
Tekst bardzo luźno inspirowany starożytnymi imperiami z rejonu żyznego półksiężyca.
Olbrzymie podziękowania dla betujących – Zanaisa i fmsduvala – których uwagi i krytyczne komentarze były niesamowicie pomocne w pracach nad tekstem.
Tekst bardzo luźno inspirowany starożytnymi imperiami z rejonu żyznego półksiężyca.
Olbrzymie podziękowania dla betujących – Zanaisa i fmsduvala – których uwagi i krytyczne komentarze były niesamowicie pomocne w pracach nad tekstem.
Zrujnowana świątynia Aaghu pochyla się nad zasuszonym trupem Htot niczym żałobnik, który nie potrafi odejść znad mogiły, podczas gdy powolny duet grabarzy – wiatr i piasek – kończy swoje dzieło, powoli zasypując nieszczęsnego, zapomnianego przez wszystkich nieboszczyka. Zniknęły już kanały i ulice, skryły się pod sypkimi zwałami place i ogrody, bure ziarenka wlały się do budynków i wypełniły je, niczym tajemnicze mikstury balsamistów. Tu i ówdzie ponad powierzchnię tego bezwodnego morza wystają jeszcze kikuty wież, zrujnowane dachy i głowy posągów, ale i one zostaną wkrótce pochłonięte przez bezduszne wydmy.
Jedyny świadek owego powolnego tonięcia stoi na szczycie kruszejącego muru świątyni, nieruchomy i nieporuszony. Gdyby nie łopocząca w podmuchach tunika, można by go wziąć za posąg, wykutego w piaskowcu wartownika pełniącego wieczną służbę. Nie byłoby to skojarzenie odległe od prawdy. Świątynia położona jest wysoko, w połowie skalistego wzgórza, dzięki czemu nigdy nie zdobyła jej żadna armia, piaski również nie zdołały jej pochłonąć. Dlatego, mimo upływu wieków, ciągle trwa. A Strażnik trwa wraz z nią.
Strażnik nie patrzy w dół, na umarłe miasto. Jego spojrzenie wbite jest we wschodni horyzont, gdzie wąska smużka dymu ośmiela się kalać błękit nieba. Taka sama pojawiła się tam wczoraj. I przedwczoraj. Każda kolejna była odrobinę bliżej.
– Ktoś nadchodzi – mówi do siebie wartownik. Jego głos jest zgrzytliwy i suchy, jak gdyby gardło i język miał zbudowane z kamienia, nie miękkiego ciała. – Trzeba się przygotować. Ale jest jeszcze czas.
Kiwa głową, zgadzając się ze sobą. Oczywiście, że jest jeszcze czas. Jednak to przecież nie znaczy, że można zaniedbać ostrożności. Stoi i patrzy, aż dym znika, porwany wiatrem. Potem schodzi z muru. Stopnie są popękane i nierówne, od części poodpadały kamienie, ale on idzie pewnie. Niestraszny mu upadek. Zna każdy krok na pamięć.
Kilka chwil później jest już na dziedzińcu. Wytartą w kamieniu ścieżką podąża do świątyni i staje przed posągiem Aaghu. Wysoka statua mężczyzny o księżycowym sierpie w miejscu twarzy, trzymającego w rękach księgę i bicz, patrzy na swego sługę beznamiętnie, w milczeniu. Strażnik już dawno porzucił nadzieję, że mogłoby być inaczej. Nie liczy już, że jego próba dobiegnie końca. Ze stęknięciem opada na kolana, dotyka czołem posadzki i wznosi modły:
– O Wielki Ojcze, panie wszystkiego, co na niebie! O gwiazdooki! Ty, który znasz wszystkie sekrety i wiesz o wszystkim, co się dzieje pod niebem! Ześlij mi, błagam, mądrość, bym mógł pewnie podążać wytyczoną przez ciebie ścieżką! Obdarz me oczy przenikliwością, by nic im nie umknęło! – ciągnie swoje monotonne prośby jeszcze długo. Tyle, ile wymaga ceremoniał. Składa ofiarę ze schwytanego w jednej z komnat węża i kilku żuków. Gołymi rękami, bo rytualny sztylet złamał się już lata temu. Potem, jak co dzień, sprawdza zamki na drzwiach do podziemi. Nie wolno mu dopuścić, by zostały one otwarte. Za żadną cenę.
***
Kilka kolejnych dni upływa na przygotowaniach.
Obchodzi mury dookoła, starannie notując w pamięci każdą szczerbę i dziurę. Fortyfikacje są w fatalnym stanie.
– Należy jak najszybciej dokonać napraw – mruczy w przestrzeń, choć wie, że nie da to wiele. Pozostali zrobią, co będą mogli, ale nie są murarzami. W najlepszym wypadku uda im się zasypać kilka co większych pęknięć gruzem i żwirem.
Schodzi na dół, po czym kieruje się do spichlerza. Sam już od dawna nie jada, Pozostali rzecz jasna również nie potrzebują pokarmu. Ale jeżeli ma dojść do bitwy, należy wszystko sprawdzić. Tak jest słusznie. Wchodzi do środka. Obrzuca pustym, obojętnym spojrzeniem gołe ściany i podłogę pokrytą zwałami piachu.
– Zapasy są zbyt małe, byśmy wytrzymali dłuższe oblężenie – rzuca mechanicznie. Jego głos niesie się echem, płosząc jakieś nieduże zwierzę, które chrobocze pazurkami po cegłach gdzieś w odległym kącie pomieszczenia. – Usuńcie te szkodniki, zanim dobiorą się do żywności – dodaje, wychodząc.
– Potrzebujemy więcej włóczni i strzał – instruuje ciemną i cichą kuźnię. Opał do pieców skończył się już lata temu, podobnie zresztą jak drewno na drzewce i metal na groty. Zresztą, nikt tu nie potrafi robić broni. Kiedyś lubił przesiadywać w kuźni, obserwować, jak surowy metal jest formowany w najwymyślniejsze kształty. Ale to było dawno, bardzo dawno temu. Nawet wspomnienia z tamtych czasów zdążyły już spłowieć, niczym prażone pustynnym słońcem malowidła na fasadzie świątyni. Rzemieślnicy odeszli. Porzucili go, tak jak cała reszta. Musi sobie radzić sam.
– Mamy mało leków. Należy zgromadzić opatrunki i balsamy kojące, zioła uśmierzające ból i sprowadzające sen, a także poczynić przygotowania do przeprowadzenia rytuałów uzdrawiających. Potrzebne będą zwierzęta ofiarne, kadzidło i stosowne wota – mruczy w sali chorych. Wbija wzrok w przeciwległą ścianę, w łuszczące się, wyblakłe freski przedstawiające cuda, jakich kiedyś dokonywano tu na co dzień. Nie zwraca uwagi na rozsypujące się łóżka i walające na pokrytej piachem podłodze śmiecie. Ani na brunatne plamy skrzepłej krwi, wciąż jeszcze widoczne, tam, w ciemnym kącie, gdzie promienie słońca nie padały zbyt często.
Przy bramie robi dłuższy przystanek. Dokładnie ogląda rozeschnięte i spękane wrota. Zawiasy po jednej stronie wypadły z kruszejącego muru, lewe skrzydło osiadło na piasku. Nie uda się go zamknąć. Nie w pojedynkę.
Może to i lepiej. Sztaba jest złamana, a nie ma czym jej zastąpić. Zresztą, sam i tak nie zdoła obsadzić murów, zabezpieczyć wszystkich miejsc, którymi bezbożnicy mogą wpełznąć do świątyni, szczególnie, gdyby się rozdzielili. Jeżeli wrota pozostaną otwarte, przynajmniej będzie wiedział, gdzie się ich spodziewać.
– Twierdza nie jest gotowa na oblężenie. Trzeba posłużyć się inną taktyką – mamrocze. Co oznaczało, że walkę przyjdzie mu stoczyć wewnątrz umocnień. Tak jak wiele wcześniejszych. Odwraca się plecami do bramy i spogląda na przyszłe pole bitwy. Pustynia w miniaturze. Dziedziniec pokrywa warstwa piachu gruba na dwie dłonie, tu i ówdzie uformowały się nawet nieduże wydmy.
– Oczyścić mozaikę – zgrzyta. Po chwili bure ziarenka zaczynają wznosić się w powietrze, jak gdyby porywane wiatrem, i niedużymi chmurami wylatywać za bramę. Stopniowo pokazują się barwne płytki ułożone w kształt pokrytego gwiazdami zwoju, symbolu Aaghu.
– Tak lepiej – mamrocze. – Muszą wiedzieć, gdzie trafili. Na czyj gniew się narażają. Głupcy – dodaje po chwili, jakby po namyśle. Przez jakiś czas obserwuje Pozostałych przy pracy, później wchodzi do świątyni. Mechanicznie, niemal nieświadomie kłania się przed posągiem bóstwa, po czym rozgląda się przez chwilę, oceniając stan wnętrza. Żaden z intruzów nie powinien dotrzeć tak daleko. Jednak trzeba uwzględnić możliwość, że obcy okażą się wiernymi. Strażnik nie wierzy w to szczególnie, ale tak należy uczynić.
– Posprzątać tu, wypolerować i zapalić lampy! – rozkazuje chrapliwie. – Świątynia ma być gotowa na przybycie obcych!
Kilka chwil później freski na powrót stają się widoczne, gdy pył i brud zostają delikatnie usunięte, zaś mosiężne lampiony nabierają blasku. Oczywiście pozostają zimne i ciemne – olej skończył się już dawno. Strażnik nie zwraca na to większej uwagi. Idzie do swojej kwatery. Ignoruje zasypane piachem łóżko, rozpadające się poduszki i spłowiałe dywany, rozplatające się z wolna w podmuchach wiatru wpadającego przez dziury w ścianach. Podchodzi do dwóch wypaczonych, drewnianych stelaży. Na tym po prawej leży włócznia. Kiedyś była piękna, ale teraz ostrze broni jest pogięte i poszczerbione, drzewce rozeschło się, szpeci je długie pęknięcie. To tylko kwestia czasu, nim trzaśnie niczym patyk pod butem wojownika. A Strażnik nie ma już zapasowych. Ogląda uważnie oręż, sprawdza czubek palcem i kręci głową z dezaprobatą. Potem zerka na drugi stojak, na którym wiszą wyszywana brązowymi płytkami zbroja, której brakuje części blaszek, wiele innych jest zaś pogiętych lub dziurawych oraz poobijana, okrągła tarcza.
– Naostrzyć włócznię, naprawić zbroję – mówi surowo, rozkazującym tonem. Po czym siada na podłodze i robi, co może, by przygotować oręż do zbliżającej się walki.
***
Każdego dnia, kiedy słońce wspina się ku zenitowi, porzuca przygotowania i wychodzi na mur, by obserwować smużkę dymu. Codziennie brudzi ona niebo nieco bliżej twierdzy. Wreszcie Strażnik jest już w stanie dostrzec ognisko i otaczający je obóz. Kilkanaście osób, mniej więcej dwa razy tyle wielbłądów, sześć dużych namiotów z lekkiego, brudnobiałego płótna i nieduży kociołek strawy gotującej się nad płomieniem. Obojętnie przygląda się wędrowcom. Oto jego wrogowie. Ci, których przyjdzie mu zniszczyć. Oczywiście, o ile zdecydują się skalać święty przybytek swoimi bluźnierczymi stopami, spróbują otworzyć zakazane drzwi. Ale Strażnik ani przez chwilę nie wątpi, że tak właśnie będzie. Tacy jak oni nigdy nie potrafią się powstrzymać.
***
Ostatni rzut oka na dziedziniec. Jest gotowy na przybycie intruzów. Zostały ostatnie szlify. Na środku dziedzińca stoi studnia o skruszałej cembrowinie. Strażnik nachyla się nad nią, opuszcza w mrok stare, drewniane wiadro, które uderza o dno z nieprzyjemnym stukiem. Sucho. Niegdyś wody było dość, by wypełnić fontanny i akwedukty całego miasta, ale z każdym rokiem jest jej coraz mniej. Idzie na tyły świątyni, tam, gdzie kiedyś był ogród. Bliżej wzgórza, bliżej źródła. Stoi tam druga studnia. Kiedyś ocieniał ją krzak akacji, wypełniając otoczenie słodkim zapachem kwiatów, ale usechł już dawno. Raz jeszcze opuszcza wiadro, tym razem słyszy miękkie chlupnięcie. Po chwili trzyma w rękach kubeł chłodnej, ożywczej wody, błogosławieństwa Aaghu. Już ma odejść, kiedy jego wzrok pada na martwy krzew. Czy na pewno martwy? Wśród gąszczu suchych, ciernistych badyli dostrzega kilka młodych pędów upstrzonych wątłymi, świeżymi listkami. Na moment zamiera. Coś w jego sercu porusza się. Coś, o czym sądził, że już dawno temu uschło i umarło, tak jak ta akacja. Że zostało bezpiecznie pogrzebane głęboko pod piaskami zapomnienia. A jednak… Na powierzchnię, niby uparty pęd wyrastający spośród jałowych kamieni, przedostają się wspomnienia. Wspomnienia o czasach, kiedy w świątyni słychać było coś więcej, niż tylko wycie wiatru i szelest piasku trącego o kamień.
Kiedy jeszcze rozlegał się tu śmiech.
**
Opuszczona świątynia Aaghu pochylała się nad zdziczałym Htot niczym troskliwy pasterz nad chorym zwierzęciem. Miasto powoli, powolutku, powracało do żywych. Wśród zrujnowanych budowli znowu było słychać ludzkie głosy, beczenie owiec i kóz, śmiech dzieci, myszkujących w zrujnowanych pałacach i opuszczonych świątyniach. Przybysze rozbili wyschnięte gardziele fontann, by dokopać się do wody, powyrywali z rozpadających się ścian kamienie, by odgrodzić swą niewielką osadę od reszty miasta prowizorycznym murem. Kruszejące posągi w milczeniu obserwowały, jak place zmieniają się w poletka, zarośnięte chwastami ogrody w pastwiska, a domy – w spichlerze, chlewy i obory. Błękit nieba ponad miastem znów znaczyły dymy – jednak były one dobre. Pachniały jedzeniem, troską i wspólnotą. Domem.
Harba-Szipak, przez nowych mieszkańców miasta zwany Strażnikiem, nie przejmował się tymi dymami. Jego spojrzenie wbite było we wschodni horyzont, gdzie jeszcze jedna nitka czerni wznosiła się ku niebiosom. Odległa, bardzo odległa, lecz bliższa niż wczoraj. Nieznajoma. Niezapowiedziana. Karawana kupców, zwykle odwiedzająca osadę mniej więcej raz do roku, odjechała w zeszłym miesiącu. Kto inny mógł więc nadchodzić? Może to po prostu jacyś tułacze, szukający dla siebie miejsca w świecie. Ale mógł to być też inny rodzaj nomadów. Albo, co gorsza, ktoś, kto może zechcieć splądrować świątynię. Minęły już dziesięciolecia, odkąd Aaghu i inni bogowie zamilkli, wciąż jednak trafiali się tacy, którzy usłyszeli gdzieś o legendarnym bogactwie dawnych kapłanów i postanowili spróbować szczęścia. Przeklęci głupcy, gdyby im pozwolić, złamaliby pieczęcie, rozbili zamki i otworzyli zakazane drzwi, na zgubę własną i całego świata.
A skoro już o intruzach mowa… Pozostali donieśli, że ktoś skrada się w kierunku dziury w północnym murze. Harba uśmiechnął się pod nosem.
Poruszała się zwinnie i cicho. Przemknęła przez gruzowisko tak sprawnie, że nie osunęła się jej spod nóg ani jedna spękana cegła, ani jeden skruszały kamień. Później skryła się w dawnej kuźni. Stała tam chwilę, ostrożnie wyglądając przez szczelinę w murze. Obserwując i nasłuchując. On jednak mógł dzięki Pozostałym śledzić ją z daleka. Wiedział też, gdzie powinna skierować kroki w dalszej kolejności. Będzie unikała otwartej przestrzeni dziedzińca. Spróbuje się raczej przekraść przez budynki gospodarcze. Najbliżej zapieczętowanych drzwi był spichlerz, więc zapewne wyjdzie właśnie tamtędy. Stanął więc tuż obok nich i cierpliwie czekał, aż sama do niego przyjdzie. Nie musiał czekać długo.
– Kto śmie kalać błogosławioną ziemię świątyni swoimi brudnymi stopami?! – zakrzyknął. Dziewczyna, mrugająca niepewnie po wyjściu z mrocznego wnętrza na jasny plac, podskoczyła wystraszona. O mało co nie upuściła przy tym trzymanego w rękach kosza.
– Oszukujesz! – Tupnęła nogą, wznosząc obłoczek pyłu. – Na pewno oszukujesz! Nie mogłeś mnie widzieć!
– Bacz na słowa, dziecko – burknął. Niby surowo, ale błąkający się po jego wargach uśmiech psuł efekt. – Nikt bezkarnie nie oskarża Niepokalanego o nieuczciwość.
Prychnęła tylko. W takich chwilach było w niej widać kobietę, którą miała się stać. Niemal mógł sobie ją wyobrazić, jak łaja swojego męża. Nie zdołał utrzymać powagi, roześmiał się cicho.
– Nie śmiej się! Następnym razem mi się uda! Wtedy na pewno mnie nie złapiesz – obwieściła z nadąsaną miną.
– Możliwe, że masz rację. Ale muszę cię uprzedzić, że mam pomoc.
– Pomoc? Jaką pomoc? – Zerknęła na niego podejrzliwie.
– Wspiera mnie wielki Aaghu, rzecz jasna – odparł z uśmiechem. – A z jego asystą nie ma rzeczy niemożliwych. – Wolał nie wspominać jej o Pozostałych. Nie chciał, by opowiadała o nich w wiosce. Jej mieszkańcy i tak się go bali, wolał nie pogarszać sytuacji.
– Mój tata mówi, że to bajki dobre dla małych dzieci. – Powaga w jej głosie jasno dawała do zrozumienia, że ona się do tej grupy nie zalicza.
– Cóż, mogę zrozumieć, dlaczego tak myśli. Ale się myli. Może kiedyś sama się o tym przekonasz.
O ile okażemy się tego godni, pomyślał, ale nie powiedział tego na głos. Nie miał ochoty tłumaczyć, co ma na myśli. Zwłaszcza, że sam nie był pewien.
– Pokaż lepiej, co tam masz.
Podała mu kosz. W środku był chleb, ser, trochę fig i daktyli oraz dzban z piwem. Jego zapłata za nic.
– Zjem na murach. Chodź, opowiesz mi, co słychać tam u was, na dole.
**
– Masz, weź jeszcze figę.
