- Opowiadanie: BarbarianCataphract - Sierp na niebie, sierp w ręku

Sierp na niebie, sierp w ręku

Dawno nic nie wrzucałem, toteż pojawiam się z tekstem, który napisałem latem AD 2022. Opowiadanie sobie poleżało, posiedziało na pewnej skrzynce odbiorczej, ale wróciło do mnie. No to wrzucam po jeszcze kilku poprawkach. ^^

Dalej promuję epokę brązu i inspirowaną tym fantastykę. Zapraszam więc na przygodę diobakkejskiego pomazańca, Murshiliego!

Trochę heroic fantasy w sumie, więc tematycznie. :P

Za betę dziękuję Gekikarze, SNDWLKRowi i Nikaszko, za opieprz i weryfikację Wiktorowi Orłowskiemu, i ostateczną betę grav. <3

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Sierp na niebie, sierp w ręku

To wina bogów!

Przestań bluźnić, niewdzięczna!

Dziewczyna zatoczyła się i chwyciła za czerwony od uderzenia policzek. Stojący przed ołtarzem Najwyższy Kapłan mierzył ją rozwścieczonym wzrokiem. Nad wszystkim górował ogromny posąg boga Diobakkusa o obliczu zwróconym ku kamiennej bryle, na której wykrwawiało się jeszcze ciepłe ciało niewolnicy.

To wina tego, że dajecie im taką kontrolę nad własnym życiem wycedziła córka kapłana przez zaciśnięte zęby, spoglądając z nienawiścią na wznoszącego się nad nią ojca. Te wszystkie ofiary… Żyjecie w kłamstwie.

Bez nich nie byłoby nas!

Mylisz się.

 

***

 

Nad górami Arukszur zapadła noc. Jelenie wracały z żeru, hieny zanurzały się we śnie, kozice odpoczywały między skałami… jedynie ludzie wciąż trzymali się na nogach, gotowi w mgnieniu oka chwycić za broń. Płomienie ognisk oświetlały ściany wąwozu, śmiech żołnierzy Taberów odbijał się echem od skał i znikał gdzieś w mroku nocy.

A na szczycie kanionu i przy jego wyjściach czaił się oddział hakannerskich wojaków, przyszykowanych do ataku na patrol wroga. Niczym drapieżniki obserwowali uważnie każdy ruch przeciwnika.

– Przecież obóz w takim miejscu to proszenie się o problemy… – wyszeptał Murshili. – Nie ma dokąd uciec, tylko dwa wyjścia. Bez sensu. A niby to oni stąd pochodzą.

– Właśnie tak, Mur – odpowiedział Harkan. – Dlatego musimy być rozważni, w końcu to ich teren. A teraz cicho, przygotuj miecz, bo chyba szykują się do snu. Spójrz.

Część żołnierzy kręciła się przy namiotach. Jedni ściągali pancerze, inni kończyli jeść swoje porcje, ktoś inny jeszcze… rozmawiał z kobietą?

– No proszę, jest i córka kapłana – rzucił Murshili pod nosem. – Harkan, patrz no tam. – Wskazał parę w oddali.

– Uhuhu, bracie, to mamy o co walczyć! – zaśmiał się kompan. – Kto pierwszy ten lepszy.

– Zamknąć się – warknął Kaciran, dowódca oddziału, który spoglądał zza krzaka na wąwóz. – Dziewczyna ma wrócić do stolicy nietknięta, zrozumiano?

Widać było, że oddział zaczyna ustalać warty. Kilku włóczników ustawiono na obu końcach szczeliny; towarzyszyło im jeszcze po paru łuczników. Wyżsi rangą wojownicy pochowali się w namiotach, reszta spała pod gołym niebem, osłonięta jedynie od boków wysokimi ścianami.

Dwóch taberskich strzelców stanęło na szczycie zbocza wąwozu po jednej stronie, druga para naprzeciwko. Noc była wyjątkowo ciemna, chmury zasłaniały i tak już słaby blask sierpowatego księżyca. Ograniczona widoczność działała na korzyść przyczajonych w mroku atakujących.

Murshili poklepał Harkana po plecach, machnął ręką do przyczajonego obok żołdaka i ruszył. Do Harkana dołączył inny wojownik – obaj zaczęli zbliżać się powoli w kierunku strażników z łukami. Mrowienie między barkami Murshiliego szeptało wojenne pieśni. Zapowiadało bój. Lubił to uczucie, przywykł do niego przez lata wojaczki pod pieczą Diobakkusa, Pana Księżyca.

W mgnieniu oka czterech Taberów leżało już z poderżniętymi gardłami w wyschniętej trawie. Wysłannicy powrócili do dowódcy i przekazali informację, że od góry droga jest czysta.

Kilku hakannerskich żołnierzy ustawiło się na krawędziach wąwozu. Przygotowali krótkie łuki, założyli strzały na cięciwy i czekali na sygnał. Paru włóczników z tarczami ukryło się w zaroślach, miecznicy na flankach z trudem powstrzymywali zew krwi.

Niebawem mieli go zaspokoić.

– Łucznicy! Strzelać do wartowników! – wrzasnął Kaciran, a głos niczym grom poniósł się po zboczu góry. – Dziewczynę oszczędzić, resztę wybić! Trzymać się z dala od centrum obozu,

– Na nich! – odkrzyknął Harkan, machając mieczem nad głową.

Szept ciała Murshiliego przeszedł w wojenny ryk.

Ruszył za towarzyszem, dzierżąc dwa zakrzywione ostrza. Strzały wbijały się w ziemię i w ciała, zaskoczeni żołnierze próbowali pojąć, co się dzieje, jednak dla wielu było już na to za późno. Ustawieni na warcie włócznicy zasłaniali się od góry tarczami, nieliczni żywi jeszcze łucznicy desperacko ostrzeliwali ustawionych na znacznie lepszej pozycji Hakannerczyków.

Włócznicy napastników nawet nie musieli ruszać się z miejsca. Pogrążeni w chaosie wrogowie odsłaniali swój front, więc miecznicy wbili się w nich jak w kawałek mięsa. Wirujące ostrza z brązu przebijały się przez oddział Taberów. Obrońcy padali jak muchy. Najeźdźcy nie zauważyli jednak pewnego szczegółu. Pod samą skalną ścianą, ukryty między namiotami mężczyzna próbował wygrzebać ze stosu szmat jakiś przedmiot. W końcu wyciągnął spiżową trąbę, przystawił do ust i zadął. Dziwny, potężny dźwięk wydostał się z wąwozu. Był tak głośny, że niektórzy mieli wrażenie, jakby sami bogowie odezwali się do walczących na ziemi żołnierzy.

Któryś z łuczników zauważył trębacza i celnym strzałem przebił jego gardło. Dźwięk ustał, w powietrzu na powrót rozeszły się odgłosy metalu uderzającego o metal oraz wrzaski wojowników. Murshili wraz z Harkanem przebijali się w głąb wąwozu, nękając zachodnią flankę wroga.

Zakrzywione ostrza Murshiliego kreśliły w powietrzu krwawe kręgi, przebijały pancerze, cięły skórę i mięśnie, a lepki szkarłat pokrywał wszystko dookoła. Wojownik z gracją i bez zachwiania brnął przez ludzki łan, ścinając kolejne kłosy. Na ten widok twarze Taberów zastygały w wyrazie absolutnego przerażenia. Dar dla Diobakkusa. Ofiara, składana na ołtarzu przez duszę Murshiliego.

Gdy ostatni zdolny do walki obrońca upadł, a ostatni ranny skończył z poderżniętym gardłem, nad wąwozem rozszedł się triumfalny krzyk kilkudziesięciu wojowników.

– Nareszcie! – ryknął Harkan, wycierając szmatą ramiona z krwi wrogów. – Ha, tyle dni… Ale było warto.

– To się okaże – zauważył kompan, strzepując posokę z miecza.

– Ohoho, no może.

Murshili spojrzał na księżyc, wstydliwie pokazujący zaledwie malutką część srebrnego majestatu. Czyżby Pan Nocy, Diobakkus, nie chciał wyjść zza nocnej kotary i pokazać się w pełni? Przecież jego wybraniec i armia ukochanego przez niego narodu zatriumfowała nad ludem niewiernym!

Otrząsnął się. Jeszcze nie skończyli zadania.

Dowódca przecisnął się między świętującymi żołnierzami i dotarł do namiotu, gdzie „przetrzymywano” dziewczynę. Za nim poszedł Harkan w towarzystwie Murshiliego, jako wojownicy najbliżsi oficerowi. Murshili trwał z kamienną miną.

– Nie wracam do Mijny! – krzyknęła Firari, jeszcze zanim dowódca wypowiedział jakiekolwiek słowo. – Stolica Hakanneru jest mi obca. A wy… Wy wymordowaliście tych ludzi na ich własnej ziemi! Dołączenie do nich było moim wyborem. Moim!

– A ja mam rozkazy, które muszę wykonać, kapłańska córko – warknął oficer, łapiąc ją za przedramię. – Wracasz z nami do Mijny, oddamy cię ojczulkowi i wszyscy będą szczęśliwi. Już powoli odchodził od zmysłów, a oszalały Najwyższy Kapłan to przepis na tragedię. Zwłaszcza w tak niepewnych czasach.

Tak, Firari. Klucz do wykupienia boskiej łaski.

Klucz do nagrody, przepustka.

– Zdążyli zatrąbić na sygnał, dowódco. – Firari uśmiechnęła się półgębkiem, orzechowe oczy rozbłysnęły. – Na waszym miejscu brałabym nogi za pas. To ich góry, więc znają je lepiej od was.

– Grasz na czas.

– Twoi zwiadowcy z pewnością nie zajrzeli do każdej szczeliny i jaskini, nieprawdaż?

– Przestań kłamać.

– Nie chcesz mi uwierzyć? Proszę bardzo. Nie uratuje cię to przed taberskim toporem.

Dowódca siłą wyciągnął Firari z namiotu.

– Harkan, lina – polecił.

Podkomendny podał mu rzemień, którym oficer związał ręce dziewczyny. Widać było, że sprawia jej tym ból; rzemień wrzynał się w nadgarstki.

– Dla bezpieczeństwa. Słyszeliśmy, że bywasz zawzięta, więc nie ma co ryzykować, prawda? – syknął, zaciskając więzy na rękach.

Żołnierze zebrali to, co miało jakąkolwiek wartość, zapakowali złupioną żywność i z powrotem u wyjścia z wąwozu uformowali dwa oddziały. Na samym przedzie stanęli dowódca z Firari oraz Harkan i Murshili. Pozostali przyboczni oficera otoczyli ich kordonem z ludzi i brązu.

– Wracamy na wschód, nic tu po nas – zarządził dowódca. – Pilnujcie dziewczyny jak oka w głowie, zrozumiano? Niezależnie od tego, cokolwiek się stanie, musi trafić do Mijny.

Szli tak jeszcze kilka godzin. Z początku wszyscy wyglądali na rześkich, nabuzowanych po potyczce. Jednak im dalej w noc, tym więcej żołnierzy zaczęło słaniać się na nogach, niektórzy ciągnęli swoje tarcze po ziemi, a część opierała się o towarzyszy.

– Co z wami?! – krzyknął Kaciran, mierząc podopiecznych sędziowskim wzrokiem. – Do granicy dacie radę!

– Słaby jest żołnierz niewyspany – wymamrotała Firari.

– Cicho siedź.

– Jest noc, wasze wojsko jest wykończone, a do tego znajdujecie się na terenie wroga…

Kaciran chwycił bark Firari i przysunął twarz do jej nosa.

