I
Tuż przed kamienicą Eleny Domingo Pablo wpadł na kobietę z grubym, płowym warkoczem. Wydarła się na niego pod oknami wciąż śpiących ludzi, żądając pieniędzy. Nie kojarzył, żeby z nią wcześniej rozmawiał, a co dopiero się kładł, jak insynuowała, tym bardziej, że nie użyła któregokolwiek z jego imion.
Pablo Aquino vel Antonio Trestertius odpędził natrętną kobietę i wślizgnął się do kamienicy. Zakradł się do klitki na poddaszu jak szczwany lis. Nawet rudy. Lata złodziejskiego fachu sprawiły, że już z przyzwyczajenia się skradał, także do siebie.
Wszedł do izdebki, trzasnął drzwiami, przekręcił zamek i padł na łóżko. Świtało. Wrócił jak wampir z nocnej wyprawy, na której nic nie wyssał – wybrane cele były albo bezkrwiste, albo odstraszały „czosnkiem”. Puste kieszenie, puste chałupy, sami biedacy, to miasto już zupełnie schodzi na psy. Wszystkich chyba nie okradł?
Zasnął, ledwo dotknął twarzą poduszki, zaś jego dobry znajomy, Rogelio, akurat się obudził. Zaspany kolega cieszył oczy widokiem za szybami portfenetru – wykwitającym z mroku miastem. Leżący obok Manuel wciąż drzemał, zaś złotowłosej kurtyzany już dawno nie było.
W samo południe do Pabla przyszło dwóch jegomości w zamszowych uniformach z mosiężnymi guzikami. Obudzili go szczękiem zamka. Stanęli przy łóżku oświetleni w połowie ostrym słońcem z lukarny.
Do złodzieja się włamać? Ironia losu. Ale na złodziei za eleganccy, chociaż Pablo też lubił się wyszykować – zawsze w białych rękawiczkach kradł.
– Antonio Trestertius? – zapytał jeden z przybyszy.
– Tak?
– Stawiamy się według rozkazu.
– Mojego? – spytał nieśmiało Pablo.
– Jego Ekscelencji Villanueva, instygatora królewskiego.
Po pierwszych słowach żołdaków już zdążył się rozmarzyć nad wydawaniem rozkazów własnej straży, ale pistolety, szpady i dłonie w gotowości wybudziły go z porannych fantazji. Chociaż nad tymi pistoletami też się zadumał – ocenił elegancką rękojeść i wyliczył, na jak długo ustawiłaby go sprzedaż takie broni. Takie miał zboczenie zawodowe.
Przygładził dłońmi wypomadowaną i wygniecioną od snu czuprynę, przetarł spoconą twarz, podrapał się po jednodniowym, równie rudym jak włosy zaroście. Tak dzisiaj ciepło, a on znowu będzie musiał biegać?
– Panowie wybaczą moją prezencję o tej porze, ale pracuję od wczoraj, właśnie się położyłem. U José naprawdę obsługujemy do ostatniego klienta. Przepraszam, panowie w jakiej sprawie?
– Zostałeś uznany winnym czarnoksięstwa.
– Czarnoksięstwa? A nie przypadkiem… – Ugryzł się w język, nim dokończył: kradzieży. – Ależ to pomyłka! Ja i czarnoksięstwo? Jestem niewinny.
– Nie zajmujemy się stwierdzaniem winy. Przyszliśmy tylko, żeby cię osobiście doprowadzić na egzekucję.
– Ach, tak, panowie tylko wykonują rozkazy. – Pokiwał głową ze zrozumieniem. – Oczywiście, już się zbieram, żeby nie marnować czasu szanownych panów. Na miejscu na pewno wszystko się wyjaśni.
Wstał z łóżka, śledzony bystrymi oczami. Sięgnął po leżące na podłodze spodnie. Zauważył, że mundurowi zabrali jego szpadę. Ubrał się i podszedł do stojaka przy wytapetowanej w krzewinki ścianie. Wisiał na nim tylko deszczochron. Złapał go i przyjął zamyśloną minę.
– Jak jest na dworze? Pada?
– Jest słonecznie – wypalił jeden z przybyszy.
– Doskonale. – Gospodarz gracko potarł draską pod paznokciem fosforową trzcinkę przy rączce. – O! Mój kapelusz! – Odsunął się na drugi koniec pokoju. – Jego na pewno będę potrzebować. – Wziął z półki kanotier, założył i ukucnął przy ścianie, zaciskając oczy i zatykając uszy.
Mundurowi popatrzyli na niego dziwnie, a parasol rozprysł się z hukiem. Podmuch zwiał Pablowi nakrycie głowy.
Złodziej wynurzył się na korytarzu z mleka dymu, zbiegł po schodach. Wyleciał na zewnątrz i, usłyszawszy strzał, wleciał z powrotem do środka. Nabój przedziurawił żelaznego koguta na ganku. Nie są jednak tak głupi, pomyślał Pablo.
Tymczasem Rogelio jechał karetą i czytał gazetę, mimowolnie trąc palcami rudy, kręty wąs. Manuel natomiast, bawiąc się szpicem starannie przystrzyżonej, ryżej brody, podliczał przy biurku w gabinecie ich ostatnie wpływy.
– Wychodź, Trestertius! – krzyknął szorstki głos sprzed kamienicy.
