- Opowiadanie: None - Powolne usychanie

Powolne usychanie

Tekst bardzo luźno inspirowany starożytnymi imperiami z rejonu żyznego półksiężyca.

 

Olbrzymie podziękowania dla betujących – Zanaisa i fmsduvala – których uwagi i krytyczne komentarze były niesamowicie pomocne w pracach nad tekstem.

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Powolne usychanie

Zruj­no­wa­na świą­ty­nia Aaghu po­chy­la się nad za­su­szo­nym tru­pem Htot ni­czym ża­łob­nik, który nie po­tra­fi odejść znad mo­gi­ły, pod­czas gdy po­wol­ny duet gra­ba­rzy – wiatr i pia­sek – koń­czy swoje dzie­ło, po­wo­li za­sy­pu­jąc nie­szczę­sne­go, za­po­mnia­ne­go przez wszyst­kich nie­bosz­czy­ka. Znik­nę­ły już ka­na­ły i ulice, skry­ły się pod syp­ki­mi zwa­ła­mi place i ogro­dy, bure zia­ren­ka wlały się do bu­dyn­ków i wy­peł­ni­ły je, ni­czym ta­jem­ni­cze mik­stu­ry bal­sa­mi­stów. Tu i ów­dzie ponad po­wierzch­nię tego bez­wod­ne­go morza wy­sta­ją jesz­cze ki­ku­ty wież, zruj­no­wa­ne dachy i głowy po­są­gów, ale i one zo­sta­ną wkrót­ce po­chło­nię­te przez bez­dusz­ne wydmy.

Je­dy­ny świa­dek owego po­wol­ne­go to­nię­cia stoi na szczy­cie kru­sze­ją­ce­go muru świą­ty­ni, nie­ru­cho­my i nie­po­ru­szo­ny. Gdyby nie ło­po­czą­ca w po­dmu­chach tu­ni­ka, można by go wziąć za posąg, wy­ku­te­go w pia­skow­cu war­tow­ni­ka peł­nią­ce­go wiecz­ną służ­bę. Nie by­ło­by to sko­ja­rze­nie od­le­głe od praw­dy. Świątynia położona jest wysoko, w po­ło­wie ska­li­ste­go wzgó­rza, dzięki czemu nigdy nie zdobyła jej żadna armia, piaski również nie zdołały jej pochłonąć. Dlatego, mimo upły­wu wieków, cią­gle trwa. A Strażnik trwa wraz z nią. 

Straż­nik nie pa­trzy w dół, na umar­łe mia­sto. Jego spoj­rze­nie wbite jest we wschod­ni ho­ry­zont, gdzie wąska smuż­ka dymu ośmie­la się kalać błę­kit nieba. Taka sama po­ja­wi­ła się tam wczo­raj. I przed­wczo­raj. Każda ko­lej­na była odro­bi­nę bli­żej.

– Ktoś nad­cho­dzi – mówi do sie­bie war­tow­nik. Jego głos jest zgrzy­tli­wy i suchy, jak gdyby gar­dło i język miał zbu­do­wa­ne z ka­mie­nia, nie mięk­kie­go ciała. – Trze­ba się przy­go­to­wać. Ale jest jesz­cze czas.

Kiwa głową, zga­dza­jąc się ze sobą. Oczy­wi­ście, że jest jesz­cze czas. Jed­nak to prze­cież nie zna­czy, że można za­nie­dbać ostroż­no­ści. Stoi i pa­trzy, aż dym znika, po­rwa­ny wia­trem. Potem scho­dzi z muru. Stop­nie są po­pę­ka­ne i nie­rów­ne, od czę­ści po­od­pa­da­ły ka­mie­nie, ale on idzie pew­nie. Nie­strasz­ny mu upa­dek. Zna każdy krok na pa­mięć.

Kilka chwil póź­niej jest już na dzie­dziń­cu. Wy­tar­tą w ka­mie­niu ścież­ką po­dą­ża do świą­ty­ni i staje przed po­są­giem Aaghu. Wy­so­ka sta­tua męż­czy­zny o księ­ży­co­wym sier­pie w miej­scu twa­rzy, trzy­ma­ją­ce­go w rę­kach księ­gę i bicz, pa­trzy na swego sługę bez­na­mięt­nie, w mil­cze­niu. Straż­nik już dawno po­rzu­cił na­dzie­ję, że mo­gło­by być ina­czej. Nie liczy już, że jego próba do­bie­gnie końca. Ze stęk­nię­ciem opada na ko­la­na, do­ty­ka czo­łem po­sadz­ki i wzno­si modły:

– O Wiel­ki Ojcze, panie wszyst­kie­go, co na nie­bie! O gwiaz­do­oki! Ty, który znasz wszyst­kie se­kre­ty i wiesz o wszyst­kim, co się dzie­je pod nie­bem! Ze­ślij mi, bła­gam, mą­drość, bym mógł pew­nie po­dą­żać wy­ty­czo­ną przez cie­bie ścież­ką! Ob­darz me oczy prze­ni­kli­wo­ścią, by nic im nie umknę­ło! – cią­gnie swoje mo­no­ton­ne proś­by jesz­cze długo. Tyle, ile wy­ma­ga ce­re­mo­niał. Skła­da ofia­rę ze schwy­ta­ne­go w jed­nej z kom­nat węża i kilku żuków. Go­ły­mi rę­ka­mi, bo ry­tu­al­ny szty­let zła­mał się już lata temu. Potem, jak co dzień, spraw­dza zamki na drzwiach do pod­zie­mi. Nie wolno mu do­pu­ścić, by zo­sta­ły one otwar­te. Za żadną cenę.

 

***

 

Kilka ko­lej­nych dni upły­wa na przy­go­to­wa­niach.

Ob­cho­dzi mury do­oko­ła, sta­ran­nie no­tu­jąc w pa­mię­ci każdą szczer­bę i dziu­rę. For­ty­fi­ka­cje są w fa­tal­nym sta­nie.

– Na­le­ży jak naj­szyb­ciej do­ko­nać na­praw – mru­czy w prze­strzeń, choć wie, że nie da to wiele. Po­zo­sta­li zro­bią, co będą mogli, ale nie są mu­ra­rza­mi. W naj­lep­szym wy­pad­ku uda im się za­sy­pać kilka co więk­szych pęk­nięć gru­zem i żwi­rem.

Scho­dzi na dół, po czym kie­ru­je się do spi­chle­rza. Sam już od dawna nie jada, Po­zo­sta­li rzecz jasna rów­nież nie po­trze­bu­ją po­kar­mu. Ale je­że­li ma dojść do bitwy, na­le­ży wszyst­ko spraw­dzić. Tak jest słusz­nie. Wcho­dzi do środ­ka. Ob­rzu­ca pu­stym, obo­jęt­nym spoj­rze­niem gołe ścia­ny i pod­ło­gę po­kry­tą zwa­ła­mi pia­chu.

– Za­pa­sy są zbyt małe, byśmy wy­trzy­ma­li dłuż­sze ob­lę­że­nie – rzuca me­cha­nicz­nie. Jego głos nie­sie się echem, pło­sząc ja­kieś nie­du­że zwie­rzę, które chro­bo­cze pa­zur­ka­mi po ce­głach gdzieś w od­le­głym kącie po­miesz­cze­nia. – Usuń­cie te szkod­ni­ki, zanim do­bio­rą się do żyw­no­ści – do­da­je, wy­cho­dząc.

– Po­trze­bu­je­my wię­cej włócz­ni i strzał – in­stru­uje ciem­ną i cichą kuź­nię. Opał do pie­ców skoń­czy­ł się już lata temu, po­dob­nie zresz­tą jak drew­no na drzew­ce i metal na groty. Zresz­tą, nikt tu nie po­tra­fi robić broni. Kie­dyś lubił prze­sia­dy­wać w kuźni, ob­ser­wo­wać, jak su­ro­wy metal jest for­mo­wa­ny w naj­wy­myśl­niej­sze kształ­ty. Ale to było dawno, bar­dzo dawno temu. Nawet wspo­mnie­nia z tam­tych cza­sów zdą­ży­ły już spło­wieć, ni­czym pra­żo­ne pu­styn­nym słoń­cem ma­lo­wi­dła na fa­sa­dzie świą­ty­ni. Rze­mieśl­ni­cy ode­szli. Po­rzu­ci­li go, tak jak cała resz­ta. Musi sobie ra­dzić sam.

– Mamy mało leków. Na­le­ży zgro­ma­dzić opa­trun­ki i bal­sa­my ko­ją­ce, zioła uśmie­rza­ją­ce ból i spro­wa­dza­ją­ce sen, a także po­czy­nić przy­go­to­wa­nia do prze­pro­wa­dze­nia ry­tu­ałów uzdra­wia­ją­cych. Po­trzeb­ne będą zwie­rzę­ta ofiar­ne, ka­dzi­dło i sto­sow­ne wota – mru­czy w sali chorych. Wbija wzrok w prze­ciw­le­głą ścia­nę, w łusz­czą­ce się, wyblakłe fre­ski przed­sta­wia­ją­ce cuda, ja­kich kie­dyś do­ko­ny­wa­no tu na co dzień. Nie zwra­ca uwagi na roz­sy­pu­ją­ce się łóżka i wa­la­ją­ce na po­kry­tej pia­chem pod­ło­dze śmie­cie. Ani na bru­nat­ne plamy skrze­płej krwi, wciąż jesz­cze wi­docz­ne, tam, w ciem­nym kącie, gdzie pro­mie­nie słoń­ca nie pa­da­ły zbyt czę­sto.

Przy bra­mie robi dłuż­szy przy­sta­nek. Do­kład­nie oglą­da ro­ze­schnię­te i spę­ka­ne wrota. Za­wia­sy po jed­nej stro­nie wy­pa­dły z kru­sze­ją­ce­go muru, lewe skrzy­dło osia­dło na pia­sku. Nie uda się go za­mknąć. Nie w po­je­dyn­kę.

Może to i le­piej. Szta­ba jest zła­ma­na, a nie ma czym jej za­stą­pić. Zresz­tą, sam i tak nie zdoła ob­sa­dzić murów, za­bez­pie­czyć wszyst­kich miejsc, któ­ry­mi bez­boż­ni­cy mogą wpeł­znąć do świą­ty­ni, szcze­gól­nie, gdyby się roz­dzie­li­li. Je­że­li wrota po­zo­sta­ną otwar­te, przy­naj­mniej bę­dzie wie­dział, gdzie się ich spo­dzie­wać.

– Twier­dza nie jest go­to­wa na ob­lę­że­nie. Trze­ba po­słu­żyć się inną tak­ty­ką – mam­ro­cze. Co ozna­cza­ło, że walkę przyj­dzie mu sto­czyć we­wnątrz umoc­nień. Tak jak wiele wcze­śniej­szych. Od­wra­ca się ple­ca­mi do bramy i spo­glą­da na przy­szłe pole bitwy. Pu­sty­nia w mi­nia­tu­rze. Dzie­dzi­niec po­kry­wa war­stwa pia­chu gruba na dwie dło­nie, tu i ów­dzie ufor­mo­wa­ły się nawet nie­du­że wydmy.

– Oczy­ścić mo­zai­kę – zgrzy­ta. Po chwi­li bure zia­ren­ka za­czy­na­ją wzno­sić się w po­wie­trze, jak gdyby po­ry­wa­ne wia­trem, i nie­du­ży­mi chmu­ra­mi wy­la­ty­wać za bramę. Stop­nio­wo po­ka­zu­ją się barw­ne płyt­ki uło­żo­ne w kształt po­kry­te­go gwiaz­da­mi zwoju, sym­bo­lu Aaghu.

– Tak le­piej – mam­ro­cze. – Muszą wie­dzieć, gdzie tra­fi­li. Na czyj gniew się na­ra­ża­ją. Głup­cy – do­da­je po chwi­li, jakby po na­my­śle. Przez jakiś czas ob­ser­wu­je Po­zo­sta­łych przy pracy, póź­niej wcho­dzi do świą­ty­ni. Me­cha­nicz­nie, nie­mal nie­świa­do­mie kła­nia się przed po­są­giem bó­stwa, po czym roz­glą­da się przez chwi­lę, oce­nia­jąc stan wnę­trza. Żaden z in­tru­zów nie po­wi­nien do­trzeć tak da­le­ko. Jed­nak trze­ba uwzględ­nić moż­li­wość, że obcy okażą się wier­ny­mi. Straż­nik nie wie­rzy w to szcze­gól­nie, ale tak na­le­ży uczy­nić.

– Po­sprzą­tać tu, wy­po­le­ro­wać i za­pa­lić lampy! – roz­ka­zu­je chra­pli­wie. – Świą­ty­nia ma być go­to­wa na przy­by­cie ob­cych!

Kilka chwil póź­niej fre­ski na po­wrót stają się wi­docz­ne, gdy pył i brud zo­sta­ją de­li­kat­nie usu­nię­te, zaś mo­sięż­ne lam­pio­ny na­bie­ra­ją bla­sku. Oczy­wi­ście po­zo­sta­ją zimne i ciem­ne – olej skoń­czył się już dawno. Straż­nik nie zwra­ca na to więk­szej uwagi. Idzie do swo­jej kwa­te­ry. Igno­ru­je za­sy­pa­ne pia­chem łóżko, roz­pa­da­ją­ce się po­dusz­ki i spło­wia­łe dy­wa­ny, roz­pla­ta­ją­ce się z wolna w po­dmu­chach wia­tru wpa­da­ją­ce­go przez dziu­ry w ścia­nach. Pod­cho­dzi do dwóch wy­pa­czo­nych, drew­nia­nych ste­la­ży. Na tym po pra­wej leży włócz­nia. Kie­dyś była pięk­na, ale teraz ostrze broni jest po­gię­te i po­szczer­bio­ne, drzew­ce ro­ze­schło się, szpe­ci je dłu­gie pęk­nię­cie. To tylko kwe­stia czasu, nim trza­śnie ni­czym patyk pod butem wo­jow­ni­ka. A Straż­nik nie ma już za­pa­so­wych. Oglą­da uważ­nie oręż, spraw­dza czu­bek pal­cem i kręci głową z dez­apro­ba­tą. Potem zerka na drugi sto­jak, na któ­rym wiszą wy­szy­wa­na brą­zo­wy­mi płyt­ka­mi zbro­ja, której brakuje części blaszek, wiele innych jest zaś po­gię­tych lub dziu­ra­wych oraz poobijana, okrągła tarcza.

– Na­ostrzyć włócz­nię, na­pra­wić zbro­ję – mówi su­ro­wo, roz­ka­zu­ją­cym tonem. Po czym siada na pod­ło­dze i robi, co może, by przy­go­to­wać oręż do zbli­ża­ją­cej się walki.

 

***

 

Każ­de­go dnia, kiedy słoń­ce wspi­na się ku ze­ni­to­wi, po­rzu­ca przy­go­to­wa­nia i wy­cho­dzi na mur, by ob­ser­wo­wać smuż­kę dymu. Co­dzien­nie bru­dzi ona niebo nieco bli­żej twier­dzy. Wresz­cie Straż­nik jest już w sta­nie do­strzec ogni­sko i ota­cza­ją­cy je obóz. Kil­ka­na­ście osób, mniej wię­cej dwa razy tyle wiel­błą­dów, sześć du­żych na­mio­tów z lek­kie­go, brud­no­bia­łe­go płót­na i nie­du­ży ko­cio­łek stra­wy go­tu­ją­cej się nad pło­mie­niem. Obojętnie przy­glą­da się wę­drow­com. Oto jego wro­go­wie. Ci, któ­rych przyj­dzie mu znisz­czyć. Oczy­wi­ście, o ile zde­cy­du­ją się ska­lać świę­ty przy­by­tek swo­imi bluź­nier­czy­mi sto­pa­mi, spróbują otworzyć zakazane drzwi. Ale Straż­nik ani przez chwi­lę nie wątpi, że tak wła­śnie bę­dzie. Tacy jak oni nigdy nie po­tra­fią się po­wstrzy­mać.

 

***

 

Ostat­ni rzut oka na dzie­dzi­niec. Jest go­to­wy na przy­by­cie in­tru­zów. Zo­sta­ły ostat­nie szli­fy. Na środ­ku dzie­dziń­ca stoi stud­nia o skru­sza­łej cem­bro­wi­nie. Straż­nik na­chy­la się nad nią, opusz­cza w mrok stare, drew­nia­ne wia­dro, które ude­rza o dno z nie­przy­jem­nym stu­kiem. Sucho. Nie­gdyś wody było dość, by wy­peł­nić fon­tan­ny i akwe­duk­ty ca­łe­go mia­sta, ale z każ­dym ro­kiem jest jej coraz mniej. Idzie na tyły świą­ty­ni, tam, gdzie kie­dyś był ogród. Bli­żej wzgó­rza, bli­żej źró­dła. Stoi tam druga stud­nia. Kie­dyś ocie­niał ją krzak aka­cji, wy­peł­nia­jąc oto­cze­nie słod­kim za­pa­chem kwia­tów, ale usechł już dawno. Raz jesz­cze opusz­cza wia­dro, tym razem sły­szy mięk­kie chlup­nię­cie. Po chwi­li trzy­ma w rę­kach kubeł chłod­nej, ożyw­czej wody, bło­go­sła­wień­stwa Aaghu. Już ma odejść, kiedy jego wzrok pada na mar­twy krzew. Czy na pewno mar­twy? Wśród gąsz­czu su­chych, cier­ni­stych ba­dy­li do­strze­ga kilka mło­dych pędów upstrzo­nych wą­tły­mi, świe­ży­mi list­ka­mi. Na mo­ment za­mie­ra. Coś w jego sercu po­ru­sza się. Coś, o czym są­dził, że już dawno temu uschło i umar­ło, tak jak ta aka­cja. Że zo­sta­ło bez­piecz­nie po­grze­ba­ne głę­bo­ko pod pia­ska­mi za­po­mnie­nia. A jed­nak… Na po­wierzch­nię, niby upar­ty pęd wy­ra­sta­ją­cy spo­śród ja­ło­wych ka­mie­ni, prze­do­sta­ją się wspo­mnie­nia. Wspo­mnie­nia o cza­sach, kiedy w świą­ty­ni sły­chać było coś wię­cej, niż tylko wycie wia­tru i sze­lest pia­sku trą­ce­go o ka­mień.

Kiedy jesz­cze roz­le­gał się tu śmiech.

 

**

 

Opusz­czo­na świą­ty­nia Aaghu po­chy­la­ła się nad zdzi­cza­łym Htot ni­czym tro­skli­wy pa­sterz nad cho­rym zwie­rzę­ciem. Mia­sto po­wo­li, po­wo­lut­ku, po­wra­ca­ło do ży­wych. Wśród zruj­no­wa­nych bu­dow­li znowu było sły­chać ludz­kie głosy, be­cze­nie owiec i kóz, śmiech dzie­ci, mysz­ku­ją­cych w zruj­no­wa­nych pa­ła­cach i opusz­czo­nych świą­ty­niach. Przy­by­sze roz­bi­li wy­schnię­te gar­dzie­le fon­tann, by do­ko­pać się do wody, po­wy­ry­wa­li z roz­pa­da­ją­cych się ścian ka­mie­nie, by od­gro­dzić swą nie­wiel­ką osadę od resz­ty mia­sta pro­wi­zo­rycz­nym murem. Kru­sze­ją­ce po­są­gi w mil­cze­niu ob­ser­wo­wa­ły, jak place zmie­nia­ją się w po­let­ka, za­ro­śnię­te chwa­sta­mi ogro­dy w pa­stwi­ska, a domy – w spi­chle­rze, chle­wy i obory. Błę­kit nieba ponad mia­stem znów zna­czy­ły dymy – jed­nak były one dobre. Pach­nia­ły je­dze­niem, tro­ską i wspól­no­tą. Domem.

Har­ba-Szi­pak, przez no­wych miesz­kań­ców mia­sta zwany Straż­ni­kiem, nie przej­mo­wał się tymi dy­ma­mi. Jego spoj­rze­nie wbite było we wschod­ni ho­ry­zont, gdzie jesz­cze jedna nitka czer­ni wzno­si­ła się ku nie­bio­som. Od­le­gła, bar­dzo od­le­gła, lecz bliż­sza niż wczo­raj. Nie­zna­jo­ma. Nie­za­po­wie­dzia­na. Ka­ra­wa­na kup­ców, zwy­kle od­wie­dza­ją­ca osadę mniej wię­cej raz do roku, od­je­cha­ła w ze­szłym mie­sią­cu. Kto inny mógł więc nad­cho­dzić? Może to po pro­stu jacyś tu­ła­cze, szu­ka­ją­cy dla sie­bie miej­sca w świe­cie. Ale mógł to być też inny ro­dzaj no­ma­dów. Albo, co gor­sza, ktoś, kto może ze­chcieć splą­dro­wać świą­ty­nię. Mi­nę­ły już dzie­się­cio­le­cia, odkąd Aaghu i inni bo­go­wie za­mil­kli, wciąż jed­nak tra­fia­li się tacy, któ­rzy usły­sze­li gdzieś o le­gen­dar­nym bo­gac­twie daw­nych ka­pła­nów i po­sta­no­wi­li spró­bo­wać szczę­ścia. Prze­klę­ci głup­cy, gdyby im pozwolić, złamaliby pieczęcie, rozbili zamki i otworzyli zakazane drzwi, na zgubę własną i całego świata.

A skoro już o in­tru­zach mowa… Po­zo­sta­li do­nie­śli, że ktoś skra­da się w kie­run­ku dziu­ry w pół­noc­nym murze. Harba uśmiech­nął się pod nosem.

Po­ru­sza­ła się zwin­nie i cicho. Prze­mknę­ła przez gru­zo­wi­sko tak spraw­nie, że nie osu­nę­ła się jej spod nóg ani jedna spę­ka­na cegła, ani jeden skru­sza­ły ka­mień. Póź­niej skry­ła się w daw­nej kuźni. Stała tam chwi­lę, ostroż­nie wy­glą­da­jąc przez szcze­li­nę w murze. Ob­ser­wu­jąc i na­słu­chu­jąc. On jed­nak mógł dzię­ki Po­zo­sta­łym śle­dzić ją z da­le­ka. Wie­dział też, gdzie po­win­na skie­ro­wać kroki w dal­szej ko­lej­no­ści. Bę­dzie uni­ka­ła otwar­tej prze­strze­ni dzie­dziń­ca. Spró­bu­je się ra­czej prze­kraść przez bu­dyn­ki go­spo­dar­cze. Naj­bli­żej za­pie­czę­to­wa­nych drzwi był spichlerz, więc za­pew­ne wyj­dzie wła­śnie tam­tę­dy. Sta­nął więc tuż obok nich i cier­pli­wie cze­kał, aż sama do niego przyj­dzie. Nie mu­siał cze­kać długo.

– Kto śmie kalać bło­go­sła­wio­ną zie­mię świą­ty­ni swo­imi brud­ny­mi sto­pa­mi?! – za­krzyk­nął. Dziew­czy­na, mru­ga­ją­ca nie­pew­nie po wyj­ściu z mrocz­ne­go wnę­trza na jasny plac, pod­sko­czy­ła wy­stra­szo­na. O mało co nie upu­ści­ła przy tym trzy­ma­ne­go w rę­kach kosza.

– Oszu­ku­jesz! – Tup­nę­ła nogą, wzno­sząc ob­ło­czek pyłu. – Na pewno oszu­ku­jesz! Nie mo­głeś mnie wi­dzieć!