Porwała owoc, po czym łapczywie wepchnęła go do ust. Siedzieli na murach, wystawiając twarze na wiatr niosący zapach odległych ziem. Harba trzymał w palcach kawałek chleba, którego nawet nie ruszył. Dawno już odwykł od jedzenia. Po upadku miasta, a zanim osiedlili się tu współplemieńcy Nin, przez całe lata nie miał w ustach nic, poza wodą ze studni. Z początku czuł głód, ale ten w końcu zniknął, zdmuchnięty wiatrem i wypalony słońcem. W zasadzie nie potrzebował więc prowiantu z wioski. Ale oni chcieli mu płacić, a on potrzebował towarzystwa.
Nin przełknęła w końcu i otarła usta dłonią. Kiedyś dziwiła się, że Strażnik oddaje jej niemal całą zawartość kosza, ale głód zawsze zwyciężał. Jedyne, co dla siebie zachowywał, to piwo. Pociągnął z dzbana długi łyk, rozkoszując się słodkawym, lekko chlebowym smakiem.
– Tata martwi się tym dymem. Mówi, że to mogą być bandyci. – Nin wpatrywała się we wschodni horyzont. Na jej twarzy nie widać jednak było strachu, a ciekawość. Może nawet ekscytację. Nie wiedziała, co może oznaczać napaść, do tej pory nie była zmuszona niczego podobnego przeżyć.
– Możliwe. Pamiętaj, gdyby cokolwiek zaczęło się dziać, nie czekaj na innych. Uciekaj wprost do świątyni. Tu będziesz bezpieczna.
– Tak, tak. Myślisz, że to naprawdę bandyci?
– Nie wiem. To mogą być jacyś zbłąkani kupcy. Albo pielgrzymi.
– Dasz mi popatrzeć przez lunetę?
Wzruszył ramionami, po czym podał jej miedzianą tubę, wydobytą z torby przy pasie. Dziewczyna skierowała ją na smużkę czerni, wystawiając przy tym z ust końcówkę języka. Harba obserwował ją z mieszaniną rozbawienia i czułości.
– Co wypatrzyłaś? – spytał w końcu.
– Ech, to zbyt daleko. Widać tylko dym.
– Cóż, przynajmniej wiemy, że nie dotrą tu jutro. Będziemy mieli na nich oko.
– Czyli ja też będę strażnikiem?
– Oczywiście.
– Takim jak ty? Dostanę zbroję i włócznię?
– Dziewczynki nie mogą nosić broni.
– Niby dlaczego? – spytała, nadąsana. – Jestem równie szybka jak chłopcy, a jak ostatnio Hut rzucił we mnie kamieniem, to przyłożyłam mu tak, że się popłakał. Nie jestem gorsza od chłopaków!
– Nie wątpię w to. – Starał się brzmieć poważnie. – Ale bogowie każdemu z nas przeznaczają na tym świecie pewną rolę. Mnie uczynili opiekunem tego sanktuarium i muszę spełnić ich wolę. Ale dla ciebie i innych dziewczynek planują coś innego. Życie żon i matek. A bogom nie wolno się sprzeciwiać.
Prychnęła. Przez chwilę siedziała w milczeniu, machając zwieszonymi z muru nogami. Widział, że zmaga się z jakimś problemem. Nie przerywał jej. Przywykł do ciszy, choć coraz częściej brakowało mu jej głosu.
– A mógłbyś chociaż zrobić tak, żebym też już nie musiała jeść?
– Nie, to niestety niemożliwe – odpowiedział. Posmutniała wyraźnie. – Zresztą, raczej by ci się nie spodobało. Musiałabyś nosić taką brodę, jak ja. – Pogładził długi, poszarpany zarost. Nie miał już nic dość ostrego, by się ogolić, więc jedynie przycinał od czasu do czasu włosy nożem.
– Kobietom nie rosną brody!
– Zwykle nie, ale każdy Niepokalany musi mieć brodę. Nawet, jeśli jest kobietą.
– Naśmiewasz się ze mnie!
– Zobaczmy, jakbyś wyglądała… – Obciął pasmo włosów i przyłożył jej do podbródka. – Nawet nieźle. Bardzo dostojnie. – Pokiwał głową w udawanej zadumie.
– Nie, nie chcę! To łaskocze! – Śmiech Nin wzbudził echa wśród kruszących się murów.
**
– Tata mówi, że spędzam z tobą za dużo czasu. Że powinnam zamiast tego pomagać mamie.
– Wszyscy musimy wypełniać swoje obowiązki.
Posmutniała wyraźnie.
– Nie chcesz, żebym przychodziła?
– To, czego chcemy i czego nie chcemy, nie jest ważne. Liczy się powinność.
Małe ramiona opadły. Niemal czuł smak jej rozczarowania.
– Ale… – dodał, zamyślony. – Możesz powiedzieć swojemu tacie, że potrzebuję twojej obecności tutaj. Że pomagasz mi przy obrzędach, dzięki którym woda wciąż płynie.
– Mam okłamać tatę? – W głosie Nin strach mieszał się z ekscytacją.
– Nie, skąd. To byłoby niegodne. Od jutra zacznę cię uczyć odpowiednich modlitw i rytuałów.
**
– To głupie.
– Bacz na słowa, dziecko. To uświęcona tradycja, której korzenie sięgają w przeszłość dalej, niż mogłabyś sobie wyobrazić.
– Tata mówi, że to wszystko stare bajki i kłamstwa. – W jej spojrzeniu była ciekawość, ale i podejrzliwość.
– Gdyby twój tata widział to, co ja, nigdy by nie zwątpił. Ale na razie musi mu wystarczyć moje słowo. Jeżeli zaś chce mnie nazywać kłamcą, niech przyjdzie na górę i powie mi to w twarz. – Wiedział, że ojciec Nin nigdy się na to nie odważy. Wieśniacy się go bali. Niebezpodstawnie. Kiedy ich przodkowie przybyli do ruin Htot w poszukiwaniu swojego miejsca na świecie, kilku z nich próbowało splądrować świątynię. Podobno zrzucił ich szczątki z murów. Harba ledwie to pamiętał, był wtedy na wpół oszalały z samotności i żalu, ale wydawało mu się, że musiał obejść się z intruzami wyjątkowo okrutnie, skoro kilka pokoleń później wciąż się go lękano. Mimo wszystko… Źródło biło słabiej niż kiedyś, wody było już zbyt mało, by nasycić całe miasto, ale wystarczało jej, by napoić niewielkie plemię. Osiedlili się więc w ruinach. Trzymali się z daleka od sanktuarium, choć z czasem wyraził zgodę, by kryli się za murami w razie zagrożenia – o ile uszanują jego zasady i nie będą próbowali zbliżać się do zakazanych drzwi.
Wykształciła się równowaga.
Sam nie wiedział, dlaczego wieśniacy zaczęli mu dostarczać żywność. I dlaczego uznali, że powinny to robić dzieci. Ale nie protestował. Przynajmniej miał z kim porozmawiać.
– Ale dlaczego mam nosić ten dziwaczny kapelusz? Ty nie masz kapelusza. – Podejrzliwość w głosie Nin jeszcze się nasiliła, jakby przypuszczała, że Harba robi sobie z niej żarty. Musiał przyznać, że w ozdobnym, zdecydowanie zbyt dużym czepcu wyglądała zabawnie. Bacznie jednak pilnował, by na jego ustach nie pojawił się nawet cień uśmiechu.
– To nakrycie głowy służyło kiedyś adeptkom kształcącym się na kapłanki. To oznaka statusu. Jest ważną częścią ceremoniału. A teraz powtarzaj za mną: O Wielki Ojcze, panie wszystkiego, co na niebie! O gwiazdooki! Ty, który znasz wszystkie sekrety i wiesz o wszystkim, co się dzieje pod niebem!
**
– Na co patrzysz?
– Na dym.
– Jaki dym? Przecież tam nic nie ma.
– No właśnie. Ta smuga dymu, która codziennie pojawiała się na wschodzie. Wczoraj jej nie było, dziś też nie. To dziwne.
– Myślisz, że coś się stało tym ludziom, którzy do nas jechali?
– Możliwe. Pustynia to niebezpieczne miejsce – powiedział Harba. A może nie chcą zdradzać, jak blisko już są – dodał w myślach. – Powinnaś poprosić mieszkańców wioski, by zawsze ktoś pilnował murów, żeby w razie potrzeby ostrzec pozostałych.
– Ostrzec przed czym?
– Tak ogólnie. Gdyby coś się działo.
– Mhm. – Mruknęła, ale widział, że myśli o czymś innym. – A kiedy przyjdzie ten deszcz, o który się modlimy?
– Nie wiem. Dlaczego pytasz?
– Tata mówi, że to wszystko kłamstwo. Że gadanie do posągu nie przyciągnie chmur.
– Twój ojciec nie powinien tyle mówić na tematy, o których nie ma pojęcia – warknął.
Przez chwilę panowało milczenie. Z każdą chwilą ciszy coraz bardziej żałował swojego ostrego tonu, jednak nie wiedział, jak ją przełamać.
– Chciałabym zobaczyć deszcz. Dziadek powiedział mi kiedyś, że wtedy woda spada z nieba. I że nie widać słońca, jak w nocy.
– Nie całkiem jak w nocy, ale tak, to prawda.
– To kiedy przyjdzie?
– Nie wiem, dziecko. – Westchnął ciężko. – Nie wiem.
– Mówiłeś, że ta modlitwa, którą odmawiamy codziennie, go sprowadzi.
– Mówiłem, że służy do sprowadzania deszczu. A przynajmniej kiedyś tak było. Kiedyś bogowie słuchali naszych próśb.
– Och, opowiedz!
– To były wspaniałe czasy. Htot było wielkie. Piękne. Potężne! Władaliśmy tymi ziemiami. A bogowie byli po naszej stronie. Wznosiliśmy modły do Aaghu, a po kilku dniach nadchodziła ulewa. Składaliśmy ofiarę Nagu, a rany się goiły, choroby znikały. Barbarzyńcy z południa sprawiali problemy? Wystarczyło poprosić o wstawiennictwo Uura-Ga, by napełnił naszych wojowników mocą lub spopielił naszych wrogów niebiańskim ogniem. Oczywiście tamci mieli swoich bogów. Ach, o bitwach, jakie wtedy toczono, powstały pieśni tak piękne i straszne, że całe tłumy szlochały lub wiły się w ekstazie po ich wysłuchaniu. Podbilibyśmy ich, jestem tego pewien. Zdobylibyśmy cały świat, bo tak było słusznie. – Zamilkł. Uśmiechał się błogo, z rozmarzonym wyrazem twarzy kogoś, kto we wspomnieniach na nowo przeżywa najszczęśliwsze chwile. Jednak im słodsza podróż w przeszłość, tym bardziej gorzko smakuje powrót. – Niestety, nasz czas minął.
– Jak to? – spytała niepewnie Nin. Po jej minie widział, że nie zrozumiała wiele z tego, co jej powiedział.
– Sam nie wiem, co w zasadzie się stało. Nikt chyba nie wie. Czy obraziliśmy czymś bogów? Staliśmy się zbyt dumni, zbyt pyszni? Domagaliśmy się zbyt wiele, za mało dając w zamian? – Spędził wiele bezsennych nocy rozmyślając o tych sprawach. Skazane na niepowodzenie próby zrozumienia o mało nie wpędziły go niegdyś w szaleństwo.
– Ale co się stało? – W głosie Nin brzmiała ciekawość. Harba rzadko mówił o dawnych czasach, ale kiedy już mu się zdarzyło, chciwie chłonęła każde słowo. A on ze zdumieniem odkrył, że chce jej opowiedzieć tę historię. O gasnącej świetności. O wielkim upadku.
Pozwolił więc opowieści płynąć.
*
Oblężona świątynia Aaghu pochylała się nad wielkim Htot niczym zrozpaczona matka nad wciąż jeszcze ciepłym ciałem zamordowanego syna. Na ulicach królował motłoch, wrzaskliwa bestia o tysiącu pysków i łap, gotowa rozedrzeć na strzępy cały świat, byle tylko nasycić swój głód krwi. Fontanny i kanały spływały szkarłatem, pełne martwych ciał. Domy płonęły i waliły się w gruzy, pałace i świątynie były plądrowane. Ku bramom płynęły rzeki uciekinierów, dźwigających na plecach tobołki ze skromnym dobytkiem, zdecydowanych raczej porzucić swoje dawne życie niż czekać na śmierć. Miasto zmieniło się w stos całopalny ku czci demonów rzezi i zniszczenia, zasnuwając niebo cuchnącymi dymami.
Harba-Szipak, dowódca Niepokalanych, wraz z dziesiątkami innych wdychał ich obrzydliwą woń, obserwując z murów upadek swojego świata. Powinien właśnie wydawać rozkazy, przygotowywać obronę świątyni do kolejnego szturmu, wzmacniać ducha swoich ludzi. Jednak nie potrafił oderwać oczu od tego przerażającego spektaklu.
– Dzikusy – warknął. – Niewdzięczne, zdradzieckie dzikusy.
– Dziwisz się im? – zapytał stojący obok Gamil-Sin, zastępca i najlepszy przyjaciel Harby. – Od pokoleń czekali na okazję, by odpłacić nam za wszystkie krzywdy.
Spojrzał na niego z twarzą wykrzywioną gniewem.
– Bronisz ich?
– Nie. Ale nie zamierzam udawać, że ich nie rozumiem.
– To miasto stało się wielkie dzięki nam! To nasze modlitwy zamieniły tę pustynną dziurę w najpiękniejszy z klejnotów! To dzięki nam te wieprze mają wodę, mają co żreć!
– Już nie. Susza trwa już ile, prawie dwa lata? A my wciąż ściągaliśmy takie same daniny. Odkąd ich podbiliśmy, stali się niewolnikami we wszystkim prócz nazwy. Nie ma sensu udawać, że było inaczej, że byliśmy dla nich dobrzy. Tak już działa ten świat. Byliśmy silni, więc nimi władaliśmy. Teraz staliśmy się słabi…
– Zamilcz – syknął. – Zamilcz, nim powiesz o słowo za dużo. Bogowie wystawiają nas na próbę, ale wrócą. A wtedy przywrócimy porządek, odbudujemy ład. A winnych spotka zasłużona kara.
Gamil skinął w milczeniu głową, kłaniając się może nieco głębiej, niż było to wymagane. Harba pożałował ostrego tonu.
– Wybacz, przyjacielu – powiedział w końcu. – Wiem, że w twych słowach kryje się mądrość. Ale nie czas ją teraz rozważać. Teraz musimy wyzbyć się litości, być twardzi jak skała, w której wykuto to miejsce. Odeprzeć motłoch, za wszelką cenę. Świątynia nie może upaść. – Odruchowo zwrócił się w kierunku zamkniętych drzwi, dostępu do których przysięgał bronić.
– Wiem – odpowiedział Gamil. – Będę się modlił, by nam się powiodło. Miejmy nadzieję, że ktoś jeszcze słucha – dodał ciszej, jakby do siebie.
*
– Spragniony? – spytała Isztari, podając mu dzban wody. Uśmiechała się blado, starając się udawać spokój, wiedział jednak, że była przerażona i zmęczona. Wszyscy w świątyni tacy byli.
Harba przyjął naczynie, pociągnął długi łyk.
– Dziękuję, ukochana. – Objął ją delikatnie. Przylgnęła do okrywającej go zbroi. Miał nadzieję, że czerpie z tego pociechę.
– Niedługo znowu zaatakują, prawda? – zapytała po długiej chwili.
– Zapewne tak. Ale nie bój się, ta hołota nie zdoła się tu wedrzeć. Nie, póki Niepokalani są na posterunku.
– Tylko że jest was coraz mniej. Za każdym razem coraz mniej. Nigdy nie wiem, czy tym razem to ty nie zostaniesz… – urwała. – Ze wszystkich sił modlę się do Uura-Ga, by dał ci siłę i chronił od ciosów, ale… – Jej głos się załamał, po policzkach popłynęły łzy. – Uciekajmy stąd, proszę. Póki możemy. Póki jeszcze nie zebrali się na nowo, nie odcięli nam drogi.
Pogładził ją delikatnie po włosach, pokręcił głową.
– Wiesz, że nie mogę. Przysięgałem bronić tego błogosławionego sanktuarium, choćby za cenę życia.
– A za cenę mojego życia? Życia twoich dzieci? – Spojrzała na niego z oczami pełnymi łez, z twarzą wykrzywioną w gniewie.
Westchnął ciężko. To nie była ich pierwsza rozmowa na ten temat.
– Odejdź stąd lepiej. Muszę przygotować ludzi do obrony. Wracaj do swoich pokojów, tam będziesz bezpieczna. I nie martw się, nic mi nie będzie. – Odsunął się i wyciągnął ku niej rękę z dzbanem. Wybiła mu go z ręki. Pięknie malowana ceramika roztrzaskała się na kamiennych stopniach, woda bryznęła na ich buty. Isztari nie zwróciła na to uwagi. Jeszcze kilka chwil wpatrywała się w niego, a gniew i smutek walczyły o władanie nad jej obliczem. W końcu odeszła. Usłyszał, jak mruczy coś pod nosem. Być może była to modlitwa do Uura-Ga. Być może nie.
*
Stał na murze, oceniając zniszczenia. Motłoch stawał się coraz lepiej zorganizowany, widać było, że ktoś tam zna się na wojaczce. Tym razem przytaszczyli ze sobą prowizoryczny taran, którym zdołali skruszyć odcinek muru, omal nie doszło do powstania wyłomu. Obrońcy zdołali ich ostatecznie powstrzymać, jednak wielu zginęło. Robotnicy starali się już naprawić pęknięcie, ale ten odcinek będzie wymagał wzmocnionej obsady. Zszedł na dół, na dziedziniec, po czym udał się do spichlerza.
– Jak długo zdołamy się utrzymać? – zapytał Agasziego, zajętego liczeniem worków z ziarnem.
Ten pokręcił głową.
– Niedługo. Racjonujemy żywność, ale kończy nam się zboże i mięso. A przy tych wszystkich dodatkowych gębach do wykarmienia… – Wzruszył ramionami.
– Ci ludzie stracili wszystko, a są wiernymi wyznawcami Aaghu. Nie mogliśmy im odmówić schronienia.
– Wiem, wiem. – Kapłan westchnął. – Co gorsza, zaczynają się problemy z wodą. Źródło wysycha. Ta susza ciągnie się już zbyt długo. Jeżeli niedługo nie spadnie deszcz… – Spojrzał zmartwionym wzrokiem w bezchmurne niebo.
– Musimy zachować wiarę.
Agaszi ponownie westchnął. Nie odpowiedział. Harba zresztą nie oczekiwał odpowiedzi. Wydał kilka dyspozycji odnośnie racjonowania żywności i ruszył dalej.
– Jak idą prace? – zapytał kowala.