Pablo wyważył drzwi najbliższego mieszkania. Nie były zamknięte, więc prawie upadł, gdy z impetem wleciał do środka. Starsza, pulchna kobieta w fartuchu stała na środku pokoju osłupiała. Złodziej zamknął drzwi na zasuwkę.
– I ty, Eleno, przeciwko mnie? – spytał z wyrzutem. – Musiałaś dawać im klucz?
Nie czekając na odpowiedź, ostrożnie podszedł do okna otwierającego się na atrium. Między ścianami budynku wisiało mokre pranie, wyginając w łuk linki. Niedaleko drzwi czaił się uzbrojony w szpadę i pistolet mężczyzna. Pablo westchnął. Więc i to wyjście zablokowane. Wycofał się w głąb pokoju.
– Jest u gospodyni! – Doszedł go krzyk z zewnątrz.
Złodziej zaklął. Poddać się? Z broni miał przy sobie tylko nóż sprężynowy w bucie.
– Kiedy wieszałaś pranie? – spytał panią Domingo. Spojrzała na niego jak na wariata. Ktoś załomotał w drzwi do jej mieszkania.
– Otwierać!
– Mów, kiedy wieszałaś te szmaty na dole.
Wyjął z jednej kieszeni spodni mosiężny aparat z pokrętłem i zamkiem skałkowym, z drugiej woreczek z prochem. Odchylił pokrywkę z krzesiwem, przysypał czarnym proszkiem panewkę.
– No, mów!
– Godzinę temu – rzekła drżącym głosem.
Łupnęło. Od impetu kopniaka skrzydło uszkodzonych drzwi trzasnęło o ścianę. Pablo odskoczył, prawie wypuścił trzymane urządzenie.
– Rzuć to! – ryknął stojący w progu mężczyzna, celując w łotra z pistoletu.
Złodziej zamarł, ale na krótko. Przekręcił gałkę i nacisnął spust. Urządzenie i szyby zadrżały. Jednocześnie huknęło. Kula z pistoletu mundurowego popędziła do celu – przypominała kometę, ogonem mazała obraz. Nagle rozpłynęła się jak akwarela za pociągnięciem pędzla. Cały pokój rozpłynął się i zawirował, tylko Pablo, jak pomnik, trwał. Barwy i dźwięki mieszały się, spływały po skórze.
Złodziej przekręcił gałkę do pierwotnej pozycji. Aparat przestał drżeć, syknął dymem. Wnętrze znów się wyostrzyło. Rudowłosy stał w mieszkaniu sam. Wyjrzał do atrium. Pani Domingo właśnie powiesiła na lince ostatnią tkaninę z rattanowego kosza i skierowała się do budynku.
– Ponad godzinę, Eleno – syknął Pablo i rzucił się na korytarz. W tym samym czasie Rogelio skończył kawę i zaczął się zbierać do wyjścia, zaś Manuel usiadł przy biurku w gabinecie.
Pablo uderzył kilka razy pięścią w drzwi na poddaszu.
– Czego, do cholery!?
– To ja, Pablo. Otwieraj.
Drzwi odemknął godzinę młodszy złodziej i popatrzył na siebie zdziwiony. Przybysz wpadł do środka, schylił się pod łóżko po pistolet, ale spostrzegł, że trzyma go dopiero co obudzony Pablo.
– Co się dzieje? – spytał ten młodszy ospale.
– Za godzinę cię zabiorą na szubienicę.
– Szubienicę? Za co?
– Za czarnoksięstwo.
– Co?!
– Też nie rozumiem, dopiero co się cofnąłem. Prawie mnie zabili. Wychodzimy.
Szli prędko ulicami miasta, rozbudzonego, a już zasypiającego – zbliżała się sjesta – kroczyli żwawo po bruku i glinie pośród białych, stiukowych budynków i namiotów z cerowanych żagli. Piekące słońce grzało ich opalone twarze. Na rynku niektórzy przekupnie zamykali stragany. Obaj Pablo zgrabnie zabrali z najbliższego stosu owoców jabłka, wgryźli się w miąższ.
Schowali się w zaułku między kamienicami.
– Tu się rozdzielamy – zarządził starszy Pablo. – Ty wyjeżdżasz, ja zostaję.
– Gdzie? U pederastów? To ja też.
– Starczy, że jeden z nas ich nachodzi.
– Będziesz tam tyle siedział, to jeszcze z ciebie zrobią pederastę – zachichotał.
– To ci podwójnie dupę uratuję.
– Mam dosyć zmieniania miast i tożsamości. Ile razy zaczynać wszystko od nowa? Ty się stąd zabieraj, ja pójdę do pederastów.
– Uratowałem cię, mam pierwszeństwo.
– Siebie uratowałeś. Mnie przy okazji.
– Nie wkurzaj mnie.
– To ty mnie nie wkurzaj. – Młodszy Pablo wyciągnął pistolet, wycelował w starszego. – Smacznie sobie spałem, a ty zrywasz mnie na nogi i każesz się wyprowadzać. Musiałeś się cofać? Może wcale nie trzeba było, a ty się za mało postarałeś. Pederaści wolą, żeby nie używać aparatu czasowego, więc mnie prędzej przyjmą. Chciałeś się cofać, to się teraz męcz. Zostaję w mieście. Ty się wypro…
Starszy złodziej rzucił się na młodszego. Upadli, szamocząc się.