– Bacz na słowa, dziec­ko – burk­nął. Niby su­ro­wo, ale błą­ka­ją­cy się po jego war­gach uśmiech psuł efekt. – Nikt bez­kar­nie nie oskar­ża Nie­po­ka­la­ne­go o nie­uczci­wość.

Prych­nę­ła tylko. W ta­kich chwi­lach było w niej widać ko­bie­tę, którą miała się stać. Nie­mal mógł sobie ją wy­obra­zić, jak łaja swo­je­go męża. Nie zdo­łał utrzy­mać po­wa­gi, ro­ze­śmiał się cicho.

– Nie śmiej się! Na­stęp­nym razem mi się uda! Wtedy na pewno mnie nie zła­piesz – ob­wie­ści­ła z na­dą­sa­ną miną.

– Moż­li­we, że masz rację. Ale muszę cię uprze­dzić, że mam pomoc.

– Pomoc? Jaką pomoc? – Zer­k­nę­ła na niego po­dejrz­li­wie.

– Wspie­ra mnie wiel­ki Aaghu, rzecz jasna – od­parł z uśmie­chem. – A z jego asy­stą nie ma rze­czy nie­moż­li­wych. – Wolał nie wspo­mi­nać jej o Po­zo­sta­łych. Nie chciał, by opo­wia­da­ła o nich w wio­sce. Jej miesz­kań­cy i tak się go bali, wolał nie po­gar­szać sy­tu­acji.

– Mój tata mówi, że to bajki dobre dla ma­łych dzie­ci. – Po­wa­ga w jej gło­sie jasno da­wa­ła do zro­zu­mie­nia, że ona się do tej grupy nie za­li­cza.

– Cóż, mogę zro­zu­mieć, dla­cze­go tak myśli. Ale się myli. Może kie­dyś sama się o tym prze­ko­nasz.

O ile oka­że­my się tego godni, po­my­ślał, ale nie po­wie­dział tego na głos. Nie miał ocho­ty tłu­ma­czyć, co ma na myśli. Zwłasz­cza, że sam nie był pe­wien.

– Pokaż le­piej, co tam masz.

Po­da­ła mu kosz. W środ­ku był chleb, ser, tro­chę fig i dak­ty­li oraz dzban z piwem. Jego za­pła­ta za nic.

– Zjem na mu­rach. Chodź, opo­wiesz mi, co sły­chać tam u was, na dole.

 

**

 

– Masz, weź jesz­cze figę.

Po­rwa­ła owoc, po czym łap­czy­wie we­pchnę­ła go do ust. Sie­dzie­li na mu­rach, wy­sta­wia­jąc twa­rze na wiatr nio­są­cy za­pach od­le­głych ziem. Harba trzy­mał w pal­cach ka­wa­łek chle­ba, któ­re­go nawet nie ru­szył. Dawno już od­wykł od je­dze­nia. Po upad­ku mia­sta, a zanim osie­dli­li się tu współ­ple­mień­cy Nin, przez całe lata nie miał w ustach nic, poza wodą ze stud­ni. Z po­cząt­ku czuł głód, ale ten w końcu znik­nął, zdmuch­nię­ty wia­trem i wy­pa­lo­ny słoń­cem. W za­sa­dzie nie po­trze­bo­wał więc pro­wian­tu z wio­ski. Ale oni chcie­li mu pła­cić, a on po­trze­bo­wał to­wa­rzy­stwa.

Nin prze­łknę­ła w końcu i otar­ła usta dło­nią. Kie­dyś dzi­wi­ła się, że Straż­nik od­da­je jej nie­mal całą za­war­tość kosza, ale głód za­wsze zwy­cię­żał. Je­dy­ne, co dla sie­bie za­cho­wy­wał, to piwo. Po­cią­gnął z dzba­na długi łyk, roz­ko­szu­jąc się słod­ka­wym, lekko chle­bo­wym sma­kiem.

– Tata mar­twi się tym dymem. Mówi, że to mogą być ban­dy­ci. – Nin wpa­try­wa­ła się we wschod­ni ho­ry­zont. Na jej twa­rzy nie widać jed­nak było stra­chu, a cie­ka­wość. Może nawet eks­cy­ta­cję. Nie wie­dzia­ła, co może ozna­czać na­paść, do tej pory nie była zmu­szo­na ni­cze­go po­dob­ne­go prze­żyć.

– Moż­li­we. Pa­mię­taj, gdyby co­kol­wiek za­czę­ło się dziać, nie cze­kaj na in­nych. Ucie­kaj wprost do świą­ty­ni. Tu bę­dziesz bez­piecz­na.

– Tak, tak. My­ślisz, że to na­praw­dę ban­dy­ci?

– Nie wiem. To mogą być jacyś zbłą­ka­ni kupcy. Albo piel­grzy­mi.

– Dasz mi po­pa­trzeć przez lu­ne­tę?

Wzru­szył ra­mio­na­mi, po czym podał jej mie­dzia­ną tubę, wy­do­by­tą z torby przy pasie. Dziew­czy­na skie­ro­wa­ła ją na smuż­kę czer­ni, wy­sta­wia­jąc przy tym z ust koń­ców­kę ję­zy­ka. Harba ob­ser­wo­wał ją z mie­sza­ni­ną roz­ba­wie­nia i czu­ło­ści.

– Co wy­pa­trzy­łaś? – spy­tał w końcu.

– Ech, to zbyt da­le­ko. Widać tylko dym.

– Cóż, przy­naj­mniej wiemy, że nie dotrą tu jutro. Bę­dzie­my mieli na nich oko.

– Czyli ja też będę straż­ni­kiem?

– Oczy­wi­ście.

– Takim jak ty? Do­sta­nę zbro­ję i włócz­nię?

– Dziew­czyn­ki nie mogą nosić broni.

– Niby dla­cze­go? – spy­ta­ła, na­dą­sa­na. – Je­stem rów­nie szyb­ka jak chłop­cy, a jak ostat­nio Hut rzu­cił we mnie ka­mie­niem, to przy­ło­ży­łam mu tak, że się po­pła­kał. Nie je­stem gor­sza od chło­pa­ków!

– Nie wąt­pię w to. – Sta­rał się brzmieć po­waż­nie. – Ale bo­go­wie każ­de­mu z nas prze­zna­cza­ją na tym świe­cie pewną rolę. Mnie uczy­ni­li opie­ku­nem tego sank­tu­arium i muszę speł­nić ich wolę. Ale dla cie­bie i in­nych dziew­czy­nek pla­nu­ją coś in­ne­go. Życie żon i matek. A bogom nie wolno się sprze­ci­wiać.

Prych­nę­ła. Przez chwi­lę sie­dzia­ła w mil­cze­niu, ma­cha­jąc zwie­szo­ny­mi z muru no­ga­mi. Wi­dział, że zmaga się z ja­kimś pro­ble­mem. Nie prze­ry­wał jej. Przy­wykł do ciszy, choć coraz czę­ściej bra­ko­wa­ło mu jej głosu.

– A mógł­byś cho­ciaż zro­bić tak, żebym też już nie mu­sia­ła jeść?

– Nie, to nie­ste­ty nie­moż­li­we – od­po­wie­dział. Po­smut­nia­ła wy­raź­nie. – Zresz­tą, ra­czej by ci się nie spodo­ba­ło. Mu­sia­ła­byś nosić taką brodę, jak ja. – Po­gła­dził długi, po­szar­pa­ny za­rost. Nie miał już nic dość ostre­go, by się ogo­lić, więc je­dy­nie przy­ci­nał od czasu do czasu włosy nożem.

– Ko­bie­tom nie rosną brody!

– Zwy­kle nie, ale każdy Nie­po­ka­la­ny musi mieć brodę. Nawet, jeśli jest ko­bie­tą.

– Na­śmie­wasz się ze mnie!

– Zo­bacz­my, jak­byś wy­glą­da­ła… – Ob­ciął pasmo wło­sów i przy­ło­żył jej do pod­bród­ka. – Nawet nie­źle. Bar­dzo do­stoj­nie. – Po­ki­wał głową w uda­wa­nej za­du­mie.

– Nie, nie chcę! To ła­sko­cze! – Śmiech Nin wzbu­dził echa wśród kru­szą­cych się murów.

 

**

 

– Tata mówi, że spę­dzam z tobą za dużo czasu. Że po­win­nam za­miast tego po­ma­gać mamie.

– Wszy­scy mu­si­my wy­peł­niać swoje obo­wiąz­ki.

Po­smut­nia­ła wy­raź­nie.

– Nie chcesz, żebym przy­cho­dzi­ła?

– To, czego chce­my i czego nie chce­my, nie jest ważne. Liczy się po­win­ność.

Małe ra­mio­na opa­dły. Nie­mal czuł smak jej roz­cza­ro­wa­nia.

– Ale… – dodał, za­my­ślo­ny. – Mo­żesz po­wie­dzieć swo­je­mu tacie, że po­trze­bu­ję two­jej obec­no­ści tutaj. Że po­ma­gasz mi przy ob­rzę­dach, dzię­ki któ­rym woda wciąż pły­nie.

– Mam okła­mać tatę? – W gło­sie Nin strach mie­szał się z eks­cy­ta­cją.

– Nie, skąd. To by­ło­by nie­god­ne. Od jutra za­cznę cię uczyć od­po­wied­nich mo­dlitw i ry­tu­ałów.

 

**

 

– To głu­pie.

– Bacz na słowa, dziec­ko. To uświę­co­na tra­dy­cja, któ­rej ko­rze­nie się­ga­ją w prze­szłość dalej, niż mo­gła­byś sobie wy­obra­zić.

– Tata mówi, że to wszyst­ko stare bajki i kłam­stwa. – W jej spoj­rze­niu była cie­ka­wość, ale i po­dejrz­li­wość.

– Gdyby twój tata wi­dział to, co ja, nigdy by nie zwąt­pił. Ale na razie musi mu wy­star­czyć moje słowo. Je­że­li zaś chce mnie na­zy­wać kłam­cą, niech przyj­dzie na górę i powie mi to w twarz. – Wie­dział, że oj­ciec Nin nigdy się na to nie od­wa­ży. Wie­śnia­cy się go bali. Nie­bez­pod­staw­nie. Kiedy ich przod­ko­wie przy­by­li do ruin Htot w po­szu­ki­wa­niu swo­je­go miej­sca na świe­cie, kilku z nich pró­bo­wa­ło splą­dro­wać świą­ty­nię. Po­dob­no zrzu­cił ich szcząt­ki z murów. Harba le­d­wie to pa­mię­tał, był wtedy na wpół osza­la­ły z sa­mot­no­ści i żalu, ale wy­da­wa­ło mu się, że mu­siał obejść się z in­tru­za­mi wy­jąt­ko­wo okrut­nie, skoro kilka po­ko­leń póź­niej wciąż się go lę­ka­no. Mimo wszyst­ko… Źró­dło biło sła­biej niż kie­dyś, wody było już zbyt mało, by na­sy­cić całe mia­sto, ale wy­star­cza­ło jej, by na­po­ić nie­wiel­kie ple­mię. Osie­dli­li się więc w ru­inach. Trzy­ma­li się z da­le­ka od sank­tu­arium, choć z cza­sem wy­ra­ził zgodę, by kryli się za mu­ra­mi w razie za­gro­że­nia – o ile usza­nu­ją jego za­sa­dy i nie będą pró­bo­wa­li zbli­żać się do za­ka­za­nych drzwi.

Wy­kształ­ci­ła się rów­no­wa­ga.

Sam nie wie­dział, dla­cze­go wie­śnia­cy za­czę­li mu do­star­czać żyw­ność. I dla­cze­go uzna­li, że po­win­ny to robić dzie­ci. Ale nie pro­te­sto­wał. Przy­naj­mniej miał z kim po­roz­ma­wiać.

– Ale dla­cze­go mam nosić ten dzi­wacz­ny ka­pe­lusz? Ty nie masz ka­pe­lu­sza. – Po­dejrz­li­wość w gło­sie Nin jesz­cze się na­si­li­ła, jakby przy­pusz­cza­ła, że Harba robi sobie z niej żarty. Mu­siał przy­znać, że w ozdob­nym, zde­cy­do­wa­nie zbyt dużym czep­cu wy­glą­da­ła za­baw­nie. Bacz­nie jed­nak pil­no­wał, by na jego ustach nie po­ja­wił się nawet cień uśmie­chu.

– To na­kry­cie głowy słu­ży­ło kie­dyś adept­kom kształ­cą­cym się na ka­płan­ki. To ozna­ka sta­tu­su. Jest ważną czę­ścią ce­re­mo­nia­łu. A teraz po­wta­rzaj za mną: O Wiel­ki Ojcze, panie wszyst­kie­go, co na nie­bie! O gwiaz­do­oki! Ty, który znasz wszyst­kie se­kre­ty i wiesz o wszyst­kim, co się dzie­je pod nie­bem!

 

**

 

– Na co pa­trzysz?

– Na dym.

– Jaki dym? Prze­cież tam nic nie ma.

– No wła­śnie. Ta smuga dymu, która co­dzien­nie po­ja­wia­ła się na wscho­dzie. Wczo­raj jej nie było, dziś też nie. To dziw­ne.

– My­ślisz, że coś się stało tym lu­dziom, któ­rzy do nas je­cha­li?

– Moż­li­we. Pu­sty­nia to nie­bez­piecz­ne miej­sce – po­wie­dział Harba. A może nie chcą zdra­dzać, jak bli­sko już są – dodał w my­ślach. – Po­win­naś po­pro­sić miesz­kań­ców wio­ski, by za­wsze ktoś pil­no­wał murów, żeby w razie po­trze­by ostrzec po­zo­sta­łych.

– Ostrzec przed czym?

– Tak ogól­nie. Gdyby coś się dzia­ło.

– Mhm. – Mruk­nę­ła, ale wi­dział, że myśli o czymś innym. – A kiedy przyj­dzie ten deszcz, o który się mo­dli­my?

– Nie wiem. Dla­cze­go py­tasz?

– Tata mówi, że to wszyst­ko kłam­stwo. Że ga­da­nie do po­są­gu nie przy­cią­gnie chmur.

– Twój oj­ciec nie po­wi­nien tyle mówić na te­ma­ty, o któ­rych nie ma po­ję­cia – wark­nął.

Przez chwi­lę pa­no­wa­ło mil­cze­nie. Z każdą chwi­lą ciszy coraz bar­dziej ża­ło­wał swo­je­go ostre­go tonu, jed­nak nie wie­dział, jak ją prze­ła­mać.

– Chcia­ła­bym zo­ba­czyć deszcz. Dzia­dek po­wie­dział mi kie­dyś, że wtedy woda spada z nieba. I że nie widać słoń­ca, jak w nocy.

– Nie cał­kiem jak w nocy, ale tak, to praw­da.

– To kiedy przyj­dzie?

– Nie wiem, dziec­ko. – Wes­tchnął cięż­ko. – Nie wiem.

– Mó­wi­łeś, że ta mo­dli­twa, którą od­ma­wia­my co­dzien­nie, go spro­wa­dzi.

– Mó­wi­łem, że służy do spro­wa­dza­nia desz­czu. A przy­naj­mniej kie­dyś tak było. Kie­dyś bo­go­wie słu­cha­li na­szych próśb.

– Och, opo­wiedz!

– To były wspa­nia­łe czasy. Htot było wiel­kie. Pięk­ne. Po­tęż­ne! Wła­da­li­śmy tymi zie­mia­mi. A bo­go­wie byli po na­szej stro­nie. Wzno­si­li­śmy modły do Aaghu, a po kilku dniach nad­cho­dzi­ła ulewa. Skła­da­li­śmy ofia­rę Nagu, a rany się goiły, cho­ro­by zni­ka­ły. Bar­ba­rzyń­cy z po­łu­dnia spra­wia­li pro­ble­my? Wy­star­czy­ło po­pro­sić o wsta­wien­nic­two Uura-Ga, by na­peł­nił na­szych wo­jow­ni­ków mocą lub spo­pie­lił na­szych wro­gów nie­biań­skim ogniem. Oczy­wi­ście tamci mieli swo­ich bogów. Ach, o bi­twach, jakie wtedy to­czo­no, po­wsta­ły pie­śni tak pięk­ne i strasz­ne, że całe tłumy szlo­cha­ły lub wiły się w eks­ta­zie po ich wy­słu­cha­niu. Pod­bi­li­by­śmy ich, je­stem tego pe­wien. Zdo­by­li­by­śmy cały świat, bo tak było słusz­nie. – Za­milkł. Uśmie­chał się błogo, z roz­ma­rzo­nym wy­ra­zem twa­rzy kogoś, kto we wspo­mnie­niach na nowo prze­ży­wa naj­szczę­śliw­sze chwi­le. Jed­nak im słod­sza po­dróż w prze­szłość, tym bar­dziej gorz­ko sma­ku­je po­wrót. – Nie­ste­ty, nasz czas minął.

– Jak to? – spy­ta­ła nie­pew­nie Nin. Po jej minie wi­dział, że nie zro­zu­mia­ła wiele z tego, co jej po­wie­dział.

– Sam nie wiem, co w za­sa­dzie się stało. Nikt chyba nie wie. Czy ob­ra­zi­li­śmy czymś bogów? Sta­li­śmy się zbyt dumni, zbyt pysz­ni? Do­ma­ga­li­śmy się zbyt wiele, za mało dając w za­mian? – Spę­dził wiele bez­sen­nych nocy roz­my­śla­jąc o tych spra­wach. Ska­za­ne na nie­po­wo­dze­nie próby zro­zu­mie­nia o mało nie wpę­dzi­ły go nie­gdyś w sza­leń­stwo.

– Ale co się stało? – W gło­sie Nin brzmia­ła cie­ka­wość. Harba rzad­ko mówił o daw­nych cza­sach, ale kiedy już mu się zda­rzy­ło, chci­wie chło­nę­ła każde słowo. A on ze zdu­mie­niem od­krył, że chce jej opo­wie­dzieć tę hi­sto­rię. O ga­sną­cej świet­no­ści. O wiel­kim upad­ku.

Po­zwo­lił więc opo­wie­ści pły­nąć.

 

*

 

Ob­lę­żo­na świą­ty­nia Aaghu po­chy­la­ła się nad wiel­kim Htot ni­czym zroz­pa­czo­na matka nad wciąż jesz­cze cie­płym cia­łem za­mor­do­wa­ne­go syna. Na uli­cach kró­lo­wał mo­tłoch, wrza­skli­wa be­stia o ty­siącu py­sków i łap, go­to­wa ro­ze­drzeć na strzę­py cały świat, byle tylko na­sy­cić swój głód krwi. Fon­tan­ny i ka­na­ły spły­wa­ły szkar­ła­tem, pełne mar­twych ciał. Domy pło­nę­ły i wa­li­ły się w gruzy, pa­ła­ce i świą­ty­nie były plą­dro­wa­ne. Ku bra­mom pły­nę­ły rzeki ucie­ki­nie­rów, dźwi­ga­ją­cych na ple­cach to­boł­ki ze skrom­nym do­byt­kiem, zde­cy­do­wa­nych ra­czej po­rzu­cić swoje dawne życie niż cze­kać na śmierć. Mia­sto zmie­ni­ło się w stos ca­ło­pal­ny ku czci de­mo­nów rzezi i znisz­cze­nia, za­snu­wa­jąc niebo cuch­ną­cy­mi dy­ma­mi.

Har­ba-Szi­pak, do­wód­ca Nie­po­ka­la­nych, wraz z dzie­siąt­ka­mi in­nych wdy­chał ich obrzy­dli­wą woń, ob­ser­wu­jąc z murów upa­dek swo­je­go świa­ta. Po­wi­nien wła­śnie wy­da­wać roz­ka­zy, przy­go­to­wy­wać obro­nę świą­ty­ni do ko­lej­ne­go sztur­mu, wzmac­niać ducha swo­ich ludzi. Jed­nak nie po­tra­fił ode­rwać oczu od tego prze­ra­ża­ją­ce­go spek­ta­klu.

– Dzi­ku­sy – wark­nął. – Nie­wdzięcz­ne, zdra­dziec­kie dzi­ku­sy.

– Dzi­wisz się im? – za­py­tał sto­ją­cy obok Ga­mil-Sin, za­stęp­ca i naj­lep­szy przy­ja­ciel Harby. – Od po­ko­leń cze­ka­li na oka­zję, by od­pła­cić nam za wszyst­kie krzyw­dy.

Spoj­rzał na niego z twa­rzą wy­krzy­wio­ną gnie­wem.

– Bro­nisz ich?

– Nie. Ale nie za­mie­rzam uda­wać, że ich nie ro­zu­miem.

– To mia­sto stało się wiel­kie dzię­ki nam! To nasze mo­dli­twy za­mie­ni­ły tę pu­styn­ną dziu­rę w naj­pięk­niej­szy z klej­no­tów! To dzię­ki nam te wie­prze mają wodę, mają co żreć!

– Już nie. Susza trwa już ile, pra­wie dwa lata? A my wciąż ścią­ga­li­śmy takie same da­ni­ny. Odkąd ich pod­bi­li­śmy, stali się nie­wol­ni­ka­mi we wszyst­kim prócz nazwy. Nie ma sensu uda­wać, że było ina­czej, że by­li­śmy dla nich do­brzy. Tak już dzia­ła ten świat. By­li­śmy silni, więc nimi wła­da­li­śmy. Teraz sta­li­śmy się słabi…

– Za­milcz – syk­nął. – Za­milcz, nim po­wiesz o słowo za dużo. Bo­go­wie wy­sta­wia­ją nas na próbę, ale wrócą. A wtedy przy­wró­ci­my po­rzą­dek, od­bu­du­je­my ład. A win­nych spo­tka za­słu­żo­na kara.

Gamil ski­nął w mil­cze­niu głową, kła­nia­jąc się może nieco głę­biej, niż było to wy­ma­ga­ne. Harba po­ża­ło­wał ostre­go tonu.

– Wy­bacz, przy­ja­cie­lu – po­wie­dział w końcu. – Wiem, że w twych sło­wach kryje się mą­drość. Ale nie czas ją teraz roz­wa­żać. Teraz mu­si­my wy­zbyć się li­to­ści, być twar­dzi jak skała, w któ­rej wy­ku­to to miej­sce. Ode­przeć mo­tłoch, za wszel­ką cenę. Świą­ty­nia nie może upaść. – Od­ru­cho­wo zwró­cił się w kie­run­ku za­mknię­tych drzwi, do­stę­pu do któ­rych przy­się­gał bro­nić.

– Wiem – odpowiedział Gamil. – Będę się mo­dlił, by nam się po­wio­dło. Miej­my na­dzie­ję, że ktoś jesz­cze słu­cha – dodał ci­szej, jakby do sie­bie.

 

*

 

– Spra­gnio­ny? – spy­ta­ła Isz­ta­ri, po­da­jąc mu dzban wody. Uśmie­cha­ła się blado, sta­ra­jąc się uda­wać spo­kój, wie­dział jed­nak, że była prze­ra­żo­na i zmę­czo­na. Wszy­scy w świą­ty­ni tacy byli.

Harba przy­jął na­czy­nie, po­cią­gnął długi łyk.

– Dzię­ku­ję, uko­cha­na. – Objął ją de­li­kat­nie. Przy­lgnę­ła do okry­wa­ją­cej go zbroi. Miał na­dzie­ję, że czer­pie z tego po­cie­chę.

– Nie­dłu­go znowu za­ata­ku­ją, praw­da? – za­py­ta­ła po dłu­giej chwi­li.

– Za­pew­ne tak. Ale nie bój się, ta ho­ło­ta nie zdoła się tu we­drzeć. Nie, póki Nie­po­ka­la­ni są na po­ste­run­ku.

