- Opowiadanie: nartrof - Koty

Koty

Wybrane motto konkursowe:

"Rzeczy po prostu się zdarzają. A co tam…" Terry Pratchett

 

Serdeczne podziękowania dla Bruce oraz Młodego Pisarza za betę.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Biblioteka:

Użytkownicy, Użytkownicy II, CM, Finkla

Oceny

Koty

– Cholerne koty!!! – zaklął marynarz, brutalnie ściągając płowego zwierzaka z oparcia fotela, na którym siedział.

 Pospolitą twarz dowódcy statku okalały przerzedzające się włosy i czarno-siwa broda. Niska, krępa i niepozorna postura kryła doświadczonego kapitana. Andrzej Łymanko od ponad dwudziestu lat dowodził statkiem towarowym „Robur”, rozwożąc towary po rozległych zakątkach galaktyki. Niejedno w życiu już przeszedł i z niejednym zagrożeniem przyszło mu się zmierzyć. Ale po raz pierwszy zagrożeniem dla jego statku były… koty.

 Przegonił rudawego kocura z ciemnymi plamkami na łapach, który zaczynał niebezpieczną zabawę z dźwignią ciągu. Tymczasem biały kot gonił rudą kotkę między jego nogami, a kolejny, żółtobrązowy, wskoczył mu na kolana, podczas gdy czwarty, czekoladowy, uznał, że klucze wiszące u kapitańskiego pasa to świetna zabawka, która błyszczy i dzwoni, gdy się ją trąca łapą. Jasnoliliowa kotka i bardzo gruby, włochaty, kremowy kot obserwowały czujnie pulpit sterowniczy kuszący migającymi diodami i licznymi przełącznikami, którymi z pewnością można się cudownie pobawić.

 – Aaauć! – wrzasnął dowódca.

To żółtobrązowy postanowił sprawdzić ostrość swoich pazurów na jego spodniach.

 Kapitan z wściekłością zrzucił bezczelnego futrzaka na podłogę. Kolejną dwójkę , bawiącą się między jego nogami, rozgonił niecelnymi kopniakami. Chwilę później musiał powstrzymać jasnoliliową i kremowego kudłacza przed wtargnięciem na pulpit.

 Obok dowódcy uwijał się jak w ukropie nawigator, roniąc rzewne łzy i kichając siarczyście. Miał uczulenie na kocią sierść, a kilkanaście zwierząt w małym i ciasnym kokpicie „Robura” skutecznie hamowało wszelką pomoc ze strony pierwszego oficera.

 Po pulpicie sterowniczym przebiegł siwy kot, trącając przypadkiem kilka przełączników, które natychmiast rozbłysły pomarańczową poświatą. Na mostku natychmiast zapaliło się czerwone światło.

 – Alarm! Alarm! – zagrzmiał sztuczny głos komputera pokładowego przerywany syreną.

 Kapitan błyskawicznie jedną ręką zgarnął niesforne zwierzę z pulpitu, drugą przywracając przyciskom pierwotne ustawienie. Komputer przerwał nadawanie komunikatu. Syreny ucichły, a czerwone światło zostało zastąpione przez przyjemniejsze, białe.

 Ale już kolejne czworonogi pchały się do rozmigotanych przełączników. Tym razem załoga nie zdążyła zareagować, gdy młoda, biała kotka, goniona przez czarnego kocura, poślizgnęła się i przestawiła pozycje kilkunastu przycisków. Statkiem szarpnęło na boki, potem wszyscy w kabinie wylecieli w górę, walnęli z impetem w sufit, by po chwili z jeszcze większym impetem gruchnąć na podłogę.

 – Au! – krzyknął kapitan.

 – Au! – krzyknął nawigator i kichnął potężnie.

 – Miau!!! – rozdarły się koty, by po chwili w panice rozbiec się na wszystkie strony.

 Z pulsującym bólem w stłuczonym kolanie i sińcem na czole, dowódca zerwał się na równe nogi. Natychmiast stracił równowagę z powodu gwałtownych szarpnięć statku na prawo i lewo. Złapał się poręczy przytwierdzonego do podłogi krzesła, próbując strząsnąć z siebie dwa czarne kociaki, wczepione ze strachu w jego gruby golf. Nie dość gruby, żeby nie czuł ostrych jak igły pazurów na torsie.

 Ale dowódca działał jak maszyna. Syknął z bólu. Jeden kocur poleciał z impetem w głąb rozedrganej kabiny. Tam, a jakże by inaczej, spadł na cztery łapy.

 Kapitan syknął ponownie i drugi kociak z głośnym miauknięciem podążył śladem pierwszego. Doświadczony marynarz rzutem oka ogarnął rozświetlony pulpit. Jednym ruchem przeleciał po przełącznikach ustawiając je w odpowiednich pozycjach. Rozmigotane lampki zgasły, a w ich miejsce zapaliły się inne, stałym, bladożółtym światłem. Niebezpieczne kołysanie statku ustało.

 – Gdzie Szczęściarz?! – ryknął dowódca.

 – Wysłałeś go, by zbierał koty po całym statku – odparł nawigator, kichają i pocierając załzawione oczy.

 – Zabieraj te futrzaki do ładowni! Tu mi się nie przydasz! Ja przypilnuję, żebyśmy się nie wpakowali na jakąś skałę.

 Nawigator posłusznie wstał z klęczek, na których tkwił, odkąd spadł z sufitu. Złapał z niemałym trudem dwa najbliższe koty i w akompaniamencie przeraźliwego miauczenia, kichając i nieudolnie broniąc się przed podrapaniem, udał się do ładowni.

 Kapitan zmienił taktykę. Zamiast walczyć z kotami i jednocześnie ustawiać autopilota, skupił się na niedopuszczeniu psotnych zwierzaków do pulpitu sterującego. Rudzielec, który odważył się wskoczyć na krawędź konsoli, szybko spotkał się z karą. Czarna kotka, mylnie odebrawszy intencje marynarza, została brutalnie strząśnięta z nogawki jego niebieskich spodni. Szarobury dachowiec czający się do skoku na dźwignię przepustnicy został przechwycony w powietrzu i z głośnym miauknięciem odleciał w stronę wejścia na mostek, wprost na powracającego nawigatora.

 Ręka, którą pierwszy bezskutecznie ocierał obfite łzy, przyjęła na siebie impet uderzenia i pazury młodego dachowca.

Na szczęście ochronił twarz…

 – Aaa! – ryknął z bólu pierwszy oficer.

 Kapitan nawet się nie obejrzał, próbując przegonić kremowego kudłacza. Uwijał się jak w ukropie. Był wściekły i zapomniał już o tym, że nie tak dawno tkwił jeszcze w hibernacyjnym śnie.

 Nie miał nawet czasu otrzeć zaspanych oczu, gdy rozległ się alarm. Natychmiast wrzucił na siebie to, co miał pod ręką – szary, znoszony, marynarski golf oraz szerokie spodnie kapitańskie i wybiegł na korytarz. Po drodze z kajuty na mostek spotkał pierwszego oficera, pełniącego jednocześnie funkcję nawigatora i mnóstwo kotów plączących się między nogami. W mig pojęli, co się stało. Z jakiegoś nieznanego powodu ładunek trzech tysięcy ośmiuset dwudziestu czterech kotów został wybudzony z hibernacji za wcześnie.

 Szybko się okazało, że większość kotów została w ładowniach, miaucząc, drapiąc ściany, ganiając się wzajemnie i robiąc wszystkie rzeczy, które przystoją temu szlachetnemu zwierzęciu. Niewiele ponad setka kotów przewożonych w ładowni numer jeden rozbiegła się po statku w poszukiwaniu jedzenia oraz okazji do porozrabiania.

 Część wpadła na mostek i szybko zaczęła stwarzać realne zagrożenie dla statku. Jakaś kocia łapa przypadkiem wyłączyła autopilota. Inna trąciła dźwignię ciągu, a kolejna napowietrzenie stosu atomowego. Komputer szybko przeszedł w tryb awaryjny i uruchomił alarm wybudzając załogę. W samą porę…

 Gdy dowódca z pierwszym dotarli na mostek, przerzedzony włos na głowie kapitana zjeżył się, a po plecach spłynął zimny pot. Rzucili się z nawigatorem do ratowania statku od niechybnej katastrofy, podczas gdy Szczęściarza, pokładowego mechanika, odesłali do wyłapania uciekinierów z pozostałych części statku.

 Sytuacja na mostku wydawała się opanowana. Kapitan skutecznie odparł kilka kocich wycieczek na pulpit sterujący, jednocześnie modląc się w duchu, aby jakaś zagubiona asteroida nie spotkała ich do czasu, kiedy będzie mógł spokojnie zająć się ponownym zaprogramowaniem lotu. I ta taktyka działała.

 Koty spostrzegły, że rejon przy konsoli jest dość dobrze broniony, więc mimo przewagi liczebnej wycofały się na bezpieczną odległość, zerkając zazdrośnie co i rusz w stronę migoczących kusząco lampek.

 Nawigator robił kolejną rundę na drodze mostek – ładownia, mężnie znosząc objawy uczulenia. Kolejna kocia para powędrowała do ładowni i w kokpicie zostały już tylko trzy. Kapitan ostrożnie, co chwila zerkając na niesforne zwierzęta, ustawiał autopilota.  Wtedy na ekranie radaru pojawiła się maleńka kropka, a na konsoli zapłonęła żółta lampka. W pierwszym momencie dowódca jej nie zauważył, koncentrując uwagę na kotach i programowaniu lotu, ale kiedy nawigator zgarnął ostatnią parę kotów, żółta lampka na konsoli radaru zaczęła powoli, rytmicznie migać. Z głośników rozległ się sygnał ostrzegawczy.