– Nie będziesz gadać mi do żołnierzy, zrozumiano? – wysyczał przez zęby. – Jedyne, co cię teraz ratuje przed chłostą, to pochodzenie.

Uderzenia w tarcze.

Skąd?

– Słyszeliście to? – zapytał Murshili. – Wsłuchajcie się.

W dolinie rozbrzmiewało z początku ciche, jednak z każdym oddechem coraz głośniejsze dudnienie.

– Staaaać! – zarządził dowódca.

Oddział się zatrzymał, jednak dziwne odgłosy nie ustawały. Zbliżały się nieubłaganie, zasiewając niepokój w sercach hakannerskich wojowników. Gdy nad koronami drzew ujrzeli pomarańczową łunę, wiedzieli, że kolejna potyczka będzie nieunikniona, jednak w duszach wojów tlił się jeszcze ognik nadziei, że to nie wróg. Firari uśmiechnęła się pod nosem, a Kaciran zrobił wielkie oczy.

– Na bogów, jaki to oddział? Nasi czy nie? Przecież tylko my mieliśmy wejść na teren Taberów – wyszeptał Harkan.

– Harcownicy, do przoduuuu! – rozkazał Kaciran. – Sprawdźcie pochodzenie tamtego oddziału, ale już!

Lekkozbrojni wysforowali się na przód formacji. Pobiegli w kierunku lasu, w którym znajdowali się niezidentyfikowani żołnierze. Hakannerczycy ustawili się na polanie przed zaroślami, wyczekując powrotu gońców.

Nie minęło wiele chwil, gdy zza drzew wybiegli wysłani wcześniej harcownicy. Biegli co sił w nogach, niektórzy potykali się, upadali. Ramiona trzymali skrzyżowane nad głowami.

Bóg i wola walki ponownie usiadły na barkach Murshiliego, śpiewając o nadchodzącym bólu i lawinie śmierci. Może i przywykł do tego, jednak nawet to, co często człowiekowi towarzyszy, może zacząć mu ciążyć.

Czy rola go dręczyła?

– Bogowie to mają poczucie humoru. – Kaciran obrócił się w kierunku reszty oddziału, wzniósł miecz. – Macie możliwość odniesienia kolejnego zwycięstwa nad dzikusami z Arukszuru! Wybijcie ich do nogi, niech poczują potęgę Hakanneru!

– Ha-kan-ner! – odkrzyknęli wojownicy.

– Bóg, nie bogowie – mruknął Murshili pod nosem.

Kaciran nachylił się nad jego uchem.

– Jak tylko zobaczycie, że sytuacja zaczyna się sypać, to bierzecie dziewczynę do Mijny. Bez bohaterskiego ratowania oddziału, najważniejsza jest córka kapłana. – Dowódca przyciągnął do siebie Firari i wcisnął sznur w dłoń Murshiliego. – Włócznie do przodu, tarcze do góry! Łucznicy za piechotą, miecznicy na flankach!

Część rozbitych harcowników dobiegła do reszty oddziału i ustawiła się między zastępami strzelców. Włócznicy stworzyli solidny mur z tarcz, miecznicy dołączyli do szyku od boków. Hakannerczycy zaczęli skandować, metal uderzał o drewno i rozpiętą na nim skórę, akompaniował hymnowi nadchodzącej śmierci.

Wyczekiwanie.

Z lasu wyszły pierwsze oddziały Taberów. Spomiędzy włóczników wybiegli oszczepnicy. Rozbiegli się na flanki, próbując otoczyć Hakannerczyków i zmusić ich do odkrycia którejś ze stron.

– Łuki, przegonić harcowników! – rozkazał Kaciran.

Chmara strzał poszybowała ku przygotowującym dziryty wrogom. Krzemienne groty wbijały się w ziemię i ciała, kładły co poniektórych lekkozbrojnych na miejscu. Część z nich zdążyła cisnąć oszczepami, które jednak w większości upadły albo za blisko, albo wbiły się głucho w tarcze.

Żołnierze zawyli tryumfalnie, chociaż sama potyczka na dobrą sprawę jeszcze się nie zaczęła.

– Panie, tyły! – krzyknął któryś z łuczników.

Kaciran odwrócił się i ujrzał to, czego każdy dowódca najbardziej się obawiał.

Na porośniętym drzewami iglastymi zboczu zaczęły pojawiać się pojedyncze ogniki pochodni. Wśród świateł wyrosły sztandary przedstawiające czarnego sokoła na pomarańczowym tle. Taberzy.

– Włócznicy, rozszerzyć szyk. Miecznicy po lewej, wyrównać do włóczni i obserwować zbocze! – wrzeszczał Kaciran.

– Niedobrze – szepnął Murshili.

– Ostrzegałam was. – Firari patrzyła na nadchodzące oddziały wroga z tęsknotą w oczach. – Chociaż i tak nie moglibyście niczego zrobić. Przykro mi.

– Murshili, wycofaj się na tyły, już swoje dzisiaj wywalczyłeś. – Kaciran złapał go za bark i wskazał palcem na potencjalnie bezpieczną górę. – Jak tylko przednia straż zacznie upadać, macie wziąć nogi za pas.

– Ale Kaciranie…

– Rozkaz!

Murshili nie musiał walczyć. Nie musiał zabijać, nie musiał skąpać się we krwi. Miał nadzieję, że zaciskająca się na piersi pętla zelżeje, ale wtedy spojrzał na Firari.

Oddech mu zadrżał. Diobakkus wymagał od niego naprawdę wiele.

Podoła? Nie miał innego wyboru. Tak powtarzał mu szept.

Wojownik został z tyłu. Harkan zacisnął palce na rękojeści miecza i ustawił się obok dowódcy, kilka kroków przed towarzyszem. Wpatrywał się w nadchodzących żołnierzy z wypisanym na twarzy głodem krwi.

Krzyk dziesiątek gardeł.

Włócznicy wroga z obu stron rzucili się z szarżą na przeciwnika. Rzucane oszczepy świszczały w powietrzu.

– Widzimy się w Mijnie, bracie! – pożegnał Murshiliego Harkan.

Odwrócił jeszcze głowę do Murshiliego, puścił do niego oko i rzucił się w wir walki.

– Do tyłu! – rzucił Murshili do Firari, ciągnąc ją z dala od wrzawy. – Trzymaj się blisko mnie, a nie zginiesz, jasne?

– Teraz śmierć nie jest mi straszna.

– Uhh… – westchnął. – Myślicielka się znalazła.

Murshili pragnął dołączyć do kompanów, zjednoczyć się z oddziałem zbierającym krwawe żniwa wśrod Taberów. Widział plecy Harkana, najlepszego przyjaciela z armii, z którym najszybciej złapał wspólny język i miejsce w szyku. Wiedział jednak, że jego obowiązki wobec króla i Boga Nocy są ważniejsze niż osobiste zachcianki.

Schował dziewczynę za plecami, kazał jej się schylić. Potyczka trwała w najlepsze, żołnierze padali trupem po obu stronach. Łucznicy Taberów nie próbowali ostrzeliwać wroga, jedynie lekkozbrojni ciskali oszczepami we flanki włóczników.

Gdy Firari z Murshilim oddalili się od pola walki, po prostu odwrócili się i zaczęli biec. Dziewczyna, z początku niechętna, w końcu sama przyspieszyła kroku. Wojownik ostatni raz spojrzał na toczącą się w dolinie walkę, jeszcze nim zniknęli za linią drzew.

I to był błąd. W ostatnim momencie zauważył goniących ich łuczników, napinających właśnie cięciwy. Spojrzał w bok. Trzymał zwisający luźno rzemień, dziewczyny nie było w polu widzenia.

Posypały się strzały.

– Ale dlacz…? – zaczął Murshili, ale urwał, gdy pocisk ugodził go w bark. Wojownik zachwiał się, oparł o drzewo. Szok rozszedł się po całym ciele. Grot ugrzązł w mięśniach, porozrywał włókna.

Hakannerczyk ryknął.

Wbiegł w zarośla, jednak nigdzie nie widział dziewczyny. Z każdym krokiem przebity obojczyk odzywał się coraz mocniejszym bólem.

– Murshili! – Wojownik miał wrażenie, że głos Firari dociera z każdej strony jednocześnie. – Tutaj jestem, Murshili!

Łucznicy Taberu wtłoczyli się do lasu. Hakannerczyk biegał między drzewami. Desperacko próbował znaleźć dziewczynę i uciec przed nadlatującymi zza pleców strzałami. Krzyki wrogów przeciskały się przez gałęzie, krzemienne groty wbijały się głucho w korę.

– Murshili, tutaj!

Dlaczego wołała go po imieniu? Przecież chciała uciec.

Wojownik skręcił, jednak nic w krajobrazie się nie zmieniło. Wciąż te same zarośla, wciąż ta sama ciemność.

Brak jakiegokolwiek planu.

Uciekał, ile sił w nogach, starał się nie myśleć o sterczącym z barku drzewcu. Miał wrażenie, że wrzawa z tyłu cichnie, że zanurza się w bezwzględnym spokoju lasu.

– Murshili! – Głos skakał z liścia na liść, z igły na igłę. Był wszędzie.

– Wyjdź do mnie! – odkrzyknął, chociaż bez nadziei na odpowiedź.

Biegł teraz pod górę, wyciskając z siebie ostatnie siły. Ból promieniował aż do przedramienia, każdy ruch lewą ręką sprawiał niemiłosierne cierpienie.

Wojownik zacisnął zęby i parł do przodu. Nie bez powodu został wybrany na przybocznego oficera jednego z wielkich, hakannerskich oddziałów. Nie mógł zawieść. Teraz, w obliczu straty dziewczyny, poczuł taką determinację, jaka jeszcze nigdy nie przepływała przez jego ciało.

– Tutaj jestem… – wyszeptała Firari.

Zaskoczony Murshili utracił równowagę, potknął się o korzeń i upadł na brzuch. Strzała złamała się zaraz przy ciele, grot wcisnął się głębiej w poszarpane mięso. Ból uderzył ze wzmożoną siłą. Sapiąc, Murshili obrócił się na plecy i ujrzał gwiazdy lśniące między koronami drzew. Z każdą chwilą widok rozmywał się coraz bardziej, aż przed oczami wojownika została jedynie ciemność.

Boski szept na moment ustał.

 

***

 

„Nie żyje król Norat Pierwszy, niech żyje jego syn!”… Tego spodziewał się dwór królewski, jednak realia były inne. Hakannerski podstęp zatoczył koło i wrócił do nich ze zdwojoną siłą.

Kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie.

Ha! Gdyby tylko niewdzięczny lud docenił wylane przez króla i wojsko pot oraz krew, to obyłoby się bez zamieszek. A skądże!

Diobakkus dał, Diobakkus zabierze. Naturalna kolej rzeczy, chociaż nie każdy chciał w to wierzyć. Gdy dzikusy z gór przyniosły nieznaną cywilizowanym królestwom chorobę, Hakanner postanowił wykorzystać ten fakt przeciwko najbogatszemu imperium krainy – Bardżrutowi.

I tak też się stało. Bardżrut upadł, bogactwa trafiły do ludu, jednak to, co zostało na nich zesłane przez Hakanner , postanowiło nie zatrzymywać się tylko na jednym królestwie.

 

***

 

Nogi Murshiliego odezwały się tępym bólem, a po chwili dołączył do nich przebity bark. Wojownik rozwarł powieki, stęknął i spróbował oprzeć się na prawej ręce. Promienie porannego słońca oślepiły go na moment, potrzebował chwili na złapanie oddechu.