– Tylko że jest was coraz mniej. Za każ­dym razem coraz mniej. Nigdy nie wiem, czy tym razem to ty nie zo­sta­niesz… – urwa­ła. – Ze wszyst­kich sił modlę się do Uura-Ga, by dał ci siłę i chro­nił od cio­sów, ale… – Jej głos się za­ła­mał, po po­licz­kach po­pły­nę­ły łzy. – Ucie­kaj­my stąd, pro­szę. Póki mo­że­my. Póki jesz­cze nie ze­bra­li się na nowo, nie od­cię­li nam drogi.

Po­gła­dził ją de­li­kat­nie po wło­sach, po­krę­cił głową.

– Wiesz, że nie mogę. Przy­się­ga­łem bro­nić tego bło­go­sła­wio­ne­go sank­tu­arium, choć­by za cenę życia.

– A za cenę mo­je­go życia? Życia two­ich dzie­ci? – Spoj­rza­ła na niego z ocza­mi peł­ny­mi łez, z twa­rzą wy­krzy­wio­ną w gnie­wie.

Wes­tchnął cięż­ko. To nie była ich pierw­sza roz­mo­wa na ten temat.

– Odejdź stąd le­piej. Muszę przy­go­to­wać ludzi do obro­ny. Wra­caj do swo­ich po­ko­jów, tam bę­dziesz bez­piecz­na. I nie martw się, nic mi nie bę­dzie. – Od­su­nął się i wy­cią­gnął ku niej rękę z dzba­nem. Wy­bi­ła mu go z ręki. Pięk­nie ma­lo­wa­na ce­ra­mi­ka roz­trza­ska­ła się na ka­mien­nych stop­niach, woda bry­znę­ła na ich buty. Isz­ta­ri nie zwró­ci­ła na to uwagi. Jesz­cze kilka chwil wpa­try­wa­ła się w niego, a gniew i smu­tek wal­czy­ły o wła­da­nie nad jej ob­li­czem. W końcu ode­szła. Usły­szał, jak mru­czy coś pod nosem. Być może była to mo­dli­twa do Uura-Ga. Być może nie.

 

*

 

Stał na murze, oce­nia­jąc znisz­cze­nia. Mo­tłoch sta­wał się coraz le­piej zor­ga­ni­zo­wa­ny, widać było, że ktoś tam zna się na wo­jacz­ce. Tym razem przy­tasz­czy­li ze sobą pro­wi­zo­rycz­ny taran, któ­rym zdo­ła­li skru­szyć od­ci­nek muru, omal nie do­szło do po­wsta­nia wy­ło­mu. Obroń­cy zdo­ła­li ich osta­tecz­nie po­wstrzy­mać, jed­nak wielu zgi­nę­ło. Ro­bot­ni­cy sta­ra­li się już na­pra­wić pęk­nię­cie, ale ten od­ci­nek bę­dzie wy­ma­gał wzmoc­nio­nej ob­sa­dy. Zszedł na dół, na dzie­dzi­niec, po czym udał się do spi­chle­rza.

– Jak długo zdo­ła­my się utrzy­mać? – za­py­tał Aga­szie­go, za­ję­te­go li­cze­niem wor­ków z ziar­nem.

Ten po­krę­cił głową.

– Nie­dłu­go. Ra­cjo­nu­je­my żyw­ność, ale koń­czy nam się zboże i mięso. A przy tych wszyst­kich do­dat­ko­wych gę­bach do wy­kar­mie­nia… – Wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Ci lu­dzie stra­ci­li wszyst­ko, a są wier­ny­mi wy­znaw­ca­mi Aaghu. Nie mo­gli­śmy im od­mó­wić schro­nie­nia.

– Wiem, wiem. – Ka­płan wes­tchnął. – Co gor­sza, za­czy­na­ją się pro­ble­my z wodą. Źró­dło wy­sy­cha. Ta susza cią­gnie się już zbyt długo. Je­że­li nie­dłu­go nie spad­nie deszcz… – Spoj­rzał zmar­twio­nym wzro­kiem w bez­chmur­ne niebo.

– Mu­si­my za­cho­wać wiarę.

Aga­szi po­now­nie wes­tchnął. Nie od­po­wie­dział. Harba zresz­tą nie ocze­ki­wał od­po­wie­dzi. Wydał kilka dys­po­zy­cji od­no­śnie ra­cjo­no­wa­nia żyw­no­ści i ru­szył dalej.

– Jak idą prace? – za­py­tał ko­wa­la.

– Szłyby prę­dzej, gdyby pan do­wód­ca nie zja­wiał się co chwi­lę, by prze­rywać je swo­imi py­ta­nia­mi. Ro­bi­my, co mo­że­my. – Wska­zał stosy gro­tów cze­ka­ją­ce na na­ostrze­nie i osa­dze­nie na drzew­cach. Do­oko­ła rze­mieśl­ni­cy uwi­ja­li się jak w ukro­pie, spo­ce­ni i usmo­le­ni, na­sy­ca­jąc po­wie­trze dymem, brzę­kiem me­ta­lu i krzy­ka­mi. Jak żywo przy­po­mi­na­ło to ka­płań­skie opisy pod­ziem­ne­go świa­ta, jed­nak Harba lubił bywać w kuźni, ob­ser­wo­wać, jak zwy­kłe bryły me­ta­lu są prze­kształ­ca­ne w coś pięk­ne­go i uży­tecz­ne­go. Lub za­bój­cze­go.

– Do­brze. Daj­cie mi znać, gdy­by­ście cze­goś po­trze­bo­wa­li.

Kilka chwil póź­niej był już w sali chorych. Wcią­gnął w noz­drza za­pach ka­dzi­dła, lecz­ni­czych ziół, krwi i bólu. Na le­żan­kach spo­czy­wa­li ranni, ję­cząc lub krzy­cząc, pod­czas gdy ka­pła­ni ban­da­żo­wa­li, szyli rany i sma­ro­wa­li je bal­sa­ma­mi, a także wzno­si­li modły i skła­da­li ofia­ry. Za­uwa­żył go za­rzą­dza­ją­cy lecz­ni­cą Sza­ga­rak­ti i pod­szedł śpiesz­nie, ocie­ra­jąc po dro­dze ce­re­mo­nial­ny szty­let z krwi.

– Po­trze­bu­je­my wię­cej płót­na na ban­da­że – oznaj­mił bez żad­nych wstę­pów. – Koń­czą się nam też leki. Nie je­ste­śmy przy­go­to­wa­ni na tyle ran­nych. Szcze­gól­nie teraz, kiedy… – za­wie­sił głos.

Harba ski­nął głową. Odkąd modły nie po­ma­ga­ły, me­dy­cy mu­sie­li po­le­gać na kla­sycz­nych me­to­dach dzia­ła­nia. Nie byli do tego przy­zwy­cza­je­ni, nie mieli też wiel­kich za­pa­sów. Mogli się tylko przy­glą­dać, jak ich ry­tu­ały za­wo­dzą, a rany, które jesz­cze nie­daw­no go­iły­by się bez pro­ble­mu, po­zba­wia­ły życia ko­lej­nych wo­jow­ni­ków.

– Boję się, że może wy­buch­nąć za­ra­za – dodał ci­szej Sza­ga­rak­ti. – Ro­bi­my, co w na­szej mocy, jed­nak go­rącz­ka za­bi­ja nie­mal rów­nie wielu, co krwo­tok.

Harba znów je­dy­nie ski­nął głową. Wszyst­ko w nim aż się skrę­ca­ło z po­trze­by zna­le­zie­nia roz­wią­za­nia, wie­dział jed­nak, że w tej kwe­stii jest zu­peł­nie bez­rad­ny. Życie ran­nych było w rę­kach bogów. A przy­naj­mniej taką miał na­dzie­ję.

– Po­sta­ram się zdo­być dla was wię­cej płót­na. Co do leków… Zrób­cie, co mo­że­cie. Może uda mi się potem po­słać od­dział do mia­sta, by prze­szu­ka­li inne świą­ty­nie, ale w tej chwi­li to nie­moż­li­we.

Ka­płan skło­nił się i od­szedł szyb­ko, ru­sza­jąc ku ko­lej­ne­mu ran­ne­mu. Harba wes­tchnął. Ilu jesz­cze zgi­nie, nim te be­stie się opa­mię­ta­ją?

Po­zo­sta­ło mu od­wie­dzić jesz­cze jedno miej­sce. Po dro­dze od­ru­cho­wo przyj­rzał się za­ka­za­nym drzwiom, skon­tro­lo­wał stan zam­ków. Uspo­ko­jo­ny, ru­szył do świą­ty­ni. Naj­wyż­sza ka­płan­ka skła­da­ła wła­śnie ko­lej­na ofia­rę w in­ten­cji prze­bła­ga­nia Aaghu, pro­sząc go, by po­wró­cił do swych dzie­ci, ochro­nił swój lud w go­dzi­nie próby. Harba opadł na ko­la­na, do­tknął czo­łem po­sadz­ki przed wy­so­ką sta­tuą męż­czy­zny o księ­ży­co­wym sier­pie w miej­scu twa­rzy, trzy­ma­ją­ce­go w rę­kach księ­gę i bicz, po czym wzno­si modły:

– O Wiel­ki Ojcze, panie wszyst­kie­go, co na nie­bie! O gwiaz­do­oki! Ty, który znasz wszyst­kie se­kre­ty i wiesz o wszyst­kim, co się dzie­je pod nie­bem! Ze­ślij mi, bła­gam, mą­drość, bym mógł pew­nie po­dą­żać wy­ty­czo­ną przez cie­bie ścież­ką! Ob­darz me oczy prze­ni­kli­wo­ścią, by nic im nie umknę­ło! Uczyń mą rękę pewną, bym mógł jak naj­le­piej wy­ko­nać po­wie­rzo­ne mi obo­wiąz­ki! Na­peł­nij mnie cier­pli­wo­ścią, bym nie­po­trzeb­nym po­śpie­chem nie za­prze­pa­ścił szan­sy, ale i od­wa­gą, bym nie bał się wy­ko­rzy­stać oka­zji! – mo­dlił się długo. Tyle, ile wy­ma­gał ce­re­mo­niał.

 

*

 

– Dzię­ku­ję, że przy­sze­dłeś. – Eresz­ki­gal, naj­wyż­sza ka­płan­ka Aaghu, wy­glą­da­ła na wy­czer­pa­ną. Wie­dział, że ostat­nie dni nie­mal w ca­ło­ści spę­dzi­ła w świą­ty­ni, nie śpiąc i nie je­dząc. Skło­nił się z sza­cun­kiem, po czym usiadł na wska­za­nej po­dusz­ce.

– Oczy­wi­ście, o wiel­ka. Jak mógł­bym od­mó­wić?

Służ­ba po­da­ła piwo, chleb i su­szo­ne owoce, po czym od­da­li­ła się, ode­sła­na ge­stem go­spo­dy­ni. Ta wzię­ła do ręki figę, za­czę­ła ją ob­ra­cać w pal­cach, wpa­tru­jąc się pu­stym wzro­kiem gdzieś w dal. Przez chwi­lę wy­glą­da­ła, jakby za­po­mnia­ła o ist­nie­niu swo­je­go go­ścia, zaraz jed­nak otrzą­snę­ła się z za­my­śle­nia.

– Aaghu wciąż mil­czy.

Spu­ścił oczy. Nie spo­dzie­wał się do­brych wie­ści, jed­nak za każ­dym razem, kiedy to sły­szał, miał wra­że­nie, że coś w nim umie­ra.

– Nie utrzy­ma­my się tutaj. Nie, nie pro­te­stuj. Wiem, że ro­bisz wszyst­ko, co w ludz­kiej mocy. Je­stem prze­ko­na­na, że twoi lu­dzie zdo­ła­ją ode­przeć jesz­cze nie­je­den szturm. Ale w końcu te dzi­ku­sy nas zmogą.

– A od­siecz?

– Nie na­dej­dzie. Dziś póź­nym ran­kiem zdo­łał się do nas prze­mknąć po­sła­niec z Mahmy. Wal­czą z bun­tow­ni­ka­mi, pro­szą, byśmy to my wy­sła­li od­siecz do nich. Mu­si­my za­ło­żyć, że sy­tu­acja wszę­dzie wy­glą­da tak samo. Po­mo­cy nie bę­dzie, mu­si­my sobie ra­dzić sami.

– Więc je­ste­śmy ska­za­ni na klę­skę?

Eresz­ki­gal przez długą chwi­lę nie od­po­wia­da­ła, wciąż ba­wiąc się figą. Cze­kał, nie chcąc wy­ry­wać jej z za­my­śle­nia. W końcu oprzy­tom­nia­ła, ugry­zła owoc.

– Pla­nu­ję opu­ścić świą­ty­nię – po­wie­dzia­ła gro­bo­wym gło­sem. – Ze­brać ludzi i wy­ru­szyć w kie­run­ku Gha’am. W sta­rym kró­le­stwie wciąż jesz­cze po­win­no być bez­piecz­nie. Nawet je­że­li tam rów­nież bo­go­wie za­mil­kli… Tam­tej­szy lud to wier­ni wy­znaw­cy, a nie pod­bi­ci bar­ba­rzyń­cy.

– Mamy oddać sank­tu­arium na pa­stwę tych ścier­wo­ja­dów?!

– Nie widzę innej drogi. To ry­zy­kow­ne, czeka nas trud­na po­dróż przez wro­gie te­ry­to­rium. Ale małe szan­se i tak są lep­sze niż pewna zguba. Spró­bu­je­my się wmie­szać po­mię­dzy in­nych ucie­ki­nie­rów.

– A co z pod­zie­mia­mi? Z tym, co zo­sta­ło w nich za­mknię­te? Czyż ich ochro­na nie jest celem ist­nie­nia Nie­po­ka­la­nych? Mamy po­rzu­cić swoją świę­tą misję? – W gło­sie Harby po­brzmie­wa­ła de­spe­ra­cja.

– Tak, to w isto­cie pro­blem… – Ka­płan­ka zda­wa­ła się mówić do sie­bie. – Nie mo­że­my tu zo­stać. Ale nie mo­że­my też ru­szyć do domu bez ochro­ny, mu­si­my za­brać ze sobą żoł­nie­rzy. Z kolei je­że­li zo­sta­wi­my świą­ty­nię pustą, ry­zy­ku­je­my uwol­nie­niem za­mknię­te­go w pod­zie­miach zła… Mo­gli­by­śmy za­mu­ro­wać drzwi i li­czyć, że ich nie od­naj­dą. Ale to nie­pew­ne roz­wią­za­nie.

Po­now­nie za­mil­kła, zda­wa­ło się, że jej myśli od­pły­nę­ły gdzieś da­le­ko. Harba sta­rał się za­cho­wać cier­pli­wość, ale przy­cho­dzi­ło mu to z wiel­kim tru­dem.

– Być może ist­nie­je spo­sób. Gdy­by­śmy po­dzie­li­li siły… Gdyby więk­szość woj­ska ru­szy­ła z nami w drogę, ale mały od­dział zo­stał­by w sank­tu­arium…

– Mały od­dział nie zdoła długo od­pie­rać mo­tło­chu – wy­ce­dził. – Ata­ku­ją ta­ki­mi chma­ra­mi, że nawet obec­nie mamy z tym pro­blem. Ci lu­dzie by­li­by ska­za­ni na po­raż­kę.

– Tak… To praw­da. Chyba że…

Raz jesz­cze zdało się, że błą­dzi my­śla­mi. Zgrzyt­nął zę­ba­mi z iry­ta­cji. Na szczę­ście tym razem szyb­ko się ock­nę­ła.

– Aaghu wie o wszyst­kim, co się dzie­je pod nie­bem. – Nagła zmia­na te­ma­tu zbiła wo­jow­ni­ka z tropu. – A jego sługi dbają o to, by ta wie­dza nie prze­pa­dła. Prze­cho­wu­je­my pisma, od­kry­cia, trak­ta­ty. Kiedy nasze woj­ska pod­bi­ja­ły ja­kieś mia­sto, ra­to­wa­li­śmy od za­po­mnie­nia jego mą­drość. Słu­cha­li­śmy ich mę­dr­ców, czy­ta­li­śmy ich księ­gi. Po­zna­wa­li­śmy ich se­kre­ty, chcie­li tego czy nie.

Mil­czał, nie wie­dząc, do czego Eresz­ki­gal zmie­rza. Słu­chał, li­cząc, że uda mu się w końcu od­na­leźć jakiś sens w jej wy­po­wie­dzi.

– Na tych zie­miach ist­nia­ły kie­dyś różne sekty. Nie­któ­re od­da­wa­ły część bogom, jak my. Inne wiel­bi­ły duchy ziemi, zwie­rzę­ta albo nawet de­mo­ny. Ale były i inne, jesz­cze dziw­niej­sze. W tym tak zwani maghi. Ci nie od­da­wa­li czci ni­ko­mu i ni­cze­mu, a jed­nak… Ich ry­tu­ały czer­pa­ły moc z in­ne­go źró­dła. Do tej pory nie jest jasne, z ja­kie­go. Ale dzia­ła­ły. – Nie­ocze­ki­wa­nie spoj­rza­ła wprost na Harbę, wzro­kiem ja­snym i skon­cen­tro­wa­nym. – Wciąż dzia­ła­ją.

– Co to zna­czy?

– Mó­wi­łam ci, ka­pła­ni Aaghu pil­nu­ją, by żadna wie­dza nie prze­pa­dła. Nie­waż­ne, bło­go­sła­wio­na czy bluź­nier­cza. Moi po­przed­ni­cy wy­do­by­li z maghi ich ta­jem­ni­ce, spi­sa­li je i za­cho­wa­li dla po­tom­nych. Szu­ka­jąc wyj­ścia z na­szej sy­tu­acji… Ogar­nię­ta de­spe­ra­cją… Na­tra­fi­łam na jeden z ich ry­tu­ałów – Nie­świa­do­mie mu­snę­ła za­wie­szo­ny przy pasie pęk klu­czy. – On… Sądzę, że mógł­by po­zwo­lić nam wy­grać. A przy­naj­mniej nie prze­grać.

Mil­czał, za­in­try­go­wa­ny. Choć od­py­cha­ła go myśl o ko­rzy­sta­niu z ja­kiejś po­gań­skiej wie­dzy, je­że­li mo­gła­by im za­gwa­ran­to­wać zwy­cię­stwo… Tylko to się li­czy­ło.

– Daje on wo­jow­ni­kom nie­zwy­kłą siłę i szyb­kość. Od­por­ność na ciosy i zmę­cze­nie. Nie mu­sie­li­by jeść ani spać, nie mę­czy­li­by się i nie cho­ro­wa­li.

– By­li­by nie­zwy­cię­że­ni!

– Nie­mal.

– W ten spo­sób mo­gli­by­śmy od­pie­rać mo­tłoch długo…

– Tak, to praw­da. Ale jest też cena. Ry­tu­ał wiąże war­tow­ni­ków z miej­scem, któ­re­go pil­nu­ją, two­rzy mię­dzy nimi więź. Je­że­li by je opu­ści­li, stra­cą wszyst­ko, co uzy­ska­li.

– To nic. I tak je­ste­śmy tu za­mknię­ci.

– Tak, ale ta więź… Ona do­ty­czy samej, jak to uj­mu­je trak­tat, esen­cji czło­wie­ka. Ducha. Trwa nawet po śmier­ci. Je­że­li któ­ryś ze straż­ni­ków zgi­nie, nie bę­dzie mógł udać się do pa­ła­ców Aaghu, by żyć tam z przod­ka­mi. Po­zo­sta­nie zwią­za­ny w świą­ty­ni, by słu­żyć to­wa­rzy­szom po­mo­cą, tak długo, aż ry­tu­ał zo­sta­nie od­wró­co­ny lub zgi­nie ostat­ni z nich.

Zbył jej tro­ski mach­nię­ciem.

– Skoro by­li­by nie­zwy­cię­że­ni, to i tak nie ma zna­cze­nia. A nawet jeśli któ­ryś umrze… Nie­po­ka­la­ni przy­się­ga­li chro­nić świą­ty­ni za­wsze, za wszel­ką cenę. Żadna nie jest zbyt wy­so­ka, byśmy zgo­dzi­li się ją za­pła­cić. Weź żoł­nie­rzy i uchodź­ców. Będę mo­dlił się, by­ście bez­piecz­nie do­tar­li do celu. My tu zo­sta­nie­my, wy­peł­ni­my, co przy­rze­kli­śmy. A kiedy gniew bogów minie, kiedy znów zwró­cą swe ob­li­cza ku nam, po­wró­ci­cie, by nas uwol­nić.

– Twój duch jest wiel­ki, Har­bo-Szi­pak. A twa od­wa­ga jesz­cze więk­sza. Ale to de­cy­zja, któ­rej nie na­le­ży po­dej­mo­wać w po­śpie­chu. Prze­myśl ją. Po­roz­ma­wiaj ze swo­imi ludź­mi. Ze swoją ro­dzi­ną. Od­po­wiedź dasz mi jutro.

– Jak sobie ży­czysz, naj­wyż­sza. Ale nic to nie zmie­ni.

Ka­płan­ka tylko po­ki­wa­ła głową. Nie był pe­wien, ale wy­da­wa­ło mu się, że w jej oczach widzi błysk łez.

 

*

 

– Tak! – Po twa­rzy Isz­ta­ri pły­nę­ły łzy ra­do­ści. – Och, słod­cy bo­go­wie, tak! Ucie­kaj­my, choć­by zaraz!

– Ci­szej, uko­cha­na. Na razie to tylko za­mysł, nie wiem jesz­cze, czy Eresz­ki­gal wpro­wa­dzi go w czyn.

– Och, z pew­no­ścią! Musi! Prze­cież nie jest głu­pia, praw­da? Widzi, co się dzie­je. Och, jak pra­gnę, by to było już dziś! Wresz­cie się stąd wy­nieść! Zo­sta­wić za sobą ogień i zdzi­cza­ły tłum, ode­tchnąć po­wie­trzem, które nie cuch­nie śmier­cią i po­pio­ła­mi. – Po­de­rwa­ła się i za­czę­ła ner­wo­wo krzą­tać się do­oko­ła, otwie­ra­jąc skrzy­nie i roz­glą­da­jąc się po po­ko­ju, jak gdyby już za­sta­na­wia­ła się, co da radę ze sobą za­brać.

– Mu­sisz za­cze­kać jesz­cze tro­chę. Na razie nic ni­ko­mu nie mów, nawet dzie­ciom. Ani swoim ro­dzi­com. Nie chcę, żeby ro­ze­szły się plot­ki.

– Oczy­wi­ście, bę­dzie, jak sobie ży­czysz, mężu. – Od­po­wie­dzia­ła, zwra­ca­jąc się ku niemu. Uśmie­cha­ła się, po raz pierw­szy odkąd bun­tow­ni­cy ru­szy­li na świą­ty­nię. A potem rzu­ci­ła mu się w ra­mio­na i z całej siły przy­lgnę­ła do jego na­pier­śni­ka.

Mruk­nął cicho, czu­jąc, jak jej ciało dy­go­cze w szlo­chu, gdy wy­rzu­ca­ła z sie­bie długo tłu­mio­ne na­pię­cie. Po­gła­dził ostrożnie jej włosy, nagle nie­pew­ny, jak się za­cho­wać, co po­wie­dzieć. W końcu wy­brał mil­cze­nie, tulił ją tylko, wsłu­chu­jąc się w jej po­wo­li cich­ną­ce łka­nie.