 Kapitan rzutem oka na radar ocenił trajektorię zbliżającego się obiektu i błyskawicznie dostrzegł oczywistą nieuchronność kolizji ze statkiem.

 – Tego jeszcze brakowało – wymruczał gniewnie pod nosem, sprawdzając szybko obliczenia komputera. – Gdzie jest Szczęściarz?! – rzucił do powracającego nawigatora.

 – Oczyścił już kambuz z intruzów i kończy czyścić maszynownię.

 – Dużo mu zostało?

 – Chyba niewiele.

 – Wyłaź spod krzesła, co ty tam robisz?

 – Próbuję złapać tego rudzielca, ale on jest bardzo szybki – poskarżył się pierwszy.

 Zasmarkany, zapłakany, w podartej koszulce, pokrytej kłębami kociej sierści, ze zmierzwioną czupryną i wieloma zadrapaniami na całym ciele, przedstawiał obraz nędzy i rozpaczy.

 – Zostaw go! Mamy teraz większy problem! NOL na kolizyjnym!

 Nawigator poderwał się na równe nogi. Niezidentyfikowany Obiekt Latający na kursie kolizyjnym statku zawsze stanowił śmiertelne zagrożenie. Przy prędkościach, z jakimi się poruszali, nawet meteoryt wielkości pięści był jak wystrzelona kula armatnia. A co dopiero, jeśli to było coś większego!

 Mimo ciągłego kichania i załzawionych oczu, nawigator nadludzkim wysiłkiem starał się wypełnić swoje obowiązki.

 – Nie damy rady ominąć! – krzyknął. – Na prawo i w dół studnia grawitacyjna, na lewo i do góry pola meteorytów. Musimy skoczyć w nadprzestrzeń!

 – Ten cholerny sierściuch odpowietrzył stos!

 – Włączyłem napowietrzanie na maksa – rzucił szybko pierwszy i zaraz dodał. – Szefie, spada temperatura w dwójce.

 – Tego jeszcze brakowało! Ile jest ładunku w jedynce i dwójce?

 – W sumie jakieś tysiąc egzemplarzy.

 – Tysiąc kotów razy cztery-pięć kilo każdy, to prawie pięć ton masy przemieszczającej się po statku w nadprzestrzeni!

 – Zamrażamy?! – zapytał pierwszy, szykując jednocześnie frizery do procedury zamrażania.

 Pytanie było retoryczne. Masa niestabilna, czyli ruchoma, podczas lotu w nadprzestrzeni była bardzo skrupulatnie wyliczona dla każdego statku na podstawie wielu parametrów. Pięć ton ruchliwych kotów grubo przekraczało ograniczenie dla niewielkiego statku, jakim był „Robur”.

 – Gdzie jest Szczęściarz? – spytał głucho kapitan.

 – Powinien już skończyć zamykać jedynkę – odparł niezbyt pewnie nawigator.

Dowódca zawahał się, spojrzał na radar i zbliżający się nieuchronnie obiekt.

 – Zamrażaj! – rzucił zdecydowanie.

 – Stos napowietrzony – zameldował na głos pierwszy. Następnie wcisnął przycisk frizera. Na moment na mostku przygasło światło. – Ładownia zamrożona.

 Kapitan przełknął ślinę. Awaryjne zamrażanie zawsze pochłaniało dużo energii a zaraz czekał ich skok w nadprzestrzeń. Pot spływał mu po czole, gdy śledził rosnące cyfry, wskazujące na ilość zgromadzonej energii niezbędnej do wykonania skoku i równie szybko malejącą liczbę, oznaczającą odległość od NOL-a. Z lewej, przez szybkę, zobaczył kropkę, która zaczęła gwałtownie rosnąć w oczach. Widział już, że na start silnika będzie miał sekundy, nie mógł się zagapić, nie mógł się zawahać…

 

Udało się.

 

 Dokładnie, gdy wskaźnik stosu zaświecił na zielono, a obły kształt na kursie kolizyjnym zajmował już jedną trzecią maleńkiego okienka, dowódca włączył napęd nadprzestrzenny. Światła gwiazd rozmazały się w długie, świetliste linie. Kapitan i pierwszy poczuli charakterystyczny szum w uszach oraz zawirowanie w pustych żołądkach.

 Wszystko na statku ucichło. Jedynie wentylatory klimatyzacji szumiały miarowo. Statkiem bujało bardzo łagodnie i przyjemnie. Konsola sterownicza połyskiwała bladozielonym światłem pojedynczych wskaźników, znak, że lot w nadprzestrzeni przebiegał bezawaryjnie.

 Dowódca odetchnął z ulgą.

 – Pierwszy, idź, sprawdź zegar zamrażarki. Nie chcemy powtórki z rozrywki, dopóki nie dolecimy na Mysi Księżyc.

 Oficer kiwnął głową i odszedł śpiesznie, kichając i roniąc łzy. Kapitan zaczął głębiej oddychać. Sprawdził poziom energii w stosie oraz działanie poszczególnych systemów. Było kilka przepalonych żarówek i drobnych usterek mechanicznych. W napowietrzaniu stosu wysiadła pompa od naprzemiennego włączania i wyłączania. Na szczęście zapasowa działała. Poczuł ulgę, gdy okazało się, że straty nie są tak wielkie, jak by się mogło zdawać.

 Jednak najbardziej zmartwiło kapitana to, że utracili dużą część energii. Nie planował kupować paliwa na drogę powrotną, ale w tej sytuacji wydawało się to nieuniknione.

 Zaczął się zastanawiać, dlaczego właściwie ładownie zostały wcześniej rozmrożone, a koty wybudzone. Sam sprawdzał ustawienia zegarów. Nigdy też nie zostawiali tego tylko jednej osobie na statku. Ładunek rozmroził się w środku podróży, o dwa tygodnie za wcześnie. Drzwi z pewnością otworzył ciekawski i nie grzeszący zbytnią rozwagą mechanik, Szczęściarz.

„Właśnie” – pomyślał. „Gdzie u diabła jest Szczęściarz?”.

 – Kapitanie – nawigator kichnął potężnie tuż nad jego uchem. – Mamy problem. Szczęściarz… eee… Lepiej będzie, jak pan sam zobaczy.

 Dowódca statku podążył za pierwszym do ładowni. Tam oficer wskazał małe okienko, przez które można było zajrzeć do środka.

 W głębi zamrażarki, między klatkami z towarem, kapitan dojrzał nieruchomą postać mechanika pokładowego z czarnym kotem na rękach.

 – O, kur… – wyrwało się dowódcy.

 Obaj, kot i mechanik, wyglądali, jakby się dobrze bawili. Drugi kot, brązowy, o błyszczącej sierści zamarł, zamrożony na ramieniu Szczęściarza, zjeżony i gotowy do walki z trzecim, stalowoszarym, puchatym, wielkim kocurem. Tego zamrażanie złapało ocierającego się o nogę marynarza, z ogonem wyprężonym prosto do góry i miną przeszczęśliwą.

 – Kapitanie, nie można otworzyć ładowni bez wcześniejszego rozmrożenia.

 Nawigator wiedział, że dowódca to wie. Czuł jednak, że musi wypowiedzieć tę oczywistą oczywistość na głos. Kapitan domyślił się też tego, co dalej usiłował wydukać pierwszy.

 – Wyhamowanie z nadświetlnej, rozmrożenie, ponowne zamrożenie ładowni, rozpędzenie… Nie mamy dość paliwa… Nie zdołamy… teraz rozmrozić… ponownie zamrozić… i przyśpieszyć… Nie mamy paliwa…

 Kapitan milczał, patrząc tępo przez małe okienko pokryte szronem.

 

 

 ***

 

 Łymanko był do cna wyczerpany. Ten dzień dał mu solidnie w kość. Szczególnie psychicznie.

 „Spokojnie, Andrzeju, nie denerwuj się” – powtarzał sobie w myślach zasłyszaną gdzieś frazę. „Dolecimy na Małsmun zgodnie z planem. Rozmrozimy Szczęściarza, obudzimy go. Wszystko będzie cacy, jak tylko dolecimy na Mysi Księżyc”.

 Potrzebował jednego. Snu. Dotarł do swojej kabiny, drzwi były lekko uchylone, widocznie zapomniał je zamknąć, wychodząc w pośpiechu. Wszedł do środka nie zapalając światła. Marzył o suchym i ciepłym posłaniu. Ciche szemranie wentylatora klimatyzacji uspokajało skołatane nerwy. Zdjął ubranie i po omacku rzucił na stojące przy łóżku krzesło. Legł zmęczony na koi, umościł się wygodnie w pościeli i…

 Zamarł.

 Poczuł wyraźnie pod prawym policzkiem wilgoć. Wciągnął głęboko powietrze nosem i wyczuł ostry, drażniący zapach uryny.

 W ciemności rozległo się ciche miauknięcie.

 

 

 ***

 

 Po dotarciu na Mysi Księżyc sprawy się skomplikowały.

 Zaraz po wylądowaniu, nim silniki na dobre ostygły, do statku wszedł portowy klark. Przedstawiwszy się jako Patryk Mysiogon, powiedział, że jest urzędnikiem odpowiedzialnym za rozładunek zamówionych towarów, a jednocześnie przedstawicielem kolonii na Małsmunie do spraw zamówień. Mysiogon z zainteresowaniem przyglądał się załodze, ale do obejrzenia towaru się nie kwapił. Narzekał, kręcił nosem i ostatecznie oświadczył, że… nie przyjmie kociego ładunku.