Przeżył.

Nie stracił wiele krwi. Przemieszczający się podczas biegu grot skrwawił go nieco, jednak nie na tyle, żeby Murshili musiał martwić się o życie. Otaczała go natura, śpiew ptaków i delikatny szelest liści wprawianych w taniec lekkim górskim wiatrem. Nocna wrzawa została w przeszłości. Nie słyszał krzyków, świstu strzał ani kroków dziesiątek rozwścieczonych żołnierzy.

Nie mógł jednak cieszyć się poranną sielanką, w jego głowie tamta noc wciąż się nie skończyła. I nie skończy, dopóki nie wykona swojego zadania. Czuł na karku wzrok zawiedzionego Boga Księżyca, po skórze rozchodził się chłód powietrza śpiącego świata.

Przecież był dzień. Dlaczego więc męczyło go poczucie winy wobec tego, co powinno zostać razem z nocą, z Diobakkusem?

Ryk poszarpanego ramienia tłumił duszę. A między krzyki rannego ciała wciskało się zawodzenie rannej dumy, podsycanej szeptem bóstwa. Szeptem roli bożego pomazańca. 

Zawiódł. Stracił Firari, dał się postrzelić. Nie dotrzymał danego Kaciranowi słowa, przez niego Najwyższy Kapłan Diobakkusa z Mijny nie odzyska pełni sił. Jak Murshili będzie w stanie spojrzeć królowi w oczy, gdy ten usłyszy, że jego poddani stracą opiekę bóstwa?

Obrócił głowę i serce podskoczyło mu do gardła.

Na drzewie, pod którym upadł, widniała wyryta strzałka. Zaraz pod nią – symbol sierpowatego księżyca. Znak boga Diobakkusa, patrona Hakanneru.

 Nie, to nie może dziać się naprawdę!

Jak do tego doszło, że odezwał się do niego Najwyższy? Czy chce go pochwalić? A może ukarać za lekkomyślność?

Jedyne, co mógł zrobić, to podążać za przedziwnymi znakami. Nie wiedział, czy jego kompani wygrali potyczkę. Miał nadzieję, że sam Diobakkus prowadzi go tam, gdzie powinien trafić. Jeśli Murshili zawiedzie – nie będzie miał po co wracać do Hakanneru.

Podniósł się, spojrzał na ziemię. W ściółce leżał tylko jeden miecz, drugiego nigdzie nie było. Chwycił rękojeść i zaklął w duchu. Starając się nie myśleć o utraconym ostrzu, ruszył w górę stoku.

Próbując nie ruszać zbytnio ramieniem, przemierzał połacie lasu. Szukał wzrokiem wyrytych na drzewach symboli. Z każdym krokiem drzewce w ranie przemieszczało się delikatnie, wyciskając z barku drobne krople krwi. Wojownik potrzebował pomocy, ale nie mógł na nią liczyć. Musiał jak najszybciej wykonać zadanie, jeśli chciał mieć chociaż krztę nadziei na ratunek.

Głód dawał się we znaki. Spragnione wody usta błagały o przynajmniej łyk życiodajnego płynu. Murshili szedł na słabnących nogach, szukał rozbieganym wzrokiem jakichkolwiek wskazówek, gdzie mogłoby znajdować się górskie źródło. Cokolwiek.

Nareszcie. Spomiędzy przerzedzających się zarośli wyjrzał leniwie strumyk obmywający wąskie kamienne koryto. Murshili rozpromienił się, podbiegł do strugi i zanurzył w niej twarz. Łapczywe łyki go ożywiły, pozwoliły na chwilę zapomnieć o zesłanej na niego katordze.

W końcu podniósł głowę i wbił wzrok w rozciągające się nad nim niebiosa.

– Dziękuję! – krzyknął, wyciągając ramiona ku Diobakkusowi.

– Nie ma za co – odpowiedział dziewczęcy głos.

W mgnieniu oka zmieniło się nastawienie Murshiliego. Zaczął rozglądać się wkoło niczym przestraszony zwierz. Chwycił miecz, wyprostował się.

Tym razem nie był to podszept.

– Tutaj jestem.

Błyskawicznie odwrócił głowę w kierunku, z którego dobiegały słowa. Pod drzewem, kilka kroków dalej, stała Firari. Opierała się o pniak, w ręku trzymała drugi miecz Murshiliego. Machała nim na boki, wpatrując się z zadziornym uśmieszkiem w zaskoczonego wojownika. W drugiej dłoni trzymała garść… czegoś. Nabrała kolejną porcję do ust i zaczęła żuć z zadowoleniem na twarzy.

– Dotałłeś tutaj, bławo.

– Co ty… co ty wyprawiasz?

Odwiązała zrobiony z kaptura woreczek i rzuciła w stronę Murshiliego.

– Zjedz coś najpierw, potem pójdziemy dalej.

Murshili patrzył to na dziewczynę, to na tajemniczą sakiewkę. Próbował przetworzyć kilka wątków jednocześnie, co wpędziło go w nie lada zakłopotanie.

– Dlaczego jesteś tu, a nie… tam? – wydukał. – Gonili nas, uciekłaś przede mną!

– Nie potrzebuję ich już. – Otrzepała pustą dłoń o udo. – Teraz mam ciebie. To już całkiem niedaleko.

– To po co po mnie przyszłaś? Co jest niedaleko? – Murshili zamachał chaotycznie zdrową ręką. – Zwolnij! O co chodzi?

Schyliła głowę, chociaż Murshili widział, jak kąciki jej ust się unoszą.

– Skoro i tak już umierasz, to przynajmniej mogę pokazać ci coś pięknego, zanim do tego dojdzie. – Wskazała czubkiem miecza ranę w jego barku. Murshili zmarszczył brwi, poczerwieniał na twarzy. Wiedział, że nie może nic dziewczynie zrobić, ale jej pewność siebie działała mu na nerwy. – Mogę spróbować ci pomóc, ale dopiero na miejscu. Tutaj nie mam jak.

– Gdzie niby? W Mijnie? – Otaksował ją rozzłoszczonym wzrokiem. – Widzisz co narobiłaś, dziewczyno?! Cały oddział padł, Taberzy też rozbici w pył!

Oparł czoło na dłoni, w trzewiach poczuł ciężar na myśl o możliwej śmierci Harkana.

Harkan. Ofiara Harkana.

Czas na twoją ofiarę, Murshili.

– Od Mijny chcę trzymać się z daleka, wojowniku. – Spojrzała gdzieś w bok, potem na Murshiliego. – Nie, to zupełnie inne miejsce. Nigdy nie widziałeś czegoś takiego na własne oczy.

– Igrasz z ogniem.

– A co, chciałbyś mnie zabić? – Zmarszczyła brwi i wpatrywała się w niego z niedowierzaniem wypisanym na twarzy. – Raczej byłbyś do tego zdolny, wiem. Ale teraz tego nie zrobisz, prawda? Chodź.

Podeszła do Murshiliego, chwyciła rzucony wcześniej woreczek i podsunęła mu pod nos.

– Zjedz coś.

Już chciał sięgnąć po trzymany przez nią zakrzywiony miecz, ale w ostatniej chwili odskoczyła.

– A ten sobie na razie zachowam, co dwóch wojaków to nie jeden – zaśmiała się Firari. – Zresztą, twoje ramię i tak jest bezużyteczne.

– Umiesz z tego korzystać?

– Coś tam wiem.

Usiadła obok i, nie spuszczając oczu z nieufnie jedzącego orzechy Murshiliego, zaczęła przerzucać miecz z dłoni do dłoni.

– Jak się czujesz jako wybraniec Diobakkusa? – zapytała.

Murshili zmarszczył brwi i spojrzał na nią spode łba. Powinien czuć dumę, i czuł ją, ale coś próbowało zepchnąć to w dal. Jakaś niechciana emocja kąsała jego sumienie, gdy tylko pomyślał o sobie jako o boskim wybrańcu. Walczyła z szeptem. Próbowała go zagłuszyć. Szept towarzyszył mu w momentach chwały, a teraz nie mógł wypłynąć na powierzchnię.

Nie odpowiedział więc.

Firari pokiwała w zamyśleniu głową i uśmiechnęła się smutno.

– Śmierć ci niestraszna? – zapytał, myśląc o wydarzeniach dnia poprzedniego. – Wiesz, że zesłałaś niepotrzebne cierpienie na dziesiątki dobrych mężczyzn?

Młodzieńczy zapał w jej oczach ustąpił pustce, która po chwili ponownie przerodziła się w determinację.

– Nic nie było niepotrzebne, wojowniku. Zobaczysz, że w tym wszystkim jest większy plan.

– Plan Diobakkusa zakłada, że trafisz z powrotem do Mijny.

– To mnie nie dotyczy. – Uśmiechnęła się samymi wargami. – Bo z tego co widzę, to wszystko wyszło na opak, prawda? No, zbieraj się, mamy jeszcze trochę do przejścia.

– Do Mijny, tak.

Firari wbiła w niego skupiony wzrok i uśmiechnęła się smutno.

– Wiesz jak długo przeżywa człowiek zraniony zamoczoną w łajnie strzałą? Miejsce, do którego chcę cię zaprowadzić może ci pomóc. I jest bliżej. A zanim byśmy dotarli do Mijny…

Albo to, albo zginie gdzieś w dziczy i zostawi dziewczynę samą sobie. Była przekonująca. Nie miał więc wyboru.

Szept także nie miał wyboru.

 

***

 

Modły do Diobakkusa, prośby o ratunek. Stolica Hakanneru, Mijna, pogrążona była w chaosie. Pamięć o skutecznych podbojach przeminęła, pozostała jedynie rosnąca wśród narodu nienawiść do obecnego króla, który bądź co bądź zesłał na swoich poddanych klęskę.

Nadzieję pokładano teraz w akolitach i w Najwyższym Kapłanie. Krew bydlęca lała się strumieniami, obmywała posadzkę w świątyniach i spływała na ulice, które spowijała karmazynem. A gdy bydło nie wystarczało, wybrano się po ludzi.

Rytualne zabójstwa, święta śmierć, zwał jak zwał. Zaczęto nawet wracać do korzeni diobakkejskiej wiary, której fundamentem była uduchowiona defloracja zdobycznych kobiet.

Firari nie mogła tego znieść.

***

 

Gdy zobaczyli rozciągający się przed nimi kanion, poczuli wzbierające w sercach emocje. Szczelina, długa na kilka stadionów i szeroka na przynajmniej dwa, była piękniejsza niż cokolwiek, co do tej pory przyszło im widzieć. Schowana w cieniu dwóch szczytów dolina ukryta była przed światem niczym miasto otoczone kolosalnymi murami. Z jednej z gór wypływał ogromny wodospad, niknący między wargami skalnych ust.

– A nie mówiłam? – powiedziała Firari cicho, z ognikami w oczach obserwując niemal boski widok. – Chodź.

Murshili, jako szanowany żołnierz królewskiej armii, często bywał w przeróżnych częściach półwyspu Anth’Nel i kontynentu korakliońskiego. Nigdy jednak nie widział czegoś podobnego. Zeszli niżej i zbliżyli się do krawędzi skalnego tworu. Nachylił się, zajrzał do środka.

Gwizd wiatru, niczym szept. Ale nie, coś było nie tak. Tutaj nie było Diobakkusa. Tak samo jak i szeptu. Przynajmniej na chwilę.