Rozległ się strzał. Siedzące dotąd na rynnach mewy rozprysły się po błękitnym niebie, skrzecząc i trzepocząc dziko skrzydłami. Gliniastą ziemię zbrukała krew.
II
Zdarzało się, że Pablo na siebie wpadał. Zawsze udawał, że się nie widzi, i on, i tamten. Po co gadać? Co takiego ciekawego powie mu on sam? Z żadnym Pablo nie utrzymywał kontaktu. No, poza pederastami. Sami wyciągnęli do niego rękę, a bezpieczną przystań dobrze mieć. Choć teoretycznie identyczni jak on, odgałęzili się tak dawno, że czasem wydawali mu się nie-Pablami. Mówili: jesteśmy tej samej krwi, tylko doświadczenia nas różnią. Doświadczyły ich lochy – postarzyły, nie tylko zewnętrznie, ale i w głowach. Jeden się uduchowił, drugi w zasadzie też, siłą rzeczy, od przebywania tyle ze sobą, w tej samej celi siedzieli. Regularnie męczyli Pabla wywodami filozoficznymi o życiu i potrzebie zmiany. Oto, co robią z człowieka kraty.
– Co wy mi tu, pederaści, jęczycie? – zwykł odpowiadać. – Może jeszcze powiecie, że mam przestać kraść?
Tego nigdy nie powiedzieli. Sami kradli. Jakby nie kradli, straciłby do nich szacunek. Ale on przeciwnie, podziwiał ich. Uważał ich za arcyłotrów, bo okradali elity, arystokrację, a nawet ścierali się z mafią. Przy nich Pablo czuł się podrzędnym złodziejaszkiem.
Rogelio i Manuel siedzieli w lochach za kradzież, nie za pederastię, bo wtedy jeszcze pederastami nie byli. Na rozprawie dla świętego spokoju udali bliźniaków, dzielił ich tylko jeden skok, a łączyło wszystko inne – wygląd, poglądy, doświadczenie. Już wtedy byli jak bracia, związani niepisanym paktem. W celi scaliło ich jeszcze mocniej – duchowo, cieleśnie, Pablo nie wnikał, akceptował, choć zawsze czuł się nieswojo, kiedy się obejmowali. Niby nic do pederastii nie miał, ale oglądać siebie tulącego siebie – sam ledwo to pojmował, co dopiero ktoś postronny.
– Nawet podejrzenie o czarnoksięstwo to wyrok – skwitował Rogelio, już w środku, choć wciąż w kanotierze. Właśnie wyjeżdżał, kiedy na jego karetę wpadł Pablo. – Lepiej od razu się poddaj.
– Najlepiej ich zaskocz – doradził Manuel, poprawiając binokle w złotych oprawkach. – Powieś się przed egzekucją. Przynajmniej wybierzesz sobie godzinę i na trzeźwo nie musisz się męczyć.
– Dajcie mi jakieś przydatne rady – rzekł Pablo, już w salonie, siedząc na otomanie i wciąż dysząc. Przybiegł prosto z zaułka. Drżały mu ręce.
– Było się cofać? – spytał rudowłosy w kapeluszu. – Co ci mówiliśmy?
– Gdybym się nie cofnął, to bym nie żył.
– Ale za to jak byś nie żył. Jako czarnoksiężnik!
– Powiedzcie mi lepiej, o co może chodzić z tym czarnoksięstwem. Skakanie w czasie to nie nauka?
– Dla niektórych i alfabetyzm jest czarnoksięstwem – stwierdził Manuel. – Ale skąd by wiedzieli, że skaczesz? Widział cię ktoś po skoku? Wygadałeś się komuś?
– Ależ skąd!
– Gdzie jest drugi Pablo? – zapytał Rogelio.
– Wyjechał – skłamał gość.
– To chociaż z nim spokój. Lepiej dla ciebie, żebyś też wyjechał. Chcesz, żeby cały czas cię ścigali? Cofaniem tworzysz tylko nowe problemy. Powinieneś je rozwiązywać zwyczajnymi sposobami.
– Tacy mądrzy jesteście, bo sami się nie cofniecie. Ciekawe, czy byście mędrkowali, gdyby wam adapterów nie rozwaliło.
– Sami je zniszczyliśmy.
– Akurat. Już ja siebie dobrze znam i wiem, ile w tym prawdy.
– Pozbycie się aparatu, to było wyzwolenie – rzekł dumnie Manuel. – Wreszcie mogliśmy zapuścić korzenie.
Pablo zastanawiał się nieraz, ile z niego w nich zostało. Ile w ogóle oryginalnego Pablo, dopiero wykradającego aparat czasowy, jest w nich wszystkich. Ta sama krew, tylko doświadczenia różne, jak mawiali pederaści.
*
– Tutaj, mój drogi – powiedział Rogelio przez okienko stangretowi i zwrócił się ciszej do siedzącego obok Pabla – Stąd masz blisko do bramy. Ci od szubienicy, kiedy przychodzą?
– Właśnie tam są.
– Ach, to nie dostaną kawy. – Uśmiechnął się. – Będę tęsknić. Zwłaszcza za twoim wspaniałym ciałem, którego nie skonsumowaliśmy. Chociaż… Mamy jeszcze trochę czasu. Żołdakom trochę zajmie zanim zaczną kontrolować granice. Ty i ja, tu w karecie, stangret na czatach, co ty na to?
– Z tobą tylko publicznie.
Arcyłotr zachichotał i wyciągnął zza pazuchy brzęczącą dukatami sakiewkę.