 Próbował się wymówić błędem przy składaniu zamówienia i opóźnieniami w przesłaniu danych. Przekonywał, że koty są im już na Mysim Księżyciu zbędne. W końcu, po długiej i nieprzyjemnej rozmowie, powoływaniu się na przepisy Międzygalaktycznego Kodeksu Transportowego, uległ i poszedł obejrzeć zamrożony ładunek.

 Gdy tylko portowy klark ujrzał przez małe okienko ładowni nieruchomego Szczęściarza „bawiącego się” z kotem, jego maleńkie oczy błysnęły, a na bladej, urzędniczej twarzy pojawił się wąski uśmiech.

 Kapitan, zorientowawszy się, że coś jest nie tak, pośpieszył z wyjaśnieniami, których… Patryk Mysiogon nie chciał słuchać.

 I tak, jak wcześniej bronił się rękami i nogami przed przyjęciem trzech tysięcy ośmiuset dwudziestu czterech kotek i kotów, tak teraz żądał natychmiastowego wydania kontenerów ładowniczych w stanie nienaruszonym, to jest… zamrożonym.

 Dowódca „Robura” z nawigatorem zaczęli mu tłumaczyć i opowiadać całą historię raz jeszcze, ale urzędnik, głuchy na wszelkie argumenty, powtarzał, jak zdarta płyta, że zgodnie z Kodeksem, wszystko, co jest w ładowniach w momencie, gdy statek przybija do nabrzeża, jest częścią ładunku a tym samym przedmiotem transakcji i nie zamierza pozwolić na okradanie kolonii z zamówienia.

 Kapitan rozsierdził się, bo chodziło o członka jego załogi, z którym ani myślał się rozstawać. Toteż szybko doszło do wyzwisk, obelg i przepychanek. Dwie pary pięści co chwila krążyły przed nosem upartego urzędnika. Na statek szybko weszła miejscowa policja grożąc załodze aresztem.

 Na nic się zdały prośby i groźby. Na nic powoływanie na Kodeks, honor, straszenie prawnikami i uniżone błagania.

 Mysiogon był nieugięty.

 Wręcz przeciwnie. Stosując analogiczne argumenty, portowy urzędnik żądał wydania towaru do rozładunku.

 Kapitan nie przebierając w słowach… odmówił.

 Wtedy klark w towarzystwie policji założył plomby na wszystkie ładownie statku, poczynając od feralnej ładowni numer jeden. Następnie opuścił statek informując, że zgodnie z obowiązującym Kodeksem załoga ma dobę na wydanie dostarczonego towaru.

 

 ***

 

 Na ekranie komunikatora widniała twarz trzydziestoparoletniego prawnika Kompanii Galaktycznej Artura Wilmowskiego. Nienaganne, gładkie uczesanie, okulary, koszula, marynarka, krawat, jak na prawnika przystało.

 – To kanibale, Andrzej! – wykrzyknął mecenas. – Sprawdziłem podobne przypadki z ostatnich kilkudziesięciu lat. Wykorzystają każdą lukę, każdy paragraf, żeby zatrzymać u siebie załogi statków. Mają pieniądze i mają prawników i… postępują zgodnie z prawem. Tak długo, jak przestrzegasz Kodeksu, tak długo jesteś pod ochroną Ministerstwa i Kompanii. Nie odważą się z nami zadrzeć, bo stracą licencję. Ale… jeśli złamiesz Kodeks. – Prawnik ściszył głos. – Nie obronimy was.

 – I tak po prostu chcesz mi powiedzieć, że zamierzają zjeść Szczęściarza?!

 Artur Wilmowski milczał wymownie.

 – A co z kotami, do cholery?! – zdenerwował się kapitan, huknąwszy pięścią w blat. – Je też zeżrą?! Teraz wszystko jest pod ochroną! Każda poczwarka w tej zasranej galaktyce ma ochronę prawną! Czasem lepszą niż my, ludzie! Co z nimi będzie?! Przecież musi być na to jakiś paragraf!

 Prawnik pokiwał głową.

 – Trzysta dwadzieścia osiem, ustęp piąty, podpunkt szósty. Według niego wszystko, co jest w kontenerze w momencie zawijania do portu… Wszystko! – podkreślił mecenas – jest częścią zamówienia.

 Kapitan poczuł się tak, jakby dostał obuchem w głowę.

 – Jesteście z pierwszym w wielkim niebezpieczeństwie! Ratuj siebie i jego!

 – A Szczęściarz?!

 – Szczęściarz… – mecenas powtórzył z zakłopotaniem, – ma pecha.

 – Po moim trupie. – Kapitan ponownie huknął pięścią w pulpit, aż plastikowa osłonka przycisku rozprysła się w drobny mak.

 Ekran komunikatora zgasł. Dowódca opadł bezwładnie na fotel. Drżał z wściekłości, ale wiedział, że swoim wybuchem złości próbuje ukryć bezsilność.

 Na mostek wbiegł pierwszy, zwabiony hałasem. Zatrzymał się w progu. Nie zadawał pytań. Rzut oka na kapitana i nawigator w mig pojął, że rozmowa z prawnikiem nie skończyła się dobrze. Cicho wycofał się z pomieszczenia.

 

 

***

 

Kapitan spojrzał przez lekko zaszronioną szybkę w głąb ładowni. Był już lekko wstawiony i sam nie wiedział, po co tu przyszedł. Może przywiodły go wyrzuty sumienia? Może chęć pożegnania się z przyjacielem?

 Dowódca „Robura” westchnął smutno.

– Paliwa ani pieniędzy nie mamy, więc uciekać nie możemy – wystękał, patrząc w oczy mechanika. – Jeśli cię nie oddam, Szczęściarzu – głos mu zadrżał – to uznają nas za piratów i złodziei. A tu… jest jedna kara… Wszystko, co żywe kończy w menu. Tak więc i ty, i my wylądujemy na talerzu kanibali obok deserów z kotów i przystawek z myszy. Jak by nie patrzeć, dupa z tyłu – zakończył filozoficznie marynarz.

 Podniósł wzrok i spojrzał ponownie na mechanika.  Ku swojemu zaskoczeniu kapitan zauważył, że Szczęściarz lekko się uśmiecha. Oczywiście, nie był w stanie usłyszeć pijackiego monologu swojego dowódcy, ale wydawał się radosny.

 „Może to i dobrze” – pomyślał Andrzej. „Jak będzie miał szczęście, to go nawet nie obudzą. To dobra śmierć”.

 Na tę myśl wzruszenie targnęło ciałem mężczyzny.

 – Żegnaj, przyjacielu – wyszeptał, szybko ocierając łzę.

 Kapitan pociągnął nosem i spojrzał jeszcze raz w roześmiane oczy mechanika. Przypomniał sobie, jak gonili ich piraci w międzygalaktycznym korytarzu, zaraz potem pomyślał o przygodach w porcie na Xanxis, a na koniec o pewnej wspólnie przeżytej sprawie na planecie Hedonii… I odszedł jeszcze bardziej posmutniały.

 Wlokąc się noga za nogą dotarł do swej kajuty. Chciał się położyć, ale wiedział, że jest za mało wstawiony, aby zasnąć. Potrzebował wspomagacza. Sięgnął więc do szafki przy głowie po butelkę. Zauważywszy, że jest pusta, cisnął ją z wściekłością w półkę z książkami. Był staromodny. Lubił papierowe książki.

Rzucona flaszka nie stłukła się, lecz strąciła czerwoną, grubą księgę. Tomiszcze, w twardej okładce spadło,przeganiając rudego kocura, który czmychnął tuż przed uderzeniem.

 Gwiezdny marynarz poczuł ogarniającą go bezsilność. Wstał z koi i podniósł ciężki wolumin. Był to Międzygalaktyczny Kodeks Transportowy, tom trzeci. Kapitan odruchowo sprawdził, na jakiej stronie otworzyła się księga.

– Zaopatrzenie statków i zaprowiantowanie załóg statków podczas zawijania do portów innych niż macierzysty – przeczytał na głos. – Ot, ciekawostka – westchnął ciężko.

 Od niechcenia przeczytał pierwszy wiersz, który mu się trafił przed oczy i… zamarł.

Przeczytał raz jeszcze i… Aż przysiadł na skraju łóżka. Czytał dalej, nie zwracając uwagi, gdy rudy kocur ocierał mu się o białe łydki, prężąc ogon.

 Kapitan momentalnie wytrzeźwiał. Podniósł głowę znad tekstu.

 – Aaalbiiin!!! – ryknął, aż zatrzęsły się ściany statku.

 

 Ukołysany smutkiem i procentami nawigator zapadł w głęboki sen wiele godzin temu. Mimo to zerwał się na równe nogi. Kapitan tylko trzy razy w życiu wzywał go po imieniu. Raz, gdy piraci o mało ich nie złapali w międzygalaktycznym korytarzu. Innym razem na Xanxis, w porcie, gdzie Szczęściarz uwiódł księżniczkę, córkę władcy układu i uciekali przed żądnym zemsty ojcem. Ostatni raz, na Hedonii…

 

 ***

 

 Podczas gdy pierwszy na zmianę szydełkował i fałszował dziennik pokładowy „Robura”, kapitan zgłębiał historię Małsmuna. Szukał dodatkowych informacji, które pomogłyby mu zrealizować plan, który zatlił się w jego głowie. Z uwagą przeczytał ponownie historię początków cywilizacji i dotarł do działu o biologii i chorobach. Zmrużył oczy w skupieniu.

