Z podróży pociągiem pamiętam światła migające za oknem i odbicie w szybie, które August, mój brat-bliźniak, nazwałby mżawym.
Wymyślił to określenie, kiedy byliśmy mali. Gdy się dąsałem, biegał dokoła domu, wrzeszcząc na cały głos:
– Juliusz znowu mżawkuje! Mżawka! Mżawa!
Moje odbicie w szybie spoglądało naburmuszone, może trochę wystraszone. Oczy lśniły hamowanym gniewem, a po policzkach płynęły łzy. To ostatnie akurat za sprawą deszczu.
W końcu jestem dorosłym facetem i już od dawna nie płaczę z byle powodu. Nawet kiedy brat ośmieszy mnie przy obcych ludziach.
Od dawna rozmawialiśmy o tej podróży. Nazwałem ją „wizytą sentymentalną”.
Lubiłem przesiadywać z kubkiem lipowej herbaty i wyobrażać sobie przebieg spotkania. W domu dziadków często piliśmy herbatę z lipy. Oczywiście wiem, że nie wszystko było tam dobre, ale przyjemnie po latach odwiedzić stare kąty.
– Wizyta sentymentalna – szeptałem często cicho, myjąc kubek.
Cicho, bo gdy tylko moje słowa dobiegały do Augusta, natychmiast parskał pogardliwie.
Boże, jak ja nie znoszę tego jego parskania!
On sam nazywał plan „rodzinnym brudoprankiem”.
Od dziecka uwielbiał wymyślać nowe słowa i frazy. Lubił również szokować i zadziwiać. Trudno mi zdecydować, co wkurzało mnie mocniej.
Mam wyryty w pamięci obraz dziadka Józka z pękiem rózeg, goniącego Augusta dookoła uli. Kilkulatek uciekał zwinnie i darł się na cały głos:
– Dziadkobij! Rózgo-drań! Śliwowica -głupica!
Na moich obrazach lśniła seledynowa, młoda trawa albo złote, jesienne liście. Krytyków ujmował motyw starej studni albo pastelowych uli. Ale mnie dręczyły wspomnienia chudego dziadka z podpuchniętą twarzą i zaciśniętymi pięściami, zlepionych włosów Augusta i wrzasków, kiedy stary go złapał.
Podróż planowaliśmy od kilku lat. W dyskusjach z bratem podnosiłem, że jesteśmy już dorośli, sporo w życiu osiągnęliśmy, więc możemy zmierzyć się z trudną przeszłością. Porozmawiać, wyjaśnić różne nieporozumienia. Może nawet przebaczyć sobie wzajemnie.
Nasza mama powtarzała przecież często: „Rodzina – to rodzina. Trwa przy tobie, nawet jeśli nie jest idealna”.
Właśnie dlatego, jeszcze w pociągu zagaiłem:
– Posłuchaj August… nie wiem co o tym sądzisz, ale ja chyba… Uważam, że to ja powinienem zacząć rozmowę z babką Miecią i dziadkiem Józkiem.
– Takie rozlazłe kluchy Mieczysława rozgniecie, niczym drogowy walec! – burknął. – A przez wzgląd na panie w wagonie nie powiem ci, co zrobi dziad…
– To ma być wizyta, August! – podkreśliłem stanowczo. – Nie ma co zaczynać wojny od progu. Nie po to tłuczemy się na drugi koniec Polski.
– To może po drodze narwiemy im łoziny, żeby nie musieli na stare lata chodzić nad rzekę, kiedy będą nas chcieli wychłostać?! Jedziesz wypinać dupę?! – wybuchnął, aż kilka osób w wagonie obejrzało się z oburzeniem.
Syknąłem, nie chcąc zaczynać awantury.
Kiedy August się wścieknie, nic i nikt nie jest w stanie go pohamować. Mieszkam z nim i troszczymy się wzajemnie o siebie, ale kiedy ponosi go gniew, miewam serdecznie dość. Wyciągnąłem książkę i postanowiłem przeczekać wzburzenie. On oczywiście musiał dalej mnie drażnić:
– Ty może jedziesz na „wizytację smutaśną”, ale ja mam inne plany! Oni są złem! Krzywdzili nas i naszą matkę!
– To było dawno temu.
– I co z tego, pedalska dziwko?! – wrzasnął.
W oczach zakręciły mi się łzy. Od razu pożałowałem decyzji o podróży. Patrzyłem na moją mżawkową gębę w szybie, zerkałem też na brata. A ten bufon siedział rozparty, niczym jakiś basza, szczerząc się głupkowato do współpasażerów. Chudy, wysoki, jasnowłosy, czerwony na twarzy, wyglądał całkiem jak dziadek.