Trwa­ło to długo. Zde­cy­do­wa­nie za długo. Wciąż prze­cież miał obo­wiąz­ki. Po­wi­nien zro­bić wie­czor­ny ob­chód, po­roz­ma­wiać z ludź­mi, ode­brać ra­por­ty od zwia­dow­ców. Nie po to tyle wy­trwa­li, by teraz polec, bo on sie­dział w domu i się roz­czu­lał. Po­gła­dził ją znowu, po­ru­szył się de­li­kat­nie i chrząk­nął cicho. Była jego żoną od dawna. Zro­zu­mia­ła. Od­su­nę­ła się, ocie­ra­jąc nad­garst­kiem oczy i roz­ma­zu­jąc przy tym czer­ni­dło po po­licz­kach.

– Muszę już iść, uko­cha­na. Kiedy wrócę, po­mó­wi­my o tym jesz­cze, obie­cu­ję. Ale nie martw się. Nie­dłu­go bę­dzie­cie bez­piecz­ni.

– „Bę­dzie­cie”? – Jej głos, wciąż za­chryp­nię­ty od pła­czu, za­wi­bro­wał na­głym nie­po­ko­jem. – A co z tobą?

– Zo­sta­ję. Tak jak wszy­scy Nie­po­ka­la­ni. Muszę. To mój obo­wią­zek. Żoł­nie­rze będą was eskor­to­wać, ochro­nią was od ma­ru­de­rów i ban­dy­tów.

– Prze­cież to sa­mo­bój­stwo! Wy­mor­du­ją was, nim na­dej­dzie zmierzch! 

– Nie, uko­cha­na, to nie tak. Ersz­ki­gal zna­la­zła spo­sób. Dawny ry­tu­ał, który…

– Ry­tu­ały nie dzia­ła­ją! Bo­go­wie nas po­rzu­ci­li, zro­zum to wresz­cie! Żadne modły nie obro­nią was przed tymi be­stia­mi! Zgi­niesz jak ostat­ni głu­piec dla stosu sy­pią­cych się ka­mie­ni i mil­czą­ce­go po­są­gu!

– Bacz na słowa, ko­bie­to! – wy­ce­dził. – Nikt, nawet moja żona, nie bę­dzie bluź­nić w mojej obec­no­ści.

W dwóch kro­kach znowu była przy nim, za­rzu­ci­ła mu ręce na szyję, wcze­pi­ła się w niego. 

– Wy­bacz mężu… Wy­bacz mi. Pro­szę… Nie mo­żesz tego zro­bić. Nie mo­żesz mi kazać odejść! Nie mo­żesz mnie po­rzu­cić!

– Więc zo­stań ze mną.

– O tak! – krzyk­nę­ła i za­śmia­ła się hi­ste­rycz­nie, po czym ode­pchnę­ła się od niego, za­czę­ła krą­żyć po izbie. – Zo­sta­nę! Będę wraz z tobą i dzieć­mi słu­chać, jak tłum wyje i wali w bramę! Aż w końcu wedrą się do środ­ka, cie­bie za­bi­ją, a mnie zgwał­cą i uka­mie­niu­ją! Za­tłu­ką dzie­ci ki­ja­mi! A potem będą ob­no­sić nasze ciała na drą­gach, jak tro­fea! Pięk­na wizja, wspa­nia­ła przy­szłość! 

– Czy to moja wina, że świat osza­lał? Co mam zro­bić, przy­wo­łać de­mo­na z Pod­zie­mia, żeby prze­pę­dził tłusz­czę ogni­stym bi­czem?

– Nie uda­waj dur­ne­go! Wiesz, co po­wi­nie­neś zro­bić! Co każdy mąż i każdy oj­ciec na twoim miej­scu zro­bił­by bez wa­ha­nia!

– Głu­piaś, ko­bie­to! Nie ro­zu­miesz, o co pro­sisz. Mam po­rzu­cić swo­ich ludzi? Pozwolić, by te dzikusy wtargnęły do podziemi? Masz ty pojęcie, co mogłoby się wtedy stać? 

– Niby co takiego?

– Czyha tam wielkie zło, które wylałoby się na świat – odpowiedział, starając się nadać słowom groźne brzmienie, ale sam słyszał, że nie brzmiały pewnie. Groza otaczała ich ze wszystkich stron, towarzyszyła im od tygodni jak cień. Co jeszcze gorszego może kryć się za drzwiami?

Isztari przylgnęła do niego na nowo, korzystając z chwili jego zawahania.

– Zrobiłeś, ile mogłeś – szeptała gorączkowo. – Nikt nie może ci nic zarzucić. To nie tchórzostwo, nie zdrada. Nie łamiesz danego słowa. Komu zresz­tą przy­się­ga­łeś? Ka­pła­nom, któ­rzy już szy­ku­ją się do uciecz­ki? Bogom, któ­rzy nas po­rzu­ci­li?

– Ucisz się, ko­bie­to! – wark­nął. – Kim bym się wtedy stał? Co by mi zo­sta­ło?

– My! Żywi i cali, gdzieś da­le­ko stąd! Czy to nic dla cie­bie nie zna­czy?

Nie od­po­wie­dział. Nie wie­dział, co od­po­wie­dzieć. Ktoś mą­drzej­szy, bar­dziej uczo­ny zna­la­zł­by pew­nie ide­al­ny ar­gu­ment, który w końcu po­zwo­lił­by zro­zu­mieć Isz­ta­ri, że sta­nie się, co musi się stać. Że ta dys­ku­sja nie ma sensu. Ale on nie znaj­do­wał słów. A im dłu­żej trwa­ła cisza, tym cięż­sza się sta­wa­ła. Wi­dział, jak emo­cje na twa­rzy żony blak­ną, za­stę­po­wa­ne zro­zu­mie­niem. Nie­mal czuł, jak do jej serca za­kra­da się roz­pacz. Nie mógł dłu­żej na to pa­trzeć.

– Idę na ob­chód. Wrócę późno.

Wy­szedł w noc, ści­ga­ny szlo­chem.

 

*

 

– Źle to znio­sła, co? – Ga­mil-Sin podał Har­bie dzban z piwem. Ten po­cią­gnął długi łyk, otarł wąsy i ski­nął głową. – Ta, moja też. Po­wie­dzia­łeś jej o ry­tu­ale?

– Nie. Chcia­łem, ale mi nie po­zwo­li­ła.

– Mhm.

Przez chwi­lę pili w mil­cze­niu, wpa­trze­ni w gwiaz­dy. W ogro­dach na ty­łach świą­ty­ni było pusto i nie­mal spo­koj­nie. Inni miesz­kań­cy twier­dzy spali lub pil­no­wa­li umoc­nień, więc w po­bli­żu nie było ni­ko­go, kto mógł­by im prze­szko­dzić. Gdyby nie od­le­głe wrza­ski tłusz­czy, wy­krzy­ku­ją­cej pod mu­ra­mi groź­by i obe­lgi, można by po­my­śleć, że świat wró­cił do normy.

– Roz­ma­wia­łeś z in­ny­mi? – za­py­tał w końcu Gamil.

– Z nie­któ­ry­mi. Jutro zbio­rę wszyst­kich i prze­ka­żę wie­ści.

– „Prze­ka­żę wie­ści”… Brzmi to, jakby de­cy­zja już za­pa­dła.

– Bo za­pa­dła. Nie za­mie­rzam pytać ich o zda­nie.

– Nie po­wi­nie­neś ich do tego zmu­szać. To nie­ma­łe po­świę­ce­nie.

– Przy­się­ga­li bro­nić świą­ty­ni. Za wszel­ką cenę.

– Niby tak… Ale… Wiesz, jak to jest. Świat był wtedy innym miej­scem. Bo­go­wie… Jak to się wszyst­ko po­pie­przy­ło.

– Je­że­li po­zo­sta­jesz wier­ny tylko, gdy ktoś tego pil­nu­je, to nie je­steś wier­ny w ogóle – rzu­cił gorz­ko Harba. Lekko szu­mia­ło mu już w gło­wie. Piwo uga­si­ło gniew na Isz­ta­ri, za­stą­pi­ło go jed­nak roz­ża­le­niem.

– Pew­nie, jasne. Ale… Przy­się­ga­li­śmy wal­czyć. Nawet umrzeć. Ale wią­za­nie duszy? To… To budzi nie­po­kój. Co, je­że­li potem nie bę­dzie miała dokąd pójść? Je­że­li, zna­czy, nie bę­dzie już dla niej miej­sca tam… No wiesz… – Gamil urwał, plą­cząc się w swo­ich oba­wach. Odkąd bo­go­wie za­mil­kli, wielu py­ta­ło sa­mych sie­bie, co teraz bę­dzie dzia­ło się z du­sza­mi. Czy wciąż tra­fia­ły do raju? Czy grzesz­ni­cy cią­gle byli ka­ra­ni? Ho­ło­ta za mu­ra­mi są­dzi­ła za­pew­ne, że nie. Ale nawet ka­pła­ni nie mieli pew­no­ści, co o tym my­śleć.

– Wiem. – Harba po­ki­wał głową, bek­nął cicho. – Trze­ba wiel­kiej od­wa­gi, by zdo­być się na takie po­świę­ce­nie. Mó­wi­łeś innym o tym wią­za­niu?

– Nie.

– Do­brze. Niech tak zo­sta­nie.

Jego twarz owiał ożyw­czy wie­trzyk. Dzban robił się nie­przy­jem­nie lekki. Wes­tchnął cicho, za­sta­na­wia­jąc się, czy bę­dzie mu się chcia­ło iść po ko­lej­ny. De­cy­zje, de­cy­zje… Cią­gle te de­cy­zje.

– Ale po­wiesz im, praw­da? – Lekko nie­wy­raź­ny głos Ga­mi­la wy­rwał go z za­my­śle­nia. – Zanim od­pra­wi­my ten ry­tu­ał?

Mógł­bym po­słać jego – po­my­ślał Harba. W końcu je­stem do­wód­cą

– Nie, chyba le­piej nie – mruk­nął, prze­cią­ga­jąc lekko zgło­ski, od­po­wia­da­jąc tak pod­wład­ne­mu jak sobie. – Po co mają się wahać? Mar­twić? Zło­ży­li przy­się­gę i wy­peł­nią ją. Nie widzę po­trze­by ob­cią­żać ich tą wie­dzą.

– Mu­sisz im po­wie­dzieć! Dać im wybór!

– Je­ste­śmy Nie­po­ka­la­ny­mi. Po co nam wybór? Ro­bi­my to, co słusz­ne!

– We­dług cie­bie!

– Oczy­wi­ście, że we­dług mnie! Je­stem wa­szym do­wód­cą, do de­mo­na! – Ode­tchnął, spró­bo­wał się roz­luź­nić. – Po­słu­chaj, ro­zu­miem, że to trud­ne. Cała ta sy­tu­acja jest pa­skud­na, z wielu po­wo­dów. Ale nie wolno im mówić. Staw­ka jest zbyt duża, a nas i tak bę­dzie mało. Nawet dys­po­nu­jąc wiel­ką mocą trud­no bę­dzie utrzy­mać mury. A jak jesz­cze za­czną mieć wąt­pli­wo­ści, kilku pew­nie uciek­nie z ro­dzi­na­mi. Nie mogę się na to zgo­dzić.

– Więc chcesz to przed nimi za­ta­ić? To się nie godzi!

– Wiesz, co się nie godzi? Łamać przy­się­gę daną w ob­li­czu bogów! – Czuł, jak krew znowu na­pły­wa mu do twa­rzy. – Pluć na świę­to­ści, srać na ład i po­rzą­dek! To się nie godzi!

– Ach, teraz ro­zu­miem! Tu nie cho­dzi o na­szych ludzi, a o Isz­ta­ri.

– Nie mie­szaj do tego mojej żony! – Po­de­rwał się na nogi. Gamil rów­nież wstał, chwie­jąc się lekko.

– Sam ją do tego mie­szasz! Czu­jesz się winny i teraz od­bi­jasz to sobie na pod­wład­nych!

– Od­szcze­kaj to, kun­dlu! – Po­pchnął Ga­mi­la, aż ten wpadł na ro­sną­cą przy stud­ni aka­cję. – Od­szcze­kaj to, albo zaraz na­uczę cię sza­cun­ku dla do­wód­cy!

– Jesz­cze czego! Wy­da­je ci się, że blask sło­necz­ny bije ci z tyłka, bo masz pióra na heł­mie? – Wstał z tru­dem, przy­trzy­mu­jąc się ga­łę­zi. – Je­że­li ty im nie po­wiesz, ja to zro­bię!

Harba drżą­cą ręką dobył mie­cza.

– Ni­ko­mu nie po­zwo­lę na­ra­zić świą­ty­ni! Nawet tobie.

– I co, za­bi­jesz mnie? – Gamil dobył wła­snej broni. – Tego chcą od cie­bie bo­go­wie? Tak jest słusz­nie?

– Nie po­zwo­lę, byś są­czył jad w uszy moich ludzi. Pój­dziesz ze mną. Rano, kiedy wy­trzeź­wie­jesz, dam ci szan­sę, byś bła­gał o wy­ba­cze­nie.

– Ta­kie­go! Chcesz nas wszyst­kich ska­zać na po­tę­pie­nie dla wła­snej ura­żo­nej dumy! Nie po­zwo­lę na to!

– Stój, po­wie­dzia­łem! Nie zmu­szaj mnie do tego!

– Do ni­cze­go cię nie zmu­szam! Nikt cię do ni­cze­go nie zmu­sza!

– Nie mogę ci na to po­zwo­lić. – Harba uniósł klin­gę. Gamil był blady, ale nie za­trzy­mał się. Szedł dalej i rów­nież uniósł broń.

 

*

 

Świt za­stał Harbę sie­dzą­ce­go przy stud­ni, ze śla­da­mi łez na twa­rzy i krwią na mie­czu.

Wstał, ścier­pły i obo­la­ły. Kiedy było już po walce, po­grą­żył się w roz­pa­czy. Jed­nak świat nie za­mie­rzał dać mu czasu na ża­ło­bę. Świą­ty­nia wciąż była za­gro­żo­na, a jego lu­dzie wciąż po­trze­bo­wa­li do­wód­cy. Opła­kał przy­ja­cie­la, jak mógł, teraz mu­siał za­mknąć żal gdzieś na dnie serca.

Spoj­rzał na le­żą­ce pod krza­kiem ciało. Co po­wi­nien zro­bić? Nie mógł po­wie­dzieć praw­dy, Nie­po­ka­la­ni uwiel­bia­li Ga­mi­la, nigdy nie uwie­rzy­li­by w jego zdra­dę. Zro­dzi­ło­by to tylko wąt­pli­wo­ści i pod­ko­pa­ło au­to­ry­tet Harby. Za­czerp­nął wody z ogro­do­wej stud­ni, napił się, umył do­kład­nie ręce i twarz, oczy­ścił broń. Nawet je­że­li zo­sta­ną gdzieś ja­kieś ślady krwi, kto zwró­ci na nie uwagę u żoł­nie­rza w trak­cie ob­lę­że­nia? Ro­zej­rzał się, za­uwa­żył sto­ją­cy pod murem szpa­del. Chwy­cił na­rzę­dzie i za­czął kopać. Głowa pul­so­wa­ła mu bólem, ze­sztyw­nia­łe plecy pro­te­sto­wa­ły. Nie zwra­cał na to uwagi. Trud był sto­sow­ną za­pła­tą za prze­wi­nę. Kiedy dziu­ra byłą już dość głę­bo­ka, ze­pchnął do niej ciało, przy­sy­pał zie­mią, sta­ran­nie ją udep­tał i wy­gła­dził. Wy­star­czy, uznał. Lu­dzie mają teraz inne spra­wy na gło­wie, niż roz­ko­py­wać ra­ba­ty. Tu, pod aka­cją, Gamil bę­dzie miał spo­kój.

– Przy­kro mi, przy­ja­cie­lu. Wiem, że chcia­łeś do­brze. Ale sta­nie się, co stać się musi. Niech bo­go­wie wy­ba­czą ci sła­bość i przyj­mą do sie­bie twoją duszę.

 

*

 

– Przy­kro mi z po­wo­du Ga­mi­la-Sin. Wiem, że by­li­ście przy­ja­ciół­mi. – Eresz­ki­gal przy­glą­da­ła się Har­bie z tro­ską. Wy­da­wa­ło mu się jed­nak, że w jej oczach do­strze­ga cień po­dejrz­li­wo­ści. Ale to nie miało zna­cze­nia. Nie mogła znać praw­dy.

– Dzię­ku­ję. Te by­dlę­ta za­pła­cą mi za to. – Mil­czał przez chwi­lę. – Prze­klę­ty pech… Rów­nie do­brze mo­głem to być ja. Wy­szli­śmy na mury tylko na chwi­lę, żeby piwo wy­wie­trza­ło z głów. Niech to demon, prze­trwał tyle bitew, a do­stał w głowę ka­mie­niem pod­czas spa­ce­ru. Prze­klę­ty pech… – po­wtó­rzył. Opu­ścił głowę, kry­jąc twarz przed ka­płan­ką. – Nie zdą­ży­łem go nawet po­chwy­cić, nim wy­padł. Cały czas widzę to przed ocza­mi. Gamil, z krwią na twa­rzy i roz­pa­czą w oczach, pada, a ja nie mogę mu pomóc…

Sam już nie wie­dział, czy żal w jego gło­sie był uda­wa­ny. Na pod­ło­gę kom­na­ty kap­nę­ła łza. Ersz­ki­gil tak­tow­nie mil­cza­ła.

– Uczci­my jego pa­mięć, sta­jąc w obro­nie tego, w co wie­rzył – po­wie­dział w końcu, a głos nie­mal mu nie drżał. Aaghu po­wi­nien uka­rać go za to kłam­stwo, zie­mia po­win­na się roz­stą­pić i po­łknąć go jak ro­ba­ka. Ale nic się nie stało. Bo­go­wie mieli inne spra­wy na gło­wie.

– Do końca był wier­nym Nie­po­ka­la­nym. Je­ste­śmy go­to­wi, by bro­nić świą­ty­ni. Wszel­ki­mi me­to­da­mi.

– Więc twoi lu­dzie zgo­dzi­li się po­zo­stać? Znają ry­zy­ko?

– Tak. Są go­to­wi.

– Skoro tak… Będą mu­sie­li ze­brać się wszy­scy naraz. Nie zbru­kam tym czy­nem świą­ty­ni, więc od­pra­wi­my ry­tu­ał w ogro­dach. Nie po­win­no to po­trwać długo.

Skrzy­wił się nie­znacz­nie, ale ski­nął głową.

– Do­brze. Żoł­nie­rze po­win­ni dać radę utrzy­mać w tym cza­sie mury, o ile nie doj­dzie do ko­lej­ne­go du­że­go sztur­mu, ale miej­skie szczu­ry chwi­lo­wo sie­dzą cicho. Wydam od­po­wied­nie roz­ka­zy.

Wstał, szy­ku­jąc się do wyj­ścia.

– Harba… – Ka­płan­ka za­wie­si­ła głos. Zwró­cił się w jej stro­nę. – Dzię­ku­ję. W imie­niu nas wszyst­kich. To, co ro­bi­cie…

– Nie trze­ba, naj­wyż­sza – prze­rwał jej. – Ro­bi­my to, co na­le­ży. To nasz obo­wią­zek.

 

*

 

Lu­dzie opu­ści­li świą­ty­nię nocą, kiedy na ze­wnątrz nie było nie­mal ni­ko­go. Wy­marsz był szyb­ki i cichy. Jego pod­wład­ni stali na mu­rach, śle­dząc wzro­kiem nik­ną­cą w mroku ko­lum­nę ucie­ki­nie­rów. Więk­szość po­że­gna­ła dzi­siaj ro­dzi­ny, nie wie­dząc, czy jesz­cze kie­dyś je zo­ba­czą. Do­oko­ła sły­szał wes­tchnie­nia, cza­sem nie­zro­zu­mia­ły szept. On sam pa­trzył w ciszy.

Isz­ta­ri ode­szła bez słowa. Nie spoj­rza­ła nawet na swo­je­go męża. Dzie­ci pła­ka­ły, nie ro­zu­mia­ły, co się dzie­je, ale nie pu­ści­ła ich do niego, nie miał więc moż­li­wo­ści się po­że­gnać.

Może i tak było le­piej.

W oczach wielu ze swo­ich ludzi wi­dział łzy, na twa­rzach nie­któ­rych ma­lo­wa­ły się wąt­pli­wo­ści. Ale po­zo­sta­li wier­ni. Ka­płan­ka dała im moc. Pod­czas ostat­nie­go sztur­mu byli nie do po­wstrzy­ma­nia, wy­rzy­na­li tłusz­czę nie­mal bez wy­sił­ku, po­tęż­ni, szyb­cy, nie­zmor­do­wa­ni. Upa­ja­li się tym.

Przy­się­ga­li i do­trzy­ma­ją przy­się­gi.

Oto roz­po­czy­na­ła się ich warta.

 

**

 

– I co się potem stało? – Oczy Nin były okrą­glut­kie z prze­ję­cia. Wpa­try­wa­ła się w Harbę, za­chwy­co­na opo­wie­ścią. On jed­nak po­czuł, że ma już dość.

– Bez­boż­ni­cy pró­bo­wa­li zdo­być świą­ty­nię. Raz, drugi, dwu­na­sty. Szturm za sztur­mem. Od­pie­ra­li­śmy każdy. Opro­mie­nia­ła nas boska łaska, dzię­ki któ­rej Nie­po­ka­la­ni stali się nie­zwy­cię­że­ni. Jed­nak za każ­dym razem uby­wa­ło jed­ne­go lub dwóch. W końcu zo­sta­ła nas garst­ka. Ale tamci w końcu od­pu­ści­li, zmę­cze­ni i wy­krwa­wie­ni. Złu­pi­li, co mogli i ode­szli. A my zo­sta­li­śmy. Mia­sto opu­sto­sza­ło.

– I co dalej?

– A co by miało być? Lata mi­ja­ły. Bo­go­wie nie wra­ca­li. Ka­pła­ni zresz­tą też nie. Może ich wszyst­kich wy­ła­pa­no i za­bi­to, a może wy­rze­kli się daw­nej wiary… Nie wiem. Ale my trwa­li­śmy, bo taki był nasz obo­wią­zek. Moi to­wa­rzy­sze… Ode­szli, jeden po dru­gim. Róż­ny­mi dro­ga­mi. – Skrzy­wił się. – Aż zo­sta­łem sam. Je­stem ostat­nim z Nie­po­ka­la­nych, ostat­nim straż­ni­kiem Wiel­kiej Świą­ty­ni Aaghu w Htot. Cały cię­żar spo­czy­wa na mych bar­kach. I tak bę­dzie przez całą wiecz­ność, albo do chwi­li, w któ­rej w końcu za­wio­dę. To mnie czeka – służ­ba po kres czasu lub hańba.

Nin mil­cza­ła, wi­docz­nie za­kło­po­ta­na tym wy­bu­chem go­ry­czy. A może po pro­stu nie ro­zu­mia­ła, o co mu cho­dzi? Moż­li­we. To prze­cież tylko dziec­ko – upo­mniał się w my­ślach. Nie jest ni­cze­mu winna. Uśmiech­nął się. A przy­naj­mniej wy­giął wargi w gry­ma­sie, który miał być uśmie­chem.

– Wy­star­czy już tych opo­wie­ści. Masz, zjedz resz­tę fig. Jeśli chcesz, zo­stań jesz­cze w świą­ty­ni. Ja muszę… coś zro­bić. – Wstał i otrze­pał szatę z pia­chu. Czuł na sobie spoj­rze­nie dziew­czyn­ki, ale uni­kał jej wzro­ku. – Tylko nie zbli­żaj się do drzwi. Będę wie­dział.