 – Wygląda na to – mruknął do siebie – że większość kolonistów Mysiego Księżyca jest silnie uczulona na glikoproteinę fel de jeden – przeczytał jeszcze raz na głos uśmiechając się, pod nosem.

Przeniósł wzrok z ekranu na rudego kocura, myjącego się w kącie kajuty.

 – Czyli jest jakaś szansa, rudzielcu! Słyszysz?! Ech… Ja cię tu od talerza próbuję ratować, a ty sobie jajka…

 

 ***

 

 Klark z posępną miną oglądał splecione ze sznurka i patyczków koromysło, wyglądające jak rękodzieło zrobione przez pierwotne ludy z jakiegoś zakątka galaktyki, ewentualnie praca czwartoklasisty z zajęć praktyczno-technicznych. Z niedowierzaniem spróbował puknąć w nie czubkiem palca.

 – A-a-a! – pogroził palcem kapitan. – Co to, to nie!

 Siedział naprzeciwko Patryka Mysiegoogona na mostku „Robura”. Ubrany był oficjalnie, jak zawsze, gdy podejmował honorowych gości. Dodatkiem do munduru był… rudy kot. Ten sam, który niedawno zostawił mu niespodziankę na poduszce. Teraz kocur leżał na kolanach kapitana z przymkniętymi oczami, prężąc się i mrucząc, gdy dowódca statku niedbale drapał go po brzuchu.

 Urzędnik kichnął siarczyście. Przeniósł wzrok na towarzyszącego mu policjanta portowego, który również kichnął, potem na nawigatora, kichającego równie głośno. Na koniec spojrzał w oczy kapitanowi.

 Ten wytrzymał spojrzenie.

 – Chcecie mi wmówić – Mysiogon przerwał, powstrzymując kichnięcie, ale zaraz kontynuował, wyraźnie rozdrażniony – że jesteście wyznawcami jakiejś tam religii z jakiegoś nieznanego mi zakątka uniwersum, gdzie w ramach rytuałów, które niby przypadkiem wypadają właśnie teraz, właśnie dziś, musicie poświęcić jednego z członków swojej załogi na ofiarę dla jakiejś tam bogini. A potem go zamierzacie zjeść?!

 Urzędnik urwał, tym razem nie mogąc powstrzymać kichnięcia. Policjant i nawigator zawtórowali mu natychmiast. Wszyscy trzej odruchowo otarli załzawione oczy.

 Kapitan wykorzystał przerwę i odparł tubalnym głosem:

 – Nie jakiejś tam religii! Ale jesteśmy sługami boginii Lazazeli. – Marynarz z pokorą schylił głowę, wypowiadając imię bóstwa, o którym przeczytał kilka godzin wcześniej. – Jej kult wywodzi się z prastarej cywilizacji z planety Pestorium w układzie Lammamela. Tak, musimy odbyć rytuał Naam właśnie dziś. Tego chce nasza bogini – kapitan ponownie schylił głowę z szacunkiem. – Krew członka załogi oznaczy nasze ściany – kontynuował poważnie. – A jego mięso napełni nasze żołądki, abyśmy zyskali jej przychylność i błogosławieństwo w drodze do domu.

 Policjant i nawigator kichnęli jak na komendę. Klark dołączył się ułamek sekundy później.

 – Nędzna wymówka! Tani wykręt! – rzucił, wytarłszy nos.

 – Żądam uszanowania naszych praktyk religijnych zgodnie z Międzygalaktycznym Kodeksem Transportowym! – ripostował kapitan.

 – Chcecie powiedzieć, że specjalnie zamroziliście swojego członka załogi, aby go później…?

 – Oczywiście, inaczej mięso by się zepsuło. Albo by, nie daj bogini, uciekł.

 – Udowodnij, że jesteście wyznawcami tej Gazeli, czy jak jej tam.

 Dowódca skinął ręką na pierwszego oficera. Płacząc i kichając, nawigator podstawił dziennik pokładowy pod nos dwóm przybyszom.

 – Sprawdźcie sami – zwrócił się do gości kapitan. – W naszych dziennikach pokładowych jest dokładnie opisane, kiedy odbyliśmy rytuały inicjujące.

 A zniżając głos dodał ostro:

 – I proszę nie obrażać naszej bogini, bo ściągniecie na siebie wielkie, ogromne nieszczęście.

 W kanonadzie wspólnego kichania i z zaczerwienionymi oczami dwóch urzędników z Mysiego Księżyca próbowało zapoznać się z treścią wpisów.

 – Nawet jeśli to prawda – rzekł urzędnik, prostując się nad dziennikiem – to macie drugiego członka załogi, którego możecie poświęcić w opisanym rytuale. Nieprawdaż?

 Nawigator zmroziło i dreszcz przebiegł mu po plecach. Jego kichanie ustało… ale tylko na moment.

 – Minimalna załoga tego statku to dwie osoby – odparł bez chwili wahania kapitan.

 Tym razem nie kłamał.

 – Możecie sprawdzić w papierach – dorzucił. – Na tej planecie jest trzech ludzi z uprawnieniami do służby na statku tego typu. – Pierwszy oficer, mechanik i ja.

 Nawigator rozluźnił się nieznacznie.

 – Oszuści! – wysyczał klark.

 – Panie Mysiogon. Obraża mnie pan drugi raz. Trzeciego nie zniosę, ale złożę raport do Ministerstwa i Kompanii, że nie dość, że naruszacie wolność religijną, zagwarantowaną w konstytucji Galaktyki, to jeszcze namawiacie do prowadzenia statku bez odpowiedniej załogi, co jest wprost łamaniem przepisów BHP! Wiecie, jaka za to kara grozi?!

 – Bzdury! – Mina portowego urzędnika zrzedła jednak nieco, a ton głosu stracił na pewności.

 – Działacie wbrew Kodeksowi – kapitan nie tracił rezonu – który jasno mówi, że jeśli prowiant w ładowni klienta jest niezbędny do odprawienia odpowiednich rytuałów religijnych zgodnie z wyznaniem załogi statku go przewożącego – Łymanko całą noc uczył się tego paragrafu na pamięć – to klient ma obowiązek nieodpłatnie odstąpić ten… – dowódca żachnął się – prowiant. W przeciwnym wypadku… łamiecie prawo.

 Urzędnik kichnął potężnie.

 – Nasi prawnicy to zweryfikują!

 – Weryfikujcie! A, weryfikujcie! Bardzo proszę! Tylko przypominam, że macie trzy godziny na tę swoją weryfikację! Bo za trzy godziny musimy wystartować, aby odbyć rytuał na orbicie, zgodnie z oryginalnym życzeniem naszej bogini Lazazeli – kapitan z szacunkiem schylił głowę. – Jeśli nie wystartujemy z powodu waszego niedbalstwa i nieposzanowania Kodeksu, cóż… będę zmuszony wysłać raport.

 Urzędnik wstał wściekły. Czuł się przegrany, ale postanowił udowodnić krnąbrnemu marynarzowi, kto tu rządzi. Chcąc dorzucić coś złośliwego na odchodnym nabrał powietrza, lecz napad kichania skutecznie mu to uniemożliwił.

 – Skąd ten kaszel, skąd te łzy? – powiedział zaskoczony do siebie, gdy atak minął. – Odkąd tu weszliśmy, to tylko kicham, a łzy mi lecą prawie że ciurkiem. Miałem kiedyś podobne objawy, gdy strułem się paskudnie jakimś przybłędą z układu… – Urzędnik zająknął się. – Przegrzebką, strułem się przegrzebką – poprawił się szybko.

 – Raczej przegrzebkiem – wtrącił pierwszy.

 – Panie Mysiogon, nie rozstawajmy się w gniewie – rzekł pojednawczo kapitan, wstając z fotela. Wyczuł dobry moment na zmianę taktyki. – Dostaliście przecież swoje zamówienie. Nie próbujemy was, jak pan sugeruje, oszukać. Mamy, co do jednego, trzy tysiące osiemset dwadzieścia cztery koty. Oto ostatni, proszę. Widzicie, jak się łasi? Weźcie go sobie już teraz, jako znak naszych dobrych intencji. Nooo, patrzcie, już was polubił.

 Podszedłszy do klarka, wcisnął mu kota na ręce. Urzędnik zaskoczony zmianą tonu rozmowy, przyjął zwierzę i uśmiechnął się odruchowo. Kot, na szczęście, nie wyrywał się. Stojący obok policjant zerknął na mruczącego kocura i odwróciwszy się, ukradkiem szepnął coś przez komunikator.

 – Ooo, jaki ten kotek miły – powiedział zaskoczony Mysiogon. – A wie pan, dopóki przyjechaliście, to ja w życiu nie widziałem kota. Ciekawe, jak smakuje? W sumie, jak tu przybyliście, to pierwszy raz w życiu… – Potężne kichnięcie przerwało wypowiedź. – Co za zaraza?!

 Urzędnik patrząc na zwierzę na swoich rękach, zaczął się domyślać, o co chodzi. Znów kichnął siarczyście.

 – Poruczniku – zwrócił się do kichającego właśnie obok niego policjanta. – Zabierzcie kota!

 Mundurowy posłusznie wziął zwierzaka na ręce, ale ten zaczął się niepokoić i wiercić. Stróż prawa kichnął potężnie i jeszcze więcej łez nabiegło mu do oczu.