– Szłyby prędzej, gdyby pan dowódca nie zjawiał się co chwilę, by przerywać je swoimi pytaniami. Robimy, co możemy. – Wskazał stosy grotów czekające na naostrzenie i osadzenie na drzewcach. Dookoła rzemieślnicy uwijali się jak w ukropie, spoceni i usmoleni, nasycając powietrze dymem, brzękiem metalu i krzykami. Jak żywo przypominało to kapłańskie opisy podziemnego świata, jednak Harba lubił bywać w kuźni, obserwować, jak zwykłe bryły metalu są przekształcane w coś pięknego i użytecznego. Lub zabójczego.
– Dobrze. Dajcie mi znać, gdybyście czegoś potrzebowali.
Kilka chwil później był już w sali chorych. Wciągnął w nozdrza zapach kadzidła, leczniczych ziół, krwi i bólu. Na leżankach spoczywali ranni, jęcząc lub krzycząc, podczas gdy kapłani bandażowali, szyli rany i smarowali je balsamami, a także wznosili modły i składali ofiary. Zauważył go zarządzający lecznicą Szagarakti i podszedł śpiesznie, ocierając po drodze ceremonialny sztylet z krwi.
– Potrzebujemy więcej płótna na bandaże – oznajmił bez żadnych wstępów. – Kończą się nam też leki. Nie jesteśmy przygotowani na tyle rannych. Szczególnie teraz, kiedy… – zawiesił głos.
Harba skinął głową. Odkąd modły nie pomagały, medycy musieli polegać na klasycznych metodach działania. Nie byli do tego przyzwyczajeni, nie mieli też wielkich zapasów. Mogli się tylko przyglądać, jak ich rytuały zawodzą, a rany, które jeszcze niedawno goiłyby się bez problemu, pozbawiały życia kolejnych wojowników.
– Boję się, że może wybuchnąć zaraza – dodał ciszej Szagarakti. – Robimy, co w naszej mocy, jednak gorączka zabija niemal równie wielu, co krwotok.
Harba znów jedynie skinął głową. Wszystko w nim aż się skręcało z potrzeby znalezienia rozwiązania, wiedział jednak, że w tej kwestii jest zupełnie bezradny. Życie rannych było w rękach bogów. A przynajmniej taką miał nadzieję.
– Postaram się zdobyć dla was więcej płótna. Co do leków… Zróbcie, co możecie. Może uda mi się potem posłać oddział do miasta, by przeszukali inne świątynie, ale w tej chwili to niemożliwe.
Kapłan skłonił się i odszedł szybko, ruszając ku kolejnemu rannemu. Harba westchnął. Ilu jeszcze zginie, nim te bestie się opamiętają?
Pozostało mu odwiedzić jeszcze jedno miejsce. Po drodze odruchowo przyjrzał się zakazanym drzwiom, skontrolował stan zamków. Uspokojony, ruszył do świątyni. Najwyższa kapłanka składała właśnie kolejna ofiarę w intencji przebłagania Aaghu, prosząc go, by powrócił do swych dzieci, ochronił swój lud w godzinie próby. Harba opadł na kolana, dotknął czołem posadzki przed wysoką statuą mężczyzny o księżycowym sierpie w miejscu twarzy, trzymającego w rękach księgę i bicz, po czym wznosi modły:
– O Wielki Ojcze, panie wszystkiego, co na niebie! O gwiazdooki! Ty, który znasz wszystkie sekrety i wiesz o wszystkim, co się dzieje pod niebem! Ześlij mi, błagam, mądrość, bym mógł pewnie podążać wytyczoną przez ciebie ścieżką! Obdarz me oczy przenikliwością, by nic im nie umknęło! Uczyń mą rękę pewną, bym mógł jak najlepiej wykonać powierzone mi obowiązki! Napełnij mnie cierpliwością, bym niepotrzebnym pośpiechem nie zaprzepaścił szansy, ale i odwagą, bym nie bał się wykorzystać okazji! – modlił się długo. Tyle, ile wymagał ceremoniał.
*
– Dziękuję, że przyszedłeś. – Ereszkigal, najwyższa kapłanka Aaghu, wyglądała na wyczerpaną. Wiedział, że ostatnie dni niemal w całości spędziła w świątyni, nie śpiąc i nie jedząc. Skłonił się z szacunkiem, po czym usiadł na wskazanej poduszce.
– Oczywiście, o wielka. Jak mógłbym odmówić?
Służba podała piwo, chleb i suszone owoce, po czym oddaliła się, odesłana gestem gospodyni. Ta wzięła do ręki figę, zaczęła ją obracać w palcach, wpatrując się pustym wzrokiem gdzieś w dal. Przez chwilę wyglądała, jakby zapomniała o istnieniu swojego gościa, zaraz jednak otrząsnęła się z zamyślenia.
– Aaghu wciąż milczy.
Spuścił oczy. Nie spodziewał się dobrych wieści, jednak za każdym razem, kiedy to słyszał, miał wrażenie, że coś w nim umiera.
– Nie utrzymamy się tutaj. Nie, nie protestuj. Wiem, że robisz wszystko, co w ludzkiej mocy. Jestem przekonana, że twoi ludzie zdołają odeprzeć jeszcze niejeden szturm. Ale w końcu te dzikusy nas zmogą.
– A odsiecz?
– Nie nadejdzie. Dziś późnym rankiem zdołał się do nas przemknąć posłaniec z Mahmy. Walczą z buntownikami, proszą, byśmy to my wysłali odsiecz do nich. Musimy założyć, że sytuacja wszędzie wygląda tak samo. Pomocy nie będzie, musimy sobie radzić sami.
– Więc jesteśmy skazani na klęskę?
Ereszkigal przez długą chwilę nie odpowiadała, wciąż bawiąc się figą. Czekał, nie chcąc wyrywać jej z zamyślenia. W końcu oprzytomniała, ugryzła owoc.
– Planuję opuścić świątynię – powiedziała grobowym głosem. – Zebrać ludzi i wyruszyć w kierunku Gha’am. W starym królestwie wciąż jeszcze powinno być bezpiecznie. Nawet jeżeli tam również bogowie zamilkli… Tamtejszy lud to wierni wyznawcy, a nie podbici barbarzyńcy.
– Mamy oddać sanktuarium na pastwę tych ścierwojadów?!
– Nie widzę innej drogi. To ryzykowne, czeka nas trudna podróż przez wrogie terytorium. Ale małe szanse i tak są lepsze niż pewna zguba. Spróbujemy się wmieszać pomiędzy innych uciekinierów.
– A co z podziemiami? Z tym, co zostało w nich zamknięte? Czyż ich ochrona nie jest celem istnienia Niepokalanych? Mamy porzucić swoją świętą misję? – W głosie Harby pobrzmiewała desperacja.
– Tak, to w istocie problem… – Kapłanka zdawała się mówić do siebie. – Nie możemy tu zostać. Ale nie możemy też ruszyć do domu bez ochrony, musimy zabrać ze sobą żołnierzy. Z kolei jeżeli zostawimy świątynię pustą, ryzykujemy uwolnieniem zamkniętego w podziemiach zła… Moglibyśmy zamurować drzwi i liczyć, że ich nie odnajdą. Ale to niepewne rozwiązanie.
Ponownie zamilkła, zdawało się, że jej myśli odpłynęły gdzieś daleko. Harba starał się zachować cierpliwość, ale przychodziło mu to z wielkim trudem.
– Być może istnieje sposób. Gdybyśmy podzielili siły… Gdyby większość wojska ruszyła z nami w drogę, ale mały oddział zostałby w sanktuarium…
– Mały oddział nie zdoła długo odpierać motłochu – wycedził. – Atakują takimi chmarami, że nawet obecnie mamy z tym problem. Ci ludzie byliby skazani na porażkę.
– Tak… To prawda. Chyba że…
Raz jeszcze zdało się, że błądzi myślami. Zgrzytnął zębami z irytacji. Na szczęście tym razem szybko się ocknęła.
– Aaghu wie o wszystkim, co się dzieje pod niebem. – Nagła zmiana tematu zbiła wojownika z tropu. – A jego sługi dbają o to, by ta wiedza nie przepadła. Przechowujemy pisma, odkrycia, traktaty. Kiedy nasze wojska podbijały jakieś miasto, ratowaliśmy od zapomnienia jego mądrość. Słuchaliśmy ich mędrców, czytaliśmy ich księgi. Poznawaliśmy ich sekrety, chcieli tego czy nie.
Milczał, nie wiedząc, do czego Ereszkigal zmierza. Słuchał, licząc, że uda mu się w końcu odnaleźć jakiś sens w jej wypowiedzi.
– Na tych ziemiach istniały kiedyś różne sekty. Niektóre oddawały część bogom, jak my. Inne wielbiły duchy ziemi, zwierzęta albo nawet demony. Ale były i inne, jeszcze dziwniejsze. W tym tak zwani maghi. Ci nie oddawali czci nikomu i niczemu, a jednak… Ich rytuały czerpały moc z innego źródła. Do tej pory nie jest jasne, z jakiego. Ale działały. – Nieoczekiwanie spojrzała wprost na Harbę, wzrokiem jasnym i skoncentrowanym. – Wciąż działają.
– Co to znaczy?
– Mówiłam ci, kapłani Aaghu pilnują, by żadna wiedza nie przepadła. Nieważne, błogosławiona czy bluźniercza. Moi poprzednicy wydobyli z maghi ich tajemnice, spisali je i zachowali dla potomnych. Szukając wyjścia z naszej sytuacji… Ogarnięta desperacją… Natrafiłam na jeden z ich rytuałów – Nieświadomie musnęła zawieszony przy pasie pęk kluczy. – On… Sądzę, że mógłby pozwolić nam wygrać. A przynajmniej nie przegrać.
Milczał, zaintrygowany. Choć odpychała go myśl o korzystaniu z jakiejś pogańskiej wiedzy, jeżeli mogłaby im zagwarantować zwycięstwo… Tylko to się liczyło.
– Daje on wojownikom niezwykłą siłę i szybkość. Odporność na ciosy i zmęczenie. Nie musieliby jeść ani spać, nie męczyliby się i nie chorowali.
– Byliby niezwyciężeni!
– Niemal.
– W ten sposób moglibyśmy odpierać motłoch długo…
– Tak, to prawda. Ale jest też cena. Rytuał wiąże wartowników z miejscem, którego pilnują, tworzy między nimi więź. Jeżeli by je opuścili, stracą wszystko, co uzyskali.
– To nic. I tak jesteśmy tu zamknięci.
– Tak, ale ta więź… Ona dotyczy samej, jak to ujmuje traktat, esencji człowieka. Ducha. Trwa nawet po śmierci. Jeżeli któryś ze strażników zginie, nie będzie mógł udać się do pałaców Aaghu, by żyć tam z przodkami. Pozostanie związany w świątyni, by służyć towarzyszom pomocą, tak długo, aż rytuał zostanie odwrócony lub zginie ostatni z nich.
Zbył jej troski machnięciem.
– Skoro byliby niezwyciężeni, to i tak nie ma znaczenia. A nawet jeśli któryś umrze… Niepokalani przysięgali chronić świątyni zawsze, za wszelką cenę. Żadna nie jest zbyt wysoka, byśmy zgodzili się ją zapłacić. Weź żołnierzy i uchodźców. Będę modlił się, byście bezpiecznie dotarli do celu. My tu zostaniemy, wypełnimy, co przyrzekliśmy. A kiedy gniew bogów minie, kiedy znów zwrócą swe oblicza ku nam, powrócicie, by nas uwolnić.
– Twój duch jest wielki, Harbo-Szipak. A twa odwaga jeszcze większa. Ale to decyzja, której nie należy podejmować w pośpiechu. Przemyśl ją. Porozmawiaj ze swoimi ludźmi. Ze swoją rodziną. Odpowiedź dasz mi jutro.
– Jak sobie życzysz, najwyższa. Ale nic to nie zmieni.
Kapłanka tylko pokiwała głową. Nie był pewien, ale wydawało mu się, że w jej oczach widzi błysk łez.
*
– Tak! – Po twarzy Isztari płynęły łzy radości. – Och, słodcy bogowie, tak! Uciekajmy, choćby zaraz!
– Ciszej, ukochana. Na razie to tylko zamysł, nie wiem jeszcze, czy Ereszkigal wprowadzi go w czyn.
– Och, z pewnością! Musi! Przecież nie jest głupia, prawda? Widzi, co się dzieje. Och, jak pragnę, by to było już dziś! Wreszcie się stąd wynieść! Zostawić za sobą ogień i zdziczały tłum, odetchnąć powietrzem, które nie cuchnie śmiercią i popiołami. – Poderwała się i zaczęła nerwowo krzątać się dookoła, otwierając skrzynie i rozglądając się po pokoju, jak gdyby już zastanawiała się, co da radę ze sobą zabrać.
– Musisz zaczekać jeszcze trochę. Na razie nic nikomu nie mów, nawet dzieciom. Ani swoim rodzicom. Nie chcę, żeby rozeszły się plotki.
– Oczywiście, będzie, jak sobie życzysz, mężu. – Odpowiedziała, zwracając się ku niemu. Uśmiechała się, po raz pierwszy odkąd buntownicy ruszyli na świątynię. A potem rzuciła mu się w ramiona i z całej siły przylgnęła do jego napierśnika.
Mruknął cicho, czując, jak jej ciało dygocze w szlochu, gdy wyrzucała z siebie długo tłumione napięcie. Pogładził ostrożnie jej włosy, nagle niepewny, jak się zachować, co powiedzieć. W końcu wybrał milczenie, tulił ją tylko, wsłuchując się w jej powoli cichnące łkanie.
Trwało to długo. Zdecydowanie za długo. Wciąż przecież miał obowiązki. Powinien zrobić wieczorny obchód, porozmawiać z ludźmi, odebrać raporty od zwiadowców. Nie po to tyle wytrwali, by teraz polec, bo on siedział w domu i się rozczulał. Pogładził ją znowu, poruszył się delikatnie i chrząknął cicho. Była jego żoną od dawna. Zrozumiała. Odsunęła się, ocierając nadgarstkiem oczy i rozmazując przy tym czernidło po policzkach.
– Muszę już iść, ukochana. Kiedy wrócę, pomówimy o tym jeszcze, obiecuję. Ale nie martw się. Niedługo będziecie bezpieczni.
– „Będziecie”? – Jej głos, wciąż zachrypnięty od płaczu, zawibrował nagłym niepokojem. – A co z tobą?
– Zostaję. Tak jak wszyscy Niepokalani. Muszę. To mój obowiązek. Żołnierze będą was eskortować, ochronią was od maruderów i bandytów.
– Przecież to samobójstwo! Wymordują was, nim nadejdzie zmierzch!
– Nie, ukochana, to nie tak. Erszkigal znalazła sposób. Dawny rytuał, który…
– Rytuały nie działają! Bogowie nas porzucili, zrozum to wreszcie! Żadne modły nie obronią was przed tymi bestiami! Zginiesz jak ostatni głupiec dla stosu sypiących się kamieni i milczącego posągu!
– Bacz na słowa, kobieto! – wycedził. – Nikt, nawet moja żona, nie będzie bluźnić w mojej obecności.
W dwóch krokach znowu była przy nim, zarzuciła mu ręce na szyję, wczepiła się w niego.
– Wybacz mężu… Wybacz mi. Proszę… Nie możesz tego zrobić. Nie możesz mi kazać odejść! Nie możesz mnie porzucić!
– Więc zostań ze mną.
– O tak! – krzyknęła i zaśmiała się histerycznie, po czym odepchnęła się od niego, zaczęła krążyć po izbie. – Zostanę! Będę wraz z tobą i dziećmi słuchać, jak tłum wyje i wali w bramę! Aż w końcu wedrą się do środka, ciebie zabiją, a mnie zgwałcą i ukamieniują! Zatłuką dzieci kijami! A potem będą obnosić nasze ciała na drągach, jak trofea! Piękna wizja, wspaniała przyszłość!
– Czy to moja wina, że świat oszalał? Co mam zrobić, przywołać demona z Podziemia, żeby przepędził tłuszczę ognistym biczem?
– Nie udawaj durnego! Wiesz, co powinieneś zrobić! Co każdy mąż i każdy ojciec na twoim miejscu zrobiłby bez wahania!
– Głupiaś, kobieto! Nie rozumiesz, o co prosisz. Mam porzucić swoich ludzi? Pozwolić, by te dzikusy wtargnęły do podziemi? Masz ty pojęcie, co mogłoby się wtedy stać?
– Niby co takiego?
– Czyha tam wielkie zło, które wylałoby się na świat – odpowiedział, starając się nadać słowom groźne brzmienie, ale sam słyszał, że nie brzmiały pewnie. Groza otaczała ich ze wszystkich stron, towarzyszyła im od tygodni jak cień. Co jeszcze gorszego może kryć się za drzwiami?
Isztari przylgnęła do niego na nowo, korzystając z chwili jego zawahania.
– Zrobiłeś, ile mogłeś – szeptała gorączkowo. – Nikt nie może ci nic zarzucić. To nie tchórzostwo, nie zdrada. Nie łamiesz danego słowa. Komu zresztą przysięgałeś? Kapłanom, którzy już szykują się do ucieczki? Bogom, którzy nas porzucili?
– Ucisz się, kobieto! – warknął. – Kim bym się wtedy stał? Co by mi zostało?
– My! Żywi i cali, gdzieś daleko stąd! Czy to nic dla ciebie nie znaczy?
Nie odpowiedział. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Ktoś mądrzejszy, bardziej uczony znalazłby pewnie idealny argument, który w końcu pozwoliłby zrozumieć Isztari, że stanie się, co musi się stać. Że ta dyskusja nie ma sensu. Ale on nie znajdował słów. A im dłużej trwała cisza, tym cięższa się stawała. Widział, jak emocje na twarzy żony blakną, zastępowane zrozumieniem. Niemal czuł, jak do jej serca zakrada się rozpacz. Nie mógł dłużej na to patrzeć.
– Idę na obchód. Wrócę późno.
Wyszedł w noc, ścigany szlochem.
*
– Źle to zniosła, co? – Gamil-Sin podał Harbie dzban z piwem. Ten pociągnął długi łyk, otarł wąsy i skinął głową. – Ta, moja też. Powiedziałeś jej o rytuale?
– Nie. Chciałem, ale mi nie pozwoliła.
– Mhm.
Przez chwilę pili w milczeniu, wpatrzeni w gwiazdy. W ogrodach na tyłach świątyni było pusto i niemal spokojnie. Inni mieszkańcy twierdzy spali lub pilnowali umocnień, więc w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby im przeszkodzić. Gdyby nie odległe wrzaski tłuszczy, wykrzykującej pod murami groźby i obelgi, można by pomyśleć, że świat wrócił do normy.
– Rozmawiałeś z innymi? – zapytał w końcu Gamil.
– Z niektórymi. Jutro zbiorę wszystkich i przekażę wieści.