 

**

 

– Po co w ogóle pil­nu­jesz tych drzwi?

– Za­mknię­to za nimi wiel­kie zło. Gdyby kie­dyś wy­do­sta­ło się na świat… Trud­no po­wie­dzieć, co mo­gło­by się stać – od­po­wie­dział Harba.

– A jakie to zło?

– Co to zna­czy: jakie?

– No, jakie. Wi­dzia­łeś je kie­dyś? Strasz­ne jest?

– Nie wi­dzia­łem. Ale wiem, że jest nie­bez­piecz­ne. Za­gra­ża wszyst­kie­mu, co dobre i prawe.

– Skoro go nie wi­dzia­łeś, to skąd wiesz, że jest groź­ne?

– Ka­pła­ni mi po­wie­dzie­li. To oni je kie­dyś tam za­mknę­li. Zanim jesz­cze się uro­dzi­łem.

– Dzia­dek mówił mi, że byłeś tu, kiedy on się uro­dził.

– To praw­da. Je­stem tu już bar­dzo długo.

– Nie wy­glą­dasz na star­sze­go od dziad­ka. On już nie widzi i ma cał­kiem po­wy­krę­ca­ne palce. O takie. – Po­ka­za­ła, jakie.

– Chro­ni mnie bło­go­sła­wio­na moc. Gdy­bym jed­nak opu­ścił mury świą­ty­ni, zła­mał przy­się­gę, stra­cę wszel­kie łaski, ja­ki­mi ob­da­rzy­li mnie bo­go­wie.

– Mhm. – Nin wy­raź­nie my­śla­ła już o czymś innym. – To może po­win­ni­śmy spraw­dzić, czy to zło wciąż tam jest?

– Jakie znowu zło?

– No, to za drzwia­mi. Może już sobie po­szło. Albo zde­chło, skoro to było tak dawno.

– Nie mogło „sobie pójść”. Po to są drzwi. A zło nigdy nie umie­ra.

– Skąd wiesz?

Za­wa­hał się. „Ka­pła­ni mi po­wie­dzie­li” nie wy­da­wa­ło się roz­sąd­ną od­po­wie­dzią. Czuł, jak wąt­pli­wo­ści, które od dzie­się­cio­le­ci pod­gry­za­ły jego de­ter­mi­na­cję i od­da­nie, moc­niej za­ci­ska­ją szczę­ki.

– Tak po pro­stu jest. Za­da­jesz za dużo pytań – od­po­wie­dział w końcu. – Chodź le­piej, chcę ci coś po­ka­zać. Mam dla cie­bie nie­spo­dzian­kę.

Po­pro­wa­dził ją na tyły świą­ty­ni, do jed­ne­go z nie­gdy­siej­szych ogro­dów. Dawne klom­by po­kry­wał piach, z któ­re­go tu i ów­dzie ster­cza­ły suche ba­dy­le. Je­dy­nie aka­cja ro­sną­ca tuż przy stud­ni prze­ła­my­wa­ła bu­rość oto­cze­nia bladą zie­le­nią upstrzo­ną bia­ły­mi pla­ma­mi kwia­tów.

Dawno tu nie przy­cho­dził, drę­czo­ny po­czu­ciem winy. W końcu jed­nak od­wa­żył się zaj­rzeć do ogro­dów – uczu­cia nie po­win­ny mu wszak sta­wać na dro­dze do wy­peł­nia­nia obo­wiąz­ków. Ogro­dy nie miały zna­cze­nia dla obron­no­ści, ale ist­nia­ły, więc na­le­ża­ło je spraw­dzić.

Był prze­ko­na­ny, że wszyst­ko tam już dawno uschło. Jed­nak ten krzew ja­kimś cudem zdo­łał wy­cią­gnąć z ziemi dość wil­go­ci, by kilka pędów prze­trwa­ło. Wy­ciął nożem uschłe ga­łę­zie i re­gu­lar­nie pod­le­wał to, co zo­sta­ło. Stało się to jego małym, pry­wat­nym ry­tu­ałem – żywa zie­leń mło­dych list­ków i cięż­ka woń kwia­tów cie­szy­ły go, przy­po­mi­na­ły że nie zo­stał jesz­cze po­grze­ba­ny, że żyje.

Teraz chciał się po­dzie­lić tą ra­do­ścią z Nin.

Dziew­czy­na po­cząt­ko­wo nie­zbyt się prze­ję­ła. Po na­my­śle zro­zu­miał, że po­wi­nien to prze­wi­dzieć. Dla niego ro­śli­na była czymś wy­jąt­ko­wym, ona wi­dy­wa­ła w wio­sce ogród­ki i po­let­ka, zwie­rzę­ta i ludzi. Przez więk­szość czasu była oto­czo­na ży­ciem. Tu, do tego gro­bow­ca daw­nej świet­no­ści, przy­cho­dzi­ła tylko na kilka chwil każ­de­go dnia. Nie poj­mo­wa­ła jego trosk, nie tak na­praw­dę.

Szyb­ko jed­nak po­lu­bi­ła krzew. Czę­sto prze­sia­dy­wa­li w jego cie­niu, wdy­cha­jąc słod­ki za­pach kwia­tów. Aka­cja stała się dla niej sym­bo­lem zbyt­ku. Tam, na dole, było nie do po­my­śle­nia, by tra­cić wodę na coś, czego nie można zjeść lub za­prząc do pracy. By mar­no­wać czas na ro­śli­nę, która ni­cze­mu nie służy. Tutaj mogła za­po­mnieć o obo­wiąz­kach, wzno­sząc modły, a potem od­po­cząć je­dząc, roz­ma­wia­jąc i cie­sząc oczy pięk­nem. Po­czuć na­miast­kę życia, jakie kie­dyś pro­wa­dzi­li ka­pła­ni.

 

**

 

– Gdzie je­ste­ście? – mru­czał do sie­bie, wpa­tru­jąc się w pu­sty­nię przez lu­ne­tę. Odkąd po­dej­rza­na smuga dymu prze­sta­ła się po­ka­zy­wać, spę­dzał na tym coraz wię­cej czasu. Mar­twił się bar­dziej, niż sam chciał­by się przed sobą przy­znać. Nin prze­ka­za­ła wpraw­dzie jego ostrze­że­nie miesz­kań­com wio­ski, ale nie są­dził, by po­trak­to­wa­li je po­waż­nie. Wy­sta­wia­li wpraw­dzie warty, ale rzad­ko i nie­re­gu­lar­nie, a stró­żu­ją­cy męż­czyź­ni czę­ściej sku­pia­li się na plot­ko­wa­niu i po­pi­ja­niu piwa, niż wy­pa­try­wa­niu za­gro­żeń. Bra­ko­wa­ło im dys­cy­pli­ny. W końcu byli tylko rol­ni­ka­mi.

Wy­da­wa­ło mu się, że do­strze­ga jakiś ruch mię­dzy wy­dma­mi, kiedy Po­zo­sta­li dali mu znać, że ktoś zbli­ża się do głów­nej bramy. Mó­wiąc ści­śle, że zbli­ża­ją się dwie osoby.

Wes­tchnął. Za­sko­czy­ło go, jak bo­le­sne było nagłe ukłu­cie żalu. Cóż, ten dzień mu­siał prze­cież na­dejść, tak jak słoń­ce musi kie­dyś zajść. Wszyst­ko się koń­czy. Poza jego służ­bą.

Ru­szył na spo­tka­nie przy­by­szów. Do­tarł do wrót nie­mal­że równo z nimi. Oj­ciec Nin skło­nił się płyt­ko, po­śpiesz­nie. Sto­ją­cy obok niego chło­piec, na oko sze­ścio­let­ni i bar­dzo prze­stra­szo­ny, po­wtó­rzył gest, o mało nie upusz­cza­jąc trzy­ma­ne­go kosza.

– Bądź po­zdro­wio­ny, Straż­ni­ku.

– Witaj, Bu­ria­szu. Niech wiel­ki Aaghu ob­da­rzy cię swo­imi ła­ska­mi, a inni bo­go­wie pa­trzą na twe do­mo­stwo przy­chyl­nym okiem. – Oj­ciec Nin nie­mal zdo­łał ukryć gry­mas roz­draż­nie­nia. Nie wie­rzył w bogów. Czy można mu się dzi­wić? Przy­szedł na świat w świe­cie, w któ­rym nie do­świad­czał ich łaski.

– Przy­sze­dłem, by prze­ka­zać ci, że Nin stała się ko­bie­tą, więc nie bę­dzie już nosić ci po­sił­ków. Od dziś za­stą­pi ją Usze­szi, syn Kasz­ti­lia­sza. – Wska­zał na sto­ją­ce obok dziec­ko, nie ode­rwał jed­nak spoj­rze­nia od twa­rzy Harby. – Do­ga­da­łem się już z En­li­lem, jego chło­pak i Nin będą sobie nie­dłu­go ślu­bo­wać.

– Gra­tu­lu­ję. – Straż­nik czuł w gar­dle go­rycz, jed­nak sta­rał się, by nie było jej sły­chać w jego gło­sie. – To wspa­nia­łe wie­ści.

– Dzię­ku­ję. Cóż, czas na mnie. Mam wiele do zro­bie­nia. Podaj Straż­ni­ko­wi jego po­si­łek, chłop­cze. – Usze­szi nie­pew­nie wy­cią­gnął rękę z ko­szem. Widać było, że ma ocho­tę uciec. Harba za­sta­no­wił się prze­lot­nie, co ta­kie­go dzie­ciak o nim sły­szał. Czuł, jak w jego sercu wzbie­ra żal.

– Za­cze­kaj, Bu­ria­szu – po­pro­sił.

Wie­śniak za­marł w pół ruchu, ner­wo­wo obej­rzał się za sie­bie. Widać było, że ma ocho­tę za­koń­czyć tę roz­mo­wę, ulot­nić się ze wzgó­rza, które uwa­żał za prze­klę­te. Ale zo­stał.

– Przy­szły mąż Nin… Czy to dobry czło­wiek? – Harba sta­rał się zadać to py­ta­nie obo­jęt­nym tonem, ale sam sły­szał, że mu się to nie udało.

– Oczy­wi­ście! – Go­rącz­ko­wo za­pew­nił Bu­riasz. – Dobry go­spo­darz, zadba o nią i o dzie­ci.

– Do­brze. Po­cze­kaj tu jesz­cze przez chwi­lę. Słusz­nym jest, by Nin otrzy­ma­ła ode mnie po­da­rek z oka­zji ślu­bo­wa­nia.

Bu­riasz za­czął pro­te­sto­wać, tłu­ma­cząc się pil­ny­mi obo­wiąz­ka­mi, ale Harba nie zwra­cał na to uwagi. Ru­szył w głąb sank­tu­arium, by po ja­kimś cza­sie wró­cić, tasz­cząc na­rę­cze ukwie­co­nych ga­łę­zi aka­cji. Zdu­mie­nie ma­lu­ją­ce się na twa­rzy Bu­ria­sza było nie­mal ko­micz­ne.

– Pro­szę. Ude­ko­ruj­cie tym dom, na dobrą wróż­bę dla przy­szłych mał­żon­ków. Niech im się darzy. Prze­każ pro­szę Nin moje naj­lep­sze ży­cze­nia. – Zdo­łał jakoś wy­po­wie­dzieć te słowa, nie na­sy­ca­jąc ich jadem i go­ry­czą, które wy­peł­nia­ły mu serce. Ro­zu­miał, że tak być musi, że to było nie­unik­nio­ne. Jed­nak w duszy Harba łkał z żalu, że po raz ko­lej­ny z jego życia znika ktoś mu bli­ski. Że znów zo­sta­je po­rzu­co­ny. Że znów bę­dzie sam. Za­sta­na­wiał się, ile jesz­cze razy zdoła to znieść, nim coś w nim umrze do końca.

Choć potem bar­dzo się tego wsty­dził, w tam­tej chwi­li z ca­łe­go serca nie­na­wi­dził Nin. Za to, że ją po­ko­chał, a teraz mu­siał stra­cić.

Tak jak Isz­ta­ri. Jak Ga­mi­la.

Jak wszyst­kich.

 

**

 

Za­sko­czy­li wie­śnia­ków cał­ko­wi­cie. Za­sko­czy­li nawet jego, choć co dzień ich wy­pa­try­wał. Mu­sie­li je­chać nocą, a w ciągu dnia obo­zo­wać, skry­ci wśród skał. Kiedy do­strzegł, że się zbli­ża­ją, było już zbyt późno, by co­kol­wiek zro­bić. Zda­wa­ło się, że wy­plu­ła ich sama zie­mia. Wpa­dli do wio­ski w peł­nym ga­lo­pie, zanim jej zdu­mie­ni miesz­kań­cy choć­by spró­bo­wa­li za­mknąć bramę. A potem za­czę­ła się rzeź.

Krew bry­zga­ła na ścia­ny domów i płót­no na­mio­tów. Tu i ów­dzie ktoś sta­wał do walki, jed­nak więk­szość po pro­stu ucie­ka­ła bez­ład­nie, pró­bu­jąc kryć się przed ści­ga­ją­cą ich śmier­cią. Bo­jo­we okrzy­ki ban­dy­tów mie­sza­ły się z wrza­ska­mi mor­do­wa­nych.

Harba po­rwał włócz­nię. Uznał, że nie ma czasu na wkła­da­nie zbroi, po­pę­dził więc w kie­run­ku bramy w samej tu­ni­ce.

Sta­nął w otwar­tych wro­tach i cze­kał. Krzy­ki sta­wa­ły się coraz częst­sze, coraz bar­dziej roz­pacz­li­we.

Czuł nie­mal, jak jego serce pęka, roz­dar­te przez ko­tłu­ją­ce się w nim uczu­cia. Chciał ru­szyć na pomoc. Obro­nić Nin, jej sio­stry i braci, jej matkę i ojca. I in­nych człon­ków ple­mie­nia. Po­mścić tych, któ­rych na­past­ni­cy zdą­ży­li już za­mor­do­wać. Uka­rać prze­klę­tych dzi­ku­sów za całe cier­pie­nie, za wszyst­kie ofia­ry, za upa­dek Htot, za to, że tacy jak oni po­grze­ba­li jego pięk­ny, wspa­nia­ły świat. Chciał ra­to­wać niewinnych, za­cho­wać reszt­ki tego, co dobre w tym bez­boż­nym świe­cie, ale też za­bi­jać, ską­pać się w krwi, miaż­dżyć czasz­ki i wrzesz­czeć, aż wy­rzu­ci z sie­bie cały mrok i gniew.

Jed­nak miał obo­wią­zek. Mu­siał chro­nić świą­ty­nię. Nawet za cenę swo­je­go życia. Nawet za cenę swo­jej duszy. Nie mógł po­rzu­cić po­ste­run­ku. Jeden krok za bramę, a nie bę­dzie już po­wro­tu. Utra­ci wszel­kie łaski, bez któ­rych nie zdoła już wy­peł­niać swo­jej misji. Co gor­sza, ban­dy­ci mo­gli­by wy­ko­rzy­stać jego nie­obec­ność i do­stać się do pod­zie­mi. A wtedy wszyst­kie te lata, całe po­świe­ce­nie, cała ta śmierć – wszyst­ko to po­szło­by na marne.

Stał tak przez cały dzień i przez całą noc. Słu­cha­jąc wrza­sków i wy­krzy­ki­wa­nych bła­gań. Ohyd­nych śmie­chów, nio­są­cych się echem w ciem­no­ści. Ob­ser­wu­jąc z wy­so­ka rzeź, gwał­ty i plą­dro­wa­nie. Wdy­cha­jąc dymy z pa­lo­nych domów.

Sześć osób zdo­ła­ło uciec gra­san­tom i do­trzeć do świą­ty­ni. Nie było wśród nich Nin ani ni­ko­go z jej ro­dzi­ny. Być może byli też tacy, któ­rzy zdo­ła­li się skryć gdzieś wśród ruin. Mu­siał mieć taką na­dzie­ję.

Cały czas bła­gał w duchu bogów, by ban­dy­ci we­szli na górę. By spró­bo­wa­li ogra­bić sank­tu­arium. By miał szan­sę choć po­mścić tych, któ­rym nie był w sta­nie pomóc. Ale żaden z na­past­ni­ków nie po­ja­wił się u bramy. Mógł tylko pa­trzeć z da­le­ka, wsłu­chu­jąc się w niemy wy­rzut szóst­ki oca­la­łych.

O po­ran­ku ban­dy­ci ode­szli, za­bie­ra­jąc ze sobą zwie­rzę­ta i zra­bo­wa­ne przed­mio­ty. A także kilka ko­biet, pro­wa­dzo­nych na ar­ka­nach za wiel­błą­da­mi. Harba przy­pa­try­wał się im przez lu­ne­tę. Nin nie było wśród nich. Za­la­ła go wsty­dli­wa ulga. Wciąż mógł się łu­dzić.

Oca­la­li z po­gro­mu wy­szli ze świą­ty­ni bez słowa, po­grą­że­ni w żalu gra­ni­czą­cym ze stu­po­rem. Wi­dział, jak spo­śród ruin wy­ła­nia się kilku in­nych. Wciąż i wciąż szu­kał wzro­kiem zna­jo­mej drob­nej syl­wet­ki, ale jej nie znaj­do­wał. Bła­gał bogów, by dziew­czy­na była bez­piecz­na, by ja­kimś cudem prze­trwa­ła ma­sa­krę. Od­po­wie­dzi jed­nak nie było.

Kilka dni póź­niej ci, któ­rzy prze­ży­li, opu­ści­li wieś. Przez cały ten czas nikt nie wszedł na górę, więc Straż­nik mógł je­dy­nie bier­nie ob­ser­wo­wać, jak pa­ku­ją reszt­ki żyw­no­ści i to, co po­zo­sta­ło z ich do­byt­ku, po czym wy­ru­sza­ją w drogę. Chciał mieć na­dzie­ję, że znaj­dą gdzieś lep­sze życie, ale czuł je­dy­nie żal.

Na jego oczach Htot po raz ko­lej­ny umie­ra­ło.

 

***

 

– Głu­pia dzie­wu­cha – mam­ro­cze Straż­nik. – Mó­wi­łem jej prze­cież. Mó­wi­łem po wie­lo­kroć. Ucie­kaj do świą­ty­ni. – Otrzą­sa się ze wspo­mnień, ni­czym czło­wiek strze­pu­ją­cy z sie­bie pył po burzy pi­sa­ko­wej. Ma wra­że­nie, jakby wy­nu­rzał się z płyt­kie­go grobu. Po raz pierw­szy od dawna czuje, jak jego bez­piecz­na ru­ty­na chwie­je się. Spo­glą­da na trzy­ma­ne w dło­niach wia­dro wody, być może zdzi­wio­ny jego obec­no­ścią. Potem po­wo­li prze­no­si spoj­rze­nie na krzak akcji, to­czą­cy walkę o każdą krzty­nę wil­go­ci. Czuje, jak drżą mu dło­nie, kilka kro­pel pry­ska na spie­czo­ny grunt, moczy mu buty. Od­głos bło­go­sła­wio­nej wody pa­da­ją­cej na zie­mię wy­ry­wa go ze stu­po­ru.

– Mar­no­traw­stwo! – mru­czy pod nosem. – Mam pracę do wy­ko­na­nia.

Od­cho­dzi z ku­błem na dzie­dzi­niec i wy­le­wa wodę na zdo­bią­cą go mo­zai­kę. Pada na klęcz­ki i po­wol­ny­mi, okręż­ny­mi ru­cha­mi szo­ru­je, aż płyt­ki od­zy­sku­ją żywe ko­lo­ry. Aż sym­bol Aaghu znów jest wi­docz­ny w swo­jej peł­nej kra­sie.

 

***

 

In­tru­zi wcho­dzą do świą­ty­ni, kiedy słoń­ce za­czy­na już z wolna zni­żać się ku za­chod­nie­mu ho­ry­zon­to­wi. Ob­ser­wo­wał ich dys­kret­nie z murów, kiedy roz­bi­ja­li obóz u pod­nó­ża scho­dów pro­wa­dzą­cych do sank­tu­arium. Więk­szość po­ran­ka spę­dzi­li na mysz­ko­wa­niu w ru­inach Htot, potem na jakiś czas zgro­ma­dzi­li się w obo­zie. Teraz kilku pnie się tutaj.

Po­zo­sta­li do­no­si­li mu o każ­dym ruchu bez­boż­ni­ków, odkąd ci wkro­czy­li na świę­tą zie­mię. Straż­nik sta­nął pod drzwia­mi, wła­snym cia­łem gro­dząc obcym do­stęp do pod­zie­mi. Wie, że nie ma moż­li­wo­ści, by pod­kra­dli się nie­po­strze­że­nie, ale woli nie ry­zy­ko­wać. Trwa więc na po­ste­run­ku, nie­ru­cho­my i nie­po­ru­szo­ny. Czeka, śle­dząc po­wo­li prze­su­wa­ją­ce się cie­nie, ści­ska­jąc w gar­ści tępą włócz­nię, ob­ło­żo­ny roz­ła­żą­cą się w szwach zbro­ją, wsłu­cha­ny w ra­por­ty Po­zo­sta­łych. Go­to­wy do walki. Go­to­wy wy­peł­nić swój obo­wią­zek. Jak za każ­dym razem.

W końcu ostroż­nie prze­kra­cza­ją sy­pią­cy się łuk bramy. Czte­rech z przo­du to ty­po­we oprysz­ki, w rę­kach trzy­ma­ją włócz­nie, mie­cze i tar­cze, noszą me­ta­lo­we na­pier­śni­ki, na­go­len­ni­ki i kar­wa­sze. Piąty, idący z tyłu, od­sta­je od resz­ty. Siwy, po­marsz­czo­ny, nie nosi pan­ce­rza, w rę­kach trzy­ma je­dy­nie długi kij.

Wódz ka­ra­wa­ny? Prze­wod­nik? – za­sta­na­wia się Straż­nik. Ale tak na­praw­dę nie ma to zna­cze­nia. Ważne jest je­dy­nie, że sta­rzec nie sta­no­wi więk­sze­go za­gro­że­nia.

In­tru­zi roz­glą­da­ją się po dzie­dziń­cu, ale nie za­uwa­ża­ją Straż­ni­ka, jego syl­wet­ka zlewa się z bu­ry­mi ścia­na­mi i wszech­obec­nym pia­skiem. Są zresz­tą zbyt pod­eks­cy­to­wa­ni wi­do­kiem stud­ni, traj­ko­czą do sie­bie jak stado małp w ję­zy­ku, w któ­rym Straż­nik z tru­dem roz­po­zna­je od­le­głe­go po­tom­ka wła­snej mowy. Do­pie­ro po chwi­li jeden zwra­ca uwagę na czy­ste, nie­daw­no umyte ka­mie­nie mo­zai­ki. Mo­men­tal­nie zbi­ja­ją się w na­je­żo­ną ostrza­mi grupę. Widać, że wal­czy­li już razem. War­tow­nik, wciąż cichy i nie­ru­cho­my, oce­nia ich, bada po­sta­wy, szuka sła­bych stron. Nie ma to wiel­kie­go zna­cze­nia, wynik star­cia i tak jest prze­są­dzo­ny. Ale bo­skie przy­ka­za­nia uczą, by za­wsze sta­rać się po­znać swego wroga przed walką.