W kajucie zjawił się drugi policjant, wezwany najwyraźniej przez komunikator. Porucznik oddał pośpiesznie kota młodszemu rangą koledze.

 – Sierżancie, potrzymajcie zwierzę.

 Młodszemu policjantowi wyraźnie spodobał się zwierzak, bo zaczął go z radością głaskać i przytulać. Po chwili przytulił kota z uśmiechem. Jego zwierzchnik zakrył nos dłonią obserwując podejrzliwie zabawy podwładnego z kotem. Miał słuszność, gdyż po krótkiej chwili młodszy kolega zakołysał się niepewnie, poczerwieniał na twarzy i wypuścił kota, który spadłszy miękko na cztery łapy pognał na ręce do kapitana. Sierżant dyszał, próbując poluzować zapiętą pod szyją koszulę. Upadł na kolana, charcząc:

– Powietrza!  

 Porucznik rzucił się na ratunek koledze.

 – Musimy go stąd zabrać! To ten kot! – krzyknął do klarka. – Szybko, musimy go stąd wynieść!

 Cała trójka w ekspresowym tempie opuściła pokład „Robura”. Kilka minut później na statku rozległ się dzwonek przychodzącego połączenia.

 – Próbowaliście nas otruć! – wykrzyczał Mysiogon.

 – Ja?! – odparł z udawanym zdziwieniem kapitan. – W życiu. Ja tu tylko towar po galaktyce wożę. Do głowy by mi nie przyszło, że ktoś, kto ma poważne, śmiertelne uczulenie na koty, może ich zamówić ponad trzy tysiące sztuk. Tylko nie potrujcie się, jak będziecie je na steki przerabiać.

 – Zabierajcie sobie to cholerstwo z powrotem!

 – Panie! Chcieliście ładunek kotów, to macie! Towar należy odebrać zgodnie z Kodeksem! I zapłacić! Nie podoba się, nie moja sprawa! Ja nie jestem organizacja charytatywna! Tylko dostawca! Reklamację do sprzedawcy złóżcie!

 – Niech was szlag! – zagrzmiało w komunikatorze.

 – Zawsze powtarzam, że życie nie jest lekkie, ale prawa trzeba przestrzegać. Startujemy za trzy godziny. Proszę o formalną zgodę na start – przypomniał kąśliwie kapitan i rozłączył się.

 Po dwudziestu siedmiu minutach przyszło pozwolenie na start. Po kolejnych jedenastu wpłynęło potwierdzenie odbioru towaru wraz z opłatą za dostarczenie ładunku oraz równocześnie zlecenie przewiezienia ładunku kotów z powrotem do portu nadania. Zlecenie było opłacone z góry.

 Kapitan rozparł się zadowolony w fotelu. Potargał energicznie rudego kota za uchem. Kotu się podobało.

 – No, stary – rzekł uśmiechnięty dowódca – może jednak się polubimy.

Koniec

Komentarze

Hej 

Świetne opowiadanie :) Ktoś się tu chyba za dużo naoglądał Alfa. Nartrof napisz szczerze czy przeszło ci przez myśl podczas pisania żeby nazwać planetę kanibali Melmac ? Choć końcówka trochę burzy tą koncepcję :) 

 

Pomysł świetny wykonanie również, chętnie bym zgłosił Twój tekst do biblioteki ale mam za krótki staż . 

Jeśli mogę twoje opowiadanie jakoś wyróżnić poza dobrym słowem to poproszę o podpowiedź :)

 

Pozdrawiam 

 

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Witaj Bardzie!

 

Kurczę Alf. Hahaha. Pamiętam ten serial i lubiłem bardzo. Ale nie miałem go w głowie jak pisałem opowiadanko. Ale rzeczywiście – Melmac …

Cieszy mnie, że się Ci spodobało. Co do wyróżnienia to tam na górze są gwiazdki. Rzadko ktoś tego używa, sam biję się w pierś, ale jest to jakaś opcja.

Hej 

Nie pomyślałem o nich :) I oceniam na szóstkę z plusem :) 

 

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Ja również raz jeszcze dziękuję za betę, życzę Ci powodzenia, bo humor przedni, koty to jeden z moich ulubionych tematów (uwielbiam!), a intryga zacna i pomysł na fabułę znakomity. :)

Pozdrawiam serdecznie, klik. :)

Pecunia non olet

Danke Schon Jaskier & Bruce

laughheart

Pecunia non olet

Jasnoliliowa kotka i bardzo gruby, włochaty, kremowy kot obserwowali czujnie pulpit sterowniczy ← obserwowały

Świetne. Początek powalający, a ciąg dalszy nie pozwala się podnieść. Rozwiązanie problemu z wykorzystaniem paragrafów dotyczących obrzędów w związku z wyznawaną wiarą i uczulenia na koty doskonałe. Klik

Cześć Koala.

Oczywiście, że obserwowały :)

 

Dzięki za komentarz i klik.

Pozdrawiam

Jak o kotach to nie mogłam nie przeczytać :D Bardzo przyjemne opowiadanko. Lekki styl, gładko się czytało, mimo drobnych wpadek (łapanka poniżej). Dzieje się w opku dużo, ale nie za dużo, tempo moim zdaniem jest w sam raz – nie za szybko, że się czytelnik gubi, nie za wolno, żeby nudziło. Humor nie jest powalający, ale półuśmieszek wywołał tu i ówdzie (z tym, że ja mam słabość do kotów, więc nietrudno o uśmiech)

Widzę, że nie ma taga science-fiction – i dobrze, bo bym się czepiała, że ta science taka trochę mało wiarygodna, zwłaszcza to zamrażanie ;) Ale skoro taga nie ma, to przymykam oko i traktuję bardziej jak bajkę.

Na samym początku mnie naszło skojarzenie i nie odpuściło prawie do końca:

 

Obiecana łapanka:

Pospolita fizjonomia dowódcy statku od góry przykryta była przerzedzającymi się włosami, a od spodu – gęstą czarnosiwą brodą.

Przykryta od spodu?

Niska, krępa i niepozorna postura marynarza kryła doświadczonego kapitana, Andrzej Łymanko od ponad dwudziestu lat dowodził statkiem towarowym „Robur”[przecinek] rozwożąc towary po rozległych zakątkach galaktyki.

Rozbiłabym to na dwa zdania i po “kapitana” dała kropkę. A jeśli nie dwa zdania to przynajmniej jakiś inny znak, nie przecinek. Może dwukropek albo pauza?

żółtobrązowy przedstawiciel tego gatunku wskoczył mu na kolana,

Wiem, że próbujesz uniknąć powtórzeń słowa “kot” (co w tym tekście z całą pewnością nie jest łatwe), ale ten “przedstawiciel tego gatunku” brzmi lekko karkołomnie. Może sierściuch? Albo dowolny inny synonim, trochę ich tam w tekście było :)

– Au! – krzyknął kapitan.

– Au! – krzyknął nawigator i kichnął potężnie.

– Miau!!! – rozdarły się koty, by po chwili w panice rozbiec się na wszystkie strony.

heart

Z pulsującym bólem w stłuczonym kolanie i sińcem na czole, dowódca zerwał się na równe nogi.

Zbędny ten przecinek.

Natychmiast stracił równowagę z powodu statku szalejącego na prawo i lewo.

Z powodu statku? Nie brzmi to dobrze. Może z powodu turbulencji, albo coś w stylu “ponieważ statkiem rzucało na prawo i lewo”

Złapał się poręczy przytwierdzonego do podłogi krzesła[przecinek] próbując strząsnąć z siebie dwa czarne kociaki, wczepione ze strachu w jego gruby golf.

Złapał poręcz. I biedne kociaki :(

Jeden kocur poleciał z impetem w głąb rozedrganej kabiny. Tam, a jakże by inaczej, spadł na cztery łapy.

Kapitan syknął ponownie i drugi kociak podążył śladem pierwszego z głośnym miauknięciem.

Ale że… on rzuca tymi kotami?! surprisesad

– Gdzie Szczęściarz?! – ryknął dowódca.

Miałam kiedyś kota Szczęściarza :D

Nawigator posłusznie wstał z klęczek, w których tkwił,

Tkwił w klęczkach? Nie bardzo.

Uwijał się jak w ukropie

Drugi raz w niedużej odległości ten sam frazeologizm. Może jakiś inny?

Po drodze z kajuty na mostek spotkał Pierwszego oficera, pełniącego jednocześnie funkcję nawigatora[przecinek] i mnóstwo kotów plączących się między nogami.

Z jakiegoś, nieznanego powodu

Zbędny przecinek.

Kapitan skutecznie odparł kilka kocich wycieczek na pulpit sterujący[przecinek] modląc się w duchu[przecinek] aby nie spotkała ich jakaś zagubiona asteroida do czasu[tu chyba też przecinek] aż będzie mógł przenieść spokojnie uwagę na ponowne zaprogramowanie lotu.

Nawigator robił kolejną rundę na drodze mostek – ładownia, mężnie znosząc objawy swojego uczulenia.

ale kiedy nawigator zgarnął ostatnią parę kotów, (…)

– Próbuję złapać tego rudzielca, ale on jest bardzo szybki

Tutaj pewna niespójność. Skoro zgarnął już ostatnią parę kotów, to za kim jeszcze lata?

nawet meteoryt wielkości pięści był, jak wystrzelona kula armatnia.

Zbędny przecinek.