– Pewnie już ci to dawałem, ale masz. Na nowy początek.
– Dziękuję.
Uścisnęli sobie dłonie.
Kareta Rogelio odjechała po opustoszałej od gorąca uliczce, a Pablo ruszył do bramy miasta, wciąż niepewny, czy chce ją przekroczyć.
Na granicy w kolejce ustawiali się głównie kupcy i straganiarze. Południowe słońce grzało ludzką masę bezlitośnie. Wokoło jak muchy kręcili się cwaniacy o znajomych twarzach, próbujący wcisnąć trefny towar albo opróżnić kieszenie, a w górze krążyły wścibskie i głośne „dajdaje”. Pablo już tęsknił za tym parszywym miastem, gdzie i ptaki, i ludzie okradają z ostatnich okruchów chleba.
Czy ktoś tu nie kradł? zastanawiał się. Wydawało mu się, że kończyli się mieszkańcy do skubania. Każdy biedak, cwaniak albo z obstawą. Może rzeczywiście przyszła pora się wyprowadzić. Inaczej musiałby zmienić metody na drastyczniejsze, a on szczwany lis, nie wilk, brudzić rąk nie zamierzał, mimo że pracował w rękawiczkach. Chociaż, czy już nie pobrudził?
Nagle Pablo dostrzegł w twarzach niektórych czających się złodziei własną. A może nie była jego, tylko tego Pabla, którego zastrzelił, zamiast uratować. Nigdy dotąd nie zabił człowieka.
Złodziej odwrócił wzrok, spojrzał na białą kaskadę rozgrzanych budynków. Jaka by Maquilla nie była, skradła jego serce, zapewniając najdłuższą przerwę w życiowej tułaczce. Traktował to piekło jak dom.
Gdy nadeszła jego kolej, uśmiechnął się pogodnie, tak, jak zazwyczaj czynił, gdy rozmawiał z kimś, kto miał władzę.
– Dzień dobry, szanowny panie.
– Papiery – burknął strażnik, zmęczony upałem.
– Ależ proszę bardzo. Pragnę tylko zauważyć, że jedynie opuszczam to piękne miasto, a bagaż mam niewielki, ot, prowiant i ubrania na zmianę, proszę sprawdzić, ja niczego nie ukrywam.
– Antonio Trestertius?
– We własnej osobie.
Mężczyzna zlustrował dokumenty i poszedł do strażnika z drugiej budki kontrolnej. Po krótkiej dyskusji popatrzył na Pabla raz jeszcze, a on dostrzegł zmianę w spojrzeniu. W oczach pojawiła się obawa.
Złodziej nie czekał, aż strażnik wróci. Wmieszał się między handlarzy.
– Stać! – usłyszał nagle i wtedy zaczął biec.
Gdy o bruk zadzwoniły podkowy, wiedział, że musi skręcić. Zboczył w zaułek i biegł dość długo, klucząc w różnych odnogach, aby zmylić pościg. Uliczka skończyła się murkiem, Pablo zeskoczył z niego, ale niedobrze – upadł, przycierając wnętrza dłoni, zabolała go stopa. Nieporadnie wstawał i przewracał się kilka razy, przedreptał tylko kawałek. Zatrzymał się i oparł o ścianę, nasłuchując. Ubranie lepiło się do skóry, pierś unosiła szybko. Zbliżał się tętent kopyt. Pablo przygotował aparat czasowy.
Wtem koński łeb wyjrzał zza zakrętu. Złodziej uruchomił urządzenie i zaklął. Był to tylko wolant powożony przez najwyżej dziesięcioletnią dziewczynkę, której dorosły kompan leżał pijany na siedzisku. Oboje wraz z powozem obmyli go jak morska fala, a on długo trzymał pokrętło, gdyż nie chciał pojawić się na otwartym terenie za dnia. Gdy przekręcił gałkę z powrotem, miasto pogrążyło się w mroku, oświetlone tylko przez księżyc i nieliczne lampy. Miał kilkanaście godzin do przybycia strażników.
Kulejąc, ruszył do domu. W tym czasie Rogelio i Manuel byli złączeni w miłosnym splocie ze złotowłosą kurtyzaną.
*
– Jesteś złodziej! – wysyczał kobiecy głos.
– Mylisz mnie z kimś, kochana.
– Kłamca i złodziej!
Pablo otworzył oczy. Ruszył głową i jęknął, porażony bólem.
– Oddawaj moje pieniądze!
Złodziej wstał z twardej podłogi i doczłapał do wychodzącego na wąską ulicę okienka. Na zewnątrz on sam opędzał się od kobiety z grubym, płowym warkoczem. Pablo usiadł przed drzwiami na poddaszu. Klucz do mieszkania pozostał z zabitym przez niego Pablo, który teraz nie istniał.
W kamienicy rozległy się kroki. Przybysz na schodach, widząc obcego, wyciągnął pistolet.
– Spokojnie, to ja – rzekł siedzący Pablo. – Otwieraj, plecy mnie bolą.
Weszli do środka. Starszy złodziej rozłożył się na łóżku.
– Zapal światło – zarządził. – Jeszcze ciemnawo.
Młodszy Pablo zapalił świeczkę.
– Przynieś mi wody ze studni.
– A co ja, twój służący? Też jestem zmęczony.
– Ja jestem ranny! Przynoś, bo ci nie powiem, dlaczego tu jestem.
