Wspólnie z drakainą ustaliliśmy, że czas na skomentowanie tekstów upływa 16.10 o północy. W poniedziałek 17.10 zostanie utworzony wątek do głosowania.

Komisyjnie orzekam, że z opublikowanych w terminie tekstów zdecydowana większość mieści się w podstawowym limicie znaków.

Teksty przekraczające limit znaków:

– Usłysz mój głos (drakaina) – 38056 znaków, 4723 znaki ponad limit. Przekłada się to na konieczność skomentowania 50% opowiadań, w zaokrągleniu 10 tekstów.

– Mistrz i Małgorzata (emilsen) – 44428 znaków, 11 095 znaków ponad limit. Przekłada się to na konieczność skomentowania 100% opowiadań.

Ok. Tak ogólnie to eksplozje są słabe w podpalaniu czegokolwiek, bo skok temperatury jest bardzo chwilowy, a za falą uderzeniową idzie strefa niskiego ciśnienia, która gasi płomienie (niskie ciśnienie=mało powietrza=mało tlenu). Gdyby jednak mówić o wybuchu czegoś w rodzaju napalmu, to po eksplozji wciąż zostaje sporo niespalonego paliwa, które będzie płonąć przez jakiś czas, więc może coś podpalić – ale to równie dobrze można po prostu użyć miotacza normalnie.

No i ty mówisz nie o napalmie, a o magicznym napalmie, bo coś takiego jak opisujesz zwyczajnie nie może istnieć – paliwem musi być albo palny gaz (a gaz wprawdzie da się skompresować, ale nie w nieskończoność, no i gazowe miotacze ognia są słabymi miotaczami ognia) albo palną ciecz, której skompresować się nie da i musi zajmować te kilkadziesiąt litrów minimum. Więc cały ten aparat działa na magię i fabułę – a tym samym działa, jak sobie zażyczysz i olał fizykę.

Jak powiedziała Tarnina – zależy. Co konkretnie oblewa? Pień rosnącego drzewa? Stos gałęzi? Zwaloną kłodę? Ile jest tej łatwopalnej cieczy i co to z ciecz? Śnieg tylko leży, czy pada?

silver_advent

None, może być sztuką, ale może być też skończoną grafomanią.

I zwykle niestety jest.

 

Vacter

None: Podoba mi się to co napisałeś, ale może nie czyni ten fakt Twojej wypowiedzi absolutną prawdą ;)

Ale jak to nie? Przecież mam tu moją legitymację wszechwiedzącego proroka! ;)

Tylko na jakiej podstawie stwierdzimy, że daną metaforę przyjmujemy jako poprawną, a inną odrzucamy?

Czy każda metafora, która jest “brzydka” będzie niepoprawna?

No to akurat względnie proste. Nie oceniamy “ładności” metafory – bo to rzecz gustu. Co się komu podoba, podobać się będzie.

Ale możemy i powinniśmy oceniać spójność metafory. Czy porównywana cecha ma sens w przypadku obu połówek porównania (co jest problemem w przypadku tego nieszczęsnego płaskiego nieba)? Czy metafora ma logiczny sens? Czy jest jasne, jakie właściwości obiektu A są porównywane z obiektem B? Jakie cechy obiektu C opisuje metafora? Krótko mówiąc, czy wyrażenie tworzy jasny, wewnętrznie spójny obraz w umyśle czytelnika, czy też ten musi się domyślać, co autor miał na myśli? Czy są możliwe inne interpretacje tej samej metafory – a jeżeli tak, to czy nie są one ze sobą sprzeczne?

Czy możemy odnaleźć jakąś sztywną granicę między metaforą prawidłową czy nieprawidłową? Moim zdaniem ta granica jest otoczona przygranicznymi subiektywnościami.

Jak to w pracy z językiem. Tu bardzo mało rzeczy jest całkiem obiektywna, nawet zasady interpunkcji, dość precyzyjne przecież, bywają różnie interpretowane przez różne osoby. Ale przypadki graniczne nie zdarzają się aż tak znowu często. Zwykle da się względnie łatwo ocenić, czy metafora trzyma się kupy, czy też nie.