Awaryjne zamrażanie zawsze pochłaniało dużo energii[przecinek] a zaraz czekał ich skok w nadprzestrzeń.

która poczęła gwałtownie rosnąć w oczach.Widział już,

Jakiś kot chyba zwinął spację po kropce ;)

Konsola sterownicza świeciła się bladozielonym światłem pojedynczych wskaźników, znak[przecinek] że lot w nadprzestrzeni przebiegał bezawaryjnie.

Zdanie byłoby dla mnie czytelniejsze, gdyby przed “znak” był dwukropek albo pauza, zamiast przecinka.

zanim nie dolecimy na Mysi Księżyc.

heart

Oficer kiwnął głową i odszedł śpiesznie, kichając i roniąc łzy.

On ciągle tylko kicha i roni łzy. Rozumiem, że ma to wywołać efekt komiczny, ale można by to nieco urozmaicić, bo zamiast być śmieszne po trzecim razie robi się monotonne. Może pociągać nosem, wycierać nos w chusteczkę (albo w rękaw… fuj), ocierać łzy itd. itp.

gotowy do walki z trzecim, stalowo-szarym

stalowoszarym

Dotarł do swojej kabiny, drzwi były lekko uchylone, widocznie zapomniał je zamknąć[przecinek] wychodząc w pośpiechu, wszedł do środka nie zapalając światła.

Dla mnie byłoby to czytelniejsze, gdyby rozbić na dwa zdania: kropka po “pośpiechu” i nowe zdanie od “Wszedł”.

Zdjął ubranie i rzucił po omacku na stojące przy łóżku krzesło.

Nie wiem czy da się rzucać po omacku, może raczej na ślepo?

Z ciemności rozległo się ciche miałknięcie.

Raczej “w ciemności”.

Na statek szybko wparowała miejscowa, policja grożąc aresztem niesfornej załodze.

Przesunęłabym ten przeciunek: zamiast po “miejscowa” , po “policja”.

Na nic powoływanie na Kodeks, honor, straszenie prawnikami ani uniżone błagania.

Mysiogon był nieugięty.

Wręcz przeciwnie. Stosując analogiczne argumenty, portowy urzędnik żądał wydania towaru do rozładunku.

Wręcz przeciwnie co? Rozumiem o co chodzi, ale to wtrącenie, że Mysiogon był nieugięty zaburza logikę. Ja bym ten wtręt wywaliła całkiem, bo jego nieugiętość wynika z reszty tekstu.

– A co z kotami, do cholery?! – Zdenerwował się kapitan huknąwszy pięścią w blat. Je też zeżrą?! Teraz wszystko jest pod ochroną!

To “Je też zeżrą” i cały dalszy ciąg to też jego wypowiedź? Jeśli tak, to brakuje myślnika po “blat”.

Wszystko, co żywe kończy, w menu.

Przecinki. Wszystko, co żywe, kończy w menu.

Oczywiście nie był w stanie usłyszeć pijackiego monologu swojego dowódcy[przecinek] ale wydawał się być radosny

a na koniec o pewnej, wspólnie przeżytej sprawie na planecie Hedonii

Niepotrzebny przecinek.

cisnął z wściekłością o półkę

Nią.

Ot[przecinek] ciekawostka – westchnął ciężko.

Ten, wytrzymał spojrzenie.

Zbędny przecinek. Te przecinki to chyba koty porozrzucały ;)

jesteście wyznawcami jakiejś tam religii z jakiegoś, nieznanego mi zakątka uniwersum

Znowu zbędny przecinek.

 z poczerwienionymi oczami

Mogę być zaczerwienione albo poczerwieniałe. Chyba nie mogą być poczerwienione?

Obraża mnie Pan drugi raz.

W dialogach formy “pan”, “pani” z małej.

łamaniem przepisów BeHaPe

Nie wiem czy to błąd, ale zastanawia mnie ten zapis. Pozostałabym przy standardowym BHP, albo jeśli chcesz fonetycznie, to wtedy małymi: behape. Ale nie jestem pewna.

Kosmos to bazgranina byle jakich wielokropków!

Cześć. 

Zdjęcie w punkt. Tak to sobie wyobrażałem.

Z przecinkami to jest tak, że kot w jednym miejscu porywa, pobawi się, popodrzuca a jak się znudzi zostawia w innym miejscu. Odwracam się na pięć minut od klawiatury i tak się kończy.

Oczywiście poprawię, jak tylko zamknę wszystkie koty.

Pozdrawiam

Powodzenia w poprawianiu ;)

Kosmos to bazgranina byle jakich wielokropków!

Cześć!

Sympatyczne opowiadanie. Humor delikatny, chociaż powracający Szczęściarz mnie bawił :) Fajna akcja na początku z tymi kotami, czuć było pęd w opowiadaniu, potem troszkę zszedł, wolałabym pościg zamiast prawniczej dyskusji ;) Niemniej przyjemna lektura.

Pozdrawiam!

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Obwieszczenie!

Książe CM III Oziębły przybył pod Twój tekst, by przetestować Twoją odporność na krytykę ocenić go rzetelnie, uczciwe i sprawiedliwie.

Zło może się czaić tuż za rogiem…

…kanciapy jurorskiej.

strangle frankensteins monster GIF

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

Avei, być może za dużo kontaktu miałem ostatnio z prawnikami a za mało z biegaczami. Przy kolejnym konkursie pomyślę aby odpowiednio dobrać znajomych. :)

 

Witam kolejnych gości oraz dziękuję za dobre słowo i kliki do biblioteki

 

Tak sobie teraz myślę, że jeden z kotów mógłby się nazywać Frankenstein. To by było, przygody kota-umarlaka…

Sympatycznie pomysłowe.

 

Fabuła jest prosta, ale z kilkoma sympatycznymi zawijaskami, dzięki którym śledziłem ją z zainteresowaniem. Początek, mimo że formalnie najbardziej dramatyczny, wydał mi się nieco statyczny, gdyż nic konkretnego się w nim nie dzieje – tu najchętniej widziałbym cięcia. Potem jednak opowieść nabiera rumieńców – i nawet niewiarygodny, szczęśliwy zbieg okoliczności nie zdołał mi popsuć nastroju.

Kreacja postaci prosta, ale wystarczająca. Kapitan i pierwszy zostali zarysowani bardzo oszczędnie, ale dostatecznie jasno, bym mógł sobie zobrazować ich charakterystyki.

Językowo jest względnie ok. Tu i ówdzie potykałem się na dziwnie postawionych przecinkach i nie całkiem zgrabnych zdaniach, ale nie było to nic tragicznego.

 

Podsumowując – sympatyczne, przemyślane i angażujące czytadełko.

 

Czep konkretny

Przy prędkościach, z jakimi się poruszali, nawet meteoryt wielkości pięści był, jak wystrzelona kula armatnia.

Zdarzało mi się już czepiać metafor, które za bardzo skręcały w stronę hiperboli, ale tu mamy sytuację odwrotną – przy prędkościach kosmicznych kamień wielkości pięści (bo meteorytem to on zostaje dopiero po wylądowaniu na planecie) jest dużo, dużo bardziej niebezpieczny niż kula armatnia.

Witaj None.

Bardzo dziękuję za konkretne uwagi, zarówno pozytywne jak i te proste.

Masz racje z meteorytem, choć myślę, że wielu czytelników ma skojarzenia kamień-leży na ziemi, w kosmosie-meteoryt. Taki był mój tok rozumowania.

Dzięki za wizytę

Pozdrawiam

Szalony pomysł, który mógł wpaść do głowy jedynie miłośnikowi kotów.

Zabawne i świeże.

Lożanka bezprenumeratowa

Dzięki Ambush

Zacny pomysł i fajnie opisane przejść z wybudzonymi kotami. Obecność klarka na statku wprowadziła mnóstwo niepokoju o los zarówno kotów, jak i Szczęściarza, ale szczęśliwie kapitan, przypadkowym zrządzeniem losu, znalazł sposób na wykaraskanie z kłopotów. ;)

Wykonanie, co stwierdzam z ogromnym smutkiem, pozostawia bardzo wiele do życzenia. :(

 

Po­spo­li­ta fi­zjo­no­mia do­wód­cy stat­ku od góry przy­kry­ta była prze­rze­dza­ją­cy­mi się wło­sa­mi, a od spodu – gęstą czar­no­si­wą brodą. → Brzmi to fatalnie.

Proponuję: Pospolitą twarz dowódcy statku okalały przerzedzające się włosy i gęsta szpakowata broda.

 

Niska, krępa i nie­po­zor­na po­stu­ra ma­ry­na­rza kryła do­świad­czo­ne­go ka­pi­ta­na… → Zdanie do remontu.

Źle dobrane określenia – ktoś krępy jest niewysoki, ale mocno zbudowany, więc trudno o nim powiedzieć, że jego postura jest niepozorna.

Ponadto postura to wygląd zewnętrzy/ sylwetka człowieka, a ta nie może nic kryć, bo i nie może nic mówić o czyimś doświadczeniu.

 

z nie­jed­nym za­gro­że­niem przy­szło mujego ma­ry­nar­skiej ka­rie­rze się zmie­rzyć. → Drugi zaimek jest zbędny – czy mierzyłby się z zagrożeniami w cudzej karierze?

Proponuję: …z nie­jed­nym za­gro­że­niem przy­szło mu zmie­rzyć się w ma­ry­nar­skiej ka­rie­rze.