– „Przekażę wieści”… Brzmi to, jakby decyzja już zapadła.
– Bo zapadła. Nie zamierzam pytać ich o zdanie.
– Nie powinieneś ich do tego zmuszać. To niemałe poświęcenie.
– Przysięgali bronić świątyni. Za wszelką cenę.
– Niby tak… Ale… Wiesz, jak to jest. Świat był wtedy innym miejscem. Bogowie… Jak to się wszystko popieprzyło.
– Jeżeli pozostajesz wierny tylko, gdy ktoś tego pilnuje, to nie jesteś wierny w ogóle – rzucił gorzko Harba. Lekko szumiało mu już w głowie. Piwo ugasiło gniew na Isztari, zastąpiło go jednak rozżaleniem.
– Pewnie, jasne. Ale… Przysięgaliśmy walczyć. Nawet umrzeć. Ale wiązanie duszy? To… To budzi niepokój. Co, jeżeli potem nie będzie miała dokąd pójść? Jeżeli, znaczy, nie będzie już dla niej miejsca tam… No wiesz… – Gamil urwał, plącząc się w swoich obawach. Odkąd bogowie zamilkli, wielu pytało samych siebie, co teraz będzie działo się z duszami. Czy wciąż trafiały do raju? Czy grzesznicy ciągle byli karani? Hołota za murami sądziła zapewne, że nie. Ale nawet kapłani nie mieli pewności, co o tym myśleć.
– Wiem. – Harba pokiwał głową, beknął cicho. – Trzeba wielkiej odwagi, by zdobyć się na takie poświęcenie. Mówiłeś innym o tym wiązaniu?
– Nie.
– Dobrze. Niech tak zostanie.
Jego twarz owiał ożywczy wietrzyk. Dzban robił się nieprzyjemnie lekki. Westchnął cicho, zastanawiając się, czy będzie mu się chciało iść po kolejny. Decyzje, decyzje… Ciągle te decyzje.
– Ale powiesz im, prawda? – Lekko niewyraźny głos Gamila wyrwał go z zamyślenia. – Zanim odprawimy ten rytuał?
Mógłbym posłać jego – pomyślał Harba. W końcu jestem dowódcą.
– Nie, chyba lepiej nie – mruknął, przeciągając lekko zgłoski, odpowiadając tak podwładnemu jak sobie. – Po co mają się wahać? Martwić? Złożyli przysięgę i wypełnią ją. Nie widzę potrzeby obciążać ich tą wiedzą.
– Musisz im powiedzieć! Dać im wybór!
– Jesteśmy Niepokalanymi. Po co nam wybór? Robimy to, co słuszne!
– Według ciebie!
– Oczywiście, że według mnie! Jestem waszym dowódcą, do demona! – Odetchnął, spróbował się rozluźnić. – Posłuchaj, rozumiem, że to trudne. Cała ta sytuacja jest paskudna, z wielu powodów. Ale nie wolno im mówić. Stawka jest zbyt duża, a nas i tak będzie mało. Nawet dysponując wielką mocą trudno będzie utrzymać mury. A jak jeszcze zaczną mieć wątpliwości, kilku pewnie ucieknie z rodzinami. Nie mogę się na to zgodzić.
– Więc chcesz to przed nimi zataić? To się nie godzi!
– Wiesz, co się nie godzi? Łamać przysięgę daną w obliczu bogów! – Czuł, jak krew znowu napływa mu do twarzy. – Pluć na świętości, srać na ład i porządek! To się nie godzi!
– Ach, teraz rozumiem! Tu nie chodzi o naszych ludzi, a o Isztari.
– Nie mieszaj do tego mojej żony! – Poderwał się na nogi. Gamil również wstał, chwiejąc się lekko.
– Sam ją do tego mieszasz! Czujesz się winny i teraz odbijasz to sobie na podwładnych!
– Odszczekaj to, kundlu! – Popchnął Gamila, aż ten wpadł na rosnącą przy studni akację. – Odszczekaj to, albo zaraz nauczę cię szacunku dla dowódcy!
– Jeszcze czego! Wydaje ci się, że blask słoneczny bije ci z tyłka, bo masz pióra na hełmie? – Wstał z trudem, przytrzymując się gałęzi. – Jeżeli ty im nie powiesz, ja to zrobię!
Harba drżącą ręką dobył miecza.
– Nikomu nie pozwolę narazić świątyni! Nawet tobie.
– I co, zabijesz mnie? – Gamil dobył własnej broni. – Tego chcą od ciebie bogowie? Tak jest słusznie?
– Nie pozwolę, byś sączył jad w uszy moich ludzi. Pójdziesz ze mną. Rano, kiedy wytrzeźwiejesz, dam ci szansę, byś błagał o wybaczenie.
– Takiego! Chcesz nas wszystkich skazać na potępienie dla własnej urażonej dumy! Nie pozwolę na to!
– Stój, powiedziałem! Nie zmuszaj mnie do tego!
– Do niczego cię nie zmuszam! Nikt cię do niczego nie zmusza!
– Nie mogę ci na to pozwolić. – Harba uniósł klingę. Gamil był blady, ale nie zatrzymał się. Szedł dalej i również uniósł broń.
*
Świt zastał Harbę siedzącego przy studni, ze śladami łez na twarzy i krwią na mieczu.
Wstał, ścierpły i obolały. Kiedy było już po walce, pogrążył się w rozpaczy. Jednak świat nie zamierzał dać mu czasu na żałobę. Świątynia wciąż była zagrożona, a jego ludzie wciąż potrzebowali dowódcy. Opłakał przyjaciela, jak mógł, teraz musiał zamknąć żal gdzieś na dnie serca.
Spojrzał na leżące pod krzakiem ciało. Co powinien zrobić? Nie mógł powiedzieć prawdy, Niepokalani uwielbiali Gamila, nigdy nie uwierzyliby w jego zdradę. Zrodziłoby to tylko wątpliwości i podkopało autorytet Harby. Zaczerpnął wody z ogrodowej studni, napił się, umył dokładnie ręce i twarz, oczyścił broń. Nawet jeżeli zostaną gdzieś jakieś ślady krwi, kto zwróci na nie uwagę u żołnierza w trakcie oblężenia? Rozejrzał się, zauważył stojący pod murem szpadel. Chwycił narzędzie i zaczął kopać. Głowa pulsowała mu bólem, zesztywniałe plecy protestowały. Nie zwracał na to uwagi. Trud był stosowną zapłatą za przewinę. Kiedy dziura byłą już dość głęboka, zepchnął do niej ciało, przysypał ziemią, starannie ją udeptał i wygładził. Wystarczy, uznał. Ludzie mają teraz inne sprawy na głowie, niż rozkopywać rabaty. Tu, pod akacją, Gamil będzie miał spokój.
– Przykro mi, przyjacielu. Wiem, że chciałeś dobrze. Ale stanie się, co stać się musi. Niech bogowie wybaczą ci słabość i przyjmą do siebie twoją duszę.
*
– Przykro mi z powodu Gamila-Sin. Wiem, że byliście przyjaciółmi. – Ereszkigal przyglądała się Harbie z troską. Wydawało mu się jednak, że w jej oczach dostrzega cień podejrzliwości. Ale to nie miało znaczenia. Nie mogła znać prawdy.
– Dziękuję. Te bydlęta zapłacą mi za to. – Milczał przez chwilę. – Przeklęty pech… Równie dobrze mogłem to być ja. Wyszliśmy na mury tylko na chwilę, żeby piwo wywietrzało z głów. Niech to demon, przetrwał tyle bitew, a dostał w głowę kamieniem podczas spaceru. Przeklęty pech… – powtórzył. Opuścił głowę, kryjąc twarz przed kapłanką. – Nie zdążyłem go nawet pochwycić, nim wypadł. Cały czas widzę to przed oczami. Gamil, z krwią na twarzy i rozpaczą w oczach, pada, a ja nie mogę mu pomóc…
Sam już nie wiedział, czy żal w jego głosie był udawany. Na podłogę komnaty kapnęła łza. Erszkigil taktownie milczała.
– Uczcimy jego pamięć, stając w obronie tego, w co wierzył – powiedział w końcu, a głos niemal mu nie drżał. Aaghu powinien ukarać go za to kłamstwo, ziemia powinna się rozstąpić i połknąć go jak robaka. Ale nic się nie stało. Bogowie mieli inne sprawy na głowie.
– Do końca był wiernym Niepokalanym. Jesteśmy gotowi, by bronić świątyni. Wszelkimi metodami.
– Więc twoi ludzie zgodzili się pozostać? Znają ryzyko?
– Tak. Są gotowi.
– Skoro tak… Będą musieli zebrać się wszyscy naraz. Nie zbrukam tym czynem świątyni, więc odprawimy rytuał w ogrodach. Nie powinno to potrwać długo.
Skrzywił się nieznacznie, ale skinął głową.
– Dobrze. Żołnierze powinni dać radę utrzymać w tym czasie mury, o ile nie dojdzie do kolejnego dużego szturmu, ale miejskie szczury chwilowo siedzą cicho. Wydam odpowiednie rozkazy.
Wstał, szykując się do wyjścia.
– Harba… – Kapłanka zawiesiła głos. Zwrócił się w jej stronę. – Dziękuję. W imieniu nas wszystkich. To, co robicie…
– Nie trzeba, najwyższa – przerwał jej. – Robimy to, co należy. To nasz obowiązek.
*
Ludzie opuścili świątynię nocą, kiedy na zewnątrz nie było niemal nikogo. Wymarsz był szybki i cichy. Jego podwładni stali na murach, śledząc wzrokiem niknącą w mroku kolumnę uciekinierów. Większość pożegnała dzisiaj rodziny, nie wiedząc, czy jeszcze kiedyś je zobaczą. Dookoła słyszał westchnienia, czasem niezrozumiały szept. On sam patrzył w ciszy.
Isztari odeszła bez słowa. Nie spojrzała nawet na swojego męża. Dzieci płakały, nie rozumiały, co się dzieje, ale nie puściła ich do niego, nie miał więc możliwości się pożegnać.
Może i tak było lepiej.
W oczach wielu ze swoich ludzi widział łzy, na twarzach niektórych malowały się wątpliwości. Ale pozostali wierni. Kapłanka dała im moc. Podczas ostatniego szturmu byli nie do powstrzymania, wyrzynali tłuszczę niemal bez wysiłku, potężni, szybcy, niezmordowani. Upajali się tym.
Przysięgali i dotrzymają przysięgi.
Oto rozpoczynała się ich warta.
**
– I co się potem stało? – Oczy Nin były okrąglutkie z przejęcia. Wpatrywała się w Harbę, zachwycona opowieścią. On jednak poczuł, że ma już dość.
– Bezbożnicy próbowali zdobyć świątynię. Raz, drugi, dwunasty. Szturm za szturmem. Odpieraliśmy każdy. Opromieniała nas boska łaska, dzięki której Niepokalani stali się niezwyciężeni. Jednak za każdym razem ubywało jednego lub dwóch. W końcu została nas garstka. Ale tamci w końcu odpuścili, zmęczeni i wykrwawieni. Złupili, co mogli i odeszli. A my zostaliśmy. Miasto opustoszało.
– I co dalej?
– A co by miało być? Lata mijały. Bogowie nie wracali. Kapłani zresztą też nie. Może ich wszystkich wyłapano i zabito, a może wyrzekli się dawnej wiary… Nie wiem. Ale my trwaliśmy, bo taki był nasz obowiązek. Moi towarzysze… Odeszli, jeden po drugim. Różnymi drogami. – Skrzywił się. – Aż zostałem sam. Jestem ostatnim z Niepokalanych, ostatnim strażnikiem Wielkiej Świątyni Aaghu w Htot. Cały ciężar spoczywa na mych barkach. I tak będzie przez całą wieczność, albo do chwili, w której w końcu zawiodę. To mnie czeka – służba po kres czasu lub hańba.
Nin milczała, widocznie zakłopotana tym wybuchem goryczy. A może po prostu nie rozumiała, o co mu chodzi? Możliwe. To przecież tylko dziecko – upomniał się w myślach. Nie jest niczemu winna. Uśmiechnął się. A przynajmniej wygiął wargi w grymasie, który miał być uśmiechem.
– Wystarczy już tych opowieści. Masz, zjedz resztę fig. Jeśli chcesz, zostań jeszcze w świątyni. Ja muszę… coś zrobić. – Wstał i otrzepał szatę z piachu. Czuł na sobie spojrzenie dziewczynki, ale unikał jej wzroku. – Tylko nie zbliżaj się do drzwi. Będę wiedział.
**
– Po co w ogóle pilnujesz tych drzwi?
– Zamknięto za nimi wielkie zło. Gdyby kiedyś wydostało się na świat… Trudno powiedzieć, co mogłoby się stać – odpowiedział Harba.
– A jakie to zło?
– Co to znaczy: jakie?
– No, jakie. Widziałeś je kiedyś? Straszne jest?
– Nie widziałem. Ale wiem, że jest niebezpieczne. Zagraża wszystkiemu, co dobre i prawe.
– Skoro go nie widziałeś, to skąd wiesz, że jest groźne?
– Kapłani mi powiedzieli. To oni je kiedyś tam zamknęli. Zanim jeszcze się urodziłem.
– Dziadek mówił mi, że byłeś tu, kiedy on się urodził.
– To prawda. Jestem tu już bardzo długo.
– Nie wyglądasz na starszego od dziadka. On już nie widzi i ma całkiem powykręcane palce. O takie. – Pokazała, jakie.
– Chroni mnie błogosławiona moc. Gdybym jednak opuścił mury świątyni, złamał przysięgę, stracę wszelkie łaski, jakimi obdarzyli mnie bogowie.
– Mhm. – Nin wyraźnie myślała już o czymś innym. – To może powinniśmy sprawdzić, czy to zło wciąż tam jest?
– Jakie znowu zło?
– No, to za drzwiami. Może już sobie poszło. Albo zdechło, skoro to było tak dawno.
– Nie mogło „sobie pójść”. Po to są drzwi. A zło nigdy nie umiera.
– Skąd wiesz?
Zawahał się. „Kapłani mi powiedzieli” nie wydawało się rozsądną odpowiedzią. Czuł, jak wątpliwości, które od dziesięcioleci podgryzały jego determinację i oddanie, mocniej zaciskają szczęki.
– Tak po prostu jest. Zadajesz za dużo pytań – odpowiedział w końcu. – Chodź lepiej, chcę ci coś pokazać. Mam dla ciebie niespodziankę.
Poprowadził ją na tyły świątyni, do jednego z niegdysiejszych ogrodów. Dawne klomby pokrywał piach, z którego tu i ówdzie sterczały suche badyle. Jedynie akacja rosnąca tuż przy studni przełamywała burość otoczenia bladą zielenią upstrzoną białymi plamami kwiatów.
Dawno tu nie przychodził, dręczony poczuciem winy. W końcu jednak odważył się zajrzeć do ogrodów – uczucia nie powinny mu wszak stawać na drodze do wypełniania obowiązków. Ogrody nie miały znaczenia dla obronności, ale istniały, więc należało je sprawdzić.
Był przekonany, że wszystko tam już dawno uschło. Jednak ten krzew jakimś cudem zdołał wyciągnąć z ziemi dość wilgoci, by kilka pędów przetrwało. Wyciął nożem uschłe gałęzie i regularnie podlewał to, co zostało. Stało się to jego małym, prywatnym rytuałem – żywa zieleń młodych listków i ciężka woń kwiatów cieszyły go, przypominały że nie został jeszcze pogrzebany, że żyje.
Teraz chciał się podzielić tą radością z Nin.
Dziewczyna początkowo niezbyt się przejęła. Po namyśle zrozumiał, że powinien to przewidzieć. Dla niego roślina była czymś wyjątkowym, ona widywała w wiosce ogródki i poletka, zwierzęta i ludzi. Przez większość czasu była otoczona życiem. Tu, do tego grobowca dawnej świetności, przychodziła tylko na kilka chwil każdego dnia. Nie pojmowała jego trosk, nie tak naprawdę.
Szybko jednak polubiła krzew. Często przesiadywali w jego cieniu, wdychając słodki zapach kwiatów. Akacja stała się dla niej symbolem zbytku. Tam, na dole, było nie do pomyślenia, by tracić wodę na coś, czego nie można zjeść lub zaprząc do pracy. By marnować czas na roślinę, która niczemu nie służy. Tutaj mogła zapomnieć o obowiązkach, wznosząc modły, a potem odpocząć jedząc, rozmawiając i ciesząc oczy pięknem. Poczuć namiastkę życia, jakie kiedyś prowadzili kapłani.
**
– Gdzie jesteście? – mruczał do siebie, wpatrując się w pustynię przez lunetę. Odkąd podejrzana smuga dymu przestała się pokazywać, spędzał na tym coraz więcej czasu. Martwił się bardziej, niż sam chciałby się przed sobą przyznać. Nin przekazała wprawdzie jego ostrzeżenie mieszkańcom wioski, ale nie sądził, by potraktowali je poważnie. Wystawiali wprawdzie warty, ale rzadko i nieregularnie, a stróżujący mężczyźni częściej skupiali się na plotkowaniu i popijaniu piwa, niż wypatrywaniu zagrożeń. Brakowało im dyscypliny. W końcu byli tylko rolnikami.
Wydawało mu się, że dostrzega jakiś ruch między wydmami, kiedy Pozostali dali mu znać, że ktoś zbliża się do głównej bramy. Mówiąc ściśle, że zbliżają się dwie osoby.
Westchnął. Zaskoczyło go, jak bolesne było nagłe ukłucie żalu. Cóż, ten dzień musiał przecież nadejść, tak jak słońce musi kiedyś zajść. Wszystko się kończy. Poza jego służbą.
Ruszył na spotkanie przybyszów. Dotarł do wrót niemalże równo z nimi. Ojciec Nin skłonił się płytko, pośpiesznie. Stojący obok niego chłopiec, na oko sześcioletni i bardzo przestraszony, powtórzył gest, o mało nie upuszczając trzymanego kosza.
– Bądź pozdrowiony, Strażniku.
– Witaj, Buriaszu. Niech wielki Aaghu obdarzy cię swoimi łaskami, a inni bogowie patrzą na twe domostwo przychylnym okiem. – Ojciec Nin niemal zdołał ukryć grymas rozdrażnienia. Nie wierzył w bogów. Czy można mu się dziwić? Przyszedł na świat w świecie, w którym nie doświadczał ich łaski.
– Przyszedłem, by przekazać ci, że Nin stała się kobietą, więc nie będzie już nosić ci posiłków. Od dziś zastąpi ją Uszeszi, syn Kasztiliasza. – Wskazał na stojące obok dziecko, nie oderwał jednak spojrzenia od twarzy Harby. – Dogadałem się już z Enlilem, jego chłopak i Nin będą sobie niedługo ślubować.