W końcu go do­strze­ga­ją. Znów pod­no­szą krzyk w swoim wrza­skli­wym, nie­zro­zu­mia­łym na­rze­czu. Groty włócz­ni i ostrza mie­czy kie­ru­ją się w jego stro­nę. Robi w ich ku nim dwa po­wol­ne kroki.

– Opuść­cie to świę­te miej­sce! – na­ka­zu­je zgod­nie ze zwy­cza­jem. Stara się na­sy­cić głos gnie­wem, któ­re­go nie czuje. Na­peł­nić ob­cych lę­kiem, choć nie pa­mię­ta już, co to zna­czy się bać. – Odejdź­cie, wy, któ­rzy nie no­si­cie w sercu Aaghu! Al­bo­wiem nie je­ste­ście godni od­dy­chać tym po­wie­trzem, dep­tać bu­ta­mi tej ziemi, pić wody ni grzać się przy ogniu!

Nie ro­zu­mie­ją go, oczy­wi­ście. Ale oby­czaj daje im prawo do ostrze­że­nia. Wska­zu­je więc roz­ka­zu­ją­co na bramę, mó­wiąc:

– Precz!

Przez chwi­lę mru­czą coś do sie­bie, nie­zde­cy­do­wa­ni. W końcu jeden z oprychów, zapewne przywódca, wychodzi z grupy, czuj­ny i spię­ty jak hiena na te­ry­to­rium lwa, po czym szyb­kim ge­stem po­ka­zu­je na sie­bie, swo­ich to­wa­rzy­szy, potem zaś na stud­nię. Udaje, że pije ze sku­lo­nych dłoni. Sze­ro­kim ge­stem obej­mu­je znów całą grupę, po czym kiwa w kie­run­ku bramy.

Strażnik nie zwraca uwagi na tę pantomimę. Obcy muszą zrozumieć, że tu nie ma miejsca na targi. Że albo będą posłuszni, albo ich ciała zostaną zrzucone z murów. Rusza powoli w ich kierunku. Daje im czas na podjęcie decyzji. Widzi, jak strzelają dookoła oczami, jak spoglądają nerwowo na cembrowinę, chciwie oblizując wargi. Chwilę później ich dowódca coś krzyczy. Starzec zaciska dłonie na kiju, cofa się kilka kroków, zaczyna mruczeć coś pod nosem. Strażnik go ignoruje, choć szeptem nakazuje Pozostałym, by mieli na niego oko. Reszta grasantów rozprasza się. Dwóch – jeden niski, łysy i drugi, o włosach wystrzyżonych w czub – odchodzi na lewo, trzeci, masywny, niemal gruby – na prawo. Ten, który wcześniej odgrywał scenkę, zostaje pośrodku, uderza mieczem o tarczę, krzyczy coś w swoim barbarzyńskim narzeczu, prowokuje Strażnika do ataku. A Strażnik atakuje.

Ale nie naprzód, w lewo.

Dwa kroki i już jest koło Łysego, widzi, jak oczy tamtego rozszerzają się ze zdumienia. Markuje pchnięcie w twarz, a kiedy obcy odruchowo unosi tarczę, opuszcza grot i dźga prosto w nieosłonięte udo. Jasnoczerwona krew tryska z rany, wróg pada jak podcięty, wrzeszcząc coś niezrozumiałego. Towarzysze Łysego również wrzeszczą, ruszają, by go pomścić. Strażnik wyrywa grot z ciała powalonego, osłania się tarczą przed włócznią Czubatego, a potem gwałtownie dźga tylcem broni w twarz Grubego, który próbuje zajść go od pleców. Tamten klnie, zaczyna na oślep wymachiwać mieczem, licząc na łut szczęścia. Ale Strażnika już tam nie ma. Wymyka się spod ostrza, błyskawicznie naciera na dowódcę. Uderza mocno, na wprost, zbyt szybko, by tamten zdążył się zastawić. Włócznia uderza w napierśnik z siłą dostateczną, by wgiąć blachę, ale tępy grot nie daje rady przebić zbroi. Spracowane drzewce w końcu się poddaje, pęka niczym sucha gałąź.

Intruz nie traci chwili. Dźga mieczem prosto w brzuch Strażnika, ten jednak zbija cios trzymanym w ręku złomkiem, tak że klinga, miast przebić na wylot, rani go jedynie w bok. Draśnięcie niegodne uwagi.

A jednak… Strażnik czuje coś niezwykłego. Coś jednocześnie niemal obcego i obrzydliwie znajomego. Ból. Rana boli. Niepokalany sapie ze zdumienia. Ale nie ma teraz czasu na roztrząsanie tego dziwu, bo dowódca zamierza się już do kolejnego ciosu. Strażnik przerywa mu, błyskawicznie uderza rantem tarczy w twarz intruza, który w ostatnim momencie zasłania się tarczą. Impet ciosu jest jednak na tyle duży, by odepchnąć go, dać Strażnikowi trochę przestrzeni. Odrzuca resztki włóczni i woła:

– Broń!

Pozostali błyskawicznie porywają miecz powalonego wroga i podają mu go do ręki. Intruzi, jeszcze przed momentem gotowi rzucić mu się do gardła, widząc to wyraźnie tracą rezon, co pozwala Strażnikowi odzyskać inicjatywę. Naciera w prawo, zabija Grubego nim ten zdąży wyjść z szoku, rozrąbuje mu szyję jednym ciosem. Potem odwraca się, tnie Czuba z góry, ten jednak przyjmuje cios na tarczę, spycha ostrze Strażnika w bok i próbuje go dźgnąć pod pachę. Strażnik odskakuje, zamiast kontrować przyskakuje do skradającego się od tyłu dowódcy. Markuje cięcie z dołu, ale tamten nie daje się nabrać, paruje podstępne uderzenie w brzuch.

Coś jest nie tak. Bardzo nie tak.

Strażnik czuje, jak jego ruchy zwalniają. Mięśnie mu płoną, nie może złapać tchu. Męczy się. Jak zwyczajny śmiertelnik.

Rytuał przestał działać.

Nagle, z przerażeniem, spogląda na starca, który cały czas wbija w niego oczy, mruczy coś pod nosem. A potem, sam nie całkiem wiedząc czemu, zrywa się, by przebić go mieczem.

Ale tamci dwaj nie zamierzają mu na to pozwolić.

Dowódca wykorzystuje dekoncentrację Strażnika, tnie go szybko, w łydkę. Czub przyskakuje z drugiej strony, dźga włócznią prosto w szczelinę w zbroi Strażnika. Ten krzyczy, opada na kolana. Dziko, chaotycznie wymachuje mieczem, starając się odepchnąć od siebie przeciwników, zyskać trochę czasu, by się pozbierać. Ale jego ruchy zwalniają jeszcze bardziej. Rękojeść wyślizguje mu się z palców, które nagle stały się sztywne, jak wystrugane z drewna. Pada na plecy. Widzi nad sobą niewyraźne sylwetki intruzów.

– Bądźcie przeklęci – charczy w ich kierunku, ale oni oczywiście nic nie rozumieją.

A potem zapada ciemność.

 

***

 

Sipa jęczy bo­le­śnie, kiedy Du­mu­zi za­ci­ska opa­tru­nek. Potem wy­ko­nu­je na próbę kilka ostroż­nych ru­chów. Żebra bolą, ale może od­dy­chać.

– Su­kin­syn! – klnie pod nosem. – Szyb­ki był. Gdyby nie zbro­ja, na­dział­by mnie jak kur­cza­ka na rożen.

– Ta, nie­wie­le zbra­kło. Szko­da, że Naddu i Alal­gar nie mieli tyle szczę­ścia. – Medyk zerka na le­żą­ce nie­opo­dal, na­kry­te płasz­cza­mi zwło­ki.

– Ta, cho­ler­na szko­da. – Na­jem­nik rzuca okiem w niebo. Kie­dyś po­dob­no lu­dzie wie­rzy­li, że po śmier­ci od­cho­dzi się wła­śnie gdzieś tam, by żyć wiecz­nie w do­sko­na­łym kró­le­stwie. By­ło­by miło. Mógł­by po­dzię­ko­wać po­le­głym to­wa­rzy­szom, raz jesz­cze ich uści­skać. Wy­słu­chać głu­pich prze­chwa­łek o ko­bie­tach, które po­sie­dli, i wro­gach, któ­rych po­wa­li­li.

Otrzą­sa się z ma­rzeń. Przy wie­czor­nym ogni­sku wy­pi­ją za ich imio­na. Dzię­ki po­świę­ce­niu tej dwój­ki będą mieli czym – stud­nia na dzie­dziń­cu oka­za­ła się sucha, ale druga, zna­le­zio­na na ty­łach po­zwo­li im na­peł­nić brzu­chy i bu­kła­ki świe­żą wodą, na­po­ić wiel­błą­dy. Da im szan­sę na od­na­le­zie­nie drogi przez pu­sty­nię.

Zwra­ca spoj­rze­nie ku pod­pie­ra­ją­ce­mu się na kiju mę­dr­cowi, wpa­trzo­ne­mu w drzwi, któ­rych pil­no­wa­ło to coś.

– Muszę ci to oddać, Ka­by­ze­sie. Gdyby nie ty, by­ło­by po nas. Do de­mo­nów, ten by­dlak le­d­wie zwró­cił uwagę, kiedy dźgnąłem go mie­czem. Co to w ogóle było? Bo prze­cież nie czło­wiek.

– To, pro­szę was, był edim­mu – od­po­wia­da w za­my­śle­niu mag. – Ktoś dał mu wiel­ką siłę i od­por­ność na ciosy, ale za cenę jego duszy, na wieki uwię­zio­nej w tych mu­rach. Udało mi się roz­pleść ten czar, ode­słać go na spo­czy­nek.

– No i pokój z nim, prze­klę­tym wy­na­tu­rze­niem. – Sipa splu­wa, zmie­nia temat: – Je­steś pe­wien, że po­win­ni­śmy otwie­rać te drzwi? Kto wie, co znaj­dzie­my po dru­giej stro­nie. Może tam być wię­cej tych ca­łych edim­mu.

– Chcę spraw­dzić, co jest w środ­ku. Skoro ktoś wy­ko­rzy­stał tak po­tęż­ną magię, by je chro­nić, po dru­giej stro­nie musi być coś war­te­go uwagi.

Du­mu­zi kręci z re­zy­gna­cją głową, Sipa mru­czy pod nosem klą­twę. Nie ośmie­la się jed­nak od­mó­wić ma­go­wi.

Ude­rze­nia młota bez trudu roz­bi­ja­ją sko­ro­do­wa­ne, sta­ro­żyt­ne zamki. Echa razów po­wo­li gasną wśród mar­twych, opusz­czo­nych ścian daw­nej… twier­dzy? Za­pew­ne, uzna­je Sipa. Cho­ciaż te wszyst­kie po­są­gi i zdo­bie­nia, wciąż jesz­cze wi­docz­ne tu i ów­dzie po­mi­mo zwa­łów pia­chu i znisz­czeń po­czy­nio­nych przez czas, wy­da­ją się nie na miej­scu. Czyż­by to była jedna z le­gen­dar­nych świą­tyń? Dom ja­kie­goś za­po­mnia­ne­go boga? Ru­sza­ją w kie­run­ku mrocz­ne­go otwo­ru drzwi do pod­zie­mi. Z wnę­trza wieje chło­dem, wy­wo­łu­ją­cym ciar­ki na spie­czo­nej skó­rze przy­by­szów.

– Za­pa­lić łu­czy­wa – mówi Sipa, sta­ra­jąc się stłu­mić na­ra­sta­ją­cy nie­po­kój. – Scho­dzi­my po­wo­li, trzy­ma­my się razem. Oczy do­oko­ła głowy, nie wiemy, co jest na dole.

 

***

 

– Prze­klę­ty pech! – W gło­sie Ka­by­ze­sa wy­raź­nie brzmi roz­go­ry­cze­nie.

Na­jem­ni­cy, upa­pra­ni ku­rzem i pa­ję­czy­na­mi, nie ko­men­tu­ją. Na dole nie było złota ani sre­bra, nie było klej­no­tów ani nawet cen­nych mebli czy zdo­bień. Je­dy­nie ka­mien­ne re­ga­ły wy­peł­nio­ne zwo­ja­mi, dzie­siąt­ka­mi i set­ka­mi zwo­jów, dla któ­rych czas i myszy nie były ła­ska­we.

– Z fak­ta­mi trud­no się kłó­cić, magu – bąka Sipa. Na po­le­ce­nie Ka­by­ze­sa wy­nie­śli z pod­zie­mi po na­rę­czu pism, z któ­rych mag pró­bo­wał teraz coś wy­czy­tać. Ewi­dent­nie szło mu nie­spo­ro.

– Prze­klę­te szkod­ni­ki – war­czy sta­rzec. – Nie­wie­le idzie z tego zro­zu­mieć.

– Zo­staw­my to, szko­da za­cho­du. Nawet na opał to to się nie na­da­je. – Sipa z re­zy­gna­cją macha ręką. – Nie po­szczę­ści­ło się, trud­no. Grunt, że zna­leź­li­śmy wodę.

Ka­by­zes wzdy­cha, ale z ocią­ga­niem kiwa głową.

Kilka dni póź­niej na­jem­ni­cy od­cho­dzą. Po­cho­wa­li swo­ich zmar­łych pod pia­ska­mi. Po dłu­giej dys­ku­sji wy­ko­pa­li rów­nież grób dla Straż­ni­ka. W świą­ty­ni znów sły­chać było je­dy­nie świst wia­tru i sze­lest pia­sku ocie­ra­ją­ce­go się o ka­mie­nie. Jedno i dru­gie po raz pierw­szy od dawna za­pu­ści­ło się w mrok pod­zie­mi, gdzie w dzie­siąt­kach wy­ku­tych w pia­skow­cu nisz spo­czy­wa­ły ty­sią­ce za­pi­sa­nych za­ka­za­ną mą­dro­ścią zwo­jów, po­wo­li, po­wo­lut­ku zmie­nia­ją­cych się w proch.

Koniec

Komentarze

Hej 

Bardzo fajnie napisana historia. Podobała mi się bardzo relacja strażnika z dziewczyną przynoszącą mu jedzenie. Bardzo fajnie też wyszła motywacja bohatera, co nim kierowało i czemu tak uparcie trwał na stanowisku, ten wątek daje też okazje do zastanowienia się nad moralnością strażnika ale w to już nie będę się zagłębiał :).

Co trochę mniej mi się podobało to ilość tekstu potrzebna do przedstawienia historii, która nie jest właściwie tak zawiła, by się aż tak rozpisywać, przez co opowiadanie chwilami dłużył mi się. Za to dodam, że jest napisany sprawnie więc nie było jakiegoś strasznego problemu by przebrnąć przez niektóre moim zdaniem zbyt rozwleczone wątki. 

No i końcówka napisana już z innej perspektywy fajnie zamyka całość :) 

Pozdrawiam 

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Witaj.

Wzniosły, patetyczny ton świetnie dodaje uroku fabule Twojego opowiadania. Idealnie opisujesz sceny walki oraz emocje Strażnika. Wspomnienia oraz to, co przeżywał teraz, były wstrząsającymi wydarzeniami. Choć można zrozumieć gniew odchodzącej żony, wielki szacunek trzeba oddać wieloletniemu trwaniu Harby na posterunku świątyni.

 

Ze spraw technicznych potknęłam się na zdaniu, które prawdopodobnie nie ma jakiejś części:

Ze stęknięciem opada na kolana, dotyka czołem posadzki i czym wznosi modły (…).

Podobnie te dwa:

Odsunął się i wyciągnął ku niej rękę z dzbanem. Wybiła mu je z ręki.

Tu zauważyłam usterkę interpunkcyjną:

Sam już od dawna nie jada, Pozostali rzecz jasna również nie potrzebują pokarmu.

 

Parę razy mignęły mi powtórzenia, np.:

To mogą to być jacyś zbłąkani kupcy.

 

Zdarzyły się również literówki, np.:

Ze wszystkich sił modle się do Uura-Ga, by dał ci siłę i chronił od ciosów, ale…

 

Pozdrawiam serdecznie, klik. :)

Pecunia non olet

Oj, wybaczcie poślizg, nie spodziewałem się, że tak szybko ktoś się przebije przez tą cegłę.

 

Bardjaskier

Cieszę się, że podobały się elementy tekstu, na których bardzo mi zależało.

Co trochę mniej mi się podobało to ilość tekstu potrzebna do przedstawienia historii, która nie jest właściwie tak zawiła, by się aż tak rozpisywać, przez co opowiadanie chwilami dłużył mi się. Za to dodam, że jest napisany sprawnie więc nie było jakiegoś strasznego problemu by przebrnąć przez niektóre moim zdaniem zbyt rozwleczone wątki. 

Historia nie miała być w zamyśle główną atrakcją tego tekstu, to raczej opowiadanie o bohaterach i emocjach. Co nie znaczy, że nie zgadzam się z zarzutem – tekst oczywiście jest długi. Będę wdzięczny, jeżeli dasz znać, które wątki najbardziej ci się wlekły.

 

bruce

Cieszę się, że ton i emocje zagrały. Dziękuję również za odłowienie baboli.

wielki szacunek trzeba oddać wieloletniemu trwaniu Harby na posterunku świątyni.

Hm… Tu mam trochę zgryz, bo zupełnie nie o taki odbiór mi chodziło. Harba jest człowiekiem, który wszystko poświęcił swojej “pracy” – stracił przez nią żonę, przybraną córkę, zdrowe zmysły i ostatecznie życie – a wszystko na darmo. To miał być tekst o tym, że czasem lepiej odpuścić, bo uparta odmowa przyznania się do porażki stopniowo niszczy człowieka.

Co nie znaczy, że twoja interpretacja jest “zła” – jeżeli tekst wywołuje takie odczucia, to je wywołuje, nie ma z tym dyskusji. Po prostu nie taki był zamysł. Będę miał o czym myśleć.

Hej 

None

 

Na pewno początek do chwili pojawienia się dziewczyny. Oczywiście początek się nie dłuży bo zaczynamy dopiero lekturę :) ale przeciąganie opisów z początku na pewno wpływa, na zainteresowanie dalszą częścią tekstu. 

Opis wydarzeń z przeszłości strażnika. Tam to co jest najistotniejsze, to rytuał, zabicie przyjaciela i relacja z rodziną, tego bym nie ruszał i postarał bym się jak najwięcej z oblężenia miasta wpleść właśnie w te wątki. 

Od chwili gdy ojciec dziewczyny przekazuje strażnikowi, że ta już nie będzie go odwiedzać nic bym nie ruszał :)

 

Nie chcę też wskazywać konkretnych fragmentów tekstu, bo sam pewnie czujesz najlepiej, które z nich budują historię, a których możesz się pozbyć bez szkody dla opowiadania :). Ale generalnie w tych obszarach, które wymieniłem wyżej szukał bym okazji do skrócenia opowieści :). 

 

 

“Bardjaskier

Cieszę się, że podobały się elementy tekstu, na których bardzo mi zależało.” 

 

I ja się cieszę, że je wyłapałem :D To zresztą Twoja zasługa bo w umiejętny sposób zwracasz uwagę czytelnika na właściwe elementy, które budują całą historię :). 

 

 

 

Pozdrawiam 

 

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Wiesz, None, Harba powtarzał słowa o konieczności trwania tu i zawsze, o swoim obowiązku, dla którego poświecił tak wiele i dopuścił się tak strasznych czynów, że nie miałam innego wyjścia i tak to właśnie odebrałam. :) Nie wiem, czy bym umiała wytrwać podobnie i wytrzymać aż tyle. :) 

I ja dziękuję, pozdrawiam. :) 

Pecunia non olet

Pobetowo.

Tekst jest długi jak karawana i powolny jak podróż przez pustynię, jednak wciąga – szczególnie po poprawkach ;). Gęsty klimat dawnych czasów przebija się z każdego zdania, a postać bohatera wzbudza zarówno podziw, jak i niechęć. Strażnik trwa na posterunku do końca, nie potrafi odejść i poświęca na ołtarzu obowiązku rodzinę oraz życie. Współcześnie powiedziałbym “pracoholizm”, ale to nie do końca oddaje charakter Harby.

Cieszę się, że poprawki zdynamizowały opowiadanie i wygładziły pewnej niejasności.

Bardzo dobra robota.

Bardjaskier

Dzięki wielkie, to cenne informacje.

 

bruce

Wiesz, None, Harba powtarzał słowa o konieczności trwania tu i zawsze, o swoim obowiązku, dla którego poświecił tak wiele i dopuścił się tak strasznych czynów, że nie miałam innego wyjścia i tak to właśnie odebrałam. :)

Jakoś musiał to sobie racjonalizować. ;) Ale oczywiście masz rację, to wpływa na odbiór.

 

Zanais

Dzięki wielkie za miłe słowa i raz jeszcze wielkie dzięki za betę – z takimi redaktorami to aż chce się poprawiać.

Hej None Fajnie, że magłem pomóc :) Pozdrawiam

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Zgadzam się z Zanem – tekst długi, ale jednak coś się dzieje.

Straszni są ludzie, którzy za wielkie zło uznają to, czym okazało się zło. To oni sprowadzają najwięcej zła na świat. A przecież tak łatwo o szczepionkę.

Interesująca opowieść. Pewnie dałoby się ją nieco streścić, ale nie jest źle.

Fajny bohater, bo niejednoznaczny – poświęcił naprawdę wszystko, żeby dopełnić przysięgi. Ale problem w tym, że poświęcał nie tylko to, co należało do niego. Dobre zagranie.

Babska logika rządzi!

Straszni są ludzie, którzy za wielkie zło uznają to, czym okazało się zło. To oni sprowadzają najwięcej zła na świat. A przecież tak łatwo o szczepionkę.

Straszni. 

Interesująca opowieść. Pewnie dałoby się ją nieco streścić, ale nie jest źle.

Fajny bohater, bo niejednoznaczny – poświęcił naprawdę wszystko, żeby dopełnić przysięgi. Ale problem w tym, że poświęcał nie tylko to, co należało do niego. Dobre zagranie.

:)

Khaire!

 

Starożytny klimat to mój klimat, więc zacierałem ręce na tę lekturę.

Początek świetny, obchód Harby, zagadkowa działalność równie zagadkowych „pozostałych”, generalnie tajemnica unosząca się nad zapomnianą świątynią z samotnym strażnikiem – wszystko to gra, że hej, wyobraźnia pracuje na najwyższych obrotach.

Środek jednak zaczyna się dłużyć i niestety szybko odziera opowieść z tego, co w niej najsmakowitsze, to jest nieznanego. Pogaduszki z Nin, a szczególnie fabularyzowana historia upadku Htot i warty Niepokalanych, osłabiły moje zaangażowanie – efekt podania na tacy prawie wszystkich odpowiedzi. Od połowy opowiadania nie pozostaje nic innego, jak czekać ostatecznego starcia, któremu twardogłowy Harba nie podoła. Nawiasem, czy dobrze rozumiem, że strażnik spowiedział się dziewczynce z porzucenia żony i zbrodni na Gamilu? Jaka była jej reakcja i właściwa rola poza tym, żeby wysłuchała tła historii i stała się jego kolejnym wyrzutem sumienia?

Końcówka mogłaby być bardzo dobra, tyle że odkrycie tajemnicy Zła nie wybrzmiewa odpowiednio, ponieważ to nie wokół niej było budowane od początku napięcie. Jeśli drzwiami powinienem był się martwić, rozmyło się to w rozbudowanym wątku Harby, który ucina się wraz z jego śmiercią. Choć może to tylko ja nie czuję strachu ani niepewności przed ich otwarciem?