 

a ko­lej­ny, żół­to­brą­zo­wy przed­sta­wi­ciel tego ga­tun­ku wsko­czył mu na ko­la­na… → Wiadomo, że piszesz o kotach, więc wystarczy: …a ko­lej­ny, żół­to­brą­zo­wy, wsko­czył mu na ko­la­na

 

czwar­ty, cze­ko­la­do­wy stwier­dził, że klu­cze wi­szą­ce u jego pasa to świet­na za­baw­ka… → Czy dobrze rozumiem, że klucze wisiały u pasa czekoladowego kota?

Proponuję: …czwar­ty, cze­ko­la­do­wy, uznał, że klu­cze wi­szą­ce u pasa kapitana to świet­na za­baw­ka

 

po­wstrzy­mać ja­sno­li­lio­wą i kre­mo­we­go ku­dła­cza od wtar­gnię­cia na pul­pit. → …po­wstrzy­mać ja­sno­li­lio­wą i kre­mo­we­go ku­dła­cza przed wtargnięciem na pul­pit.

Powstrzymujemy kogoś/ coś przed wtargnięciem, nie od wtargnięcia.

 

Miał uczu­le­nie na kocią sierść, a kil­ka­na­ście eg­zem­pla­rzy przed­sta­wi­cie­li ko­cie­go ga­tun­ku… → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Miał uczu­le­nie na kocią sierść, a kil­ka­na­ście zwierząt

 

Na­tych­miast stra­cił rów­no­wa­gę z po­wo­du stat­ku sza­le­ją­ce­go na prawo i lewo. → Na prawo i lewo można się przechylać, szastać pieniędzmi, coś rozdawać, ale na prawo i lewo nie można szaleć.

Proponuję: Na­tych­miast stra­cił rów­no­wa­gę z po­wo­du gwałtownych przechyłów stat­ku.

 

Zła­pał się po­rę­czy przy­twier­dzo­ne­go do pod­ło­gi krze­sła… → Krzesła nie mają poręczy. Poręcze mają fotele.

 

Nie dość gruby, by nie czuł ostrych jak igły ko­cich pa­zu­rów na swoim tor­sie. → Cały czas wiadomo, że piszesz o kotach. Zbędny zaimek – czy czułby coś na cudzym torsie?

Wystarczy: Nie dość gruby, by nie czuł ostrych jak igły pa­zu­rów na tor­sie.

 

Ale dó­wód­ca dzia­łał jak ma­szy­na. → Literówka.

 

od­parł mię­dzy kich­nię­cia­mi i po­cie­ra­niem za­łza­wio­nych oczu na­wi­ga­tor. → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: …od­parł nawigator, kich­ają i po­cie­ra­jąc za­łza­wio­ne oczy.

 

Zbie­raj te fu­trza­ki do ła­dow­ni! → Czy tu aby nie miało być: Zabie­raj te fu­trza­ki do ła­dow­ni!

 

Na­wi­ga­tor po­słusz­nie wstał z klę­czek, w któ­rych tkwił, odkąd spadł z su­fi­tu. → Zdanie do remontu.

Można klęczeć, można być na klęczkach, ale nie można tkwić w klęczkach.

 

nie tak dawno tkwił jesz­cze w hi­ber­ne­tycz­nym śnie. → …nie tak dawno tkwił jesz­cze w hi­ber­nacyj­nym śnie.

 

Po dro­dze z ka­ju­ty na mo­stek spo­tkał Pierw­sze­go ofi­ce­ra… → Dlaczego wielka litera?

 

więk­szość ko­cie­go ła­dun­ku zo­sta­ła w ła­dow­niach… → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: …większość kotów została w ładowniach.

 

a na plecy wstą­pi­ły mu zimne poty. → Ile potów? Zbędny zaimek – wiemy, kto się spocił.

Proponuję: …po plecach spłynął zimny pot.

 

Ka­pi­tan sku­tecz­nie od­parł kilka ko­cich wy­cie­czek na pul­pit ste­ru­ją­cy mo­dląc się w duchu aby nie spo­tka­ła ich jakaś za­gu­bio­na aste­ro­ida do czasu aż bę­dzie mógł prze­nieść spo­koj­nie uwagę na po­now­ne za­pro­gra­mo­wa­nie lotu. → Zdanie do remontu.

Proponuję: Ka­pi­tan sku­tecz­nie od­parł kilka ko­cich wy­cie­czek na pul­pit ste­ru­ją­cy, jednocześnie mo­dląc się w duchu, aby jakaś za­gu­bio­na aste­ro­ida nie spotkała ich do czasu, kiedy bę­dzie mógł spokojnie zająć się ponownym za­pro­gra­mo­wa­niem lotu.

 

męż­nie zno­sząc ob­ja­wy swo­je­go uczu­le­nia. → Zbędny zaimek.

 

kon­cen­tru­jąc swą uwagę na ko­tach… → Zbędny zaimek.

 

gwał­tow­nie ro­snąć w oczach.Widział już… → Brak spacji po kropce.

 

Kon­so­la ste­row­ni­cza świe­ci­ła się bla­do­zie­lo­nym świa­tłem… → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Kon­so­la ste­row­ni­cza połyskiwała/ jaśniała/ emanowała/ lśniła bla­do­zie­lo­nym świa­tłem

 

dla­cze­go wła­ści­wie ła­dow­nie zo­sta­ły wcze­śniej roz­mro­żo­ne, a koty wy­bu­dzo­ne. Sam spraw­dzał usta­wie­nia ze­ga­rów w ła­dow­ni. Nigdy nie zo­sta­wia­li tego tylko jed­nej oso­bie na stat­ku, żeby nie było przy­pad­ku wła­śnie ta­kie­go, jak ten. Ła­du­nek roz­mro­ził się w środ­ku drogi, o dwa ty­go­dnie za wcze­śnie. Drzwi do ła­dow­ni… → Czy to celowe powtórzenia?

 

„Wła­śnie” – po­my­ślał. – „Gdzie u dia­bła jest Szczę­ściarz?”. → Druga półpauza jest zbędna; przed „myśleniem” nie stawia się półpauzy.

Tu znajdziesz wskazówki, jak można zapisywać myśli bohaterów

 

Tam ofi­cer wska­zał mu na małe okien­ko… → Zbędny zaimek. Wskazujemy coś, nie na coś.

Wystarczy: Tam ofi­cer wska­zał małe okien­ko

 

go­to­wy do walki z trze­cim, sta­lo­wo-sza­rym… → …go­to­wy do walki z trze­cim, sta­lo­wosza­rym

 

„Spo­koj­nie An­drze­ju, nie de­ner­wuj się” – po­wta­rzał sobie w my­ślach za­sły­sza­ną gdzieś frazę. – „Do­le­ci­my na Mał­smun zgod­nie z pla­nem. → Druga półpauza jest zbędna.

 

…jak tylko do­le­ci­my na Mysi Księ­życ.” -> …jak tylko do­le­ci­my na Mysi Księ­życ”.

Kropkę stawiamy po zamknięciu cudzysłowu.

 

Z ciem­no­ści roz­le­gło się ciche miałk­nię­cie.W ciem­no­ści roz­le­gło się ciche miauk­nię­cie.

Sprawdź znaczenie słowa miałczeć.

 

do stat­ku wszedł por­to­wy klark. I przed­sta­wiw­szy się… → …do stat­ku wszedł por­to­wy klark i przed­sta­wiw­szy się

 

ma­ru­dził na czym świat stoi… → Można kląć na czym świat stoi, ale nie można tak marudzić.

Kląć na czym świat stoi, to związek frazeologiczny, który jest formą ustabilizowaną, utrwaloną zwyczajowo, której nie korygujemy, nie dostosowujemy do współczesnych norm językowych ani nie adaptujemy do aktualnych potrzeb piszącego/ mówiącego.

Proponuję: …marudził niewyobrażalnie/ niesłychanie

 

Pró­bo­wał się wy­mó­wić błę­dem przy skła­da­niu za­mó­wie­nia… → Literówka.

 

po dłu­giej, peł­nej nie­przy­jem­no­ści roz­mo­wie… → A może: …po dłu­giej i nie­przy­jem­nej roz­mo­wie

 

– A co z ko­ta­mi, do cho­le­ry?! – Zde­ner­wo­wał się ka­pi­tan huk­nąw­szy pię­ścią w blat. Je też zeżrą?! – A co z ko­ta­mi, do cho­le­ry?! – zde­ner­wo­wał się ka­pi­tan, huk­nąw­szy pię­ścią w blat. Je też zeżrą?!

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi.

 

Ka­pi­tan spoj­rzał przez za­szro­nio­ną szyb­kę w głąb ła­dow­ni. → Skoro szybkę pokrywał szron, to czy kapitan mógł przez nią cokolwiek zobaczyć?

 

w jakim celu tu przy­szedł. Może przy­wio­dły go tu wy­rzu­ty su­mie­nia? → Powtórzenie. W drugim zdaniu wystarczy: Może przy­wio­dły go wy­rzu­ty su­mie­nia?

 

„Może to i do­brze” – po­my­ślał An­drzej. „Jak bę­dzie miał szczę­ście, to go nawet nie obu­dzą. To dobra śmierć.” → „Może to i do­brze” – po­my­ślał An­drzej. „Jak bę­dzie miał szczę­ście, to go nawet nie obu­dzą. To dobra śmierć”.

 

Zmru­żył oczy w sku­pie­niu: → Czemu tu służy dwukropek?