– Gratuluję. – Strażnik czuł w gardle gorycz, jednak starał się, by nie było jej słychać w jego głosie. – To wspaniałe wieści.
– Dziękuję. Cóż, czas na mnie. Mam wiele do zrobienia. Podaj Strażnikowi jego posiłek, chłopcze. – Uszeszi niepewnie wyciągnął rękę z koszem. Widać było, że ma ochotę uciec. Harba zastanowił się przelotnie, co takiego dzieciak o nim słyszał. Czuł, jak w jego sercu wzbiera żal.
– Zaczekaj, Buriaszu – poprosił.
Wieśniak zamarł w pół ruchu, nerwowo obejrzał się za siebie. Widać było, że ma ochotę zakończyć tę rozmowę, ulotnić się ze wzgórza, które uważał za przeklęte. Ale został.
– Przyszły mąż Nin… Czy to dobry człowiek? – Harba starał się zadać to pytanie obojętnym tonem, ale sam słyszał, że mu się to nie udało.
– Oczywiście! – Gorączkowo zapewnił Buriasz. – Dobry gospodarz, zadba o nią i o dzieci.
– Dobrze. Poczekaj tu jeszcze przez chwilę. Słusznym jest, by Nin otrzymała ode mnie podarek z okazji ślubowania.
Buriasz zaczął protestować, tłumacząc się pilnymi obowiązkami, ale Harba nie zwracał na to uwagi. Ruszył w głąb sanktuarium, by po jakimś czasie wrócić, taszcząc naręcze ukwieconych gałęzi akacji. Zdumienie malujące się na twarzy Buriasza było niemal komiczne.
– Proszę. Udekorujcie tym dom, na dobrą wróżbę dla przyszłych małżonków. Niech im się darzy. Przekaż proszę Nin moje najlepsze życzenia. – Zdołał jakoś wypowiedzieć te słowa, nie nasycając ich jadem i goryczą, które wypełniały mu serce. Rozumiał, że tak być musi, że to było nieuniknione. Jednak w duszy Harba łkał z żalu, że po raz kolejny z jego życia znika ktoś mu bliski. Że znów zostaje porzucony. Że znów będzie sam. Zastanawiał się, ile jeszcze razy zdoła to znieść, nim coś w nim umrze do końca.
Choć potem bardzo się tego wstydził, w tamtej chwili z całego serca nienawidził Nin. Za to, że ją pokochał, a teraz musiał stracić.
Tak jak Isztari. Jak Gamila.
Jak wszystkich.
**
Zaskoczyli wieśniaków całkowicie. Zaskoczyli nawet jego, choć co dzień ich wypatrywał. Musieli jechać nocą, a w ciągu dnia obozować, skryci wśród skał. Kiedy dostrzegł, że się zbliżają, było już zbyt późno, by cokolwiek zrobić. Zdawało się, że wypluła ich sama ziemia. Wpadli do wioski w pełnym galopie, zanim jej zdumieni mieszkańcy choćby spróbowali zamknąć bramę. A potem zaczęła się rzeź.
Krew bryzgała na ściany domów i płótno namiotów. Tu i ówdzie ktoś stawał do walki, jednak większość po prostu uciekała bezładnie, próbując kryć się przed ścigającą ich śmiercią. Bojowe okrzyki bandytów mieszały się z wrzaskami mordowanych.
Harba porwał włócznię. Uznał, że nie ma czasu na wkładanie zbroi, popędził więc w kierunku bramy w samej tunice.
Stanął w otwartych wrotach i czekał. Krzyki stawały się coraz częstsze, coraz bardziej rozpaczliwe.
Czuł niemal, jak jego serce pęka, rozdarte przez kotłujące się w nim uczucia. Chciał ruszyć na pomoc. Obronić Nin, jej siostry i braci, jej matkę i ojca. I innych członków plemienia. Pomścić tych, których napastnicy zdążyli już zamordować. Ukarać przeklętych dzikusów za całe cierpienie, za wszystkie ofiary, za upadek Htot, za to, że tacy jak oni pogrzebali jego piękny, wspaniały świat. Chciał ratować niewinnych, zachować resztki tego, co dobre w tym bezbożnym świecie, ale też zabijać, skąpać się w krwi, miażdżyć czaszki i wrzeszczeć, aż wyrzuci z siebie cały mrok i gniew.
Jednak miał obowiązek. Musiał chronić świątynię. Nawet za cenę swojego życia. Nawet za cenę swojej duszy. Nie mógł porzucić posterunku. Jeden krok za bramę, a nie będzie już powrotu. Utraci wszelkie łaski, bez których nie zdoła już wypełniać swojej misji. Co gorsza, bandyci mogliby wykorzystać jego nieobecność i dostać się do podziemi. A wtedy wszystkie te lata, całe poświecenie, cała ta śmierć – wszystko to poszłoby na marne.
Stał tak przez cały dzień i przez całą noc. Słuchając wrzasków i wykrzykiwanych błagań. Ohydnych śmiechów, niosących się echem w ciemności. Obserwując z wysoka rzeź, gwałty i plądrowanie. Wdychając dymy z palonych domów.
Sześć osób zdołało uciec grasantom i dotrzeć do świątyni. Nie było wśród nich Nin ani nikogo z jej rodziny. Być może byli też tacy, którzy zdołali się skryć gdzieś wśród ruin. Musiał mieć taką nadzieję.
Cały czas błagał w duchu bogów, by bandyci weszli na górę. By spróbowali ograbić sanktuarium. By miał szansę choć pomścić tych, którym nie był w stanie pomóc. Ale żaden z napastników nie pojawił się u bramy. Mógł tylko patrzeć z daleka, wsłuchując się w niemy wyrzut szóstki ocalałych.
O poranku bandyci odeszli, zabierając ze sobą zwierzęta i zrabowane przedmioty. A także kilka kobiet, prowadzonych na arkanach za wielbłądami. Harba przypatrywał się im przez lunetę. Nin nie było wśród nich. Zalała go wstydliwa ulga. Wciąż mógł się łudzić.
Ocalali z pogromu wyszli ze świątyni bez słowa, pogrążeni w żalu graniczącym ze stuporem. Widział, jak spośród ruin wyłania się kilku innych. Wciąż i wciąż szukał wzrokiem znajomej drobnej sylwetki, ale jej nie znajdował. Błagał bogów, by dziewczyna była bezpieczna, by jakimś cudem przetrwała masakrę. Odpowiedzi jednak nie było.
Kilka dni później ci, którzy przeżyli, opuścili wieś. Przez cały ten czas nikt nie wszedł na górę, więc Strażnik mógł jedynie biernie obserwować, jak pakują resztki żywności i to, co pozostało z ich dobytku, po czym wyruszają w drogę. Chciał mieć nadzieję, że znajdą gdzieś lepsze życie, ale czuł jedynie żal.
Na jego oczach Htot po raz kolejny umierało.
***
– Głupia dziewucha – mamrocze Strażnik. – Mówiłem jej przecież. Mówiłem po wielokroć. Uciekaj do świątyni. – Otrząsa się ze wspomnień, niczym człowiek strzepujący z siebie pył po burzy pisakowej. Ma wrażenie, jakby wynurzał się z płytkiego grobu. Po raz pierwszy od dawna czuje, jak jego bezpieczna rutyna chwieje się. Spogląda na trzymane w dłoniach wiadro wody, być może zdziwiony jego obecnością. Potem powoli przenosi spojrzenie na krzak akcji, toczący walkę o każdą krztynę wilgoci. Czuje, jak drżą mu dłonie, kilka kropel pryska na spieczony grunt, moczy mu buty. Odgłos błogosławionej wody padającej na ziemię wyrywa go ze stuporu.
– Marnotrawstwo! – mruczy pod nosem. – Mam pracę do wykonania.
Odchodzi z kubłem na dziedziniec i wylewa wodę na zdobiącą go mozaikę. Pada na klęczki i powolnymi, okrężnymi ruchami szoruje, aż płytki odzyskują żywe kolory. Aż symbol Aaghu znów jest widoczny w swojej pełnej krasie.
***
Intruzi wchodzą do świątyni, kiedy słońce zaczyna już z wolna zniżać się ku zachodniemu horyzontowi. Obserwował ich dyskretnie z murów, kiedy rozbijali obóz u podnóża schodów prowadzących do sanktuarium. Większość poranka spędzili na myszkowaniu w ruinach Htot, potem na jakiś czas zgromadzili się w obozie. Teraz kilku pnie się tutaj.
Pozostali donosili mu o każdym ruchu bezbożników, odkąd ci wkroczyli na świętą ziemię. Strażnik stanął pod drzwiami, własnym ciałem grodząc obcym dostęp do podziemi. Wie, że nie ma możliwości, by podkradli się niepostrzeżenie, ale woli nie ryzykować. Trwa więc na posterunku, nieruchomy i nieporuszony. Czeka, śledząc powoli przesuwające się cienie, ściskając w garści tępą włócznię, obłożony rozłażącą się w szwach zbroją, wsłuchany w raporty Pozostałych. Gotowy do walki. Gotowy wypełnić swój obowiązek. Jak za każdym razem.
W końcu ostrożnie przekraczają sypiący się łuk bramy. Czterech z przodu to typowe opryszki, w rękach trzymają włócznie, miecze i tarcze, noszą metalowe napierśniki, nagolenniki i karwasze. Piąty, idący z tyłu, odstaje od reszty. Siwy, pomarszczony, nie nosi pancerza, w rękach trzyma jedynie długi kij.
Wódz karawany? Przewodnik? – zastanawia się Strażnik. Ale tak naprawdę nie ma to znaczenia. Ważne jest jedynie, że starzec nie stanowi większego zagrożenia.
Intruzi rozglądają się po dziedzińcu, ale nie zauważają Strażnika, jego sylwetka zlewa się z burymi ścianami i wszechobecnym piaskiem. Są zresztą zbyt podekscytowani widokiem studni, trajkoczą do siebie jak stado małp w języku, w którym Strażnik z trudem rozpoznaje odległego potomka własnej mowy. Dopiero po chwili jeden zwraca uwagę na czyste, niedawno umyte kamienie mozaiki. Momentalnie zbijają się w najeżoną ostrzami grupę. Widać, że walczyli już razem. Wartownik, wciąż cichy i nieruchomy, ocenia ich, bada postawy, szuka słabych stron. Nie ma to wielkiego znaczenia, wynik starcia i tak jest przesądzony. Ale boskie przykazania uczą, by zawsze starać się poznać swego wroga przed walką.
W końcu go dostrzegają. Znów podnoszą krzyk w swoim wrzaskliwym, niezrozumiałym narzeczu. Groty włóczni i ostrza mieczy kierują się w jego stronę. Robi w ich ku nim dwa powolne kroki.
– Opuśćcie to święte miejsce! – nakazuje zgodnie ze zwyczajem. Stara się nasycić głos gniewem, którego nie czuje. Napełnić obcych lękiem, choć nie pamięta już, co to znaczy się bać. – Odejdźcie, wy, którzy nie nosicie w sercu Aaghu! Albowiem nie jesteście godni oddychać tym powietrzem, deptać butami tej ziemi, pić wody ni grzać się przy ogniu!
Nie rozumieją go, oczywiście. Ale obyczaj daje im prawo do ostrzeżenia. Wskazuje więc rozkazująco na bramę, mówiąc:
– Precz!
Przez chwilę mruczą coś do siebie, niezdecydowani. W końcu jeden z oprychów, zapewne przywódca, wychodzi z grupy, czujny i spięty jak hiena na terytorium lwa, po czym szybkim gestem pokazuje na siebie, swoich towarzyszy, potem zaś na studnię. Udaje, że pije ze skulonych dłoni. Szerokim gestem obejmuje znów całą grupę, po czym kiwa w kierunku bramy.
Strażnik nie zwraca uwagi na tę pantomimę. Obcy muszą zrozumieć, że tu nie ma miejsca na targi. Że albo będą posłuszni, albo ich ciała zostaną zrzucone z murów. Rusza powoli w ich kierunku. Daje im czas na podjęcie decyzji. Widzi, jak strzelają dookoła oczami, jak spoglądają nerwowo na cembrowinę, chciwie oblizując wargi. Chwilę później ich dowódca coś krzyczy. Starzec zaciska dłonie na kiju, cofa się kilka kroków, zaczyna mruczeć coś pod nosem. Strażnik go ignoruje, choć szeptem nakazuje Pozostałym, by mieli na niego oko. Reszta grasantów rozprasza się. Dwóch – jeden niski, łysy i drugi, o włosach wystrzyżonych w czub – odchodzi na lewo, trzeci, masywny, niemal gruby – na prawo. Ten, który wcześniej odgrywał scenkę, zostaje pośrodku, uderza mieczem o tarczę, krzyczy coś w swoim barbarzyńskim narzeczu, prowokuje Strażnika do ataku. A Strażnik atakuje.
Ale nie naprzód, w lewo.
Dwa kroki i już jest koło Łysego, widzi, jak oczy tamtego rozszerzają się ze zdumienia. Markuje pchnięcie w twarz, a kiedy obcy odruchowo unosi tarczę, opuszcza grot i dźga prosto w nieosłonięte udo. Jasnoczerwona krew tryska z rany, wróg pada jak podcięty, wrzeszcząc coś niezrozumiałego. Towarzysze Łysego również wrzeszczą, ruszają, by go pomścić. Strażnik wyrywa grot z ciała powalonego, osłania się tarczą przed włócznią Czubatego, a potem gwałtownie dźga tylcem broni w twarz Grubego, który próbuje zajść go od pleców. Tamten klnie, zaczyna na oślep wymachiwać mieczem, licząc na łut szczęścia. Ale Strażnika już tam nie ma. Wymyka się spod ostrza, błyskawicznie naciera na dowódcę. Uderza mocno, na wprost, zbyt szybko, by tamten zdążył się zastawić. Włócznia uderza w napierśnik z siłą dostateczną, by wgiąć blachę, ale tępy grot nie daje rady przebić zbroi. Spracowane drzewce w końcu się poddaje, pęka niczym sucha gałąź.
Intruz nie traci chwili. Dźga mieczem prosto w brzuch Strażnika, ten jednak zbija cios trzymanym w ręku złomkiem, tak że klinga, miast przebić na wylot, rani go jedynie w bok. Draśnięcie niegodne uwagi.
A jednak… Strażnik czuje coś niezwykłego. Coś jednocześnie niemal obcego i obrzydliwie znajomego. Ból. Rana boli. Niepokalany sapie ze zdumienia. Ale nie ma teraz czasu na roztrząsanie tego dziwu, bo dowódca zamierza się już do kolejnego ciosu. Strażnik przerywa mu, błyskawicznie uderza rantem tarczy w twarz intruza, który w ostatnim momencie zasłania się tarczą. Impet ciosu jest jednak na tyle duży, by odepchnąć go, dać Strażnikowi trochę przestrzeni. Odrzuca resztki włóczni i woła:
– Broń!
Pozostali błyskawicznie porywają miecz powalonego wroga i podają mu go do ręki. Intruzi, jeszcze przed momentem gotowi rzucić mu się do gardła, widząc to wyraźnie tracą rezon, co pozwala Strażnikowi odzyskać inicjatywę. Naciera w prawo, zabija Grubego nim ten zdąży wyjść z szoku, rozrąbuje mu szyję jednym ciosem. Potem odwraca się, tnie Czuba z góry, ten jednak przyjmuje cios na tarczę, spycha ostrze Strażnika w bok i próbuje go dźgnąć pod pachę. Strażnik odskakuje, zamiast kontrować przyskakuje do skradającego się od tyłu dowódcy. Markuje cięcie z dołu, ale tamten nie daje się nabrać, paruje podstępne uderzenie w brzuch.
Coś jest nie tak. Bardzo nie tak.
Strażnik czuje, jak jego ruchy zwalniają. Mięśnie mu płoną, nie może złapać tchu. Męczy się. Jak zwyczajny śmiertelnik.
Rytuał przestał działać.
Nagle, z przerażeniem, spogląda na starca, który cały czas wbija w niego oczy, mruczy coś pod nosem. A potem, sam nie całkiem wiedząc czemu, zrywa się, by przebić go mieczem.
Ale tamci dwaj nie zamierzają mu na to pozwolić.
Dowódca wykorzystuje dekoncentrację Strażnika, tnie go szybko, w łydkę. Czub przyskakuje z drugiej strony, dźga włócznią prosto w szczelinę w zbroi Strażnika. Ten krzyczy, opada na kolana. Dziko, chaotycznie wymachuje mieczem, starając się odepchnąć od siebie przeciwników, zyskać trochę czasu, by się pozbierać. Ale jego ruchy zwalniają jeszcze bardziej. Rękojeść wyślizguje mu się z palców, które nagle stały się sztywne, jak wystrugane z drewna. Pada na plecy. Widzi nad sobą niewyraźne sylwetki intruzów.
– Bądźcie przeklęci – charczy w ich kierunku, ale oni oczywiście nic nie rozumieją.
A potem zapada ciemność.
***
Sipa jęczy boleśnie, kiedy Dumuzi zaciska opatrunek. Potem wykonuje na próbę kilka ostrożnych ruchów. Żebra bolą, ale może oddychać.
– Sukinsyn! – klnie pod nosem. – Szybki był. Gdyby nie zbroja, nadziałby mnie jak kurczaka na rożen.
– Ta, niewiele zbrakło. Szkoda, że Naddu i Alalgar nie mieli tyle szczęścia. – Medyk zerka na leżące nieopodal, nakryte płaszczami zwłoki.
– Ta, cholerna szkoda. – Najemnik rzuca okiem w niebo. Kiedyś podobno ludzie wierzyli, że po śmierci odchodzi się właśnie gdzieś tam, by żyć wiecznie w doskonałym królestwie. Byłoby miło. Mógłby podziękować poległym towarzyszom, raz jeszcze ich uściskać. Wysłuchać głupich przechwałek o kobietach, które posiedli, i wrogach, których powalili.
Otrząsa się z marzeń. Przy wieczornym ognisku wypiją za ich imiona. Dzięki poświęceniu tej dwójki będą mieli czym – studnia na dziedzińcu okazała się sucha, ale druga, znaleziona na tyłach pozwoli im napełnić brzuchy i bukłaki świeżą wodą, napoić wielbłądy. Da im szansę na odnalezienie drogi przez pustynię.
Zwraca spojrzenie ku podpierającemu się na kiju mędrcowi, wpatrzonemu w drzwi, których pilnowało to coś.
– Muszę ci to oddać, Kabyzesie. Gdyby nie ty, byłoby po nas. Do demonów, ten bydlak ledwie zwrócił uwagę, kiedy dźgnąłem go mieczem. Co to w ogóle było? Bo przecież nie człowiek.