Młodszy ustąpił. Gdy starszy ugasił pragnienie, zaczął mówić.
– Uznali nas winnym czarnoksięstwa. W południe przyjdą zabrać na szubienicę.
– Yhm…
– Słuchasz mnie w ogóle?
– List dostałem, ciekawe, od kogo.
– Jaki list?
– Pod drzwiami był, właśnie zauważyłem. To co nam mają zrobić?
– Gówno.
– Co ty taki zdenerwowany?
– Bo cały czas biegam, a potem leżę na podłodze.
– No, to łóżka ci użyczyłem. Ale ja też bym chciał się położyć, więc się nie rozkładaj za bardzo.
– Mamy czas, musimy czekać do jedenastej.
– Czemu?
– Bo jeszcze raz tu przyjdę. Nie mogę zastać pustej chałupy, bo zrobię coś głupiego.
– Jeszcze raz?
– Trochę się pokomplikowało.
Starszy złodziej żałował, że wynalazca nie skonstruował doskonalszego aparatu czasowego. Dlaczego musieli gnieździć się w tej samej linii czasowej, nawet jeśli ją zmienili?
– Ej, chyba nic nie musimy robić – rozentuzjazmował się nagle młodszy Pablo.
– Bo co?
– Spójrz na ten list.
Wiadomość była krótka, napisana dobrze im znanym charakterem pisma.
Nie rób nic głupiego
Uratuję cię
P
III
Trójka dżentelmenów-złodziei uznała, że istnieje jeszcze jeden Pablo, który cofnął się przed nimi – Pablo Zero. Jednego z nich ten wniosek wcale nie ucieszył, wręcz zmartwił, gdyż myślał, że to on rozpoczął proces cofania się w czasie. Pablo Drugi, który przybył o jedenastej, oraz Pablo Trzeci, który nigdzie się nie cofał, nie rozumieli, czemu najstarszy Pablo nie wierzy w sprawny ratunek. Przecież złodziej złodziejowi człowiekiem, a Pablo Pablowi Pablem. Ale Pablo Pierwszy, który cofnął się dwukrotnie i który strzelił sobie samemu w twarz, już patrzył na siebie inaczej. Nie odważył się jednak wyjawić, dlaczego. Zauważył jedynie, że nie wiadomo, czy Pablo Zero wiedział, że przeczytają jego list dopiero po dwóch cofnięciach.
– Może nie uratować nas wszystkich, ale tylko jednego. Dlatego ja, jako ten najstarszy i najbardziej doświadczony, po dżentelmeńsku usunę się w cień i wyjadę z miasta.
Dwójka Pablów przyjęła z zadowoleniem, że w kłótni o to, kto będzie ratowany, jednego mniej. Najstarszy wyszedł, zanim tamci skończyli się kłócić. W skwarze zasępił się, choć nie na długo. Udało mu się ukraść konia. Zwierzę stało samotnie przed warsztatem szewca, tylko brać, kto mądry tak wierzchowca zostawia?
Pojechał do szynku Samuela. W środku, poza właścicielem, siedziała tylko jedna osoba – pomarszczony, chudy starzec o spłowiałej od słońca czuprynie. Za kontuarem pił piwo czarnoskóry mężczyzna – przesiedleniec, ale też człowiek. Pablo podszedł do niego i spytał o fałszerza.
– Jest sjesta – odparł Samuel.
Złodziej rzucił miedziak na blat.
– Jest sjesta, więc będzie potem, jeśli przyjdzie.
– Nie mam czasu dzisiaj czekać. Podaj mi adres. – Dorzucił kolejną monetę.
– Nie znam.
Poznał po pięciu miedziakach.
– Co macie do jedzenia?
– Jest sjesta.
– Drzwi są otwarte.
– Z uprzejmości nie zamykam.
Raczej z lenistwa, pomyślał Pablo, ale tylko podziękował i wyszedł.
Ekspert od fałszywych dokumentów był kaligrafistą. Na widok złotych dukatów fałszerzowi zaskrzyły się oczy i zaproponował szybką obsługę, a nawet lemoniadę w atrium. Pablo pomyślał, że podarunek od Rogelio bardzo się przydał i chętnie jeszcze raz by go odwiedził dla kolejnej sakiewki. Z nostalgią wspomniał, jak kiedyś kopiował sobie złotą Biblię, wielokrotnie wykradając ją z archikatedry, za każdym razem ciut wcześniej. Późniejsza awantura z kilkunastoma Pablami o każdy ze skarbów nauczyła go jednak pewnej wstrzemięźliwości w skokach.
Tymczasem Pablo Trzeci szedł potulnie do lochu, w którym oczekiwało się egzekucji. Jeden ze strażników powiedział, że nigdy tak zadowolonego skazańca nie prowadził. Ci czarnoksiężnicy to szaleńcy!
Pablo Drugi natomiast drzemał niedaleko więzienia w cieniu drzewa, z kanotierem na twarzy. W oddali spokojna, morska tafla błyszczała słonecznym zygzakiem. Mewy skrzeczały, przeskakując po masztach żaglowców. Złodziej czekał.
W atrium eksperta od fałszywych dokumentów było tak gorąco, że Pablo ze zmęczenia przysnął. I kaligrafista zasnął przy fałszowaniu, wszak była sjesta. Gdy się obudzili, poobiedni odpoczynek już się skończył. Szybko się rozruszali – złodziej popędził fałszerza, fałszerz popędził po sangrię – z suchym gardłem trudno tworzyć z maestrią, zwłaszcza w subtelnej sztuce zwanej fałszerstwem.