Na moment zapomniał o problemach. Przestał go nawet boleć bark. Murshili słabł, jednak przynajmniej na chwilę mógł zanurzyć się w nieziemskich widokach.

Jego oczom ukazały się niezliczone mosty i płaskorzeźby, pnące się po ścianach i zdobiące szare skały wąwozu. Zbudowane z kamienia domy, wykute z nieznanych skał pomniki. Płynąca w samym centrum rzeka, podążającą specjalnie dla niej przygotowanym korytem. Kanion nie był tak głęboki, jak Murshili się spodziewał.

– Kto to wszystko zbudował? – zapytał, nie mogąc oderwać wzroku od cudów architektury.

– Bogowie.

Odwrócił się tak szybko, że na moment pociemniało mu przed oczami. Na jego twarzy malowało się zakłopotanie, wymieszane ze skrajnym niedowierzaniem.

– Żartuję, wojowniku – odparła Firari, próbując stłumić śmiech. Po chwili nie wytrzymała i zaniosła się rechotem.

Murshili chciał się zdenerwować, ale jedynym, co wypłynęło na jego oblicze był delikatny uśmiech.

Zaczęli szukać zejścia do skalnego miasta. Większość widocznych na pierwszy rzut oka schodów wyglądała krucho, toteż próba postawienia na nich stopy mogłaby skończyć się tragicznym upadkiem. Nareszcie udało im się znaleźć stosunkowo stabilne zejście i ostrożnie stawiając każdy krok dotarli do miasta.

Dziewczyna wysunęła się naprzód i wzniosła ręce ponad głowę. Obróciła się na pięcie i spojrzała mu w oczy.

– Witaj w Antsyalu, wojowniku! – powiedziała z szerokim uśmiechem i radosną tęsknotą w oczach.

– Dlaczego tu tak pusto?

– Bo to martwe miasto. Opuszczone przez tych, którzy zajmowali te tereny przed nami. Odeszli stąd niekoniecznie z własnej woli. Nieliczni wiedzą o jego istnieniu, a ci, którzy tę wiedzę posiadają, starają się chować Antsyal przed innymi.

Murshili rozglądał się po zapierającym dech w piersi krajobrazie. Kamienne posągi, których spiżowe pancerze zaśniedziały gdzieniegdzie, spoglądały na niego, jakby zadowolone, że ktoś po tylu latach przybył podziwiać ich piękno. Niektóre domostwa stały samodzielnie, a część z nich wyrastała bezpośrednio ze skał, wykuta przez nieprawdopodobnie wytrwałych rzemieślników i górników obcej mu kultury. Sprawiały wrażenie zatrzymanych w czasie, jak gdyby wiatr, deszcz i słońce nie mogły nawet tknąć prastarych murów.

– Jak to się stało?

Firari spojrzała na niego pięknymi, lecz pełnymi smutku orzechowymi oczami.

– Twoi bogowie, wojowniku.

– Nasi…

– Wyparłam się Diobakkusa, odrzuciłam też jego słonecznego brata. Już dawno nie są moimi opiekunami. Żaden z tych braci bogów, żadne inne bóstwo. – Podeszła do jednego z pomników i położyła drobną dłoń na kamiennej nodze. – Ich bratobójczy konflikt przybył aż tutaj, niszcząc wszystko na swojej drodze. Ci ludzie na to nie zasłużyli.

Murshili chciał coś powiedzieć, ale poczuł rozrywający ból. Miał wrażenie, jakby coś wpełzło mu do rany i zaczęło rozrywać ją od środka. Chwycił się za bark, ale to nie pomogło; wręcz przeciwnie – ból spotężniał. Murshili upadł na kolana. Do jego oczu cisnęły się łzy. Z trudem powstrzymywał krzyk.

– Wojowniku? – Firari oderwała się od ckliwych opowieści i wojownik nie zdążył mrugnąć, a już przykucnęła obok niego. – Wojowniku?! Murshili!

– Nie mogę już…

– Możesz, dasz radę. Nie zasypiaj!

Przycisnęła dłonie do rany Murshiliego. Czerwona plama na jego tunice rosła w oczach, ciepła krew spływała teraz z rąk dziewczyny.

Dlaczego Diobakkus tak go potraktował? Dlaczego wystawia wybrańca na coraz to cięższe próby? Przecież Księżyc na pewno wiedział, że Murshili jest mu oddany całym sercem, czemu więc go karał? Gdzie ta opieka, którą powinien otaczać swe ludzkie naczynie?

Czyżby jej wcale nie było?

Na pewno nie było szeptu, który odpowiedziałby na te pytania.

 

***

 

A gdy Firari uciekła w wigilię Diobakkeid, wiedziano, że Hakannerczycy muszą wybrać boskiego czempiona. Porwana z ziem Bardżrutu dziewczyna spoczęła na pokrytym spiżem ołtarzu, związana i otumaniona ziołowymi mieszankami.

– Połączcie się! – zażądał Najwyższy Kapłan, obserwując uważnie twarz wciąż zaskoczonego Murshiliego. – Pokaż, żeś godzien łaski naszego pana! Stań się jednością z jego dobrocią!

Tak też się stało.

***

 

– Umieram, prawda? – wymamrotał. Siedział pod ścianą jednego z domów. Uśmiechnął się blado, wspominając wcześniejsze słowa dziewczyny. 

– Rana zaczyna się jątrzyć, ja… – Urwała na moment, po czym kontynuowała. – Bez narzędzi i ziół niewiele mogę zrobić.

Była biała jak marmur. Drżącymi rękami próbowała zmienić opatrunek.

– Jeszcze trochę pożyję, tylko potrzebuję odpoczynku. Daj mi chwilę i możemy iść dalej. – Wymusił na sobie słaby uśmiech.

Firari odgarnęła z jego twarzy kosmyki czarnych włosów i przetarła rozpalone czoło kawałkiem materiału.

– Do-dobrze. Dasz radę iść?

– Podaj mi wody, proszę.

Opłukała znalezione w jednym z domostw kamienne naczynie, które jeszcze zachowało szczelność i napełniła je wodą. Wróciła do Murshiliego, który z każdym oddechem coraz bardziej przypominał cień samego siebie.

Podstawiła mu kubek pod usta, a on z błogością w oczach wypił całość prawie od razu.

– Jest jakieś miejsce, które w szczególności chcesz mi pokazać? – zapytał.

– Tak – odpowiedziała i spuściła głowę. – Zobaczysz, będzie warto. Cierpisz, wiem, ale tyle mogę dla ciebie zrobić.

Przytaknął. Z trudem podniósł się na nogi, oparł o ścianę. Złapał kilka oddechów, uspokoił się i kiwnął głową, że jest gotowy. Firari ruszyła w górę kanionu, ku wodospadowi. Murshili podążył za nią.

– Ci ludzie wierzyli w innego boga – zaczęła na nowo opowiadać. – Enuna. Ojca innych bogów.

– Przecież Diobakkus i Aphoibos zrodzili się z matki, prawda?

– Mieli też ojca.

– Bluźnisz.

Zatrzymała się i na moment odwróciła w jego kierunku.

– Spędziłam lata na poszukiwaniach, Murshili. Podsłuchiwałam, czytałam zapomniane tablice i skrywane zwoje. Nikt na półwyspie nie chce powrotu kultu Enuna, dlatego o nim nie mówią. To właśnie nasi ludzie i ich sojusznicy przepędzili stąd mieszkańców miasta.

Szli chwilę bez słowa, a ich krokom towarzyszyły jedynie sporadyczne bolesne jęknięcia Murshiliego i szum wodospadu. W końcu Firari zdecydowała się kontynuować:

– Księżycowy Diobakkus, słoneczny Aphoibos i wszyscy inni… Oni mają znacznie większy wpływ na nasze życia, niż myślimy, nieprawdaż?

– Ale to dobrze, czyż nie? W końcu dzięki nim wychodzimy z klęsk, niszczymy wrogów! – Zgiął się wpół i zakasłał. Nie chciał się przed sobą przyznać, ale tracił wiarę we własne słowa.

Firari spojrzała na niego wzrokiem pełnym zmartwienia, ale nie podeszła. Poczekała tylko aż atak się skończy.

– Modlitwy dla zdrowia, ofiary dla wygranych wojen i inne tego typu rytuały. To wszystko wpływa na bogów, oni nam odpowiadają. My służymy im, a oni nam. Jesteśmy jednością, ludzie i bogowie. Jesteśmy ich odbiciem.

– Po to przecież są, prawda? A my jesteśmy dla nich.

– Nie łatwiej byłoby żyć jedynie dla siebie i bliskich?

Dotarli pod masywne wrota z brązu, schowane w skalnej wnęce tuż za wodospadem. Były rozchylone, wystarczyło popchnąć je całym ciałem, by przecisnąć się do wnętrza. Przez szparę przenikał snop światła, chociaż i tak znaczna część wielkiej hali zanurzona była w mroku. Nikt tutaj nie zaglądał od wielu lat. W powietrzu unosił się zapach kurzu i starości. 

– Ludzie woleli takich bogów. Czynnych. Enun wraz z Antsyalem byli zwolennikami, jakby to powiedzieć – zawahała się na moment, pogłaskała dłonią podbródek – boskiej bierności.

– O czym ty mówisz?

– Enun zakazał żonie i dzieciom ingerowania w ludzkie życia.

Wyciągnęła schowany w szatach krzemień, zbliżyła się do jednej ze ścian. Pokryte kurzem misy z węglem stały wystarczająco daleko od wodospadu, żeby nie zawilgotnieć. Resztki popiołu i drzewa zajęły się ogniem, gdy Firari kilka razy uderzyła krzemieniem o kamienną wazę.

Nastała światłość.

Dziewczyna przeszła na drugą stronę pomieszczenia i powtórzyła czynności.

Oczom Murshiliego ukazała się kolosalna rzeźba, górująca nad czymś, co zdawało się świątynią. Stojący na dwóch łapach lew spoglądał na niego twarzą brodatego mężczyzny. Rozpostarte skrzydła wyrastające z kociego tułowia zajmowały całą szerokość hali, zapalone pochodnie oświetlały pomnik gorącym światłem, na ścianie tańczył cień giganta. Dłonie posągu wyglądały, jak gdyby kiedyś coś w nich było, ale szabrownicy już dawno pozbawili boga jego własności.

– Jego dzieci, w tym Diobakkus i Aphoibos, wraz z matką zdradzili go i zrzucili na ziemię. Mieli inną wizję świata, a on był jedyną przeszkodą.

Murshili podziwiał nieziemski widok. Nie mógł się ruszyć, ciało odmówiło mu posłuszeństwa. Jednocześnie wszystko buzowało. Podświadomie szukał szeptu, który by podpowiedział jak zareagować, co zrobić, jak odpowiedzieć na poniżanie Diobakkusa!

Nic. Cichy umysł.

– I trafił tutaj…? – zapytał.

– I trafił tutaj.

Na posadzce z głośnym brzęknięciem wylądował rzucony na ziemię miecz. Firari wspięła się na stojący pod posągiem ołtarz i usiadła na krawędzi. Przy kamiennej bryle stało naczynie, pusta głęboka misa.

– Wierzę w to, że bogowie nie powinni manipulować naszymi życiami – rzekła, a w jej głosie dało się wyczuć determinację. – Enun miał rację, od zawsze się z nim zgadzałam. Powiedz mi, Murshili, czy ty też się z nim zgadzasz?