– To, proszę was, był edimmu – odpowiada w zamyśleniu mag. – Ktoś dał mu wielką siłę i odporność na ciosy, ale za cenę jego duszy, na wieki uwięzionej w tych murach. Udało mi się rozpleść ten czar, odesłać go na spoczynek.
– No i pokój z nim, przeklętym wynaturzeniem. – Sipa spluwa, zmienia temat: – Jesteś pewien, że powinniśmy otwierać te drzwi? Kto wie, co znajdziemy po drugiej stronie. Może tam być więcej tych całych edimmu.
– Chcę sprawdzić, co jest w środku. Skoro ktoś wykorzystał tak potężną magię, by je chronić, po drugiej stronie musi być coś wartego uwagi.
Dumuzi kręci z rezygnacją głową, Sipa mruczy pod nosem klątwę. Nie ośmiela się jednak odmówić magowi.
Uderzenia młota bez trudu rozbijają skorodowane, starożytne zamki. Echa razów powoli gasną wśród martwych, opuszczonych ścian dawnej… twierdzy? Zapewne, uznaje Sipa. Chociaż te wszystkie posągi i zdobienia, wciąż jeszcze widoczne tu i ówdzie pomimo zwałów piachu i zniszczeń poczynionych przez czas, wydają się nie na miejscu. Czyżby to była jedna z legendarnych świątyń? Dom jakiegoś zapomnianego boga? Ruszają w kierunku mrocznego otworu drzwi do podziemi. Z wnętrza wieje chłodem, wywołującym ciarki na spieczonej skórze przybyszów.
– Zapalić łuczywa – mówi Sipa, starając się stłumić narastający niepokój. – Schodzimy powoli, trzymamy się razem. Oczy dookoła głowy, nie wiemy, co jest na dole.
***
– Przeklęty pech! – W głosie Kabyzesa wyraźnie brzmi rozgoryczenie.
Najemnicy, upaprani kurzem i pajęczynami, nie komentują. Na dole nie było złota ani srebra, nie było klejnotów ani nawet cennych mebli czy zdobień. Jedynie kamienne regały wypełnione zwojami, dziesiątkami i setkami zwojów, dla których czas i myszy nie były łaskawe.
– Z faktami trudno się kłócić, magu – bąka Sipa. Na polecenie Kabyzesa wynieśli z podziemi po naręczu pism, z których mag próbował teraz coś wyczytać. Ewidentnie szło mu niesporo.
– Przeklęte szkodniki – warczy starzec. – Niewiele idzie z tego zrozumieć.
– Zostawmy to, szkoda zachodu. Nawet na opał to to się nie nadaje. – Sipa z rezygnacją macha ręką. – Nie poszczęściło się, trudno. Grunt, że znaleźliśmy wodę.
Kabyzes wzdycha, ale z ociąganiem kiwa głową.
Kilka dni później najemnicy odchodzą. Pochowali swoich zmarłych pod piaskami. Po długiej dyskusji wykopali również grób dla Strażnika. W świątyni znów słychać było jedynie świst wiatru i szelest piasku ocierającego się o kamienie. Jedno i drugie po raz pierwszy od dawna zapuściło się w mrok podziemi, gdzie w dziesiątkach wykutych w piaskowcu nisz spoczywały tysiące zapisanych zakazaną mądrością zwojów, powoli, powolutku zmieniających się w proch.
Hej
Bardzo fajnie napisana historia. Podobała mi się bardzo relacja strażnika z dziewczyną przynoszącą mu jedzenie. Bardzo fajnie też wyszła motywacja bohatera, co nim kierowało i czemu tak uparcie trwał na stanowisku, ten wątek daje też okazje do zastanowienia się nad moralnością strażnika ale w to już nie będę się zagłębiał :).
Co trochę mniej mi się podobało to ilość tekstu potrzebna do przedstawienia historii, która nie jest właściwie tak zawiła, by się aż tak rozpisywać, przez co opowiadanie chwilami dłużył mi się. Za to dodam, że jest napisany sprawnie więc nie było jakiegoś strasznego problemu by przebrnąć przez niektóre moim zdaniem zbyt rozwleczone wątki.
No i końcówka napisana już z innej perspektywy fajnie zamyka całość :)
Pozdrawiam
"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."
Witaj.
Wzniosły, patetyczny ton świetnie dodaje uroku fabule Twojego opowiadania. Idealnie opisujesz sceny walki oraz emocje Strażnika. Wspomnienia oraz to, co przeżywał teraz, były wstrząsającymi wydarzeniami. Choć można zrozumieć gniew odchodzącej żony, wielki szacunek trzeba oddać wieloletniemu trwaniu Harby na posterunku świątyni.
Ze spraw technicznych potknęłam się na zdaniu, które prawdopodobnie nie ma jakiejś części:
Ze stęknięciem opada na kolana, dotyka czołem posadzki i czym wznosi modły (…).
Podobnie te dwa:
Odsunął się i wyciągnął ku niej rękę z dzbanem. Wybiła mu je z ręki.
Tu zauważyłam usterkę interpunkcyjną:
Sam już od dawna nie jada, Pozostali rzecz jasna również nie potrzebują pokarmu.
Parę razy mignęły mi powtórzenia, np.:
To mogą to być jacyś zbłąkani kupcy.
Zdarzyły się również literówki, np.:
Ze wszystkich sił modle się do Uura-Ga, by dał ci siłę i chronił od ciosów, ale…
Pozdrawiam serdecznie, klik. :)
Pecunia non olet
Oj, wybaczcie poślizg, nie spodziewałem się, że tak szybko ktoś się przebije przez tą cegłę.
Bardjaskier
Cieszę się, że podobały się elementy tekstu, na których bardzo mi zależało.
Co trochę mniej mi się podobało to ilość tekstu potrzebna do przedstawienia historii, która nie jest właściwie tak zawiła, by się aż tak rozpisywać, przez co opowiadanie chwilami dłużył mi się. Za to dodam, że jest napisany sprawnie więc nie było jakiegoś strasznego problemu by przebrnąć przez niektóre moim zdaniem zbyt rozwleczone wątki.
Historia nie miała być w zamyśle główną atrakcją tego tekstu, to raczej opowiadanie o bohaterach i emocjach. Co nie znaczy, że nie zgadzam się z zarzutem – tekst oczywiście jest długi. Będę wdzięczny, jeżeli dasz znać, które wątki najbardziej ci się wlekły.
bruce
Cieszę się, że ton i emocje zagrały. Dziękuję również za odłowienie baboli.
wielki szacunek trzeba oddać wieloletniemu trwaniu Harby na posterunku świątyni.
Hm… Tu mam trochę zgryz, bo zupełnie nie o taki odbiór mi chodziło. Harba jest człowiekiem, który wszystko poświęcił swojej “pracy” – stracił przez nią żonę, przybraną córkę, zdrowe zmysły i ostatecznie życie – a wszystko na darmo. To miał być tekst o tym, że czasem lepiej odpuścić, bo uparta odmowa przyznania się do porażki stopniowo niszczy człowieka.
Co nie znaczy, że twoja interpretacja jest “zła” – jeżeli tekst wywołuje takie odczucia, to je wywołuje, nie ma z tym dyskusji. Po prostu nie taki był zamysł. Będę miał o czym myśleć.
Hej
None
Na pewno początek do chwili pojawienia się dziewczyny. Oczywiście początek się nie dłuży bo zaczynamy dopiero lekturę :) ale przeciąganie opisów z początku na pewno wpływa, na zainteresowanie dalszą częścią tekstu.
Opis wydarzeń z przeszłości strażnika. Tam to co jest najistotniejsze, to rytuał, zabicie przyjaciela i relacja z rodziną, tego bym nie ruszał i postarał bym się jak najwięcej z oblężenia miasta wpleść właśnie w te wątki.
Od chwili gdy ojciec dziewczyny przekazuje strażnikowi, że ta już nie będzie go odwiedzać nic bym nie ruszał :)
Nie chcę też wskazywać konkretnych fragmentów tekstu, bo sam pewnie czujesz najlepiej, które z nich budują historię, a których możesz się pozbyć bez szkody dla opowiadania :). Ale generalnie w tych obszarach, które wymieniłem wyżej szukał bym okazji do skrócenia opowieści :).
“Bardjaskier
Cieszę się, że podobały się elementy tekstu, na których bardzo mi zależało.”
I ja się cieszę, że je wyłapałem :D To zresztą Twoja zasługa bo w umiejętny sposób zwracasz uwagę czytelnika na właściwe elementy, które budują całą historię :).
Pozdrawiam
"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."
Wiesz, None, Harba powtarzał słowa o konieczności trwania tu i zawsze, o swoim obowiązku, dla którego poświecił tak wiele i dopuścił się tak strasznych czynów, że nie miałam innego wyjścia i tak to właśnie odebrałam. :) Nie wiem, czy bym umiała wytrwać podobnie i wytrzymać aż tyle. :)
I ja dziękuję, pozdrawiam. :)
Pecunia non olet
Pobetowo.
Tekst jest długi jak karawana i powolny jak podróż przez pustynię, jednak wciąga – szczególnie po poprawkach ;). Gęsty klimat dawnych czasów przebija się z każdego zdania, a postać bohatera wzbudza zarówno podziw, jak i niechęć. Strażnik trwa na posterunku do końca, nie potrafi odejść i poświęca na ołtarzu obowiązku rodzinę oraz życie. Współcześnie powiedziałbym “pracoholizm”, ale to nie do końca oddaje charakter Harby.
Cieszę się, że poprawki zdynamizowały opowiadanie i wygładziły pewnej niejasności.
Bardzo dobra robota.
Bardjaskier
Dzięki wielkie, to cenne informacje.
bruce
Wiesz, None, Harba powtarzał słowa o konieczności trwania tu i zawsze, o swoim obowiązku, dla którego poświecił tak wiele i dopuścił się tak strasznych czynów, że nie miałam innego wyjścia i tak to właśnie odebrałam. :)
Jakoś musiał to sobie racjonalizować. ;) Ale oczywiście masz rację, to wpływa na odbiór.
Zanais
Dzięki wielkie za miłe słowa i raz jeszcze wielkie dzięki za betę – z takimi redaktorami to aż chce się poprawiać.
Hej None Fajnie, że magłem pomóc :) Pozdrawiam
"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."
Zgadzam się z Zanem – tekst długi, ale jednak coś się dzieje.
Straszni są ludzie, którzy za wielkie zło uznają to, czym okazało się zło. To oni sprowadzają najwięcej zła na świat. A przecież tak łatwo o szczepionkę.
Interesująca opowieść. Pewnie dałoby się ją nieco streścić, ale nie jest źle.
Fajny bohater, bo niejednoznaczny – poświęcił naprawdę wszystko, żeby dopełnić przysięgi. Ale problem w tym, że poświęcał nie tylko to, co należało do niego. Dobre zagranie.
Babska logika rządzi!
Straszni są ludzie, którzy za wielkie zło uznają to, czym okazało się zło. To oni sprowadzają najwięcej zła na świat. A przecież tak łatwo o szczepionkę.
Straszni.
Interesująca opowieść. Pewnie dałoby się ją nieco streścić, ale nie jest źle.
Fajny bohater, bo niejednoznaczny – poświęcił naprawdę wszystko, żeby dopełnić przysięgi. Ale problem w tym, że poświęcał nie tylko to, co należało do niego. Dobre zagranie.
:)
Khaire!
Starożytny klimat to mój klimat, więc zacierałem ręce na tę lekturę.
Początek świetny, obchód Harby, zagadkowa działalność równie zagadkowych „pozostałych”, generalnie tajemnica unosząca się nad zapomnianą świątynią z samotnym strażnikiem – wszystko to gra, że hej, wyobraźnia pracuje na najwyższych obrotach.
Środek jednak zaczyna się dłużyć i niestety szybko odziera opowieść z tego, co w niej najsmakowitsze, to jest nieznanego. Pogaduszki z Nin, a szczególnie fabularyzowana historia upadku Htot i warty Niepokalanych, osłabiły moje zaangażowanie – efekt podania na tacy prawie wszystkich odpowiedzi. Od połowy opowiadania nie pozostaje nic innego, jak czekać ostatecznego starcia, któremu twardogłowy Harba nie podoła. Nawiasem, czy dobrze rozumiem, że strażnik spowiedział się dziewczynce z porzucenia żony i zbrodni na Gamilu? Jaka była jej reakcja i właściwa rola poza tym, żeby wysłuchała tła historii i stała się jego kolejnym wyrzutem sumienia?
Końcówka mogłaby być bardzo dobra, tyle że odkrycie tajemnicy Zła nie wybrzmiewa odpowiednio, ponieważ to nie wokół niej było budowane od początku napięcie. Jeśli drzwiami powinienem był się martwić, rozmyło się to w rozbudowanym wątku Harby, który ucina się wraz z jego śmiercią. Choć może to tylko ja nie czuję strachu ani niepewności przed ich otwarciem?
Od strony technicznej bez zarzutu, świat dopieszczony i wiarygodny w każdym calu. Przyznam natomiast, że przeszkadzał mi styl dialogów. Rozumiem, że miały brzmieć dla czytającego naturalnie, stąd ich miejscami bardzo współczesne brzmienie – obiektywnie to nie musi być wada. Do mnie to jednak nie trafia, wywala z immersji. Jak również pomysł zamiany np. „do diabła” na „do demona”, według mnie zupełnie nietrafiony. To po prostu nie brzmi.
Pozdrawiam,
D_D
Twój głos jest miodem... dla uszu
Starożytny klimat to mój klimat, więc zacierałem ręce na tę lekturę.
W takim wypadku możesz mieć ochotę zajrzeć do tego opowiadania – jak napisałem w komentarzu, starożytność jest tam nieco pretekstowa, ale wiele osób chwali świat, więc może i tobie się spodoba?
Środek jednak zaczyna się dłużyć i niestety szybko odziera opowieść z tego, co w niej najsmakowitsze, to jest nieznanego. Pogaduszki z Nin, a szczególnie fabularyzowana historia upadku Htot i warty Niepokalanych, osłabiły moje zaangażowanie – efekt podania na tacy prawie wszystkich odpowiedzi.
Obawiam się, że będę to musiał zrzucić na karb różnorodności gustów. Sam nie lubię opowiadań, w których trzeba się domyślać, co autor miał na myśli – a wręcz budzą one we mnie często podejrzenie, że autor sam nie jest pewien, co ma na myśli. Sam więc (raczej) takich nie piszę – o ile nie mam nic przeciwko fabułom-metaforom (co, mam nadzieję widać po powyższym tekście), to staram się zwykle, żeby po lekturze czytelnik miał jasność, co chciałem powiedzieć. Na poparcie mojej tezy dodam, że pojawiały się opinie, że początek jest najsłabszą częścią tekstu. ;) Oczywiście nie znaczy to, że twoją opinię uważam za błędną czy pozbawioną wartości – acz jest to chyba jedna z tych rzeczy, co do której po prostu nie będziemy się zgadzać. ;)
Od połowy opowiadania nie pozostaje nic innego, jak czekać ostatecznego starcia, któremu twardogłowy Harba nie podoła.
Pełna zgoda, fabuła jest raczej przewidywalna.
Nawiasem, czy dobrze rozumiem, że strażnik spowiedział się dziewczynce z porzucenia żony i zbrodni na Gamilu?
Opowieść, którą poznajemy my nie musi być tą samą, którą opowiedział Harba – nikt raczej nie opowiada historii w taki sposób. Oczywiście wniosek, że skoro my o tym wiemy, to i Nin zapewne się dowiedziała jest zrozumiały i spodziewałem się, że ktoś prędzej lub później podniesie tą kwestię. W mojej głowie tak się nie stało. Ale moje intencje to moje intencje, a co w tekście to w tekście.
Jaka była jej reakcja i właściwa rola poza tym, żeby wysłuchała tła historii i stała się jego kolejnym wyrzutem sumienia?
Była “przybraną córką”, którą Harba poświęcił na ołtarzu swojego obowiązku – a więc, jak piszesz, wyrzutem sumienia. Ale żeby ten wyrzut wybrzmiał, ich relacja musiała zostać zarysowana dość starannie.
Końcówka mogłaby być bardzo dobra, tyle że odkrycie tajemnicy Zła nie wybrzmiewa odpowiednio, ponieważ to nie wokół niej było budowane od początku napięcie. Jeśli drzwiami powinienem był się martwić, rozmyło się to w rozbudowanym wątku Harby, który ucina się wraz z jego śmiercią. Choć może to tylko ja nie czuję strachu ani niepewności przed ich otwarciem?
Nie, te drzwi to tylko rekwizyt. Owszem, pełnią rolę motywacji dla Harby, ale to tekst o nim, nie o nich. W pierwotnym konspekcie opowiadania czytelnik nie dowiadywał się nawet, co jest po drugiej stronie – ale uznałem, że byłoby to frustrujące dla części odbiorców.
Przyznam natomiast, że przeszkadzał mi styl dialogów. Rozumiem, że miały brzmieć dla czytającego naturalnie, stąd ich miejscami bardzo współczesne brzmienie – obiektywnie to nie musi być wada. Do mnie to jednak nie trafia, wywala z immersji.
Cóż, raz jeszcze powołam się na różnicę gustów. Jestem przeciwnikiem pisania podniosłym stylem tylko dlatego, że rzecz dzieje się w przeszłości.
Jak również pomysł zamiany np. „do diabła” na „do demona”, według mnie zupełnie nietrafiony. To po prostu nie brzmi.
A tu zabawna sprawa, bo akurat ta fraza uległa zmianie pod wpływem betującego, które miał podobne odczucia jak ty – że język jest zbyt współczesny. Nie piszę tego, żeby zrzucić winę na niego – bo decyzja o zmianie była moja – jednak uważam, że jest w tym pewna ironia. ;)
None, wiadomix, że wszystkim nie dogodzisz :) Wszystkie uwagi wynikają z mojego gustu czytelniczego, bo, jak pisałem, technicznie raczej nie ma się czego czepiać. Mogą się do czegoś przydać, ale nie muszą.
Sam nie lubię opowiadań, w których trzeba się domyślać, co autor miał na myśli – a wręcz budzą one we mnie często podejrzenie, że autor sam nie jest pewien, co ma na myśli. Sam więc (raczej) takich nie piszę – o ile nie mam nic przeciwko fabułom-metaforom (co, mam nadzieję widać po powyższym tekście), to staram się zwykle, żeby po lekturze czytelnik miał jasność, co chciałem powiedzieć.
Żebyśmy się dobrze zrozumieli, wcale nie sugerowałem, że lepiej byłoby nie znać całego backgroundu – wręcz przeciwnie, jest on dla tej historii kluczowy, tyle że wg mnie został ujawniony po prostu zbyt wcześnie i zbyt szczegółowo. Gdybyś do samego końca zachował przed Czytelnikiem wiedzę, co sprawia, że Harba wciąż żyje i służy i skąd się wzięli jego “pomocnicy”, być może schował go trochę w cieniu, żeby pewne rzeczy trzeba było z niego wyciągać, rozwiązywać go jak mroczną zagadkę – ja (celowo podkreślam) bawiłbym się podczas lektury pewnie trochę lepiej.