Mi się wydaje, że metafory mają też wymiar praktyczny, nie tylko literacki. Umożliwiają tłumaczenie ludziom złożonych, abstrakcyjnych mechanizmów, odwołując się do wiedzy, którą już posiadają. W takich technicznych wyjaśnieniach, można czasem uczciwie przyznać, że nie ma pełnej analogii. Ludzie często nie potrzebują takich tłumaczeń, ale warto uściślać. Czy w tej sytuacji założymy, że metafory służące nauczaniu z racji swojej praktyczności są błędne, ale dopuszczalne? Czy może ustalimy, że metafory mają różne reguły w zależności od ich celu?

To wspaniała cecha metafor. Ale odnoszą się tu te same zasady. Każda metafora ma określony zakres przydatności (bo żadna metafora nie opisuje wszystkich cech danego obiektu, a jedynie niektóre, wybrane), a w przypadku metafor “edukacyjnych” powinien on być szczególnie jasno określony.

Weźmy DNA. W czasach, gdy chodziłem do szkoły, modne było jeszcze określanie tej cząsteczki jako “instrukcji budowy organizmu” – co oczywiście jest metaforą. Ale metafora ta nie znaczy przecież, że DNA jest zrobione z papieru i ma na sobie wydrukowane literki, jak to w zwyczaju mają instrukcje. Miało to po prostu ułatwić zapamiętanie, że w DNA zapisane są informacje potrzebne do “zbudowania” organizmu – co oczywiście okazało się poważnym uproszczeniem, ale to już osobny temat. Więc jasne, metafory mogą służyć – i często służą – do przekazania złożonego problemu w przystępny sposób. Używają ich w tym celu również pisarze, bo to pomocne w ekspozycji. Ale trzeba szalenie uważać, żeby jasne było, jakie aspekty danego zjawiska tłumaczy metafora. Bo metafora “DNA to instrukcja” sugeruje, że patrząc na DNA będziemy w stanie odczytać z tej instrukcji cechy budowy organizmu (tak jak patrząc na plany domu jesteśmy w stanie odczytać jego wymiary) – co jest tylko częściowo prawdą (możemy badać DNA człowieka choćby i rok, a i tak nie ustalimy, ile ma wzrostu).

 

Tarnina

(None, mówiłam już, że jesteś boski?)

Zależy. A ma opisywać coś brzydkiego?

A tu się nie zgodzę. Metafora może być jednocześnie technicznie poprawna i brzydka. “Była piękna niczym pałac sułtana” to porównanie spójne (bo porównujemy jedną, jasno określoną cechę, którą da się opisać obie połówki porównania) ale to zwyczajnie brzydkie.

 

Znowu silver_advent

A ja biję się z myślami… Wiem że nie powinienem, ale strasznie lubię emocjonalny przester, purpurę, ryzykowne metafory i pokręconą, niejasną narrację. Rozsądek podpowiada mi, że to działa tak, jak opisał None, ale to silniejsze ode mnie… :( Mam w sobie taką trudną do pokonania dwoistość estetyki.

Tu niezwykle mi zależy, żebyśmy się dobrze zrozumieli, bo dla mnie to absolutna świętość.

Nikt, ani ja, ani żaden inny krytyk, ani żaden literacki autorytet nie ma najmniejszego prawa mówić tobie (czy komukolwiek) co może mu się podobać.

Nieważne, jak bardzo inne osoby jeżdżą po metaforze (albo opowiadaniu/filmie/grze/komiksie). Jeżeli tobie się podoba, to się podoba. I odwrotnie, nieważne jak bardzo chwalą  – jeżeli tobie się nie podoba, to się nie podoba. I już. Jasne, możemy na ten temat dyskutować (choć to bezcelowe). Możemy się nie zgadzać. Ale nikt nie ma prawa powiedzieć, że mylisz się, bo coś ci się podoba lub nie. A gdyby ktoś jednak próbował, to masz pełne prawo bez skrępowania posłać taką osobę na bambus, choćby i miała na koncie Nobla z literatury i profesurę.

Wiec bez skrępowania ciesz się purpurą, czerp przyjemność z niejasności. Ja uwielbiam dobrze zrobiony kicz. Są fani tanich horrorów. Są podobno nawet ludzie, którym podobało się “365 dni”. Rzecz gustu.

 

Ale wracając do metafor, wrzucę od siebie kilka, które utkwiły mi w pamięci.

Andrzej Sapkowski, “Narrenturm”:

Piękną musi być krainą Burgundia.