Nie wiedział. Cały jego światopogląd legł w gruzach, gdy na jaw wyszła tajemnica o strąconym na ziemię bogu. Czuł obecność Enuna. Nie słyszał szeptu, jednak w tle pojawił się jakiś szum. Szum, przechodzący w coraz wyraźniejszy dźwięk.

Krzyk. Krzyk Diobakkusa, cierpiącego, opuszczonego przez własnego sługę. Zdradzonego. Bóg Nocy z trudem stawiał stopy na ziemi Antsyalu i wrzeszczał. Wrzeszczał na Murshiliego, wrzeszczał na Enuna i kapłańską córkę.

Wojownik słyszał to, widział to. Był świadkiem.

– Jeśli krew tego, kto naprawdę rozumie rodzinne waśni Enuna, spłynie rzeką Antsyalu, a ołtarz jego spożyje serce ofiary, to Wszechojciec obudzi się na nowo, odrzuci założone mu kajdany i wprowadzi porządek na świecie – cytowała Firari. – Jestem córką Najwyższego Kapłana Diobakkusa. Spędziłam całe dotychczasowe życie badając konflikt w tym przeklętym panteonie. Czy to odpowiedź? Prawdopodobnie.

– To po to ci byli Taberzy?!

– Taberzy wiedzą, że Enun jest jedynym słusznym panem. – Jej oczy zapłonęły. – Musisz mnie zabić, wojowniku. Wyciąć moje serce, a krew moją wylać do rzeki.

– Co…? Nie!

– Moja krew musi zabarwić źródło Antsyalu, napoić Enuna! Obudzić tego, który śpi pod tą świątynią!

– Nie możesz! Nie mogę! Nic nie możemy! – krzyczał panicznie i nie wiedział już, kto mówi przez jego usta. – Zróbmy to! Zrobię to! Nie, ach!

Oczy Murshiliego zaszły czerwienią, złapał się za głowę. Rzucał się na boki, konwulsje wykręcały jego ciało.

Nie możesz, wojowniku – szeptał mu do ucha dziwny głos. 

– Nie mogę! – krzyknął.

Zrób to, proszę – mówiła Firari stłumionym i pełnym cierpienia głosem, a słowa te docierały prosto do umysłu Murshiliego. – Daj się uwolnić!

Kamienna hala zaczęła się zmieniać. Wysokie ściany kurczyły się i wyginały, posadzka falowała niczym wzburzone morze.

– Spójrz, Murshili! – Basowy głos rozszedł się po groteskowo zmienionej przestrzeni, prawie zbił mężczyznę z nóg. – Spójrz i dostrzeż, jakie zło panowało nad tą doliną!

To, co jeszcze przed momentem było świątynią, nagle stało się górskim wąwozem, mieszczącym Antsyal. Murshili spoglądał na to wszystko z góry, jakby z lotu ptaka. Unosił się, lecz nogi przytwierdzone miał do zimnej posadzki.

Obraz się zmienił – teraz wojownik przeniósł się nad dolinę. Nad dolinę za lasami, gdzie poprzedniej nocy roztoczyła się bitwa, przed którą zmuszony był uciec.

Na ulicach, pod pomnikami, nawet w rzece klęczały dziesiątki osób z twarzami…

Nie miały twarzy.

Tam, gdzie powinny być oczy, znajdowała się jedynie skóra, pusta i zimna jak kamień.

I tylko jeden posąg ukazywał człowieka w pełni jego fizycznych wad i cnót.

Murshili ujrzał własną twarz, spowitą blaskiem księżyca. Wizerunek żniwiarza, wybrańca, zbierającego ziarno na mąkę dla bogów. Dla boga. Ekstaza igrała w jego oczach.

Obudź się, Murshili! – krzyczała Firari, której głos dobiegał do niego jak zza ściany: wygłuszony, cichy, obcy.

Hakannerczyk ze strachem wpatrywał się w przerażające postaci. Wszystko stanęło w miejscu, woda nie płynęła, sokół w locie zamarł tuż przed pochwyceniem ofiary w szpony. Ognisty blask słońca został zastąpiony przez chłodne spojrzenie srebrzystej tarczy.

W tym samym momencie skórzane maski zaczęły się przekształcać. Do akompaniamentu odgłosów rzucanego mięsa, łamanych kości i zrywanej skóry, twarze zyskiwały coraz to więcej szczegółów.

Nie patrz na to! – krzyczała dziewczyna.

Oczy jednego z klęczących zwróciły się ku Murshiliemu. Wojownik jak zahipnotyzowany obserwował tę przedziwną transformację. Pojawiły się usta, nos, ustawiły się kości policzkowe.

– Pomóż mi, bracie – wyszeptał Harkan, który jeszcze chwilę temu był bezosobowym posągiem. W jego głosie tlił się strach.

Murshili w mgnieniu oka ożywił się, rana w barku zapiekła jak jeszcze nigdy wcześniej.

– Harkaaaan! – wrzasnął przez ściśnięte żalem gardło. – Co ty tu robisz?!

Chwycił Harkana za ramiona, spróbował podnieść go na nogi. Na próżno – ciało kompana przypominało bardziej pomnik aniżeli prawdziwego człowieka.

– Nie wiem, gdzie jestem – wymamrotał Harkan. – Nie wiem, czy wygraliśmy. Co się dzieje?

To są kłamstwa Diobakkusa, Murshili, proszę!

Zatrzęsła się ziemia, rozstąpiła woda w rzece, a z jej środka wyrastać zaczęła wielka postać mężczyzny dzierżącego w prawej dłoni zakrzywiony księżyc.

– On zniewolił twoich braci – powiedział Diobakkus z niebiańską latarnią w ręku. – Spójrz na ich cierpienie! A ty śmiałbyś mnie oszukać? Dla niego?!

Gdzieś z tyłu rozległy się krzyki i jęki setek gardeł, spomiędzy których najgłośniejszymi były wrzaski Kacirana i Harkana. Zawodzenie kompanów wwiercało się w umysł, zmuszało do opadnięcia na kolana.

– Klęknij przed twym jedynym bogiem, Murshili! – krzyknął Sierpodzierżca, a jego głos poniósł się echem pośród skał. – Pokłoń się, a uwolnię twoich braci. Tyś moim wybrańcem! Wypełnij moją wolę!

Krew trysnęła z barku Murshiliego, a poczerwieniałą od cierpienia twarz wykrzywił grymas niepojętej męki.

Nagle poczuł, że ktoś szarpie go za ramię. Z trudem podniósł wzrok i ujrzał zawziętego sokoła, który darł dziobem jego tunikę.

– Murshili, obudź się! – wrzeszczał sokół. 

– Pozostaw kłamcę w jego celi! – zażądało bóstwo. – Widzisz przecież, na jakie cierpienie skazali twych kompanów niewierni Taberzy!

Murshili jeszcze raz spojrzał na oblicze towarzysza. Spomiędzy wykrzywionych cierpieniem warg wyszły słowa:

– Boli…

Murshili wykrzesał resztkę sił, zebrał w sobie i wyprostował nogi.

 – Firari, zrobię to! – ogłosił, a świat wokół niego ponownie nabrał normalnych kształtów.

 Dziewczyna oglądała to z przerażeniem w oczach. Zbladła, jej oddech stał się płytki, nie mogła ruszyć z miejsca. Cały zapał zniknął w mgnieniu oka, makabryczna scena zmusiła ją do powrotu zwierzęcych instynktów. Zaczęła wycofywać się w kierunku ołtarza.

 – Po-połóż się! – wrzasnął z trudem Murshili. Powoli zbliżał się ku ołtarzowi. – Nie rób tego! Połóż się! Nie!

 Szedł do niej niczym obłąkaniec. Wymachiwał mieczem na oślep, ciął bezmyślnie powietrze. Spiżowe ostrze migało w świetle pochodni, Firari skuliła się w strachu, dławiła własnym szlochem. Nie tak to widziała. Opowiadała, że chciała zostać bohaterką, chciała uwolnić ludzkość z jarzma boskiej niesprawiedliwości. Pragnęła, aby jedyny słuszny bóg panował nad jej bliskimi. I pragnęła przed śmiercią uratować wybrańczego niewolnika z okowów fanatycznego oddania oprawcy, który mianował się jego opiekunem.

Zasłoniła twarz przedramieniem.

Krzyki ustały.

Coś zabulgotało.

Brzęknięcie metalu o kamień. Głuchy huk.

Powoli, wciąż ogarnięta strachem, zaczęła odsłaniać twarz. Spojrzała na posadzkę przed sobą i zatkała usta dłońmi.

Zaraz przed nią, może dwa kroki od ołtarza, leżało zakrwawione ciało Murshiliego. Tryskający z szyi szkarłat tworzył lepką kałużę. Wojownik zanurzony był we własnej jusze. Pustymi oczami spoglądał na posąg Wszechojca. Pozbawione życia usta wojownika zastygły w błagalnym grymasie.

Nastała cisza.

 

***

 

Sokół zatoczył koło nad górskim kanionem. Krystalicznie czysta rzeka odbijała rdzawe promienie zachodzącego słońca, które wraz z nadejściem wieczoru spychało świat w objęcia nocy, tak, jak stworzone to zostało na samym początku.

Bez dnia nie byłoby nocy, bez nocy nie byłoby dnia. Bez drzew nie byłoby zwierząt, bez zwierząt nie byłoby drzew. Pustynia jest siostrą lasów, tak jak podstęp jest bratem uczciwości.

Bogowie wierzą, że to bez nich nie byłoby ludzi. Ale bez ludzi nie byłoby bogów. Bo cóż by zrobił bogacz bez swych niewolników? 

Upadłby.

Koniec

Komentarze

Jezu, przestraszyłem się, że mam jakąś lukę w pamięci, bo nie kojarzyłem tego tekstu. Dopiero po chwili do mnie dotarło, że tytuł jest inny. XD (IMO lepszy niż pierwotny.)

Przeczytam i skomentuję po całości koło weekendu.

,,Nie jestem szalony. Mama mnie zbadała."

Dobrze się czytało. Będzie kontynuacja? Dziewczyna przeżyła, więc…

Witaj.

Jeszcze muszę doczytać, ale już jestem pod ogromnym wrażeniem realizmu opisywanych walk i pięknie stworzonego świata oraz jego bohaterów z ciekawymi imionami. Super! :)

Z technicznych dostrzegłam:

Widać było, że sprawia jej tym ból; rzemień wżynał się w jej nadgarstki. – ort.

I Taberowie/Taberzy – nazywasz ich zamiennie.

Sapiąc, Murshili obrócił się na plecy i ujrzał gwiazdy lśniące/błyszczące/świecące między koronami drzew. – podejrzewam, że tu padały rozmaite propozycje słowa, lecz tak zostało

… jednak to, co zostało na nich zesłane przez Hakanner , postanowiło nie … – zbędna spacja po “Hakanner”

Dlaczego więc czuł poczucie winy wobec tego, co … – nieco zgrzyta styl

Z każdym krokiem drzewiec w ranie przemieszczały się delikatnie, wyciskając z barku drobne krople krwi. – literówka

Pozdrawiam na razie. :) 

Pecunia non olet

Witam ponownie. :)

Z technicznych dostrzegłam jeszcze:

Śmierć ci nie straszna? – kolejny ortograficzny

Szczelina, długa na kilka stadionów i szeroka na przynajmniej dwa, była piękniejsza niż cokolwiek, co do tej pory przyszło im wiedzieć. – literówka

Wojowniku? – Firari oderwała się od ckliwych opowieści i wojownik nie zdążył mrugnąć, a już przykucnęła obok niego. – Wojowniku?! – powtórzenia

 

Świetna sprawa, taka nietypowa mitologia fantastycznych ludów. I te emocje wojownika! Brawa za pomysł oraz jego realizację, czytałam z przejęciem oraz ogromnym zaciekawieniem. ;)

Pozdrawiam serdecznie, klik. :)

Pecunia non olet

SNDWLKR!