Co nie znaczy, że bawiłem się źle, to jest bardzo dobre opowiadanie.
A tu zabawna sprawa, bo akurat ta fraza uległa zmianie pod wpływem betującego, które miał podobne odczucia jak ty – że język jest zbyt współczesny.
To wg mnie troszkę inna kwestia – zamachnąłeś się na utartą w języku polskim frazę, która poddana modyfikacji brzmi po prostu dziwnie. Jeśli do tego świata słowo “diabeł” z jakiegoś powodu nie pasowało, uwaga betującego była imo słuszna, tyle że może lepiej sprawdziłoby się po prostu inne wykrzyknienie.
Twój głos jest miodem... dla uszu
Długie, powolne, ale wciągające. Nie dłużyło mi się. Ciekawa była postawa Strażnika, moralnie kontrowersyjna. Mimo wszystko u mnie przedstawiony w tekście przebieg wydarzeń wzbudził pewną sympatię i współczucie dla Strażnika. Taki jego los… Całość imo zasługuje na klik.
Taki los. Witaj i dzięki za komentarz!
Sympatyczne :)
Przynoszę radość :)
Cieszę się. :)
Dawno nie zdarzyło mi się czytać opowiadania tak bardzo osadzonego w jednym miejscu i tak mocno zagrzebanego we wszechobecnym piasku. A choć wszystko dzieje się tu niespiesznie, Powolne usychanie czytałam z ogromnym zainteresowaniem, niezmiernie ciekawa szczególnych kolei losu Harby.
Długość opowieści i snucie jej bez pośpiechu, pozwoliło mi należycie wczuć się w sytuację Strażnika, a finał utwierdził w przekonaniu, jak niesłusznych dokonywał wyborów i jak zła jest ślepa wiara w bóstwa, dla których największym złem tego świata jest słowo pisane.
– O Wielki Ojcze, panie wszystkiego, co na niebie! O gwiazdooki! Ty, który znasz wszystkie sekrety i wiesz o wszystkim, co się dzieje pod niebem! Ześlij mi, błagam, mądrość, bym mógł pewnie podążać wytyczoną przez ciebie ścieżką! Obdarz me oczy przenikliwością, by nic im nie umknęło! – Ciągnie swoje monotonne prośby jeszcze długo. → […] Obdarz me oczy przenikliwością, by nic im nie umknęło! – ciągnie swoje monotonne prośby jeszcze długo.
– O ile okażemy się tego godni, pomyślał, ale nie powiedział tego na głos. -> Myślenia nie rozpoczynamy półpauzą.
Proponuję: O ile okażemy się tego godni – pomyślał, ale nie powiedział tego na głos.
– Spojrzała mu w twarz oczami pełnymi łez, z twarzą wykrzywioną w gniewie. → Czy to celowe powtórzenie?
– Szły by prędzej… → – Szłyby prędzej…
Pogładził niepewnie jej włosy, nagle niepewny, jak się zachować… → Nie brzmi to najlepiej.
Chciał ratować życia… → Chciał ratować życie…
Życie nie ma liczby mnogiej. https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Zycie;20113.html
…ostrza mieczy kierują się w jego stronę. Robi w ich kierunku dwa powolne kroki. → Nie brzmi to najlepiej.
Może w pierwszym zdaniu: …ostrza mieczy zwracają się w jego stronę. Lub w drugim: Robi ku nim dwa powolne kroki.
Reszta grasantów rozprasza się . → Zbędna spacja przed kropką.
Spracowane drzewce w końcu się poddają, pękają niczym sucha gałąź. → Piszesz o jednym drzewcu jednej włóczni, więc: Spracowane drzewce w końcu się poddaje, pęka niczym sucha gałąź.
Rękojeść wyślizguje mu się z palców, które nagle wydają mu się sztywne… → Czy to konieczne powtórzenie?
– Ta, cholerna szkoda. → Obawiam się, że to przekleństwo, jako zbyt współczesne, nie ma racji bytu w tym opowiadaniu.
Zwraca spojrzenie ku podpierającemu się na kiju mędrcu… → Zwraca spojrzenie ku podpierającemu się kijem mędrcowi… Lub: Zwraca spojrzenie ku opierającemu się na kiju mędrcowi…
Tu znajdziesz odmianę rzeczownika mędrzec.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Wielkie dzięki za miłe słowa oraz za łapankę – babole schwytano, związano i wywieziono nocą w nieznanym kierunku.
Bardzo proszę, None. Miło mi, że mogłam się przydać. A spętane babole zapewne spoczywają teraz pod grubą warstwą piasku. ;)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Tam od razu grubą… Kto ma czas na kopanie babolom głębokich grobów? ;-)
Babska logika rządzi!
Po co od razu kopać, kiedy dobrze wyszkolony pustynny piasek sam wszystko przysypie?
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
No, popatrz, ja myślałam, że to się w lesie zakopuje…
Babska logika rządzi!
W opowiadanu None nie ma lasu, jest tylko wielka pustynia. ;)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
No, wiem, ale None mieszka w Łęczycy, a tam chyba nie ma pustyni. Ale nigdy nie byłam dobra z geografii, mogę się mylić. ;-)
Babska logika rządzi!
Nie mylisz się, Finklo, choć zdaje mi się, że babole były wywożone z opowiadania, nie z Łęczycy. ;)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
To już chyba None musi nam wyjaśnić, gdzie babole zakopał… ;-)
Babska logika rządzi!
Obawiam się, że None tego nie wyjaśni, bo jak wspomniał: „…babole schwytano, związano i wywieziono nocą w nieznanym kierunku”. ;)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Dajmy mu szansę. Wszak nie o kierunek pytamy. ;-)
Babska logika rządzi!
Dajmy. ;)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Gdzie zakopano babole? Na polu rzeżuchy, opodal gniazda gżegżółki, a kurhanu pilnuje wataha druhów z żółtaczką. No bo jakżeby inaczej.
Jakże to typowe dla okolic Łęczycy… ;)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
To gżegżółka buduje gniazda?
Babska logika rządzi!
No nie, stąd też niełatwo znaleźć odpowiednie miejsce.
Niesamowita opowieść, która kilkakrotnie wyprowadziła mnie na manowce. Myślałam przez moment, że strażnik jest duchem.
powolny duet grabarzy
To jest poezja. Rzuciłeś mnie na kolana tą frazą.
Podoba mi się zestawienie Stażnika z pozostałymi postaciami, kontrasty plastyczne i ożywcze.
Dziękuję bardzo za miłe słowa i cieszę się, że fraza się spodobała – bo była na granicy wylotu z tekstu za purpurowość.
A, kurczę, nawet nie zauważyłam, że to takie długie ;) Wciągnęło. Niby nie ma wartkiej akcji (raczej jej przeciwieństwo), ale wsysa jak Twoja pustynia. Ładne studium fanatyzmu. Zwalnia z myślenia, usprawiedliwia zbrodnie, obowiązek definiuje jako ślepe podążanie za tradycją. Ale tak stworzyłeś bohatera, że no, cholera, współczułam mu. Głupi, omamiony, ale cena, którą zapłacił była olbrzymia. Koniec teoretycznie przewidywalny, bo przeczuwałam, że nic tam nie ma, ale z drugiej strony daje mocnego kopa.
Pytanko: skoro kapłanka przechowywała wiedzę podbitych ludów, nawet tę heretycką, to co takiego było zamknięte w podziemiach? Coś jeszcze starszego?
Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!
A, kurczę, nawet nie zauważyłam, że to takie długie ;)
Cieszy się moje serce wodolejcy.
Pytanko: skoro kapłanka przechowywała wiedzę podbitych ludów, nawet tę heretycką, to co takiego było zamknięte w podziemiach? Coś jeszcze starszego?
Wiedzę przechowywano właśnie w podziemiach, kapłanka zeszła tam i zrobiła z niej użytek w akcie desperacji. Jest to zasygnalizowane tak ledwie ledwie (w jednej ze scen ona mówiąc o zgromadzonej wiedzy muska klucze do zakazanych drzwi), więc z pewnością mogło umknąć.
– Dzikusy – warknął. – Niewdzięczne, zdradzieckie dzikusy.
– Dziwisz się im? – zapytał stojący obok Gamil-Sin, zastępca i najlepszy przyjaciel Harby. – Od pokoleń czekali na okazję, by odpłacić nam za wszystkie krzywdy.
Spojrzał na niego z twarzą wykrzywioną gniewem.
– Bronisz ich?
– Nie. Ale nie zamierzam udawać, że ich nie rozumiem.
– To miasto stało się wielkie dzięki nam! To nasze modlitwy zamieniły tę pustynną dziurę w najpiękniejszy z klejnotów! To dzięki nam te wieprze mają wodę, mają co żreć!
– Już nie. Susza trwa już ile, prawie dwa lata? A my wciąż ściągaliśmy takie same daniny. Odkąd ich podbiliśmy, stali się niewolnikami we wszystkim prócz nazwy. Nie ma sensu udawać, że było inaczej, że byliśmy dla nich dobrzy. Tak już działa ten świat. Byliśmy silni, więc nimi władaliśmy. Teraz staliśmy się słabi…
Sorki, ale ten dialog jest strasznie infodumpowy:/
Tym razem przytaszczyli ze sobą prowizoryczny taran, którym zdołali skruszyć odcinek muru
W sumie zdziwiłem się – rzadko słyszałem o taranie forsującym mury – ale konsultacja ekspercka mówi, że wszystko ok. Tylko słabe te mury musiały być w takim razie:P
Wiedział że, ostatnie dni niemal w całości spędziła w świątyni
Źle postawiony przecinek
Pełny komentarz jutro.
Слава Україні!
Cześć, None!
Z technicznych – trzeci fragment od końca jest niewyjustowany. Znalazłem kilka literówek, jakichś pozostałości po poprawkach itd. ale ogólnie rzecz biorąc jest bardzo spoko, szczególnie jeśli chodzi o taką objętość. Pod tym kątem nic negatywnie na moją ocenę nie wpływa.
Natomiast co do samego opowiadania, to jest z pewnością bardzo klimatyczne, z bardzo adekwatnym tytułem – jest powoli, jest sucho (ale nie że nie ma soczystych zdań – po prostu brakuje wody ludzikom z opowiadania – zresztą co ja Ci będę o tym mówił xP).
Mam trochę zastrzeżeń do dialogów. Niektóre, jak np. rozmowa Harba-żona są sztucznie nadęte. Mógłbym to zrzucić na karb konwencji, przebolałbym. Ale w kontraście wpadają takie frazy jak “Ta, moja też”, czy “Takiego!”. Wiadomo, że to inna rozmowa, ale ten ton i współczesne brzmienie odzierają dialogi z aury starożytnej świątyni. Jak dla mnie, stanąłeś tu w zbyt szerokim rozkroku.
Fabularnie podobała mi się zabawa czasami narracji, co pozwoliło zbudować nieco inną chronologię. Dałem radę przełknąć początkowe zmieszanie, potem okazało się, że wszystko się wyjaśnia – zapanowałeś nad moją początkową dezorientacją.
Bohater jest jeden i jest spójnie zbudowany. Całość jest zresztą studium jego samotności i oddania, może wręcz fanatyzmu. Z drugiej strony nie porwał mnie. Całość czytałem z zainteresowaniem, ale trudno kibicować takiemu typowi.
Świat udało Ci się zarysować wiarygodnie, tj. mam wrażenie, że wiesz o nim więcej niż tu napisałeś. I to zaleta, bo wszystkie informacje potrzebne do odbioru są w tekście zawarte. Pustynia, bogowie, świątynie itd. to nie do końca moje klimaty, ale nie zmęczyło mnie to.
Natomiast koniec mnie nie powalił, ani też nie zaskoczył. Jest odzwierciedleniem tytułu – przyszedł powoli i wolniutko, bez zrywów, nas z tekstu wyprowadził. Nie chcę pisać, że się zawiodłem, bo przecież nie każdy tekst musi wstrząsać, nie zawsze musi wiać dziesiątka. A jednak troszkę zabrakło mi tu mocniejszej więzi z tekstem. Przeczytałem z zainteresowaniem, to była dobra lektura, ale też taka, która nie zostawia po sobie czegoś więcej.
Pozdrówka!
Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.
Golodh
Sorki, ale ten dialog jest strasznie infodumpowy:/
Cóż, pada w nim trochę informacjo, to fakt. Z drugiej strony – to krótki, dość lekko (mam nadzieję) napisany fragment, więc chyba aż tak nie obciąża czytelnika tym zrzutem. No i jestem przeciwny demonizowaniu infodumpów, o ile się ich nie nadużywa. Pewnie mógłbym te informacje rozcieńczyć, rozciągnąć w tekście – ale on i tak jest chyba dość długi. ;)
Co nie znaczy, że nie uważam twojego zarzutu za słuszny lub że go lekceważę. Rozumiem, że ten fragment nie jest dla ciebie tak dobry, jak powinien być, ale moje pisarskie umiejętności nie są chyba dość duże, by go rozwiązać nie generując kolejnych.
W sumie zdziwiłem się – rzadko słyszałem o taranie forsującym mury – ale konsultacja ekspercka mówi, że wszystko ok. Tylko słabe te mury musiały być w takim razie:P
Mur był zapewne z piaskowca klejonego na glinę lub wręcz z suszonej na słońcu cegły klejonej na glinę. No i zapewne nie był zbyt wysoki, jakieś 3-4 metry.
Źle postawiony przecinek
Dzięki, wysyłam po niego panów w kominiarkach.
Pełny komentarz jutro.
Czekam w napięciu.
Krokus
Z technicznych – trzeci fragment od końca jest niewyjustowany.
Panowie w kominiarkach pojadą i do niego.
Mam trochę zastrzeżeń do dialogów. Niektóre, jak np. rozmowa Harba-żona są sztucznie nadęte. Mógłbym to zrzucić na karb konwencji, przebolałbym. Ale w kontraście wpadają takie frazy jak “Ta, moja też”, czy “Takiego!”. Wiadomo, że to inna rozmowa, ale ten ton i współczesne brzmienie odzierają dialogi z aury starożytnej świątyni. Jak dla mnie, stanąłeś tu w zbyt szerokim rozkroku.
Możliwe, że masz rację. Harba miał być patetyczny i nieco nadęty, pozostali bohaterowie – zwyczajni, ludzcy. Ale zarzut o nadmierną współczesność dialogów się przewija.
Bohater jest jeden i jest spójnie zbudowany. Całość jest zresztą studium jego samotności i oddania, może wręcz fanatyzmu. Z drugiej strony nie porwał mnie. Całość czytałem z zainteresowaniem, ale trudno kibicować takiemu typowi.
Nie no, absolutnie nie chciałbym, żebyś mu kibicował. W końcu przechodzi on upadek moralny, poświęcając dla swojej “pracy” zdecydowanie zbyt dużo.
Natomiast koniec mnie nie powalił, ani też nie zaskoczył. Jest odzwierciedleniem tytułu – przyszedł powoli i wolniutko, bez zrywów, nas z tekstu wyprowadził. Nie chcę pisać, że się zawiodłem, bo przecież nie każdy tekst musi wstrząsać, nie zawsze musi wiać dziesiątka. A jednak troszkę zabrakło mi tu mocniejszej więzi z tekstem. Przeczytałem z zainteresowaniem, to była dobra lektura, ale też taka, która nie zostawia po sobie czegoś więcej.
Rozumiem to w pełni, ale mogę rzec jedynie, że cóż czasem tak bywa. Tak czy inaczej ogromne dzięki za lekturę i komentarz, był pomocny.
Czekam w napięciu.
Już, już, trochę zwlekałem, ale jestem;P
Cóż, pada w nim trochę informacjo, to fakt. Z drugiej strony – to krótki, dość lekko (mam nadzieję) napisany fragment, więc chyba aż tak nie obciąża czytelnika tym zrzutem. No i jestem przeciwny demonizowaniu infodumpów, o ile się ich nie nadużywa. Pewnie mógłbym te informacje rozcieńczyć, rozciągnąć w tekście – ale on i tak jest chyba dość długi. ;)
Co nie znaczy, że nie uważam twojego zarzutu za słuszny lub że go lekceważę. Rozumiem, że ten fragment nie jest dla ciebie tak dobry, jak powinien być, ale moje pisarskie umiejętności nie są chyba dość duże, by go rozwiązać nie generując kolejnych.
To znaczy problemem nie jest może sam infodump, a bardziej to, że w konsekwencji dialog jest nienaturalny. Jest to zresztą w mojej opinii największa wada Twojego tekstu – właśnie dialogi. Często są nienaturalne, dziwne, generalnie mocno odstają od reszty warstwy językowej (za którą generalnie postawiłbym plus):P
Co się tyczy reszty opowiadania… Wydaje mi się, że wstęp (do wejścia pierwszej retrospekcji) był nieco przeciągnięty i trochę przez niego brnąłem (co nieco zniechęca do dalszego czytania). Z jednej strony widzę czemu tak go skonstruowałeś, z drugiej przynajmniej trochę bym się nim jeszcze pobawił:P No i później, gdy zacząłeś się cofać, czytanie zaczęło iść sprawniej.
Dużo zyskujesz za to na samej konstrukcji i rozplanowaniu tekstu. Bo masz generalnie główny motyw, który chcesz przedstawić i się go trzymasz. I w kolejnych warstwach tekstu konsekwentnie przedstawiasz coraz bardziej upór Harba-Szipaka, poświęcający w zasadzie wszystko (rodzinę, przyjaciela, towarzyszy, Nin itd.) i mocno naginający prawo, by na końcu sprawnie wszystko spuentować i pokazać absurd jego zachowania. Wydźwięk/przekaz opowiadania jest jasny:P
Poza tym wszystkie wątki są podomykane, konstrukcja szkatułkowa na plus. Ogólnie właśnie rozplanowanie tekstu to solidna robota i chyba największa jego zaleta:P Nawet jeśli ten końcowy twist nie jest tak “mocny”, jak mógłby być (i jak bywa u “klasyków”;)).
No i dlatego moja decyzja nominacyjna będzie pozytywna. Bo, mimo nawet większych wad, doceniam jak dobrze jest on przemyślany i zaplanowany, co na portalu zdarza się imho rzadko:P
Слава Україні!
Cześć!
Zdecydowanie kupiłeś mnie początkiem, który choć nieco przydługi, doskonale ilustruje położenie i punkt widzenia bohatera. Choć akcja rozkręca się powoli, to szybko zacząłem patrzeć na świat zmęczonymi, zapiaszczonymi oczami.