Piękny być musi tamtejszy krajobraz. Góry strzeliste… Pagórki strome… Doliny…

– Ach, aaach, mon amour – jęczała Adela von Stercza, lgnąc do dłoni Reynevana całym swym burgundzkim krajobrazem.

Nie jest to metafora szczególnie oryginalna. Ale, o ile niewiele mówi nam o obiekcie metafory (Adeli), tak dobrze oddaje charakter Reynevana, który owej metafory używa – młodego romantyka ze skłonnością do wielkich słów (i wielkich, głupich gestów, ale to przyjdzie później), oczytanego w klasycznych (dla jego epoki) romansach i mocno się na nich wzorującego w swoim postępowaniu (przynajmniej początkowo).

 

Też Sapkowski, “Czas pogardy”:

Z miłością jest jak z gruszką. Gruszka jest słodka i ma kształt. Spróbujcie zdefiniować kształt gruszki.

Poetycka metafora, co się nawet dobrze składa, bo autor “wkłada” ją w usta poety. Ponownie niewiele nam mówi o obiekcie metafory (miłości), ale taki właśnie jest jej cel – wyrażenie faktu, że miłości nie sposób precyzyjnie opisać, że nie da się ująć uczucia w słowa. Przy okazji jest to jedna z niewielu okazji, kiedy mamy okazję ujrzeć Jaskra (autora sentencji) jako kompetentnego poetę – i stanowi ciekawy kontrast wobec faktu, że jest on osobnikiem o dość lekkim podejściu do miłości, co tydzień “kochającym” nową pannę, wdowę albo i mężatkę.

 

Terry Pratchett, “Ciekawe czasy”:

Wyrwał się niczym bumerangowe curry z delikatnego żołądka.

Proza Pratchetta stoi barwnymi porównaniami, ale tylko to potrafiłem przywołać z pamięci. Porównujemy tu start do biegu (ucieczki) Rincewinda i wymioty wywołane egzotyczną potrawą. Nietypowość zestawienia jest tu oczywiście elementem komicznym, ale jest to przy tym zaskakująco spójne porównanie – tak jak nagłe wymioty, start naszego czarodzieja jest nagły, gwałtowny i nieoczekiwany dla otaczających go ludzi.

Gdy o zmierzchu uchyliła się brama i weszli na podwórze, zdawało się, iż fragmenty zimnego październikowego błękitu przetrwały w fałdach i załamaniach ich skórzanych płaszczy – tak byli piękni.

Ta metafora to dość interesujący przykład zjawiska, które dość często napotykam przy redakcjach. Tzw. “przecież wiadomo, co mam na myśli”.

Tarnina ma rację mówiąc, że ta metafora nie jest spójna logicznie. Ale “wygląda” ładnie. Ba, czytelnik faktycznie może z grubsza się domyślić, co autor miał na myśli (szczególnie, że dodał wskazówkę w końcówce). Oczywiście interpretacja czytelnika nie musi się pokrywać z intencjami autora – ale nie da się tego zweryfikować (chyba, że kontekst w jasny sposób przeczy danej interpretacji).

Tego typu metafory mają zalety, tak z punktu widzenia autora, jak z punktu widzenia czytelnika. Autor jest zadowolony, bo napisał coś, co brzmi poetycko (i często będzie zębami i pazurami bronił się przed usunięciem takiej metafory z tekstu). Czytelnik (niektóry) jest zadowolony, bo przeczytał coś, co wygląda poetycko i nawet zrozumiał, co autor miał na myśli. Oczywiście fakt, że czytelnik wie, co autor miał na myśli, nie czyni metafory poprawną – tak jak fakt, że wiem, co ma na myśli człowiek piszący “kóra” nie czyni tego słowa słowem poprawnie zapisanym.

Wyższą szkołą jazdy jest napisanie w ten sposób całego tekstu – poetyckie, często rozbudowane opisy, niejasna fabuła i rozsiane tu i ówdzie słowa kluczowe. Po lekturze czytelnik zostaje z ogólnym wrażeniem, że tekst był poetycki i O Czymś, jednak często nie jest pewien, o czym w zasadzie. Ale ta mglistość i ogólnikowość sprawia, że można obronić różnorakie interpretacje tekstu, a jeżeli tekst można interpretować na wiele sposobów, to przecież musi być dobry i w ogóle być Sztuką.

Nowa Fantastyka