Gdybym mu to wtedy powiedział, pewnie bym oberwał w ucho. Dostałbym raz, ale tak mocno, że głowa eksplodowałaby bólem… jak od dziadka.
Tak naprawdę August nigdy mnie nie bił, ale słowami potrafił zadać ból większy niż rózga.
Ze smutnych rozmyślań wyrwała mnie konduktorka, które weszła do wagonu, mówiąc:
– Proszę przygotować bilety do kontroli.
Miałem jeden bilet. Nie wiedziałem, jak to się stało, ale kupiłem tylko jeden.
Ze zdenerwowania poczułem uderzenie gorąca i zabrakło mi tchu.
August wykrzywił się, na podobieństwo małpy, jak zawsze gdy planował psotę. Potem wepchnął się w kąt siedzenia, zasłonił wiszącym płaszczem i schował nogi za walizkę.
Zamarłem. Zupełnie jak wtedy, kiedy po wywiadówkach August dostawał lanie. Chciałem nie być. Schować się. Wstydziłem się za brata, płakałem nad jego bólem i równocześnie rozumiałem, że zawsze był niegrzeczny i należało mu się. A czując to wszystko, wiedziałem, że jestem tchórzem i głupim gnojem – jak często mnie nazywał. Pragnąłem wziąć karę na siebie, lecz miałem też nadzieję, że nikt mnie nie dostrzeże i nie posądzi, że mogłem mieć coś wspólnego z tym występkiem.
Gdy konduktorka podeszła do naszych miejsc, nie byłem w stanie powstrzymać dzwonienia zębami. A ona popatrzyła na mnie dziwnie, skasowała bilet i odeszła bez słowa.
***
Noc spędziliśmy w Krakowie. August, nic nie mówiąc, poszedł na miasto, a ja szybko położyłem się spać.
Kolejnego dnia wsiedliśmy do autobusu, jadącego na południe. Ostatni odcinek drogi prowadził przez wieś i las.
Dzień był upalny. Na polach dojrzewały pszenica i żyto, a w sadach pierwsze śliwki.
Ostre światło sprawiało, że zboże i niebo zdawały się falować miękko jak u van Gogha.
Wsi nie poznałem. Domy, szkoła, boisko sportowe, wszystko było nowe lub inne. Spotkaliśmy zaledwie kilka osób, ale nikt nas nie poznał. Bez świadków nie bałem się już złych humorów Augusta. Poza tym na faceta krzyczącego na poboczu szosy mało kto zwróciłby uwagę. Dlatego odważyłem się wrócić do tematu:
– August, przecież jesteśmy całkowicie zgodni. Na pewno porozmawiamy z nimi poważnie. Zgłosimy zastrzeżenia. Ja też chcę to wyjaśnić, chcę się dowiedzieć, czemu… Proszę tylko, żebyś dał mi szansę zacząć spokojnie. A nie od progu obuchem w łeb…
– Dobra – odparł, rozglądając się ciekawie. – Fajnie tu teraz, co?!
Poczułem niepokój. Co prawda nie lubiłem, kiedy obrażał ludzi dokoła, wrzeszczał i bluzgał, ale ta grzeczność też była podejrzana.
– Czemu tak mówisz? – spytałem.
– Nie bądź miękką fają, Juliusz. Przecież znamy się całe życie. Normalnie, jak jeden człowiek! Fajnie jest!
Czasami August zapominał, że nie zawsze byliśmy razem, a kiedy indziej pamiętał wszystko z najdrobniejszymi szczegółami.
***
Mieliśmy po szesnaście lat, gdy uciekliśmy z domu.
Pierwszymi impresjami tamtego lata była soczysta czerwień wina, zamków, płomieni ognisk i zapadającego się w morzu słońca.
Potem przyszła jesień. Wtedy, jak mawiał August, doświadczyliśmy zimnogłodu i smrodkospania.
Uratował mnie Marek. Zabrał do siebie, pozwolił umyć się i nakarmił do syta.
Zdziwił się, kiedy na widok Guerniki zacząłem ryczeć. Później rozczulił go zachwyt, który poczułem do impresjonizmu.
Kupił mi farby, kredki i zaczął lepić na własne podobieństwo, niczym wszechmocny Bóg.