– Jakie to miało być imię?
– Carlito – odparł Pablo, choć było mu to obojętne.
Tymczasem drugi złodziej stał już na głównym rynku, w gęstniejącym z każdą minutą tłumie. Ustawił się przy jego dalszym końcu, aby nie zostać rozpoznanym – w sąsiedztwie mew wyszarpujących sobie nawzajem pogryziony bochenek oraz przekupek z kapustą w rattanowych koszach. Po przeciwnej stronie stały trzy szubienice z przygotowanymi sznurami.
Na plac wprowadzono trzech skazańców – moczymordę, zbira i arystokratę, prawdziwego, bez dwóch zdań. Tylko szlachetnie urodzony mógł kroczyć ku śmierci z taką dostojnością, spokojem i zadartym nosem. Pablo Drugi już wiedział, że egzekucja będzie widowiskiem.
Herold przedstawił bohaterów skwarnego popołudnia. Pijaka mordującego żony, bandytę zabijającego handlarzy oraz czarnoksiężnika podszywającego się pod innych. Szczególnie ten ostatni wzbił falę szmerów na ospałym od gorąca tłumie. Gdy po kolei wyczytywano imiona skazanych, pijak zapłakał, bandyta zbladł, a czarnoksiężnik pomachał widzom.
– Zaraza ci wariaci – mruknęła starsza kobieta stojąca przy Pablu Drugim. – Panie, tylu ich łazi po ulicach, że strach wychodzić. Codziennie kogoś wieszają.
Złodziej w tłumie zaczął się zastanawiać, czy nonszalancja w obliczu śmierci kwalifikuje się jako „coś głupiego”. Pablo Trzeci tymczasem uspokajał współtowarzyszy niedoli. Po co się martwić, skoro jeszcze tyle się może do zawiśnięcia wydarzyć, a nuż ktoś ich uratuje?
Skazańcy, porwani słowami czarnoksiężnika, chcieli dać szansie na ratunek więcej czasu. Prosili o wodę, jeden, drugi. I każdy po ugaszeniu pragnienia zawisał. Gdy przyszła kolej na magicznego szlachcica, jemu również zaschło w gardle. Ogarnął wzrokiem strażników, herolda i tłum, myśląc: to jest ze mnie kawalarz, do ostatniego momentu siebie trzymam. Co to będzie, przestrzelenie stryczka?
Pablo Trzeci również poprosił o wodę. Wypił, kat strącił podporę i czarnoksiężnik trzasnął karkiem na sznurze. Jego ciało zwolniło wszelkie zawory i czarodziejski arystokrata stracił cały magiczny wdzięk.
Pabla Drugiego zemdliło. Rozejrzał się z przestrachem po ludziach. Wszyscy wiwatowali, że złoczyńców spotkała zasłużona kara. Złodziej szukał wyczekiwanej osoby, ale jej nie widział. Zaczął kluczyć w tłumie. Próbował zrozumieć, czy Pablowi Zeru coś wypadło, czy też… nie pojawił się umyślnie. Czy Pablo już nie mógł ufać sobie? Im dalej szedł, tym oblicza przechodniów przyjmowały coraz bardziej znajome rysy. Różne włosy, różne zarosty, różne kapelusze, różne ubrania, wszystkie jednak miały tę samą twarz – jego. Jego czy nie jego? Nie poznawał. Czy rzeczywiście tam były, czy tracił zmysły? Pablo uciekał od spojrzeń, maszerował, chciał się schować, jak najszybciej, przed tymi ludźmi, przed ich-jego oczami.
Nagle stanął przed budynkiem sądu. Dlaczego tam się zatrzymał i akurat wtedy, nie wiedział, ale może przeczucie mu kazało. Ktoś rozmawiał z instygatorem królewskim, uśmiechniętym, słuchającym z zaciekawieniem – Pablo znał z wyglądu Villanueva, złodziej musi kojarzyć tych, co mu po piętach depczą. Rudowłosy stał na bruku jak spetryfikowany, przyglądając im się.
– Tu jest jeszcze jeden! – rozległ się znajomy, kobiecy głos. – I złodziej!
Pablo Drugi nie zdążył zareagować, powalony na ziemię mocnym uderzeniem w głowę.
*
Pablo Pierwszy podziękował fałszerzowi, schował dokumenty, wyszedł i zaklął. Ukradli mu skradzionego konia. Złodziejskie miasto.
Ruszył pieszo, wciąż kulejąc. Umierał z głodu. Sjesta dawno się skończyła, więc drzwi do wszystkich szynków stały otworem. Poszedł do Samuela, aby wesprzeć drania – brzydkiego, leniwego, chytrego, jednak wartego grosza.
W środku była duchota, bo choć klientów niewielu, to jednak wielokrotnie więcej niż wcześniej. Ten sam starzec dalej siedział samotnie przy stoliku. Część gości zwróciła uwagę na przybysza. Było wśród nich dwóch mężczyzn stojących przy kontuarze, wciąż jeszcze ubranych służbowo, acz pijących już pozasłużbowe piwo. Dwójka strażników, odprowadzająca Pabla Trzeciego na egzekucję, przyglądała się identycznie wyglądającemu mężczyźnie stojącemu w progu.