 

No, ten tekst już miał tyle tytułów, że Ci się nie dziwię xD

Też uważam, że ten najlepszy (po tylu próbach nareszcie się udało :P), najlepiej oddaje ducha opka.

Czekam na ostateczny werdykt!

 

Koalo!

 

Bardzo się cieszę, dziękuję. :3

I tak, jakaś kontynuacja przygód Firari na pewno będzie…

 

Bruce!

 

Dziękuję za odwiedziny, miłe słowa i poprawki! Widzę, że niektóre błędy to z zupełnie mojego niedopatrzenia albo głupoty, już poprawiłem. :D

Bardzo mnie cieszy to, że zarówno świat przedstawiony jak i wydarzenia Cię wciągnęły. ^^

Pozdrawiam i dziękuję też za klika!

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

I ja dziękuję, ten świat jest wspaniały, zachęcam Cię gorąco do kontynuacji. :)

Pozdro! :)

Pecunia non olet

Hej 

Opowiadanie ciekawie napisane ma swój klimat dość surowy i w mojej ocenie fajnie to pasuje do przedstawionej historii :). Fabularnie do chwil gdy Murshiliego trafia strzała i spotyka się z Firari jest bardzo dobrze. Jest tajemnica jest dużo akcji czyta się z zaciekawieniem. W chwili gdy docierają do świątyni, czegoś się dowiadujemy o postaciach jest trochę opisów świata wszystko tworzy fajny klimat, po rozpoczęciu z hukiem dajesz odpocząć trochę czytelnikowi. Po tym fragmencie jest część która mnie najmniej zainteresowała raz, że nie jest dla mnie do końca jasne co się tak naprawdę wydarzyło, a dwa mimo iż toczy się na pewno jakaś akcja to w moim odczuciu nie porywa tak bardzo jak mocny początek opowiadania. Więc mamy mocny dobry początek, chwilę oddechu i w moim odczuciu powinno nastąpić coś przełomowego co porwałoby w wir wydarzeń czytelnika, a napięcie niestety cały czas spada. Ale i tak uważam, że jako całość opowiadanie jest bardzo dobre z oryginalnym pomysłem i ciekawymi bohaterami :)  

Pozdrawiam 

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Sama historia interesującą. Jak dla mnie – położyłeś za duży nacisk na walkę, jej opisy mnie trochę przygniotły – ja bym wolała więcej religii, bogów, zwyczajów… Zabijanie innych zawsze wygląda tak samo, tylko broń się zmienia.

Z każdym krokiem drzewiec w ranie

Drzewce.

Babska logika rządzi!

Dobrze, nawet bardzo dobrze oddane skutki religijnych zaciekłości. Pytanie, czy trzeba się cofać aż do epoki brązu, aby “obejrzeć” konsekwencje, byłoby zasadne, ale pomińmy tę kwestię… 

Jak zrozumiałem z końcowej partii tekstu, na początku był jeden bóg “naczelny”, ale bóstwa niższej rangi wyzwoliły się spod władzy hegemona – i zaczęły się obiory “swoich” bogów, czyli herezje z punktu widzenia tych, którzy wybrali innego, a dalej poszło już samo.

Batalistykę, skądinąd przekonywająco zilustrowaną słowem, pomijam jako mniej istotną, jako swoisty dodatek, dający punkt wyjścia do pokazania, jak pomału tracący siły fizyczne i umysłowe Murschili zmierza do smutnego końca, finalnie nie odróżnia jawy od halucynacji, nie chce dać wiary Firari, a jednocześnie coś go w wywodach dziewczyny zaczyna przekonywać. Pars pro toto, rzekłbym, ponieważ w zbiorowych świadomościach plemion czy szczepów równie powoli i równymi oporami zachodziłyby zmiany.

Nie wiem, do jakiego stopnia poprawnie interpretuję tekst, ale tak go odbieram.

Pozdrawiam, Adam

Podoba mi się stylistyczne ciążenie bardziej ku Abercrombiemu niż Eriksonowi; ale to kwestia preferencji, wolę brud niż patos. Zwinnie operujesz słowem i bezproblemowo kreujesz świat, dając czytelnikowi tylko tyle, ile musi wiedzieć, by zrozumieć tekst, bez zarzucania go setkami pomysłów na lore. Opisy walk obrazowe, ale bez popadania w groteskę (która nie byłaby wadą per se, ale jej umiejętne wplątanie wymagałoby przebudowania struktury i charakteru tekstu), zatem gatunkowo wydaje mi się bardzo poprawny. Podobało mi się. Jedyna uwaga, czysto czytelnicza i subiektywna, więc może nie do końca uwaga, ale…  gdybym była to książka, którą sobie czytam, to rozdźwięk między charakterem opisów a dialogami prawdopodobnie po parudziesięciu stronach zacząłby mnie uwierać. Idziesz w kierunku dark fantasy, ale dialogi pozostały na peronie o nazwie theatrical fantasy. Przydałoby im się nieco więcej soczystości, człowieczeństwa, szczególnie że konwencja, którą przyjąłeś, zdaje się wręcz odżegnywać od pompatycznej epickości, a jednak bohaterowie gdzieniegdzie taką wzniosłość mają. Choć to też da się wytłumaczyć gatunkiem, bo jest na tyle pojemny, że każdą z form przyjmie, ale znów, jako czytelnik… ;)

 

Nie dotyczy to wstawek, które dobrze nadawały rytm i kreowały świat; tam kwestie mogą pozostawać w nieco innej formie, bo nie jest powiedziane, czy to wspomnienia, czy dziennik, czy coś zupełnie innego; wspomnienia mogą być zakłamane przekonaniem o własnej waleczności, kroniki nieraz z definicji są bardziej wzniosłe, i tak dalej. Więc tu w porządku. 

 

Ogółem podobało mi się.

No, Barbarianie, stworzyłeś całkiem nowy świat i nieźle opisałeś to, co się tam wydarzyło. Niestety, nie jestem zbytnio zainteresowana ani sprawami wojskowymi, skupionymi na opisach wyposażenia żołnierzy i prowadzonych przez nich bitew, ani sprawami dotyczącymi wiary i religii, niezależnie od tego, gdzie i kiedy ma to miejsce, pewnie dlatego przeczytałam opowiadanie bez przykrości, ale obawiam się, że pamięć go raczej nie przechowa.

Wykonanie mogło być lepsze.

 

Nad wszyst­kim gó­ro­wał gar­gan­tu­icz­ny posąg boga Dio­bak­ku­sa… → To określenie nie ma racji bytu w tym opowiadaniu.

 

da­je­cie im taką kon­tro­lę nad wła­sny­mi ży­cia­mi… → da­je­cie im taką kon­tro­lę nad wła­sny­m ży­ciem

Życie nie ma liczby mnogiej.

https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Zycie;20113.html

 

Ni­czym dra­pież­ni­cy ob­ser­wo­wa­li uważ­nie→ Ni­czym dra­pież­ni­ki ob­ser­wo­wa­li uważ­nie

Tu znajdziesz odmianę rzeczownika drapieżnik.

 

Dwóch ta­ber­skich strzel­ców sta­nę­ło na szczy­cie wą­wo­zu… → Obawiam się, że wąwóz nie ma szczytu.

Proponuję: Dwóch ta­ber­skich strzel­ców sta­nę­ło na szczy­cie zbocza wą­wo­zu

 

Mro­wie­nie mię­dzy bar­ka­mi Mur­shi­lie­go szep­ta­ło wo­jen­ne pie­śni. → Jak szepcze mrowienie?

 

Za­dę­ły rogi. → Rogi nie dmą.

Pewnie miało być: Za­dę­to w rogi. Lub: Zabrzmiały rogi.

 

– Ble­fu­jesz. → To słowo, jako zbyt współczesne, nie jest najwłaściwsze w tym opowiadaniu.

 

Widać było, że spra­wia jej tym ból; rze­mień wrzy­nał się w jej nad­garst­ki. → Czy drugi zaimek jest konieczny?

 

syk­nął, za­ci­ska­jąc więzy na jej rę­kach. → Wiadomo, czyje ręce pętał, więc wystarczy: …syk­nął, za­ci­ska­jąc więzy.

 

wszy­scy wy­glą­da­li na rześ­kich, na­bu­zo­wa­nych po po­tycz­ce. → To dość współczesny potocyzm – tutaj brzmi nie najlepiej.

 

Gdy nad ko­ro­na­mi drzew uj­rzę­li po­ma­rań­czo­wą łunę świa­tła… → Literówka. Masło maślane – łuna to odblask, czyli światło.

Wystarczy: Gdy nad ko­ro­na­mi drzew uj­rzeli po­ma­rań­czo­wą łunę

 

– Sprawdźcie pochodzenie tamtego

oddziału, ale już! → Zbędny enter.

 

Czy jego rola go drę­czy­ła? → Czy oba zaimki są konieczne?

 

wy­rów­nać do włócz­ni i ob­ser­wo­wać zbo­cze! – wrzesz­czał Ka­ci­ran.

– Nie­do­brze – szep­nął Mur­shi­li.

– Ostrze­ga­łam was. – Fi­ra­ri ob­ser­wo­wa­ła nad­cho­dzą­ce… → Czy to celowe powtórzenie?

 

Miał na­dzie­ję, że za­ci­ska­ją­ca się na pier­si pętla zelży… → Kogo i dlaczego miałaby lżyć pętla?

A może miało być: Miał na­dzie­ję, że za­ci­ska­ją­ca się na pier­si pętla zelżeje

Sprawdź znaczenie słów zelżyćzelżeć.

 

– Uhh… – wes­tchnął. – Fi­lo­zof­ka się zna­la­zła. → Obawiam się, że w czasach kiedy miały miejsce opisane tu wydarzenia, pojęcie filozofii jeszcze nie było znane.

 

za­uwa­żył go­nią­cych ich eli­tar­nych łucz­ni­ków… → Czy w opisywanych czasach znano pojęcie elitarności?

 

że za­nu­rza się w bez­względ­nym spo­ko­ju dzie­wi­cze­go lasu. → W czasach, o których piszesz, wszystkie lasy były dziewicze.

 

i uj­rzał gwiaz­dy lśnią­ce/błysz­czą­ce/świe­cą­ce mię­dzy ko­ro­na­mi drzew. → Dobrze byłoby podjąć jakąś decyzję.

 

Na­tu­ral­na kolej rze­czy, cho­ciaż nie każdy chciał

w to wie­rzyć. → Zbędny enter.

 

Dla­cze­go więc czuł po­czu­cie winy wobec tego… → Brzmi to fatalnie.

Proponuję: Dla­cze­go więc miał po­czu­cie winy wobec tego… Lub: Dlaczego więc odczuwał winę wobec tego

 

Z każ­dym kro­kiem drze­wiec w ranie prze­miesz­czał się de­li­kat­nie→ Z każ­dym kro­kiem drze­wce w ranie prze­miesz­czało się de­li­kat­nie

Drzewce jest rodzaju nijakiego. Sprawdź, jak poprawnie odmieniać ten rzeczownik.

 

ob­ser­wu­jąc nie­mal boski widok z ogni­ka­mi w oczach. → Czy dobrze rozumiem, że boski widok miał w oczach ogniki?