Od strony technicznej bez zarzutu, świat dopieszczony i wiarygodny w każdym calu. Przyznam natomiast, że przeszkadzał mi styl dialogów. Rozumiem, że miały brzmieć dla czytającego naturalnie, stąd ich miejscami bardzo współczesne brzmienie – obiektywnie to nie musi być wada. Do mnie to jednak nie trafia, wywala z immersji. Jak również pomysł zamiany np. „do diabła” na „do demona”, według mnie zupełnie nietrafiony. To po prostu nie brzmi.

 

Pozdrawiam,

D_D

Twój głos jest miodem... dla uszu

Starożytny klimat to mój klimat, więc zacierałem ręce na tę lekturę.

W takim wypadku możesz mieć ochotę zajrzeć do tego opowiadania – jak napisałem w komentarzu, starożytność jest tam nieco pretekstowa, ale wiele osób chwali świat, więc może i tobie się spodoba?

Środek jednak zaczyna się dłużyć i niestety szybko odziera opowieść z tego, co w niej najsmakowitsze, to jest nieznanego. Pogaduszki z Nin, a szczególnie fabularyzowana historia upadku Htot i warty Niepokalanych, osłabiły moje zaangażowanie – efekt podania na tacy prawie wszystkich odpowiedzi.

Obawiam się, że będę to musiał zrzucić na karb różnorodności gustów. Sam nie lubię opowiadań, w których trzeba się domyślać, co autor miał na myśli – a wręcz budzą one we mnie często podejrzenie, że autor sam nie jest pewien, co ma na myśli. Sam więc (raczej) takich nie piszę – o ile nie mam nic przeciwko fabułom-metaforom (co, mam nadzieję widać po powyższym tekście), to staram się zwykle, żeby po lekturze czytelnik miał jasność, co chciałem powiedzieć. Na poparcie mojej tezy dodam, że pojawiały się opinie, że początek jest najsłabszą częścią tekstu. ;) Oczywiście nie znaczy to, że twoją opinię uważam za błędną czy pozbawioną wartości – acz jest to chyba jedna z tych rzeczy, co do której po prostu nie będziemy się zgadzać. ;)

Od połowy opowiadania nie pozostaje nic innego, jak czekać ostatecznego starcia, któremu twardogłowy Harba nie podoła.

Pełna zgoda, fabuła jest raczej przewidywalna.

Nawiasem, czy dobrze rozumiem, że strażnik spowiedział się dziewczynce z porzucenia żony i zbrodni na Gamilu?

Opowieść, którą poznajemy my nie musi być tą samą, którą opowiedział Harba – nikt raczej nie opowiada historii w taki sposób. Oczywiście wniosek, że skoro my o tym wiemy, to i Nin zapewne się dowiedziała jest zrozumiały i spodziewałem się, że ktoś prędzej lub później podniesie tą kwestię. W mojej głowie tak się nie stało. Ale moje intencje to moje intencje, a co w tekście to w tekście.

Jaka była jej reakcja i właściwa rola poza tym, żeby wysłuchała tła historii i stała się jego kolejnym wyrzutem sumienia?

Była “przybraną córką”, którą Harba poświęcił na ołtarzu swojego obowiązku – a więc, jak piszesz, wyrzutem sumienia. Ale żeby ten wyrzut wybrzmiał, ich relacja musiała zostać zarysowana dość starannie.

Końcówka mogłaby być bardzo dobra, tyle że odkrycie tajemnicy Zła nie wybrzmiewa odpowiednio, ponieważ to nie wokół niej było budowane od początku napięcie. Jeśli drzwiami powinienem był się martwić, rozmyło się to w rozbudowanym wątku Harby, który ucina się wraz z jego śmiercią. Choć może to tylko ja nie czuję strachu ani niepewności przed ich otwarciem?

Nie, te drzwi to tylko rekwizyt. Owszem, pełnią rolę motywacji dla Harby, ale to tekst o nim, nie o nich. W pierwotnym konspekcie opowiadania czytelnik nie dowiadywał się nawet, co jest po drugiej stronie – ale uznałem, że byłoby to frustrujące dla części odbiorców.

Przyznam natomiast, że przeszkadzał mi styl dialogów. Rozumiem, że miały brzmieć dla czytającego naturalnie, stąd ich miejscami bardzo współczesne brzmienie – obiektywnie to nie musi być wada. Do mnie to jednak nie trafia, wywala z immersji.

Cóż, raz jeszcze powołam się na różnicę gustów. Jestem przeciwnikiem pisania podniosłym stylem tylko dlatego, że rzecz dzieje się w przeszłości.

Jak również pomysł zamiany np. „do diabła” na „do demona”, według mnie zupełnie nietrafiony. To po prostu nie brzmi.

A tu zabawna sprawa, bo akurat ta fraza uległa zmianie pod wpływem betującego, które miał podobne odczucia jak ty – że język jest zbyt współczesny. Nie piszę tego, żeby zrzucić winę na niego – bo decyzja o zmianie była moja – jednak uważam, że jest w tym pewna ironia. ;)

None, wiadomix, że wszystkim nie dogodzisz :) Wszystkie uwagi wynikają z mojego gustu czytelniczego, bo, jak pisałem, technicznie raczej nie ma się czego czepiać. Mogą się do czegoś przydać, ale nie muszą.

Sam nie lubię opowiadań, w których trzeba się domyślać, co autor miał na myśli – a wręcz budzą one we mnie często podejrzenie, że autor sam nie jest pewien, co ma na myśli. Sam więc (raczej) takich nie piszę – o ile nie mam nic przeciwko fabułom-metaforom (co, mam nadzieję widać po powyższym tekście), to staram się zwykle, żeby po lekturze czytelnik miał jasność, co chciałem powiedzieć.

Żebyśmy się dobrze zrozumieli, wcale nie sugerowałem, że lepiej byłoby nie znać całego backgroundu – wręcz przeciwnie, jest on dla tej historii kluczowy, tyle że wg mnie został ujawniony po prostu zbyt wcześnie i zbyt szczegółowo. Gdybyś do samego końca zachował przed Czytelnikiem wiedzę, co sprawia, że Harba wciąż żyje i służy i skąd się wzięli jego “pomocnicy”, być może schował go trochę w cieniu, żeby pewne rzeczy trzeba było z niego wyciągać, rozwiązywać go jak mroczną zagadkę – ja (celowo podkreślam) bawiłbym się podczas lektury pewnie trochę lepiej.

Co nie znaczy, że bawiłem się źle, to jest bardzo dobre opowiadanie.

 

A tu zabawna sprawa, bo akurat ta fraza uległa zmianie pod wpływem betującego, które miał podobne odczucia jak ty – że język jest zbyt współczesny.

To wg mnie troszkę inna kwestia – zamachnąłeś się na utartą w języku polskim frazę, która poddana modyfikacji brzmi po prostu dziwnie. Jeśli do tego świata słowo “diabeł” z jakiegoś powodu nie pasowało, uwaga betującego była imo słuszna, tyle że może lepiej sprawdziłoby się po prostu inne wykrzyknienie.

Twój głos jest miodem... dla uszu

Długie, powolne, ale wciągające. Nie dłużyło mi się. Ciekawa była postawa Strażnika, moralnie kontrowersyjna. Mimo wszystko u mnie przedstawiony w tekście przebieg wydarzeń wzbudził pewną sympatię i współczucie dla Strażnika. Taki jego los… Całość imo zasługuje na klik.

Taki los. Witaj i dzięki za komentarz!

Sympatyczne :)

Przynoszę radość :)

Cieszę się. :)

Dawno nie zdarzyło mi się czytać opowiadania tak bardzo osadzonego w jednym miejscu i tak mocno zagrzebanego we wszechobecnym piasku. A choć wszystko dzieje się tu niespiesznie, Powolne usychanie czytałam z ogromnym zainteresowaniem, niezmiernie ciekawa szczególnych kolei losu Harby.

Długość opowieści i snucie jej bez pośpiechu, pozwoliło mi należycie wczuć się w sytuację Strażnika, a finał utwierdził w przekonaniu, jak niesłusznych dokonywał wyborów i jak zła jest ślepa wiara w bóstwa, dla których największym złem tego świata jest słowo pisane.

 

– O Wielki Ojcze, panie wszystkiego, co na niebie! O gwiazdooki! Ty, który znasz wszystkie sekrety i wiesz o wszystkim, co się dzieje pod niebem! Ześlij mi, błagam, mądrość, bym mógł pewnie podążać wytyczoną przez ciebie ścieżką! Obdarz me oczy przenikliwością, by nic im nie umknęło! – Ciągnie swoje monotonne prośby jeszcze długo. → […] Obdarz me oczy przenikliwością, by nic im nie umknęło! – ciągnie swoje monotonne prośby jeszcze długo.

 

– O ile okażemy się tego godni, pomyślał, ale nie powiedział tego na głos. -> Myślenia nie rozpoczynamy półpauzą.

Proponuję: O ile okażemy się tego godni – pomyślał, ale nie powiedział tego na głos.

 

– Spoj­rza­ła mu w twarz ocza­mi peł­ny­mi łez, z twa­rzą wy­krzy­wio­ną w gnie­wie. → Czy to celowe powtórzenie?

 

Szły by prę­dzej… → Szłyby prę­dzej

 

Po­gła­dził nie­pew­nie jej włosy, nagle nie­pew­ny, jak się za­cho­wać… → Nie brzmi to najlepiej.

 

Chciał ra­to­wać życia… → Chciał ratować życie

Życie nie ma liczby mnogiej. https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Zycie;20113.html

 

ostrza mie­czy kie­ru­ją się w jego stro­nę. Robi w ich kie­run­ku dwa po­wol­ne kroki. → Nie brzmi to najlepiej.

Może w pierwszym zdaniu: …ostrza mie­czy zwracają się w jego stro­nę.  Lub w drugim: Robi ku nim dwa po­wol­ne kroki.

 

Resz­ta gra­san­tów roz­pra­sza się . → Zbędna spacja przed kropką.

 

Spra­co­wa­ne drzew­ce w końcu się pod­da­ją, pę­ka­ją ni­czym sucha gałąź. → Piszesz o jednym drzewcu jednej włóczni, więc: Spra­co­wa­ne drzew­ce w końcu się pod­da­je, pę­ka­ ni­czym sucha gałąź.

 

Rę­ko­jeść wy­śli­zgu­je mu się z pal­ców, które nagle wy­da­ją mu się sztyw­ne… → Czy to konieczne powtórzenie?

 

– Ta, cho­ler­na szko­da. → Obawiam się, że to przekleństwo, jako zbyt współczesne, nie ma racji bytu w tym opowiadaniu.

 

Zwra­ca spoj­rze­nie ku pod­pie­ra­ją­ce­mu się na kiju mę­dr­cu… → Zwra­ca spoj­rze­nie ku pod­pie­ra­ją­ce­mu się kijem mędrcowi… Lub: Zwra­ca spoj­rze­nie ku opie­ra­ją­ce­mu się na kiju mę­dr­cowi

Tu znajdziesz odmianę rzeczownika mędrzec.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Wielkie dzięki za miłe słowa oraz za łapankę – babole schwytano, związano i wywieziono nocą w nieznanym kierunku.

Bardzo proszę, None. Miło mi, że mogłam się przydać. A spętane babole zapewne spoczywają teraz pod grubą warstwą piasku. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Tam od razu grubą… Kto ma czas na kopanie babolom głębokich grobów? ;-)

Babska logika rządzi!

Po co od razu kopać, kiedy dobrze wyszkolony pustynny piasek sam wszystko przysypie?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No, popatrz, ja myślałam, że to się w lesie zakopuje…

Babska logika rządzi!

W opowiadanu None nie ma lasu, jest tylko wielka pustynia. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No, wiem, ale None mieszka w Łęczycy, a tam chyba nie ma pustyni. Ale nigdy nie byłam dobra z geografii, mogę się mylić. ;-)

Babska logika rządzi!

Nie mylisz się, Finklo, choć zdaje mi się, że babole były wywożone z opowiadania, nie z Łęczycy. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

To już chyba None musi nam wyjaśnić, gdzie babole zakopał… ;-)

Babska logika rządzi!

Obawiam się, że None tego nie wyjaśni, bo jak wspomniał: „…babole schwytano, związano i wywieziono nocą w nieznanym kierunku”. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dajmy mu szansę. Wszak nie o kierunek pytamy. ;-)

Babska logika rządzi!

Dajmy. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Gdzie zakopano babole? Na polu rzeżuchy, opodal gniazda gżegżółki, a kurhanu pilnuje wataha druhów z żółtaczką. No bo jakżeby inaczej.

Jakże to typowe dla okolic Łęczycy… ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

To gżegżółka buduje gniazda?

Babska logika rządzi!

No nie, stąd też niełatwo znaleźć odpowiednie miejsce.

Niesamowita opowieść, która kilkakrotnie wyprowadziła mnie na manowce. Myślałam przez moment, że strażnik jest duchem.

 

powolny duet grabarzy

To jest poezja. Rzuciłeś mnie na kolana tą frazą.

 

Podoba mi się zestawienie Stażnika z pozostałymi postaciami, kontrasty plastyczne i ożywcze.

 

 

Lożanka bezprenumeratowa

Dziękuję bardzo za miłe słowa i cieszę się, że fraza się spodobała – bo była na granicy wylotu z tekstu za purpurowość.

A, kurczę, nawet nie zauważyłam, że to takie długie ;) Wciągnęło. Niby nie ma wartkiej akcji (raczej jej przeciwieństwo), ale wsysa jak Twoja pustynia. Ładne studium fanatyzmu. Zwalnia z myślenia, usprawiedliwia zbrodnie, obowiązek definiuje jako ślepe podążanie za tradycją. Ale tak stworzyłeś bohatera, że no, cholera, współczułam mu. Głupi, omamiony, ale cena, którą zapłacił była olbrzymia. Koniec teoretycznie przewidywalny, bo przeczuwałam, że nic tam nie ma, ale z drugiej strony daje mocnego kopa.

Pytanko: skoro kapłanka przechowywała wiedzę podbitych ludów, nawet tę heretycką, to co takiego było zamknięte w podziemiach? Coś jeszcze starszego?

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

A, kurczę, nawet nie zauważyłam, że to takie długie ;)

Cieszy się moje serce wodolejcy.

Pytanko: skoro kapłanka przechowywała wiedzę podbitych ludów, nawet tę heretycką, to co takiego było zamknięte w podziemiach? Coś jeszcze starszego?

Wiedzę przechowywano właśnie w podziemiach, kapłanka zeszła tam i zrobiła z niej użytek w akcie desperacji. Jest to zasygnalizowane tak ledwie ledwie (w jednej ze scen ona mówiąc o zgromadzonej wiedzy muska klucze do zakazanych drzwi), więc z pewnością mogło umknąć.

– Dzikusy – warknął. – Niewdzięczne, zdradzieckie dzikusy.

– Dziwisz się im? – zapytał stojący obok Gamil-Sin, zastępca i najlepszy przyjaciel Harby. – Od pokoleń czekali na okazję, by odpłacić nam za wszystkie krzywdy.

Spojrzał na niego z twarzą wykrzywioną gniewem.

– Bronisz ich?

– Nie. Ale nie zamierzam udawać, że ich nie rozumiem.

– To miasto stało się wielkie dzięki nam! To nasze modlitwy zamieniły tę pustynną dziurę w najpiękniejszy z klejnotów! To dzięki nam te wieprze mają wodę, mają co żreć!

– Już nie. Susza trwa już ile, prawie dwa lata? A my wciąż ściągaliśmy takie same daniny. Odkąd ich podbiliśmy, stali się niewolnikami we wszystkim prócz nazwy. Nie ma sensu udawać, że było inaczej, że byliśmy dla nich dobrzy. Tak już działa ten świat. Byliśmy silni, więc nimi władaliśmy. Teraz staliśmy się słabi…

Sorki, ale ten dialog jest strasznie infodumpowy:/

Tym razem przytaszczyli ze sobą prowizoryczny taran, którym zdołali skruszyć odcinek muru

W sumie zdziwiłem się – rzadko słyszałem o taranie forsującym mury – ale konsultacja ekspercka mówi, że wszystko ok. Tylko słabe te mury musiały być w takim razie:P

Wiedział że, ostatnie dni niemal w całości spędziła w świątyni

Źle postawiony przecinek

 

Pełny komentarz jutro.

Слава Україні!

Cześć, None!

 

Z technicznych – trzeci fragment od końca jest niewyjustowany. Znalazłem kilka literówek, jakichś pozostałości po poprawkach itd. ale ogólnie rzecz biorąc jest bardzo spoko, szczególnie jeśli chodzi o taką objętość. Pod tym kątem nic negatywnie na moją ocenę nie wpływa.

Natomiast co do samego opowiadania, to jest z pewnością bardzo klimatyczne, z bardzo adekwatnym tytułem – jest powoli, jest sucho (ale nie że nie ma soczystych zdań – po prostu brakuje wody ludzikom z opowiadania – zresztą co ja Ci będę o tym mówił xP).

Mam trochę zastrzeżeń do dialogów. Niektóre, jak np. rozmowa Harba-żona są sztucznie nadęte. Mógłbym to zrzucić na karb konwencji, przebolałbym. Ale w kontraście wpadają takie frazy jak “Ta, moja też”, czy “Takiego!”. Wiadomo, że to inna rozmowa, ale ten ton i współczesne brzmienie odzierają dialogi z aury starożytnej świątyni. Jak dla mnie, stanąłeś tu w zbyt szerokim rozkroku.

Fabularnie podobała mi się zabawa czasami narracji, co pozwoliło zbudować nieco inną chronologię. Dałem radę przełknąć początkowe zmieszanie, potem okazało się, że wszystko się wyjaśnia – zapanowałeś nad moją początkową dezorientacją.

Bohater jest jeden i jest spójnie zbudowany. Całość jest zresztą studium jego samotności i oddania, może wręcz fanatyzmu. Z drugiej strony nie porwał mnie. Całość czytałem z zainteresowaniem, ale trudno kibicować takiemu typowi.

Świat udało Ci się zarysować wiarygodnie, tj. mam wrażenie, że wiesz o nim więcej niż tu napisałeś. I to zaleta, bo wszystkie informacje potrzebne do odbioru są w tekście zawarte. Pustynia, bogowie, świątynie itd. to nie do końca moje klimaty, ale nie zmęczyło mnie to.

Natomiast koniec mnie nie powalił, ani też nie zaskoczył. Jest odzwierciedleniem tytułu – przyszedł powoli i wolniutko, bez zrywów, nas z tekstu wyprowadził. Nie chcę pisać, że się zawiodłem, bo przecież nie każdy tekst musi wstrząsać, nie zawsze musi wiać dziesiątka. A jednak troszkę zabrakło mi tu mocniejszej więzi z tekstem. Przeczytałem z zainteresowaniem, to była dobra lektura, ale też taka, która nie zostawia po sobie czegoś więcej.

 

Pozdrówka!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Golodh

Sorki, ale ten dialog jest strasznie infodumpowy:/

Cóż, pada w nim trochę informacjo, to fakt. Z drugiej strony – to krótki, dość lekko (mam nadzieję) napisany fragment, więc chyba aż tak nie obciąża czytelnika tym zrzutem. No i jestem przeciwny demonizowaniu infodumpów, o ile się ich nie nadużywa. Pewnie mógłbym te informacje rozcieńczyć, rozciągnąć w tekście – ale on i tak jest chyba dość długi. ;)

Co nie znaczy, że nie uważam twojego zarzutu za słuszny lub że go lekceważę. Rozumiem, że ten fragment nie jest dla ciebie tak dobry, jak powinien być, ale moje pisarskie umiejętności nie są chyba dość duże, by go rozwiązać nie generując kolejnych.

W sumie zdziwiłem się – rzadko słyszałem o taranie forsującym mury – ale konsultacja ekspercka mówi, że wszystko ok. Tylko słabe te mury musiały być w takim razie:P

Mur był zapewne z piaskowca klejonego na glinę lub wręcz z suszonej na słońcu cegły klejonej na glinę. No i zapewne nie był zbyt wysoki, jakieś 3-4 metry.

Źle postawiony przecinek

Dzięki, wysyłam po niego panów w kominiarkach.

Pełny komentarz jutro.

Czekam w napięciu.

 

Krokus

Z technicznych – trzeci fragment od końca jest niewyjustowany.

Panowie w kominiarkach pojadą i do niego.

Mam trochę zastrzeżeń do dialogów. Niektóre, jak np. rozmowa Harba-żona są sztucznie nadęte. Mógłbym to zrzucić na karb konwencji, przebolałbym. Ale w kontraście wpadają takie frazy jak “Ta, moja też”, czy “Takiego!”. Wiadomo, że to inna rozmowa, ale ten ton i współczesne brzmienie odzierają dialogi z aury starożytnej świątyni. Jak dla mnie, stanąłeś tu w zbyt szerokim rozkroku.

Możliwe, że masz rację. Harba miał być patetyczny i nieco nadęty, pozostali bohaterowie – zwyczajni, ludzcy. Ale zarzut o nadmierną współczesność dialogów się przewija.

Bohater jest jeden i jest spójnie zbudowany. Całość jest zresztą studium jego samotności i oddania, może wręcz fanatyzmu. Z drugiej strony nie porwał mnie. Całość czytałem z zainteresowaniem, ale trudno kibicować takiemu typowi.

Nie no, absolutnie nie chciałbym, żebyś mu kibicował. W końcu przechodzi on upadek moralny, poświęcając dla swojej “pracy” zdecydowanie zbyt dużo.

Natomiast koniec mnie nie powalił, ani też nie zaskoczył. Jest odzwierciedleniem tytułu – przyszedł powoli i wolniutko, bez zrywów, nas z tekstu wyprowadził. Nie chcę pisać, że się zawiodłem, bo przecież nie każdy tekst musi wstrząsać, nie zawsze musi wiać dziesiątka. A jednak troszkę zabrakło mi tu mocniejszej więzi z tekstem. Przeczytałem z zainteresowaniem, to była dobra lektura, ale też taka, która nie zostawia po sobie czegoś więcej.

Rozumiem to w pełni, ale mogę rzec jedynie, że cóż czasem tak bywa. Tak czy inaczej ogromne dzięki za lekturę i komentarz, był pomocny.

Czekam w napięciu.

Już, już, trochę zwlekałem, ale jestem;P

 

Cóż, pada w nim trochę informacjo, to fakt. Z drugiej strony – to krótki, dość lekko (mam nadzieję) napisany fragment, więc chyba aż tak nie obciąża czytelnika tym zrzutem. No i jestem przeciwny demonizowaniu infodumpów, o ile się ich nie nadużywa. Pewnie mógłbym te informacje rozcieńczyć, rozciągnąć w tekście – ale on i tak jest chyba dość długi. ;)

Co nie znaczy, że nie uważam twojego zarzutu za słuszny lub że go lekceważę. Rozumiem, że ten fragment nie jest dla ciebie tak dobry, jak powinien być, ale moje pisarskie umiejętności nie są chyba dość duże, by go rozwiązać nie generując kolejnych.

To znaczy problemem nie jest może sam infodump, a bardziej to, że w konsekwencji dialog jest nienaturalny. Jest to zresztą w mojej opinii największa wada Twojego tekstu – właśnie dialogi. Często są nienaturalne, dziwne, generalnie mocno odstają od reszty warstwy językowej (za którą generalnie postawiłbym plus):P

Co się tyczy reszty opowiadania… Wydaje mi się, że wstęp (do wejścia pierwszej retrospekcji) był nieco przeciągnięty i trochę przez niego brnąłem (co nieco zniechęca do dalszego czytania). Z jednej strony widzę czemu tak go skonstruowałeś, z drugiej przynajmniej trochę bym się nim jeszcze pobawił:P No i później, gdy zacząłeś się cofać, czytanie zaczęło iść sprawniej.