IV
Pablo Pierwszy zawahał się. Uciekać, nie uciekać? Ze zwichniętą stopą trudno, zwłaszcza bez konia. Czy zdążyłby w ogóle uruchomić aparat czasowy? I znowu się cofać, żeby męczyć się już z trzema dodatkowymi Pablami?
A może po prostu gdzieś tu sobie przysiądzie, gdzie mu się spieszy, nawet spod stołu może skoczyć, jeśli sytuacja by wymagała. Trzeba zachowywać się tak, jakby się było na swoim miejscu.
Spojrzał na samotnego starca z piwem przy stoliku i uśmiechnął się.
– Jednak jesteś, jak dobrze cię widzieć! – zawołał radośnie, dosiadając się do niego. – No co tak patrzysz? To ja, Carlito, przecież. – Podał mu dłoń. – Za dużo piwa w siebie wlewasz, że kolegi nie poznajesz.
Gdy Pablo puścił jego rękę, starzec dostrzegł na niej złoty dukat.
– Przyjaźnimy się już przecież z dekadę, nie? – zapytał złodziej szelmowsko.
– Jasne. – Starzec oblizał usta i odpowiedział szczerbatym uśmiechem.
W istocie weteran przybytku Samuela, pomyślał Pablo. Machnął na szynkarza, żądając piwa, a gdy je, o dziwo, dostał – nie spodziewał się bowiem takiej energii po Samuelu, widać ten już musiał wyczuć, że coś się święci – to nie szczędził grosza. Zamówił również jedzenie. Właściciel gospody bez słowa zgarnął dukaty i wrócił za kontuar. Z pieniędzmi jednak życie łatwiejsze, pomyślał Pablo.
Pił piwo, plotąc bez sensu, starzec bowiem gadatliwym typem nie był, a złodziej chciał pozory rozmowy utrzymywać. Był przekonany, że strażnicy go obserwują. Ale dopóki nie byli pewni, co robić – rozkazu przecież żadnego nie dostali – dopóty Pablo czuł się bezpieczny i ciągnął swój teatr. Cel był prosty – nażreć się, żeby w przypadku wykrycia mieć siłę uciekać, choćby na jednej nodze.
Kończył jeść, kiedy go zaczepili.
– Antonio Trestertius?
Jego serce zabiło szybciej. Odwrócił się. Obaj strażnicy stali w wyuczonej gotowości pomimo wypitego piwa. Jego oczy na chwilę rozszerzyły się, szybko jednak strach przykrył złością.
– Znowu ten Antonio?! Mam dość Antonio! Jakiś oszust się za mnie podaje, czarnoksiężnik pewnie. Ja jestem Carlito, żaden Antonio! Mój dobry kompan wam może potwierdzić, jeśli nie wierzycie. Czy naprawdę muszę wyjmować papiery?
– Prawdziwy czarnoksiężnik to jednak był! – stwierdził jeden z mężczyzn z przestrachem w głosie.
– Więc to pana imitował? – spytał ten drugi. – Jak dobrze, że Maquilla już bezpieczniejsza. Nie musi się pan więcej obawiać, że jakiś Antonio będzie pana udawał. Dziś go stracili na stryczku.
– Więc… nie żyje? – upewniał się Pablo.
– A pewnie, sami widzieliśmy. Nawet jeszcze jednego czarnoksiężnika żeśmy pojmali, ilu ich teraz oblazło miasto, są wszędzie.
– Jeszcze jednego? Gdzie?
– W tłumie się chował, taki sam imitator jak tamten. Pan wybaczy kłopot. – Kiwnęli głowami, chcąc odejść.
– Ten drugi czarnoksiężnik też stracony? – dopytał się jeszcze Pablo.
– Nie, w lochu czeka, trzeba szubienicę przygotować. Jutro go powieszą. Pan przyjdzie i sam sobie obejrzy. Przy poprzednim było dobre widowisko.
Mężczyźni wyszli, a przy stoliku Pabla zrobiło się cicho.
Złodziej wpierw pomyślał, że już jest bezpieczny. Umarł Pablo, niech żyje Pablo. Niech żyje Carlito. Może nawet nie trzeba się wyprowadzać? Ot lokum i wygląd zmienić, dla spokoju, choćby włosy zabarwić. Ale zaraz zdał sobie sprawę, że gdzieś w Maquilli ukrywa się Pablo Zero, który ich zdradził. I choć to tamten zdradził, Pablo czuł się winny, gdyż znów zginął ten, którego on uprzednio zastrzelił, tak jakby swoim występkiem skazał go na śmierć. Czy Pablo Zero chce być tym jedynym? Rozczarował się swoimi późniejszymi wersjami i zdecydował je unicestwić? A może wcześniejszymi?
Złodzieja rozbolała głowa. Pociągnął z kufla.
– Wszyscy myślą o sobie – mruknął do towarzysza przy stole. – Ja też myślę o sobie, a powinienem pomyśleć… o mnie.
Starzec zmarszczył brwi.
– My na pewno pijemy to samo?
Pablo uśmiechnął się smutno, czując, że potrzebuje pomocnej dłoni.
*
Z pieniędzmi życie łatwiejsze, zwłaszcza w Maquilli, w której wszystkich da się kupić. Pablo zaczepił pierwszego lepszego strażnika przy bramie więziennej i dał dukata z pytaniem, w którym lochu jest czarnoksiężnik. Od razu odpowiedź otrzymał. Przy kolejnej monecie poprosił o przekazanie wiadomości.