 

– Wy­glą­da na to – mruk­nął do sa­me­go sie­bie… → – Wy­glą­da na to – mruk­nął do sie­bie

 

My­sio­gon prze­rwał po­strzy­mu­jąc kich­nię­cie… → My­sio­gon prze­rwał, pow­strzy­mu­jąc kich­nię­cie

 

ofia­rę dla ja­kiejś tam bo­gi­nii. → …ofia­rę dla ja­kiejś tam bo­gi­ni.

 

W ka­no­na­dzie wspól­ne­go ki­cha­nia i z po­czer­wie­nio­ny­mi ocza­mi… → W ka­no­na­dzie wspól­ne­go ki­cha­nia i z zaczer­wie­nio­ny­mi ocza­mi

 

rzekł urzęd­nik, pro­stu­jąc się znad dzien­ni­ka… → …rzekł urzęd­nik, pro­stu­jąc się nad dzien­ni­kiem… Lub: …rzekł urzęd­nik, podnosząc się znad dzien­ni­ka

 

co jest wprost ła­ma­niem prze­pi­sów Be­Ha­Pe! → …co jest wprost ła­ma­niem prze­pi­sów bhp/ BHP!

 

i jesz­cze więk­sze łzy na­bie­gły mu do oczu. → …i jesz­cze więcej łez napłynęło mu do oczu.

 

za­czął go z ra­do­ścią gła­skać i przy­tu­lać. Wtu­lił uśmiech­nię­tą twarz… → Nie brzmi to najlepiej.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

"Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że wszystko jest w porządku, tylko kot jest gałgan i zeżarł kanarka."

 

Radośnie zwariowana historyjka, niepozbawiona wad – ale sporo można wybaczyć puchatemu kotkowi, nieprawdaż?

 

Zacznijmy od języka: część przecinków została postawiona na chybił-trafił („miejscowa, policja”?), a nuż wyjdzie. Trochę za dużo przysłówków i zaimków. „Bogini” należy pisać przez jedno „i” (https://wsjp.pl/haslo/podglad/52494/bogini), zaś „się” na pozycjach akcentowanych lepiej unikać. Błędem jest wyrażenie „świeci się”. Błędnie używasz pewnych słów (kapitan nie może „dostrzec” wydarzenia, które jeszcze nie miało miejsca – może najwyżej dostrzec jego nieuchronność; „wartko” opisuje płynięcie, np. akcji tego tekstu, ale nie spadanie; ładunek i transakcja to nie to samo – ładunek jest przedmiotem transakcji; zamówienie to to, co się zamówiło, nie przypadkowe dodatki; kanibale zjadają przedstawicieli własnego gatunku, innych niekoniecznie; żachnąć się to nie to samo, co zająknąć się).

 

„Zaraportował” to anglicyzm (powinno być „zameldował”). W żartobliwym i miłym tekście wulgaryzmy mocno się odcinają. Poza tym są błędy frazeologiczne, przypadkowe archaizmy, szyk bywa dziwny i ogólnie językowa warstwa tekstu wywołuje oczopląs. Oj, rozszumiany ten strumień świadomości…

 

Pod koniec pojawiają się błędy w zapisie dialogów, których wcześniej nie było – ale na wszelki wypadek polecam poradnik Fantazmatów: https://fantazmaty.pl/pisz/poradniki/jak-zapisywac-dialogi/

 

Ponadto: zaraz na początku zapewniasz usilnie i powtarzasz, że bohater jest marynarzem, a mimochodem dodajesz, że jednak kosmonautą – czemu? (Marynarz pływa po morzu – mare, kosmonauta lata w kosmosie). Parę razy powtarzasz informacje, co rzuca się w oczy. Chwilami mam wrażenie, że nie pamiętasz, co napisałeś przed chwilą („Sprawdził poziom energii w stosie oraz działanie poszczególnych systemów. Oprócz tego było kilka przepalonych żarówek i drobnych usterek mechanicznych.” – oprócz czego? Coś tu zniknęło?)

 

Kompozycja w zasadzie trzyma schemat konkursowy, ale tylko dzięki temu, że nie wpadłam na zabronienie deus ex machina. Bo takowym jest przypadkowe otwarcie się książki na potrzebnej stronie. Poza tym – nie za łatwy w obsłudze ten statek? I nie za delikatny? Zdaje mi się też pewną niekonsekwencją, że Kompania wie o kanibalizmie mieszkańców Mysiego Księżyca, i najwyraźniej na to pozwala. Zakończenie dość pospieszne, i nie zrzucałabym tego na limit, a raczej na pewną niegospodarność – początkowe partie dałoby się sporo skrócić.

 

Motto należy do tych, które i trudno, i łatwo zinterpretować. Łatwo – bo pasuje w zasadzie do każdej, nieważne, jak zbzikowanej, fabuły. Trudno… bo pasuje do każdej fabuły. Do Twojej też.

 

Szczegółowy wykaz mojego czepialstwa udostępnię Ci chętnie, przesyłając pod adres, o który poproszę na priv.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Hurtownia nierzetelnych opinii przedstawia

 

TRAGIFARSĘ

 

pod tytułem:

 

KOMENTARZ JURORSKI

 

Wpłynąłem na kociego przestwór oceanu

Mózg nurza się w absurdzie i w humorze brodzi

Śród chybionych przecinków, śród wpadek powodzi

omijam kocie harce wrzucone dla szpanu

 

Już środek mijam, wciąż nie widać dobrze planu

z gąszczu dłużyzn treść zbieram, przewodniczkę łodzi

Tam z dala błyszczą zwroty? Tam nadzieja wschodzi?

Tak właśnie jest! To błysnął promyk błogostanu.

 

Interpretacja dla leniwych:

 

Tekstowi przydałyby się lekkie szlify. Zaprosiłbym Komisję Weryfikacyjną do Spraw Umiejscowienia Przecinków, Pogromców Powtórzeń, Postrachy Niezgrabności Konstrukcyjnych i Perfekcyjną Panią Zapisu Zdań (święcące światło brzmi tak sobie).

Jeśli chodzi o samą treść: niezwykle urzekł mnie pomysł na tekst, problem, wokół którego jest budowany, wykorzystanie motta. Natomiast momentami, zwłaszcza w pierwszej części wydaje się, że trochę jednak para idzie w gwizdek. Prawie dwadzieścia procent tekstu to różne formy użerania się z kotami, spomiędzy których musimy nieomal wydziubywać pojedyncze zdania czy elementy będące fundamentami całej historii. Im dalej w tekst, tym lepiej pod tym względem, jednakże trudno oprzeć się wrażeniu, że na szczegóły i sprawy drugoplanowe przeznaczasz stanowczo na dużo miejsca, zwłaszcza patrząc na to, jak mało przez to miejsca dostają elementy kluczowe będące największą wartością opowieści.

Oryginalność: bez wątpienia jedna z głównych zalet opowiadania. Tekst absurdalny, ale nie do przesady. Łączy elementy nieoczywiste i to łączy nad wyraz zgrabnie, bo mamy i ciekawą scenerię i nietypowy problem, jak również zajmujący pomysł na jego rozwiązanie. Wszystko ładnie się składa i równym krokiem maszeruje pod rękę z konwencją.

Wartość komediowa: Trudno nazwać „Koty” tekstem stricte humorystycznym. Humor się tu oczywiście pojawia, nieraz w całkiem udanej odsłonie, czasem trochę wciśnięty na siłę. Natomiast główną wartością komediową jest bez wątpienia sam koncept na tekst i zabawa tym konceptem. To chyba ten rodzaj opowiadania, gdzie bawić ma pomysł i jego elementy składowe, mniej jego zapis. I jako taki tekst – pomijając szczegółowe dłużyzny – w mojej ocenie się broni.

Wykorzystanie motta: motto daje szerokie pole do popisu i całkiem zgrabnie z tego korzystasz. Pewnie można było przemycić poprzez humor więcej refleksji i spojrzenia na życie czy człowieka jako takiego (autor cytatu był w tym mistrzem), tym niemniej nie zamierzam na siłę narzekać. Z motta udało się zrobić fajny użytek.

Dziękuję za udział w konkursie.

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

Szanowne Jury!

Dziękuję za wizytę oraz wszelkie uwagi.

@Tarnina – poproszę na maila klipol@poczta.onet.pl

 

Dziękuję za możliwość udziału w konkursie.

 

 

 

@Regulatorzy – Poprzeczka jak zawsze wysoko postawiona. Uwagi wprowadzę dla ćwiczenia warsztatu. Dzięki za odwiedziny.

Bardzo proszę, Nartrofie. Cieszę się, że uznałeś uwagi za przydatne. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Sympatyczne :)

Przynoszę radość :)

Dzięki, takie miało być

W końcu wgrywam wersję ze szczegółowymi poprawkami od Regulatorzy i Tarniny. Dzięki za uwagi. Pozdrawiam

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Sympatyczny absurdzik. Mariaż Pratchetta i opery kosmicznej IMO udany.

Co do tego porównania kamienia z kulą armatnią. Wydaje mi się, że moc rażenia większą od kuli armatniej to już ziarenko piasku by miało. Ale ja się nie znam.

Za to koty opisane jak żywe.

I dobrze tak, wrednym kanibalom. Chociaż rozwiązanie mocno naciągane.

Babska logika rządzi!

Cześć Finkla. Masz rację, w kosmosie, przy prędkościach, jakie tam obserwujemy, to mały kamyczek potrafi mieć większą energię i uczynić ogromne spustoszenie. Metafory użyłem, bo nie każdy jest tego świadom.

Cieszę się, że ogólnie się podobało. Nad końcówkami widać muszę popracować.

pozdrawiam.

 

Nowa Fantastyka