Dużo zyskujesz za to na samej konstrukcji i rozplanowaniu tekstu. Bo masz generalnie główny motyw, który chcesz przedstawić i się go trzymasz. I w kolejnych warstwach tekstu konsekwentnie przedstawiasz coraz bardziej upór Harba-Szipaka, poświęcający w zasadzie wszystko (rodzinę, przyjaciela, towarzyszy, Nin itd.) i mocno naginający prawo, by na końcu sprawnie wszystko spuentować i pokazać absurd jego zachowania. Wydźwięk/przekaz opowiadania jest jasny:P

Poza tym wszystkie wątki są podomykane, konstrukcja szkatułkowa na plus. Ogólnie właśnie rozplanowanie tekstu to solidna robota i chyba największa jego zaleta:P Nawet jeśli ten końcowy twist nie jest tak “mocny”, jak mógłby być (i jak bywa u “klasyków”;)).

No i dlatego moja decyzja nominacyjna będzie pozytywna. Bo, mimo nawet większych wad, doceniam jak dobrze jest on przemyślany i zaplanowany, co na portalu zdarza się imho rzadko:P

Слава Україні!

Cześć!

 

Zdecydowanie kupiłeś mnie początkiem, który choć nieco przydługi, doskonale ilustruje położenie i punkt widzenia bohatera. Choć akcja rozkręca się powoli, to szybko zacząłem patrzeć na świat zmęczonymi, zapiaszczonymi oczami.

Retrospekcje i wspomnienia relacji z żoną do krótkich nie należą, ale pasują do nieco mozolnego i niespiesznego tempa opowieści. Bardzo dobrze wypada też relacja z dziewczynką, stawiając niezadane pytanie, ile razy pod świątynią ktoś się osiedlał. Umiejętnie ukazana inna skala czasu. Te aspekty zdecydowanie wyszły.

Świat przedstawiony pachnie początkami człowieka, jest spójny i niemalże realny, gdyby nie postać bohatera, która wprowadza konkretny element fantastyczny. Trochę zabrakło pociągnięcia wątków pobocznych – Nin i przyjaciel dosłownie zniknęli w którymś momencie, co z jednej strony podkreśla tragedię Strażnika ale też buduje wrażenie, że Świat kreci się wokół niego.

Ale żeby nie było tak słodko, zbudowałaś udaną scenę i przedstawiłeś ciekawą historię, którą jednak – mam wrażenie – można by równie celnie przekazać w znacznie mniejszej ilości znaków. Styl i – miejscami – “dbałość o detale” sprawiły, że całość zajęła prawie 80k znaków, sporo. Fantastyka jest, ale znowu, jak na tak długo formę jest jej niewiele, a tajemnica zza drzwi okazuje się być realna, co z jednej strony dopełnia obrazu tragedii ale z drugiej pozostawia czytelnika z pewnym niedosytem.

Dobre, klimatyczne i długie opowiadanie o służbie, motywacji i męskości – w pewnym sensie. Tyle na dziś. Nad głosem muszę się jeszcze zastanowić chwilę, postaram się odezwać jutro.

 

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Golodh

To znaczy problemem nie jest może sam infodump, a bardziej to, że w konsekwencji dialog jest nienaturalny. Jest to zresztą w mojej opinii największa wada Twojego tekstu – właśnie dialogi. Często są nienaturalne, dziwne, generalnie mocno odstają od reszty warstwy językowej (za którą generalnie postawiłbym plus):P

Zarzuty w kwestii dialogów się powtarzają – co czyni je o tyle cennymi, że będę wiedział, nad czym pracować w przyszłości. Dzięki.

Co się tyczy reszty opowiadania… Wydaje mi się, że wstęp (do wejścia pierwszej retrospekcji) był nieco przeciągnięty i trochę przez niego brnąłem (co nieco zniechęca do dalszego czytania). Z jednej strony widzę czemu tak go skonstruowałeś, z drugiej przynajmniej trochę bym się nim jeszcze pobawił:P No i później, gdy zacząłeś się cofać, czytanie zaczęło iść sprawniej.

Ten fragment jak widzę budzi mieszane odczucia. Zrzucę to na różnicę gustów.

Bo, mimo nawet większych wad, doceniam jak dobrze jest on przemyślany i zaplanowany, co na portalu zdarza się imho rzadko:P

Bardzo mnie to cieszy – bo faktycznie dużo o tym tekście myślałem.

Dzięki za komentarz, miłe słowa i cenną krytykę!

 

krar85

Zdecydowanie kupiłeś mnie początkiem, który choć nieco przydługi, doskonale ilustruje położenie i punkt widzenia bohatera. Choć akcja rozkręca się powoli, to szybko zacząłem patrzeć na świat zmęczonymi, zapiaszczonymi oczami.

No właśnie, mieszany odbiór. ;)

Trochę zabrakło pociągnięcia wątków pobocznych – Nin i przyjaciel dosłownie zniknęli w którymś momencie, co z jednej strony podkreśla tragedię Strażnika ale też buduje wrażenie, że Świat kreci się wokół niego.

Mogę zrozumieć, że to wywołuje poczucie niedosytu, ale taki był zamysł. To opowiadanie, jak słusznie zauważyłeś, kręci się wokół Strażnika, który jest osobowością bardzo egocentryczną.

Ale żeby nie było tak słodko, zbudowałaś udaną scenę i przedstawiłeś ciekawą historię, którą jednak – mam wrażenie – można by równie celnie przekazać w znacznie mniejszej ilości znaków. Styl i – miejscami – “dbałość o detale” sprawiły, że całość zajęła prawie 80k znaków, sporo.

Racja, całkowita racja. Ale to jeden z niewielu tekstów, które pisałem bez limitu nad głową. No i pozwoliłem sobie popłynąć.

Fantastyka jest, ale znowu, jak na tak długo formę jest jej niewiele, a tajemnica zza drzwi okazuje się być realna, co z jednej strony dopełnia obrazu tragedii ale z drugiej pozostawia czytelnika z pewnym niedosytem.

Co do drzwi – jak wspominałem gdzieś wcześniej, nigdy nie były one dla mnie centralnym elementem tekstu, stąd też może nie poświęciłem im tyle uwagi, ile powinienem. Co do fantastyki – jest jej niedużo, fakt. Ale kiedyś było więcej, tylko bogowie odeszli. ;)

 

No i dlatego moja decyzja nominacyjna będzie pozytywna.

Nad głosem muszę się jeszcze zastanowić chwilę, postaram się odezwać jutro.

Wait, what?

-------------Jedną pełną zdumienia wizytę w hydeparku później-------------

O… No tego jeszcze nie było. 

Na razie tylko informuję, że jestem na TAK, komentarz dostaniesz później, może jeszcze dziś, może jutro, ale pojawi się na pewno.

PS. Tytuł jest do bani. Serio, jest okropny, zdradza w pewnym stopniu los, który przypadł w udziale Harbie. Pasowałby do wiersza, pasowałby do jakiejść krótszej formy lirycznej, do tego opowiadania mi nie pasuje, pomimo tego, że pasuje do tego, o czym to opowiadanie jest ;)

 

Pozdro

Q

Known some call is air am

PS. Tytuł jest do bani. Serio, jest okropny, zdradza w pewnym stopniu los, który przypadł w udziale Harbie. Pasowałby do wiersza, pasowałby do jakiejść krótszej formy lirycznej, do tego opowiadania mi nie pasuje, pomimo tego, że pasuje do tego, o czym to opowiadanie jest ;)

Rozumiem, co masz na myśli, ale słyszę tylko, że tytuł jest liryczny i dopasowany do treści. :P No i wiesz, opowiadanie zaczyna się od przedostatniej chronologicznie sceny, więc ile tu można zdradzić. :P

Będę na TAK.

Zastanawiałam się chwilę nad tym TAK-iem, bo zgadzam się, że środek się trochę ciągnie, ale wygrał dobrze zrobiony nastrój, pomysł na historię (= fabułę) i na historię (wpisanie całości w cywilizacyjne zmiany, przemiany społeczne itd.), a także wiarygodny opis relacji między bohaterami.

ninedin.home.blog

Cześć!

 

Nieco później niż planowałem, ale jestem.

Piórkowo zagłosowałem na NIE, ale z perspektywy kilku dni zaczynam nabierać wątpliwości. Bo opowiadanie, zwłaszcza początek, zostało w głowie. Ta rutyna i sceny z wypatrywanie dymu, niby detal, ale doskonale zbudowały bohatera.

Tylko później trochę to siadło, bo na samym umiejętnym pokazaniu rutyny trudno utrzymać długo uwagę. I tutaj wchodzi kwestia pokazywania bohatera z nieco innej strony, czyli poprzez relacje. Żona, Nin, przyjaciel, wieśniacy. To wyszło dobrze, ale każda z tych relacji jest podobna, stanowi jedynie tło dla fanatyzmu (inną postawę okazuje tylko w stosunku do kapłanki). To też jest dobrze pokazuje postać, ale zajmuje masę miejsca i stanowi potwierdzenie wszystkiego, co już wiemy. No i niewiele w tym fantastyki. Ale tu wjeżdża końcówka, w której pojawia się akcja oraz nadzieja na rozwiązanie tajemnicy drzwi.

I jest nieźle, okazuje się, że “ofiara” nie poszła na marne, bo zło w podziemiach zostało pokonane przez czas, ale szczerze mówiąc liczyłem na coś bardziej fantastycznego (a tu swego rodzaju mądrość do zastosowania w realu ;-) ). Też dobrze.

Podsumowując: dobry tekst, wciągający, choć długi (miejscami zbyt długi), ale lektura dała mi masę frajdy. Do mojego TAKa zabrakło BARDZO niewiele, w każdym razie powodzenia i czekam na kolejne, równie zacne opowiadania.

 

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Hej!

 

Skoro narzekania na tytuł mam już za sobą, to może teraz przejdźmy do tego, co mi się podobało ;)

Konsekwencja – prowadzisz opowieść w sposób przemyślany, dopracowany, momentami powiedziałbym nawet, że dopieszczony. Pokazujesz na przestrzeni tych 70k znaków świat, bohatera mocno zakorzenionego w tym świecie, pokazujesz w wiarygodny sposób relacje pomiędzy protagonistą a tymi, z którymi wchodzi w interakcje. Owszem, są tutaj dłużyzny, całe fragmenty, kiedy już i tak nieśpieszne tempo siada, zwalnia do żółwiej prędkości, ale nawet przez moment nie odczułem, że cokolwiek jest zbędne.

Uważam, że częstym problemem w opowiadaniach – i nie chodzi mi tylko o te, które mamy tutaj publikowane na forum – jest zbytni pośpiech w końcówce, gonienie do finiszu, rozwiązywanie akcji i tłumaczenie czemu, po co i dlaczego. Z Twoim tekstem takiego problemu nie mam, bo przygotowujesz zakończenie od samego początku, czy to przez aktualne dla Harby wydarzenia, czy przez retrospekcje. To jest główny powód, ale przecież nie jedyny, dla którego uważam, że należy Ci się piórko.

W trakcie lektury budujesz umiejętnie klimat, dzięki któremu byłem w stanie zrozumieć Harbę, może nie akceptować jego wybory, ale być świadomym z czego one wynikały. I choć nie zgadzam się z jego działaniami, to wiem z czego one wynikały, widzę tę konsekwencję w jego myśleniu, w jego dążeniach. Harba to religijny fanatyk, ale ma dla tego fanatyzmu solidne podstawy – przecież widział cuda czynione przez bogów, wie, że to nie bajki, tylko fakty. Tylko że bogowie odeszli, a on pozostał, wierny obowiązkom, nawet za cenę przyzwoitości względem tych, którzy nie odeszli, których on sam obchodził i którzy powinni obchodzić jego. Jeśli dobrze kojarzę, to Ty jesteś None erpegowiec, aight? Kojarzysz Helma, boga obowiązku z dedekowego Faerunu? Tego, który w Czasach Niepokoju jako jedyny pozostał na straży, ponieważ Ao nie pozbawił go mocy? To Helm zabił Mystrę, kiedy z pozostałymi zdegradowanymi bogami chciała dostać się do boskich domen, bo choć Mysta była jego przyjaciółką, jedną z tych dobrych, to obowiązek był dla niego ważniejszy niż wszystko inne. I tak widzę Harbę – zafiksowanego na obowiązku, niezdolnego do zmienienia siebie i tego w co wierzy, nawet pomimo wieków, w trakcie których mógł sobie wszystko przemyśleć i dojśc do wniosku, że psu na budę taka służba, skoro ci, którym służy już dawno odeszli.

Ponad siedemdziesiąt tysięcy znaków piachu, obowiązku, samotności i trudnych decyzji napisane dobrym stylem, który zgrzytnął mi tylko w dwóch czy trzech miejscach podczas rozmów Harby z Gamilem, gdzie trochę zbyt uwspółcześniłeś język, ale to drobiazg.

Zakończenie było takie, jakiego się spodziewałem – grupka ludzi wraz z magiem zabija w końcu Harbę, bo czarodziejowi udało się zdjąć czar. W zasadzie kiedy tylko wprowadziłeś starca z laską zorientowałem się, co się stanie. Ale to nie jest zarzut, jakby co ;)

Co do końcówki, to miałem obawy, jak zakończysz temat ze złem, które było zamknięte za drzwiami. Bałem się, że walniesz tam jakąś puszke Pandory, jakieś fizyczne, metafizyczne, czy jakiekolwiek inne zło, które zostanie wypuszczone i szlus. Doczytywałem, w myślach powtarzając: “Niech on to skończy subtelnie, niech nie idzie w żaden potężny twist, niech to wszystko do siebie pasuje”. Nie zawiodłem się. Wcześniej podrzuciłeś, że społeczeństwo, które założyło Htot, podbijając inne ludy, nie niszczyło ich dziedzictwa, tylko je zachowywało. Stara wiara jest zawsze pełna zła dla tej nowej i w tę stronę poszedłeś. Cholernie dobrze pasują te zetlałe pergaminy, to nic, które się dzieje dla tych, co odpieczętowali drzwi, bo to nic dla nich, jest dla mnie – czytelnika – tym czymś, co zgrabnie dopięło całości, utrzymało klimat, wyeksponowało beznadziejność wysiłków Harby i wybrzmiało w takim samym tonie, jak wszytko to, co powiedziałeś mi wcześniej o świecie i o Harbie. Świetna robota.

No i to chyba by było na tyle a propos moich odczuć co do Twojego opowiadania :)

Pozdrawiam serdecznie

Q

Known some call is air am

krar85

Piórkowo zagłosowałem na NIE, ale z perspektywy kilku dni zaczynam nabierać wątpliwości. Bo opowiadanie, zwłaszcza początek, zostało w głowie. Ta rutyna i sceny z wypatrywanie dymu, niby detal, ale doskonale zbudowały bohatera.

Mówią, że pierwszy instynkt najlepszy. ;) Widać mimo wszystko czegoś zbrakło – nie frasuj się tym w ogóle, ja wolę poznawać swoje niedostatki, niż być chwalonym. ;)

Tylko później trochę to siadło, bo na samym umiejętnym pokazaniu rutyny trudno utrzymać długo uwagę. I tutaj wchodzi kwestia pokazywania bohatera z nieco innej strony, czyli poprzez relacje. Żona, Nin, przyjaciel, wieśniacy. To wyszło dobrze, ale każda z tych relacji jest podobna, stanowi jedynie tło dla fanatyzmu (inną postawę okazuje tylko w stosunku do kapłanki).

To jest doskonała uwaga. Nie myślałem tak o tym, ale to absolutna racja, powinienem to bardziej różnicować.

Podsumowując: dobry tekst, wciągający, choć długi (miejscami zbyt długi), ale lektura dała mi masę frajdy. Do mojego TAKa zabrakło BARDZO niewiele, w każdym razie powodzenia i czekam na kolejne, równie zacne opowiadania.

Cieszę się i zobaczę, co da się zrobić.

 

Outta Sewer

Tak, wciąż zdarza mi się jeszcze pokulać stare dobre k20. I to bardzo trafne porównanie.

Cieszę się, że opowiadanie przypadło do gustu i że finał zagrał, bo dość mocno nad nim kombinowałem.

 

Wam obu raz jeszcze dzięki za lekturę i komentarze! 

Cześć, None!

Przychodzę z zaległym komentarzem lożowskim. Przepraszam, że nie wyrobiłam się w terminie, ale byłam na wakacjach. W głosowaniu byłam na NIE, chociaż przyznaję, że dość poważnie się wahałam.

Napisane odrobinę zbyt patetycznie i wzniośle jak na mój gust, ale w pewien sposób pasuje do przyjętej przez Ciebie koncepcji i formy. Poza tym jednak warsztatowo bardzo sprawne, przejrzyste, czytało się bez potknięć. Jedynie dialogi nieco zgrzytały. Przez większość czasu wydawały się drewniane i niezbyt naturalne – być może przez to, że były zdecydowanie zbyt afektowane jak dla mnie – ale bywały i miejsca, w których wpadały w dziwnie współczesny ton i odstawały od reszty tekstu.

Fajny motyw z tym powtarzającym się zdaniem na początkach podrozdziałów. Nadaje to historii rytmu, przynajmniej do pewnego momentu, bo później bezpowrotnie znika.

Świat zarysowujesz lakonicznie, ale wystarczająco, by czytelnik mógł się połapać. Bohaterowie, być może przez przyjętą przez Ciebie formę quasi-mityczną, pozostają czytelnikowi obojętni, ponieważ narracja wydaje się od nich zdystansowana. Pomijam już kwestię antypatyczność głównego bohatera, nie uważam bowiem, że protagonista zawsze musi być postacią pozytywną – niemniej, przyjmowanie perspektywy religijnego fanatyka jest nieco ryzykowne, właśnie ze względu na to, że lwia część czytelników nie będzie w stanie wejść w jego buty i zrozumieć kierujących nim motywacji.

Fabuła. Jest statycznie, ale nie nudno. Sama historia sprawia wrażenie dość surowej i prostej, a przy tym bardzo szczegółowo rozpisanej, być może nawet przegadanej, wszak zawiera niewiele “aktywnych” wydarzeń i twistów. Udało Ci się jednak poprowadzić ją w taki sposób, że nie czułam znużenia, a te 70k znaków łyknęłam w jedno popołudnie. Gorzej, że po punkcie kulminacyjnym – napadzie na wioskę – opowiadanie nadal się ciągnie, ale już bez napięcia, bez oczekiwania na dalszy rozwój wydarzeń; przez co nie jest już tak angażujące jak początek i środek.

W ostatecznym rozrachunku dałam NIEta, ponieważ czegoś mi w tym wszystkim zabrakło. To jest bardzo sprawnie napisana opowieść osadzona w interesującym świecie (pustynia + starożytność, moje klimaty), ale jednak nie do końca ją “poczułam”. Ale wiedz, że do dania TAKa zabrakło mi naprawdę niewiele.

Gratuluję pierza i powodzenia w dalszym pisaniu! ;)

three goblins in a trench coat pretending to be a human

gravel

 

Wybacz poślizg, dopiero zauważyłem gwiazdkę.

 

Fajny motyw z tym powtarzającym się zdaniem na początkach podrozdziałów. Nadaje to historii rytmu, przynajmniej do pewnego momentu, bo później bezpowrotnie znika.

To zdanie otwiera fragment początkowy dla nowej “warstwy” tekstu, więc kiedy w drugiej połowie “wynurzamy się” z przeszłości i wracamy do już poznanych czasów, nie czułem konieczności powtarzać zabiegu – zwłaszcza, że powracamy tuż po opowieści/zakończeniu wspomnień.

niemniej, przyjmowanie perspektywy religijnego fanatyka jest nieco ryzykowne, właśnie ze względu na to, że lwia część czytelników nie będzie w stanie wejść w jego buty i zrozumieć kierujących nim motywacji.

Hm… Możliwe. Ale czy każdy z nas nie zna kogoś takiego? Kogoś, kto poświęca swoją rodzinę, zdrowie i duszę na ołtarzu “czegoś”? Wystarczy zastąpić takiego czy innego boga takim czy innym bożkiem – karierą, bogactwem, sławą – i nieco łatwiej (jak sądzę) będzie wejść w buty bohatera.

 

Tak czy inaczej dziękuję pięknie za przemyślany i dający do myślenia komentarz.

Solidne opowiadanie, None.

Świetnie oddałeś pustynny klimat (dosłownie i scenograficznie). Myślę, że to dzięki odpowiedniej ilości znaków. Wspominasz o pustyni, piasku i ruinach wielokrotnie, i wydawać by się mogło, że to czytelnika zmęczy, ale jest wręcz odwrotnie. Sukcesywnie i konsekwentnie budujesz historię. Dosłownie w dwóch miejscach, przy retrospekcjach, przeskanowałem lekko tekst, ale poza tym w ogóle się nie dłuży.

Fajna opowieść, trochę pompatyczna i trochę historyczna, ale mimo narzuconego ciężaru powagi, udaje Ci się zachować odpowiedni dystans, nie przesadziłeś i nie zrobiłeś z tego sztywnego posągu.

Nie gustuję specjalnie w takich opowiadaniach, ale Tobie udało się przykuć moją uwagę i nie zanudzić. Co na ogół jest trudnością przy tak długich opowiadaniach.

Trochę poczułem pustynny klimat innego opowiadania, notabene opka roku 2015 – Cesarzowa Tilisza. To nie dokładnie to samo, ale przyszło mi na myśl i polecam Ci, jeśli nie czytałeś.

Pozdrawiam serdecznie.

 

Cześć None!

Niezwykle klimatyczny tekst, brakowało mi tylko piasku w zębach, żeby czuć się, jakbym sama stała na murach. Choć bohaterowie zatopieni bez reszty w swojej wierze zazwyczaj mnie nie przekonują, tego odebrałam jako znacznie ciekawszego. Być może stało się tak dzięki opisanej relacji z Nin, być może przez generalne rozwinięcie jego charakteru do czegoś więcej niż tylko uwielbienia bóstw.

Atmosfera opowiadania to moim zdaniem jego najmocniejsza część. Pracujesz na nią nie tylko plastycznymi opisami, ale też takimi zabiegami jak na przykład “inwentaryzacja” pustej świątyni postawiona w paraleli do “inwentaryzacji” w trakcie oblężenia. W miejsce stworzone jako puste wtłoczyłeś nagle życie i charakter, co zadziałało znakomicie.

Fabularnie jedyne, czego mi zabrakło to nieco mocniejsza końcówka, bo wiedza zamknięta w podziemiach, choć ciekawa, nie była do końca satysfakcjonująca. Myślę, że może to być winą faktu, że przecież Strażnik zaklęty był za pomocą pogańskiego rytuału i przez to nie mam wielkiego pomysłu na to, co musiało skrywać się w zwojach w piwnicy. Co nie zmienia faktu, że sam pomysł, aby wiedzę przedstawiać jako potwora czy też zło bardzo mi się podoba.

Osobiście żałuję również, że nie wyjaśniłeś zniknięcia bogów, ale domyślam się, że to akurat mogło być celowym zabiegiem.

Podsumowując, bardzo dobry tekst z niewielkim tylko zgrzytem. Dzięki!

Ponoć robię tu za moderację, więc w razie potrzeby - pisz śmiało. Nie gryzę, najwyżej napuszczę na Ciebie Lucyfera, choć Księżniczki należy bać się bardziej.

Nowa Fantastyka