– Powiedz czarnoksiężnikowi, że Pierwszy o nim nie zapomniał.
Pablo długo czekał na powrót tamtego. Zaczął się martwić, że go rozpoznał mimo kapoty z kapuzą na głowie. Ale wrócił, zażądał następnego dukata, dostał i złodziej otrzymał odpowiedź, której się nie spodziewał.
*
– Znowu się cofałeś?
– Musiałem. Chcieli mnie wieszać.
– Za kradzież nie wieszają – skomentował Manuel, poprawiając binokle.
– Za czarnoksięstwo. Dlatego muszę opuścić Maquillę – rzekł pewnie, wstając z otomany. – Pomożecie?
– Na ile będziemy mogli – powiedział Rogelio.
– Dziękuję. Na was zawsze mogę liczyć.
Pablo podszedł do wąsatego arcyłotra stojącego przy barku i uścisnął jego dłoń. Nagle szarpnął za nią, wykręcił do tyłu. Do szyi przyłożył ostrze nożyka z buta.
– Nie zbliżaj się! – warknął do Manuela. – Powiedz mi, Rogelio… Od dawna kolegujesz się z instygatorem królewskim?
– A to nie można? – spytał nonszalancko. – Człowiek jak każdy inny, gust kiepski, ale da się z nim przebywać. Chcesz się pojedynkować?
– Jestem złodziejem. Ja się nie pojedynkuję!
– Całe szczęście, bo ja nawet szpady nie umiem dobrze trzymać.
– Ja też nie – dodał Manuel, zgrabnie pojawiając się przy Pablo ze sztyletem. – Z bronią krótką lepiej mi wychodzi. Odłóż ten nóż.
– Knuliście od początku za moimi plecami – syknął gość. – I wy śmieliście mi mówić, że jesteśmy tą samą krwią? Już dawno przestaliśmy być tą samą osobą. Zdradziliście swoją krew! Wzbudziliście moje zaufanie, żeby zabić!
– Nie do końca – rzekł spokojnie Manuel. – Zawsze najpierw próbujemy zachęcić do nieużywania aparatu czasowego i do przeprowadzki. Gdy to się nie udaje, pozwalamy wkroczyć instygatorowi. List od domniemanego Pabla Zera to bezwzględny, acz dość skuteczny sposób na to, abyś przestał się cofać. To nic osobistego. Lubimy cię, każdego z was lubimy, bo jesteście naszą krwią, ale… jest was za dużo. Pablo… jesteś członkiem mafii, która nawet nie wie o swoim istnieniu.
– Jesteście plagą Maquilli – prychnął Rogelio. – Tu się nie da kraść!
– Odłóż już ten nóż. Przecież żaden z nas nie chce brudzić rąk.
Złodziej dyszał z emocji i nie zdejmował ostrza z gardła arcyłotra pomimo sztyletu przy boku. Długo przeżuwał ich słowa.
– Potrzebuję pieniędzy, ubrań i karety. Dostanę to od was?
– Może jeszcze kurtyzanę do tego? – spytał Rogelio.
– Daj spokój, widzisz, że chłopak jest zdenerwowany – powiedział Manuel. – Damy ci to, czego chcesz, ale nie z powodu groźby. Damy ci, bo wiemy, że teraz już będziesz myślał inaczej.
Po dłuższej chwili gość powoli opuścił broń.
*
Rozległo się pukanie. Pani Domingo przerwała naprawę rattanowego kosza i podeszła do drzwi.
– To pan? – zapytała zdezorientowana. – Myślałam, że pana zabrali na szubienicę. Pan wprowadza się z powrotem?
– Nie, nie. Ja tylko po parasol.
*
Obaj obmyli się pospiesznie z sadzy przy brzegu. Słońce chyliło się ku zachodowi, w mieście szerzył się tętent kopyt. Wysmarowali włosy, wypłukali, atrament farby pociemnił wodę. Na moment zapatrzyli się w złotą taflę, wczuli w morską bryzę i nawet wsłuchali w skrzek ptaszysk. Tak pożegnali Maquillę. Ubrali się w wykwintne stroje, wsiedli do karety i kazali jechać.
Nikt nie przerwał im drogi do granicy. Może ludzie nie przypuszczali, że w tak eleganckim powozie krył się skazaniec, a może wiedzieli, że tej karety się nie zatrzymuje.
Pokazali dokumenty i Carlito oraz Dante opuścili miasto. Kawałek za bramą odesłali stangreta i prowadzili już karetę sami, na zmianę. Zatrzymali się dużo później, w lesie. Księżyc całkiem skrył się za chmurami, jakby w tych rejonach nie chciał się pojawiać. Mrok rozpraszali tylko podręczną lampą.
Przystanęli przy strumyku i ugasili pragnienie. Pablo Drugi syknął.
– Bardzo cię poturbowali? – spytał starszy towarzysz.
– Trochę. Najbardziej boli, że zniszczyli mi aparat.
– Ja mam jeszcze swój. Jeśli zajdzie potrzeba, to cofniemy się razem. Ale na razie spróbujmy iść do przodu. Wspólnie będzie łatwiej.
– Tak. Idźmy wspólnie, jak bracia.
– Jak bracia.
I mocnym uściskiem dłoni przypieczętowali swój braterski pakt.