Retrospekcje i wspomnienia relacji z żoną do krótkich nie należą, ale pasują do nieco mozolnego i niespiesznego tempa opowieści. Bardzo dobrze wypada też relacja z dziewczynką, stawiając niezadane pytanie, ile razy pod świątynią ktoś się osiedlał. Umiejętnie ukazana inna skala czasu. Te aspekty zdecydowanie wyszły.
Świat przedstawiony pachnie początkami człowieka, jest spójny i niemalże realny, gdyby nie postać bohatera, która wprowadza konkretny element fantastyczny. Trochę zabrakło pociągnięcia wątków pobocznych – Nin i przyjaciel dosłownie zniknęli w którymś momencie, co z jednej strony podkreśla tragedię Strażnika ale też buduje wrażenie, że Świat kreci się wokół niego.
Ale żeby nie było tak słodko, zbudowałaś udaną scenę i przedstawiłeś ciekawą historię, którą jednak – mam wrażenie – można by równie celnie przekazać w znacznie mniejszej ilości znaków. Styl i – miejscami – “dbałość o detale” sprawiły, że całość zajęła prawie 80k znaków, sporo. Fantastyka jest, ale znowu, jak na tak długo formę jest jej niewiele, a tajemnica zza drzwi okazuje się być realna, co z jednej strony dopełnia obrazu tragedii ale z drugiej pozostawia czytelnika z pewnym niedosytem.
Dobre, klimatyczne i długie opowiadanie o służbie, motywacji i męskości – w pewnym sensie. Tyle na dziś. Nad głosem muszę się jeszcze zastanowić chwilę, postaram się odezwać jutro.
Pozdrawiam!
„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski
Golodh
To znaczy problemem nie jest może sam infodump, a bardziej to, że w konsekwencji dialog jest nienaturalny. Jest to zresztą w mojej opinii największa wada Twojego tekstu – właśnie dialogi. Często są nienaturalne, dziwne, generalnie mocno odstają od reszty warstwy językowej (za którą generalnie postawiłbym plus):P
Zarzuty w kwestii dialogów się powtarzają – co czyni je o tyle cennymi, że będę wiedział, nad czym pracować w przyszłości. Dzięki.
Co się tyczy reszty opowiadania… Wydaje mi się, że wstęp (do wejścia pierwszej retrospekcji) był nieco przeciągnięty i trochę przez niego brnąłem (co nieco zniechęca do dalszego czytania). Z jednej strony widzę czemu tak go skonstruowałeś, z drugiej przynajmniej trochę bym się nim jeszcze pobawił:P No i później, gdy zacząłeś się cofać, czytanie zaczęło iść sprawniej.
Ten fragment jak widzę budzi mieszane odczucia. Zrzucę to na różnicę gustów.
Bo, mimo nawet większych wad, doceniam jak dobrze jest on przemyślany i zaplanowany, co na portalu zdarza się imho rzadko:P
Bardzo mnie to cieszy – bo faktycznie dużo o tym tekście myślałem.
Dzięki za komentarz, miłe słowa i cenną krytykę!
krar85
Zdecydowanie kupiłeś mnie początkiem, który choć nieco przydługi, doskonale ilustruje położenie i punkt widzenia bohatera. Choć akcja rozkręca się powoli, to szybko zacząłem patrzeć na świat zmęczonymi, zapiaszczonymi oczami.
No właśnie, mieszany odbiór. ;)
Trochę zabrakło pociągnięcia wątków pobocznych – Nin i przyjaciel dosłownie zniknęli w którymś momencie, co z jednej strony podkreśla tragedię Strażnika ale też buduje wrażenie, że Świat kreci się wokół niego.
Mogę zrozumieć, że to wywołuje poczucie niedosytu, ale taki był zamysł. To opowiadanie, jak słusznie zauważyłeś, kręci się wokół Strażnika, który jest osobowością bardzo egocentryczną.
Ale żeby nie było tak słodko, zbudowałaś udaną scenę i przedstawiłeś ciekawą historię, którą jednak – mam wrażenie – można by równie celnie przekazać w znacznie mniejszej ilości znaków. Styl i – miejscami – “dbałość o detale” sprawiły, że całość zajęła prawie 80k znaków, sporo.
Racja, całkowita racja. Ale to jeden z niewielu tekstów, które pisałem bez limitu nad głową. No i pozwoliłem sobie popłynąć.
Fantastyka jest, ale znowu, jak na tak długo formę jest jej niewiele, a tajemnica zza drzwi okazuje się być realna, co z jednej strony dopełnia obrazu tragedii ale z drugiej pozostawia czytelnika z pewnym niedosytem.
Co do drzwi – jak wspominałem gdzieś wcześniej, nigdy nie były one dla mnie centralnym elementem tekstu, stąd też może nie poświęciłem im tyle uwagi, ile powinienem. Co do fantastyki – jest jej niedużo, fakt. Ale kiedyś było więcej, tylko bogowie odeszli. ;)
No i dlatego moja decyzja nominacyjna będzie pozytywna.
Nad głosem muszę się jeszcze zastanowić chwilę, postaram się odezwać jutro.
Wait, what?
-------------Jedną pełną zdumienia wizytę w hydeparku później-------------
O… No tego jeszcze nie było.
Na razie tylko informuję, że jestem na TAK, komentarz dostaniesz później, może jeszcze dziś, może jutro, ale pojawi się na pewno.
PS. Tytuł jest do bani. Serio, jest okropny, zdradza w pewnym stopniu los, który przypadł w udziale Harbie. Pasowałby do wiersza, pasowałby do jakiejść krótszej formy lirycznej, do tego opowiadania mi nie pasuje, pomimo tego, że pasuje do tego, o czym to opowiadanie jest ;)
Pozdro
Q
Known some call is air am
PS. Tytuł jest do bani. Serio, jest okropny, zdradza w pewnym stopniu los, który przypadł w udziale Harbie. Pasowałby do wiersza, pasowałby do jakiejść krótszej formy lirycznej, do tego opowiadania mi nie pasuje, pomimo tego, że pasuje do tego, o czym to opowiadanie jest ;)
Rozumiem, co masz na myśli, ale słyszę tylko, że tytuł jest liryczny i dopasowany do treści. :P No i wiesz, opowiadanie zaczyna się od przedostatniej chronologicznie sceny, więc ile tu można zdradzić. :P
Będę na TAK.
Zastanawiałam się chwilę nad tym TAK-iem, bo zgadzam się, że środek się trochę ciągnie, ale wygrał dobrze zrobiony nastrój, pomysł na historię (= fabułę) i na historię (wpisanie całości w cywilizacyjne zmiany, przemiany społeczne itd.), a także wiarygodny opis relacji między bohaterami.
Cześć!
Nieco później niż planowałem, ale jestem.
Piórkowo zagłosowałem na NIE, ale z perspektywy kilku dni zaczynam nabierać wątpliwości. Bo opowiadanie, zwłaszcza początek, zostało w głowie. Ta rutyna i sceny z wypatrywanie dymu, niby detal, ale doskonale zbudowały bohatera.
Tylko później trochę to siadło, bo na samym umiejętnym pokazaniu rutyny trudno utrzymać długo uwagę. I tutaj wchodzi kwestia pokazywania bohatera z nieco innej strony, czyli poprzez relacje. Żona, Nin, przyjaciel, wieśniacy. To wyszło dobrze, ale każda z tych relacji jest podobna, stanowi jedynie tło dla fanatyzmu (inną postawę okazuje tylko w stosunku do kapłanki). To też jest dobrze pokazuje postać, ale zajmuje masę miejsca i stanowi potwierdzenie wszystkiego, co już wiemy. No i niewiele w tym fantastyki. Ale tu wjeżdża końcówka, w której pojawia się akcja oraz nadzieja na rozwiązanie tajemnicy drzwi.
I jest nieźle, okazuje się, że “ofiara” nie poszła na marne, bo zło w podziemiach zostało pokonane przez czas, ale szczerze mówiąc liczyłem na coś bardziej fantastycznego (a tu swego rodzaju mądrość do zastosowania w realu ;-) ). Też dobrze.
Podsumowując: dobry tekst, wciągający, choć długi (miejscami zbyt długi), ale lektura dała mi masę frajdy. Do mojego TAKa zabrakło BARDZO niewiele, w każdym razie powodzenia i czekam na kolejne, równie zacne opowiadania.
Pozdrawiam!
„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski
Hej!
Skoro narzekania na tytuł mam już za sobą, to może teraz przejdźmy do tego, co mi się podobało ;)
Konsekwencja – prowadzisz opowieść w sposób przemyślany, dopracowany, momentami powiedziałbym nawet, że dopieszczony. Pokazujesz na przestrzeni tych 70k znaków świat, bohatera mocno zakorzenionego w tym świecie, pokazujesz w wiarygodny sposób relacje pomiędzy protagonistą a tymi, z którymi wchodzi w interakcje. Owszem, są tutaj dłużyzny, całe fragmenty, kiedy już i tak nieśpieszne tempo siada, zwalnia do żółwiej prędkości, ale nawet przez moment nie odczułem, że cokolwiek jest zbędne.
Uważam, że częstym problemem w opowiadaniach – i nie chodzi mi tylko o te, które mamy tutaj publikowane na forum – jest zbytni pośpiech w końcówce, gonienie do finiszu, rozwiązywanie akcji i tłumaczenie czemu, po co i dlaczego. Z Twoim tekstem takiego problemu nie mam, bo przygotowujesz zakończenie od samego początku, czy to przez aktualne dla Harby wydarzenia, czy przez retrospekcje. To jest główny powód, ale przecież nie jedyny, dla którego uważam, że należy Ci się piórko.
W trakcie lektury budujesz umiejętnie klimat, dzięki któremu byłem w stanie zrozumieć Harbę, może nie akceptować jego wybory, ale być świadomym z czego one wynikały. I choć nie zgadzam się z jego działaniami, to wiem z czego one wynikały, widzę tę konsekwencję w jego myśleniu, w jego dążeniach. Harba to religijny fanatyk, ale ma dla tego fanatyzmu solidne podstawy – przecież widział cuda czynione przez bogów, wie, że to nie bajki, tylko fakty. Tylko że bogowie odeszli, a on pozostał, wierny obowiązkom, nawet za cenę przyzwoitości względem tych, którzy nie odeszli, których on sam obchodził i którzy powinni obchodzić jego. Jeśli dobrze kojarzę, to Ty jesteś None erpegowiec, aight? Kojarzysz Helma, boga obowiązku z dedekowego Faerunu? Tego, który w Czasach Niepokoju jako jedyny pozostał na straży, ponieważ Ao nie pozbawił go mocy? To Helm zabił Mystrę, kiedy z pozostałymi zdegradowanymi bogami chciała dostać się do boskich domen, bo choć Mysta była jego przyjaciółką, jedną z tych dobrych, to obowiązek był dla niego ważniejszy niż wszystko inne. I tak widzę Harbę – zafiksowanego na obowiązku, niezdolnego do zmienienia siebie i tego w co wierzy, nawet pomimo wieków, w trakcie których mógł sobie wszystko przemyśleć i dojśc do wniosku, że psu na budę taka służba, skoro ci, którym służy już dawno odeszli.
Ponad siedemdziesiąt tysięcy znaków piachu, obowiązku, samotności i trudnych decyzji napisane dobrym stylem, który zgrzytnął mi tylko w dwóch czy trzech miejscach podczas rozmów Harby z Gamilem, gdzie trochę zbyt uwspółcześniłeś język, ale to drobiazg.
Zakończenie było takie, jakiego się spodziewałem – grupka ludzi wraz z magiem zabija w końcu Harbę, bo czarodziejowi udało się zdjąć czar. W zasadzie kiedy tylko wprowadziłeś starca z laską zorientowałem się, co się stanie. Ale to nie jest zarzut, jakby co ;)
Co do końcówki, to miałem obawy, jak zakończysz temat ze złem, które było zamknięte za drzwiami. Bałem się, że walniesz tam jakąś puszke Pandory, jakieś fizyczne, metafizyczne, czy jakiekolwiek inne zło, które zostanie wypuszczone i szlus. Doczytywałem, w myślach powtarzając: “Niech on to skończy subtelnie, niech nie idzie w żaden potężny twist, niech to wszystko do siebie pasuje”. Nie zawiodłem się. Wcześniej podrzuciłeś, że społeczeństwo, które założyło Htot, podbijając inne ludy, nie niszczyło ich dziedzictwa, tylko je zachowywało. Stara wiara jest zawsze pełna zła dla tej nowej i w tę stronę poszedłeś. Cholernie dobrze pasują te zetlałe pergaminy, to nic, które się dzieje dla tych, co odpieczętowali drzwi, bo to nic dla nich, jest dla mnie – czytelnika – tym czymś, co zgrabnie dopięło całości, utrzymało klimat, wyeksponowało beznadziejność wysiłków Harby i wybrzmiało w takim samym tonie, jak wszytko to, co powiedziałeś mi wcześniej o świecie i o Harbie. Świetna robota.
No i to chyba by było na tyle a propos moich odczuć co do Twojego opowiadania :)
Pozdrawiam serdecznie
Q
Known some call is air am
krar85
Piórkowo zagłosowałem na NIE, ale z perspektywy kilku dni zaczynam nabierać wątpliwości. Bo opowiadanie, zwłaszcza początek, zostało w głowie. Ta rutyna i sceny z wypatrywanie dymu, niby detal, ale doskonale zbudowały bohatera.
Mówią, że pierwszy instynkt najlepszy. ;) Widać mimo wszystko czegoś zbrakło – nie frasuj się tym w ogóle, ja wolę poznawać swoje niedostatki, niż być chwalonym. ;)
Tylko później trochę to siadło, bo na samym umiejętnym pokazaniu rutyny trudno utrzymać długo uwagę. I tutaj wchodzi kwestia pokazywania bohatera z nieco innej strony, czyli poprzez relacje. Żona, Nin, przyjaciel, wieśniacy. To wyszło dobrze, ale każda z tych relacji jest podobna, stanowi jedynie tło dla fanatyzmu (inną postawę okazuje tylko w stosunku do kapłanki).
To jest doskonała uwaga. Nie myślałem tak o tym, ale to absolutna racja, powinienem to bardziej różnicować.
Podsumowując: dobry tekst, wciągający, choć długi (miejscami zbyt długi), ale lektura dała mi masę frajdy. Do mojego TAKa zabrakło BARDZO niewiele, w każdym razie powodzenia i czekam na kolejne, równie zacne opowiadania.
Cieszę się i zobaczę, co da się zrobić.
Outta Sewer
Tak, wciąż zdarza mi się jeszcze pokulać stare dobre k20. I to bardzo trafne porównanie.
Cieszę się, że opowiadanie przypadło do gustu i że finał zagrał, bo dość mocno nad nim kombinowałem.
Wam obu raz jeszcze dzięki za lekturę i komentarze!
Cześć, None!
Przychodzę z zaległym komentarzem lożowskim. Przepraszam, że nie wyrobiłam się w terminie, ale byłam na wakacjach. W głosowaniu byłam na NIE, chociaż przyznaję, że dość poważnie się wahałam.
Napisane odrobinę zbyt patetycznie i wzniośle jak na mój gust, ale w pewien sposób pasuje do przyjętej przez Ciebie koncepcji i formy. Poza tym jednak warsztatowo bardzo sprawne, przejrzyste, czytało się bez potknięć. Jedynie dialogi nieco zgrzytały. Przez większość czasu wydawały się drewniane i niezbyt naturalne – być może przez to, że były zdecydowanie zbyt afektowane jak dla mnie – ale bywały i miejsca, w których wpadały w dziwnie współczesny ton i odstawały od reszty tekstu.
Fajny motyw z tym powtarzającym się zdaniem na początkach podrozdziałów. Nadaje to historii rytmu, przynajmniej do pewnego momentu, bo później bezpowrotnie znika.
Świat zarysowujesz lakonicznie, ale wystarczająco, by czytelnik mógł się połapać. Bohaterowie, być może przez przyjętą przez Ciebie formę quasi-mityczną, pozostają czytelnikowi obojętni, ponieważ narracja wydaje się od nich zdystansowana. Pomijam już kwestię antypatyczność głównego bohatera, nie uważam bowiem, że protagonista zawsze musi być postacią pozytywną – niemniej, przyjmowanie perspektywy religijnego fanatyka jest nieco ryzykowne, właśnie ze względu na to, że lwia część czytelników nie będzie w stanie wejść w jego buty i zrozumieć kierujących nim motywacji.
Fabuła. Jest statycznie, ale nie nudno. Sama historia sprawia wrażenie dość surowej i prostej, a przy tym bardzo szczegółowo rozpisanej, być może nawet przegadanej, wszak zawiera niewiele “aktywnych” wydarzeń i twistów. Udało Ci się jednak poprowadzić ją w taki sposób, że nie czułam znużenia, a te 70k znaków łyknęłam w jedno popołudnie. Gorzej, że po punkcie kulminacyjnym – napadzie na wioskę – opowiadanie nadal się ciągnie, ale już bez napięcia, bez oczekiwania na dalszy rozwój wydarzeń; przez co nie jest już tak angażujące jak początek i środek.
W ostatecznym rozrachunku dałam NIEta, ponieważ czegoś mi w tym wszystkim zabrakło. To jest bardzo sprawnie napisana opowieść osadzona w interesującym świecie (pustynia + starożytność, moje klimaty), ale jednak nie do końca ją “poczułam”. Ale wiedz, że do dania TAKa zabrakło mi naprawdę niewiele.
Gratuluję pierza i powodzenia w dalszym pisaniu! ;)
three goblins in a trench coat pretending to be a human
gravel
Wybacz poślizg, dopiero zauważyłem gwiazdkę.
Fajny motyw z tym powtarzającym się zdaniem na początkach podrozdziałów. Nadaje to historii rytmu, przynajmniej do pewnego momentu, bo później bezpowrotnie znika.
To zdanie otwiera fragment początkowy dla nowej “warstwy” tekstu, więc kiedy w drugiej połowie “wynurzamy się” z przeszłości i wracamy do już poznanych czasów, nie czułem konieczności powtarzać zabiegu – zwłaszcza, że powracamy tuż po opowieści/zakończeniu wspomnień.
niemniej, przyjmowanie perspektywy religijnego fanatyka jest nieco ryzykowne, właśnie ze względu na to, że lwia część czytelników nie będzie w stanie wejść w jego buty i zrozumieć kierujących nim motywacji.
Hm… Możliwe. Ale czy każdy z nas nie zna kogoś takiego? Kogoś, kto poświęca swoją rodzinę, zdrowie i duszę na ołtarzu “czegoś”? Wystarczy zastąpić takiego czy innego boga takim czy innym bożkiem – karierą, bogactwem, sławą – i nieco łatwiej (jak sądzę) będzie wejść w buty bohatera.
Tak czy inaczej dziękuję pięknie za przemyślany i dający do myślenia komentarz.