A może miało być: …z ognikami w oczach ob­ser­wu­jąc nie­mal boski widok.

 

na chwi­lę mógł za­nu­rzyć się w nie­ziem­skich wi­do­kach. → Nie wydaje mi się, aby w widokach można się było zanurzyć.

Proponuję: …przez chwi­lę mógł cieszyć się nie­ziem­skimi wi­do­kami.

 

peł­nym cier­pie­nia gło­sem , a słowa… → Zbędna spacja przed przecinkiem.

 

To, co jesz­cze przed mo­men­tem temu było świą­ty­nią… → Wystarczy: To, co jesz­cze przed mo­men­tem było świą­ty­nią

 

Nagle po­czuł, jak ktoś szar­pie go za ramię. → Nagle po­czuł, że ktoś szar­pie go za ramię.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardzie!

 

Cieszę się bardzo, że się spodobało. :D

To opowiadanie było eksperymentem (jak zresztą dużo moich tekstów, taka dola początkującego pisarzyny :P), gdzie postanowiłem wpleść więcej scen batalistycznych, i jak widać zdania są podzielone, ale bardzo mi miło, że Tobie ta część spodobała się najbardziej. ^^

Dziękuję za odwiedziny i pozdrawiam!

 

Finklo!

 

Hej!

Najważniejsze, że historia interesująca. :D

Ale tak, tutaj postanowiłem pobawić się trochę scenami batalistycznymi. I no wiem, że nie każdemu to podchodzi, ale jakoś ostatnimi laty przeczytałem kilka powieści, gdzie kładziono nacisk na sceny bitewne, więc postanowiłem spróbować.

A babola poprawię. ^^

Dzięki za odwiedziny i klika!

Pozdrawiam

 

Adamie!

 

No cóż, niektóre sprawy są ponadczasowe, różnią się tylko okoliczności. :P

I tak, dobrze zrozumiałeś, miło mi to słyszeć. ^^

Określenie batalistyki w tym opowiadaniu przekonywująco zilustrowaną słowem bardzo mnie cieszy i daje ważny feedback na przyszłość, zwłaszcza, że to była pierwsza moja taka próba.

Dziękuję za odwiedziny i komentarz!

Pozdrawiam

 

Qamqun!

 

Bezczelnie się przyznaję, że nie czytałem jeszcze nic Abercrombiego, ale czaję się na Ostrze (i jestem coraz bliżej dobrania się do serii Pierwsze ostrze :D).

No i baaaardzo cieszy mnie fakt, że czytelnik nie jest przytłoczony infodumpami – to zarzut, z którym często spotykam się wśród czytelników fantastyki i sam spotkałem się z tym, że czytając chociażby Opowieści z meekhańskiego pogranicza momentami męczyłem się kolejną stroną monologu oczymśtam (ale sam całokształt serii uwielbiam <3).

gdybym była to książka, którą sobie czytam, to rozdźwięk między charakterem opisów a dialogami prawdopodobnie po parudziesięciu stronach zacząłby mnie uwierać.

Zgodzę się, niestety. Od tamtego czasu większą uwagę zacząłem przykładać do naturalności dialogów. Tutaj chciałem chyba trochę za bardzo ustarożytnić rozmowy i monologi, ale momentami mogło wyjść trochę śmiesznie. Dziękuję za to spostrzeżenie ^^

 

No i dziękuję za wyczerpujący komentarz i odwiedziny! :D

Pozdrawiam!

 

Reg!

 

No cóż, gusta są różne, więc ostateczny werdykt zrozumiały. ^^

Ale i tak cieszę się bardzo, że przeczytałaś bez przykrości – nawet gdy tematyka nie do końca Ci się spodobała. Babole zaraz poprawię. :3

No i dziękuję za odwiedziny i komentarz!

Pozdrawiam

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Bardzo proszę, Barbarianie. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ogłaszam więc, że poprawione (a przysięgam, że część z tych rzeczy musiały podrzucić jakieś chochliki xD echhh, ludzkie oko bywa zawodne).

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Barbarianie, skoro poprawiłeś usterki, uważam, że opowiadanie powinno trafić do Biblioteki, więc udaję się do klikarni. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję serdecznie, Reg. :D

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Początek opowiadania dość mdły i ciężko mi się go czytało, później coraz lepiej. Wątek religijny jest w tym wszystkim najlepszy i trochę mnie nawet zainspirował, w dodatku cenię za oryginalność świata. Dialogi dość dobre, szczególnie te “wewnętrzne” (tzn. te dotyczące interwencji Boga pod koniec).

Ogólnie fajnie, choć straciłeś życiową szansę na nazwanie góry “Awrukszur”.

 

Odświeżyłem sobie. :)

Struktura trochę jak w ,,Neon Genesis Evangelion”. Zaczynasz od akcji, walki i takiego typowego questu dla bohatera, potem wchodzą poważne wątki religijno-filozoficzne, a zakończenie jest już bardzo ,,mistyczne”. Właśnie finał mi się najbardziej podobał, z tymi wizjami i w ogóle. Konkluzja w ostatnim akapicie też dobra.

Początek nie jest zły, tylko jak dla mnie najmniej interesujący. Przy dłuższych opisach potyczek z reguły się wyłączam i tak też się stało teraz.

Ogólnie wyszło spoko, klikam.

,,Nie jestem szalony. Mama mnie zbadała."

Podobało mi się :) Właściwie problemy z bogami możnaby odnieść do współczesności :) Fajnie to przedstawiłeś, bogowie istnieją naprawdę, a ludzie są podzieleni, niektórzy woleliby, żeby szanowne bóstwa się odczepiły od nich, inni wciąż szukają bożej łaski. Postawa Firari jest mi bliższa :) Sama bohaterka wydaje się idealistką i jak to często bywa, przechodzi jej trochę w zetknięciu z realnym światem ;)

Z uwag: Początek kursywą przedstawia bohaterkę, córkę kapłana, wspominasz też imię bóstwa. Potem jest scena z wojownikami, i kiedy wspomniałeś, że widzą córkę kapłana, byłam przekonana, że to wrogowie. I chwilkę trwało, zanim się wszystko powyjaśniało, ale przez tę chwilkę czytałam bez zrozumienia.

Scen bitewnych jak dla mnie mogłoby być mniej ;) Jakoś tak nie przepadam za batalistyką.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Geroaind!

 

Dzięki za odwiedziny i miły komentarz! Bardzo się cieszę, że ostatecznie się podobało, a i udało mi się Ciebie jakoś zainspirować. ^^

(Ech, Awrukszur, spoczywajcie w limbo pomysłów (*)).

 

SNDWLKR!

 

Witaj po dłuższej przerwie. :D

Myślałem, czy by może tego początku nie wywalić, ale już wtedy lubiłem batalie w powieściach, a teraz jeszcze naczytałem się Wegnera, więc nie było szans. xD

Dzięki jeszcze raz za betę, ponowne odwiedziny z fajnym komentarzem i klika!

 

Irko!

 

No, lubię ponadczasowe przesłania, więc cieszę się, że tutaj też tak wyszło. :3

Tak, też darzę Firari sympatią (kurczę, ale to chyba źle? Ciężej mi będzie ją zabić w przyszłości, hehe… :D). Jest idealistką i właśnie jej idealizm został skonfrontowany z rzeczywistością. Ale kto wie, może kiedyś będzie inaczej?

Odnośnie tego początku: w sumie to w tamtym momencie byli wrogami dla Firari. :D

Dziękuję za odwiedziny, komentarz i klika!

Pozdrawiam wszystkich ^^

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Trochę niepewne warsztatowo, ale poza tym przyzwoite.

 

Fabularnie jest tak sobie. Z początku tekst nieco się wlecze, dopiero po tym, jak nasz bohater budzi się w lesie, zaczynają się dziać rzeczy naprawdę istotne dla fabuły – a i wtedy więcej jest zwiedzania niż akcji. Skutek jest taki, że tekst ma raczej powolne tempo, mimo dość krwawego początku – co nie musi być błędem, ale mi akurat nieco się ciągnął. Nie pomaga też fakt, że centralny konflikt tekstu zostaje nam przedstawiony dobrze za połową, więc z początku nie bardzo miałem się jak zaangażować.

Postacie są niestety raczej jednowymiarowe. Główny bohater przeżywa jakieś tam katusze związane z wiarą, ale poza tym nic nie potrafię o nim powiedzieć jako o człowieku. Branka-kapłanka dla odmiany jest nieco zbyt wygadana i wyluzowana jak na kogoś, kto był świadkiem pierwszej w życiu masakry i walczy o tak monumentalną stawkę. Słowem, są w tekście, robią co do nich należy, żeby fabuła mogła się potoczyć, ale poza tym nie bardo widzę w nich ludzi.

Światotwórstwo dla odmiany ciekawe – choć merytorycznie wątpliwe. Mamy tu konflikt bogów, zapomniane miasto, zwaśnione kultury – nic nowego, ale ładnie przedstawione i ciekawie opisane. Mamy różnice światopoglądowe – choć dopiero pod koniec, chciałoby się, żeby to grało od początku. Ale te elementy cieszyły i bawiły.

Mniej cieszyły i bawiły rozmaite drobiazgi, które skutecznie psuły mi immersję. Pułk to względnie nowa forma oddziału wojskowego. Drzewce to drewniana część broni, raczej się nimi nie ciska. Harcownicy to nie zwiadowcy. Objawy zakażenia rany też nie bardzo wyglądają tak, jak to pokazałeś. To oczywiście drobiazgi, ale zgrzytały. A całość sprawiała przez to wrażenie nie do końca osadzonego w realiach, jakby ta epoka brązu była tu raczej dekoracjami niż tłem – gdyby przenieść tą fabułę do losowego fantasylandu, niewiele trzeba by zmieniać.

Również styl tekstu nie całkiem pomagał. Nie zdobyłem się na zrobienie pełnej łapanki, ale dość często trafiałem na szyk lub metaforę, które wybijały mnie z rytmu. Pozwolę sobie przytoczyć jeden akapit dla przykładu, bo jest on jednym z gorszych w tekście:

Zakrzywione ostrza Murshiliego, pogrążone w krwawym tańcu, przebijały pancerze, cięły skórę i mięśnie, zanurzały wszystko wokół w lepkim szkarłacie. Miecze wręcz wyrastały z rąk wojownika, nie były odrębnymi przedmiotami. Stali się jednością, szermierz i jego oręż. Na ten widok twarze Taberów zastygały w wyrazie absolutnego przerażenia. Dar dla Diobakkusa. Ofiara, składana na ołtarzu duszy Murshiliego.

O ile osoba jeszcze jako tako mogłaby się pogrążyć w tańcu (choć raczej w myślach), to ostrza z całą pewnością nie. Nie zanurzały też one niczego w szkarłacie, a najwyżej owym szkarłatem chlapały na boki. Owo “wręcz wyrastanie z rąk” to chyba najmniej udana fraza w tekscie – wiem, co chcesz powiedzieć, ale ta fraza w obecnym kształcie sugeruje dosłowność – pisarze zwykle w takich sytuacjach piszą, że broń “zdawała się być częścią ciała wojownika”, żeby podkreślić metaforyczność. Twarze, które zastygały, zastąpiłbym twarzami, które zastygły, ale to już drobiazg. No i ten ołtarz duszy… Nie wiem, czy to celowe, ale to zdanie sugeruje, że ofiara jest dla Murshiliego, nie dla boga – ołtarz duszy, tak jak np. ołtarz pychy to konstrukcja, która sugeruje, komu/czemu poświęcony jest ołtarz, a nie z czego jest “zbudowany”.

Jak wspominałem, ten akapit bolał mnie najbardziej, ale w wielu innych miejscach mamy do czynienia z podobnymi potknięciami. Nic karygodnego, ale dokuczało.

 

Podsumowując – to przyzwoicie przemyślany tekst, któremu nie zaszkodziłoby sporo szlifowania na kilku różnych poziomach. Gdybym miał go redagować, sugerowałbym zmianę proporcji w fabule, rozbudowę charakterystyk postaci i mocniejsze zaakcentowanie centralnego konfliktu, no i długie, długie polerowanie językowe.

Cześć i ja w końcu dotarłem na miejsce! Jak obiecałem.

To tak… opowiadanie mi się podobało nawet bardzo, ale momentami byłem aż zły. Robiłeś miejscami błędy, które w innych miejscach opowiadania nie istniały, a to psuło tak dobre sceny.

Z czepialstwa – łatwo, za łatwo pogubić się w imionach i nazwach, a przez to początek wydaje się bardzo chaotyczny. Kto jest kim ogarnąłem dopiero w środku opowiadania momentami, bo były wzmianki o tym przypominające (na szczęście, bo inaczej bohaterowie wisieliby w powietrzu i byli nijacy).

Mrowienie między barkami Murshiliego szeptało wojenne pieśni[MŚ1] 

 Bardzo dziwnie brzmi to zdanie, na tyle, że zaburzyło mocno flow.

Zakrzywione ostrza Murshiliego, pogrążone w krwawym tańcu, przebijały pancerze, cięły skórę i mięśnie, zanurzały wszystko wokół w lepkim szkarłacie.

Nie wiem czy to czepialstwo czy nie, ale to na pewno odpowiednie słowo? Ostrza mogły zanużać się w ciała, ale w tym przypadku to tak jakby z każdego wypływał basen krwi.

Miecze wręcz wyrastały z rąk wojownika, nie były odrębnymi przedmiotami

To zdanie zgrzyta i się na nim zaciąłem, da się je lepiej przebudować moim zdaniem

Zakrzywione ostrza Murshiliego, pogrążone w krwawym tańcu, przebijały pancerze, cięły skórę i mięśnie, zanurzały wszystko wokół w lepkim szkarłacie. Miecze wręcz wyrastały z rąk wojownika, nie były odrębnymi przedmiotami. Stali się jednością, szermierz i jego oręż. Na ten widok twarze Taberów zastygały w wyrazie absolutnego przerażenia. Dar dla Diobakkusa. Ofiara, składana na ołtarzu duszy Murshiliego.

W tym akapicie masz mocno zaburzone flow, pomyśl czy nie lepiej by było, gdyby "miecze wręcz wyrastały z rąk… Stali się jednością, szermierz i jego oręż" jakoś poredukować i ograniczyć do jednego zdania, bo w zasadzie mówisz o tym samym

Może i przywykł do tego, jednak nawet to, co często człowiekowi towarzyszy, może zacząć mu ciążyć.

W takich momentach fajnie dodać reakcję ciała odpowiednią do nastroju, czy jakieś westchnienie, czy chwilowe podparcie się na broni, przygarbienie i tak dalej, bo wtedy te przemyślenia nie są tak oddalone, a bohaterowie też są bardziej żywi.

Nie bez powodu został wybrany na przybocznego oficera jednego z wielkich, hakannerskich pułków. Nie mógł zawieść. Teraz, w obliczu straty dziewczyny, poczuł taką determinację, jaka jeszcze nigdy nie przepływała przez jego ciało.

Takimi wstawkami zabijasz dynamikę akcji w tej chwili, one są potrzebne, ale staraj się może krócej albo coś. Jeszcze mówisz o przepływie determinacji bezpośrednio, pokaż to w jego zachowaniu, a nie mówisz wprost jak się czuł.

– Dotałłeś tutaj, bławo.

XDDDDDD <3

Gdy zobaczyli rozciągający się przed nimi kanion, poczuli wzbierające w sercach emocje.

Nie brzmi to zbyt dobrze. Takie nijakie, nie wiem, co to ma przekazać

 

Bardzo dobre opowiadanie tu poczyniłeś, wciągnąłem się w światotwórstwo i jestem fanem dziejów bóstw w tym świecie. Historia ma dobre tempo, momentami może aż za dobra, na przykład nie przekonało mnie jak szybko główny bohater dał się przekonać, może dlatego, że za słabo pokazywałeś wcześniej jego ogóle zwątpienie. Gdybyś pielęgnował to od początku wyszłoby dużo lepiej.

Podobała mi się chemia między postaciami, to się wydawało stosunkowo realne i byłem ciekaw, co będzie działo się dalej.

Zakończenie jest turbo dobre, uwielbiam takie.

I równocześnie było czuć w tym coś świeżego. Dobrze mi się czytało i to fantasy takie, które najbardziej lubię. Dobra robota!

Jeszcze gdy chodziłem do podstawówki, to był tam taki Paweł, i ja jechałem na rowerze, i go spotkałem, i potem jeszcze pojechałem do biedronki na lody, i po drodze do domu wtedy jeszcze, już do domu pojechałem.

None!

 

Ano, tekścior jednak prawie sprzed roku, ale uznałem go za wystarczająco przyzwoity, żeby go nie wyrzucać i opublikować tutaj. Trochę poprawek jeszcze wprowadziłem, ale wolałem już go w całości nie przerabiać. :P

Branka-kapłanka dla odmiany jest nieco zbyt wygadana i wyluzowana jak na kogoś, kto był świadkiem pierwszej w życiu masakry i walczy o tak monumentalną stawkę

A tutaj trochę się wybronię, bo bywała często świadkiem śmierci jeszcze gdy mieszkała w stolicy. Czy potem, w drodze przez dolinę, już spętana mogła być trochę zbyt wygadana? Być może, ale jej nienawiść do Hakanneru i Diobakkusa skutecznie przyćmiewała wcześniejszy szok.

 

Pułk poprawiłem, przedobrzyłem w szukaniu synonimu dla oddziału. :P

Drzewce tam gdzie trzeba było zmieniłem na oszczepy.

Harcownicy to nie zwiadowcy.

Na tyle ile jestem świadom, harcowników często wysyłano przodem, by wybadali sytuację.

 

Objawy zakażenia rany też nie bardzo wyglądają tak, jak to pokazałeś

Chociaż czy na pewno? W starożytności często wykorzystywano brudne strzały (w końcu stąd wzięło się słowo toksyna → toxon jako łuk po grecku). W takim przypadku gdyby do krwiobiegu dostała się taka ilość bakterii, to szybko zaczęłoby rozwijać się ostre zakażenie → posocznica, więc osłabienie, wycieńczenie i gorączka. 

 

Ale cieszę się, że tak czy siak było okej. W tamtych czasach mniej uwagi przykładałem samemu planowaniu tekstu, stąd dziwne proporcje i tak dalej. Przekonałem się w końcu do pisania konspektów przed faktycznym opowiadaniem i jest różnica. :D

Dzięki za odwiedziny i komentarz!

 

MaSkrolu ty mój!

 

Bardzo się cieszę, że Ci się spodobało. <3

A za kopa w tyłek dziękuję, przyda się xD Staram się coraz bardziej zwracać uwagę na miejsca, z których mogę wyciągnąć maksimum potencjału. Wtedy byłem młodszy i głupszy. ;_;

 

XDDDDDD <3

<3

 

Dziękuję za uwagi i odwiedziny, będę się starał coraz bardziej. <3

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Wybacz poślizg.

A tutaj trochę się wybronię, bo bywała często świadkiem śmierci jeszcze gdy mieszkała w stolicy. Czy potem, w drodze przez dolinę, już spętana mogła być trochę zbyt wygadana? Być może, ale jej nienawiść do Hakanneru i Diobakkusa skutecznie przyćmiewała wcześniejszy szok.

Może, może. Czemu by nie.

Na tyle ile jestem świadom, harcowników często wysyłano przodem, by wybadali sytuację.

Z wikipedii:

Harce (węg. harc – „walka, zmaganie”) – obyczaj znany od czasów starożytnych polegający na odbywaniu pojedynków przed rozpoczęciem bitwy. Harcownikami (harcerzami) bywali zazwyczaj rycerze, chcący w ten sposób uzyskać wojenną sławę.

Ze słownika PWN:

harcownicy [węg. harc ‘walka’],pojedynczy jeźdźcy wysunięci przed szyk wojska i staczający utarczki z jeźdźcami przeciwnika lub nękający napadami, tzw. harcami.

Tak czy siak raczej jazda niż piechota, raczej nie używało się ich też do wybadania sił wroga, a do siania zamętu i/lub w celach “rytualnych” – dla chwały i honoru.

Chociaż czy na pewno? W starożytności często wykorzystywano brudne strzały (w końcu stąd wzięło się słowo toksyna → toxon jako łuk po grecku). W takim przypadku gdyby do krwiobiegu dostała się taka ilość bakterii, to szybko zaczęłoby rozwijać się ostre zakażenie → posocznica, więc osłabienie, wycieńczenie i gorączka. 

Sam fakt wystąpienia zakażenia nie budzi u mnie wątpliwości – nawet gdyby nie użyto brudnej strzały. Ale zakażenie powinno najpierw być lokalne, rana powinna ropieć, puchnąć, boleć itd. Jak już wda się posocznica, to pacjent leży grzecznie, majaczy sobie z gorączki i bólu, a nie snuje się po ruinach. :P

 

Jeszcze odnośnie harcowników. Bo tak, później to już rycerstwo, a wcześniej zależnie od narodu/okoliczności to była to lekka jazda lub piechota właśnie.

 

Na przykładzie: https://ciekawostkihistoryczne.pl/2018/04/29/najwieksza-rzez-starozytnego-swiata-kto-stoczyl-te-bitwe-i-ile-osob-w-niej-zginelo/

 

Na przedpolu umieszczono natomiast harcowników, czyli lekką piechotę posiłkową.

A już szczególnie w epoce brązu, gdy konnica w sumie nie istniała, ewentualnie jeździły rydwany, więc „harce” tyczyły się właśnie lekkiej piechoty. 

Odnosnie rany – tak, stąd też jątrzenie (ale prawda to, że doszłoby do tego już wcześniej niż dopiero w samych ruinach. Dodatkowo, bądź co bądź, stracił trochę krwi, był niedożywiony (pomimo tego, że nie stracił aż tyle krwi; ale jednak), stąd był osłabiony. Dodać do tego wewnętrzne rozrywanie duszy przez rozwścieczonego boga i mamy Murshiliego. :D

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Najbardziej podobała mi się dynamiczna relacja między głównymi bohaterami. Nieźle opisana bitwa, choć dołączę do tych, którzy zagadnienia boskie uznają za ciekawsze od potyczek militarnych (przynajmniej w tym tekście). Druga część opowiadania zaciekawiła mnie więc bardziej, ciekawe zakończenie.

Zygfrydzie!

 

Dziękuję za odwiedziny. ^^

Właśnie chciałem, żeby relacja Murshiliego i Firari zaczęła się od przeciwległych biegunów, a żeby z czasem szła ku zmianie, więc cieszę się, że wyszło. ^^

Dziękuję za uznanie dla batalii – wiadomo, nie każdego to kręci, ale chciałem spróbować swoich sił we wplataniu scen bitewnych w moich tekstach.

Dzięki jeszcze raz i pozdrawiam!

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Nowa Fantastyka