Byłem jego gliną, a on moim twórcą. Czytałem równocześnie “Koziołka Matołka” i “Sto lat samotności”, poznawałem Mozarta i nie wolno mi było słuchać Peji, kosztowałem kaparów i sushi. No i chodziłem do szkoły.
Porzucił mnie, gdy z nieśmiałego chłopca, zmieniłem się w artystę. Robiłem akurat w jednym teatrze scenografię do Ferdydurke. Nie pamiętam z tego okresu zbyt wiele. Może tylko szafę w przedpokoju, w której spędzałem całe dni i purpurowe kafle w łazience.
Właśnie w wannie znalazł mnie August. Nie odważyłem się zapytać, gdzie był. Miałem, wciąż zresztą mam złe przeczucia, dlatego uznałem, że lepiej nie drążyć tego tematu. On też nie za wiele pytał, tylko czasem nazywał mnie suczką.
***
Zatrzymałem się gwałtownie, kiedy dotarło do mnie, że schodzimy w stronę Dunajca. Rzekę zasłaniały drzewa, ale do moich uszu dobiegł znajomy szum. Dunajec mówił do mnie od chwili urodzenia. Rozpoznawałem, czy jest spokojny, zły, rozleniwiony letnim upałem, czy podekscytowany powodzią.
Z rzeką przypłynęło gwałtowną falą uczucie strachu, które pozbawiło mnie siły i woli dalszego marszu. Przysiadłem na ściętym pniu, zastanawiając się, czy nie zawrócić. Z oddali widziałem już dach. Dookoła było dużo więcej dachów. To już nie był, zapamiętany z przeszłości, samotny dom, stojący daleko za wsią, lecz mimo to miałem ściśnięte gardło i mokre dłonie. Usłyszałem za plecami poganiające:
– Nie pękaj, leszczu! Idziemy razem, nie dam cię bić. Poza tym wiesz, że oni ciebie choć trochę kochali! To ja byłem czarną owcą.
August uwielbiał wychodzić do ludzi. W przeciwieństwie do niego ja byłem smutasem i domatorem. To zresztą zarzucił mi Marek, kiedy wymienił mnie na tancerza salsy z Rio. Kiedy z nim byłem, marzyłem skrycie, że kiedyś ożenię się i będę miał dzieci, ale gdy go zabrakło poczułem się pusty i nikomu niepotrzebny. Na szczęście wciąż potrzebował mnie brat.
Cieszyłem się, że na wizytę sentymentalną idziemy razem.
Z bliska dom okazał się mniejszy niż we wspomnieniach. Szeroki, parterowy, z podwórkiem pełnym krzywych szop, porzuconych opon i narzędzi. Na nasz widok mała, beczkowata suka schowała się w budzie, szczekając i dzwoniąc grubym łańcuchem. Indyki gulgotały, a na płot wyskoczył kolorowy, jednooki kogucik. Zamachał skrzydłami i zapiał przenikliwie.
Ktoś spoglądał zza zasłony w małym pokoju. Zastukałem do drzwi. Gdy otworzyły się ze skrzypieniem, stanęła w nich babka Mieczysława. Kobietom mówi się kurtuazyjnie, że się nie zmieniły, ja mogłem to powiedzieć z czystym sumieniem. Miecia była rosła jak kiedyś, cycata i wciąż dość ładna. Gdy uśmiechnęła się, prezentując równe, sztuczne zęby, twarz pokryła sieć drobnych zmarszczek. Ten uśmiech, w połączeniu z okalającymi twarz purpurowymi lokami, wydał mi się nieco drapieżny.
Nagle przypomniało mi się, że gdy mama opowiadała nam o Gorgonie Meduzie, jej twarz zawsze okalały spirale węży o barwie zaschniętej krwi…
Przełknąłem ślinę i powiedziałem grzecznie:
– Dzień dobry.
– Dawno cię u nas nie było, Juliuszku – powiedziała z entuzjazmem, całkowicie ignorując Augusta.
On za to wyszczerzył zęby w błazeńskim uśmiechu i ukłonił się teatralnie.
– Tadek, Bolek, mamy gości – zawołała, wchodząc do domu.
Weszliśmy do kuchni, schylając głowy w niskich drzwiach. Po chwili dołączyli obaj.
Brat mamy – Bolek – zjawił się zaspany, z kilkudniowym zarostem, ubrany w potargane, beżowe gacie i T-shirt z napisem dancing queen. Tadeusz, jego syn, starszy od nas o parę lat, przyszedł od strony podwórza w uwalanych błotem gumofilcach i spranym podkoszulku. Tadek ustawił na zydlu kosz świeżo skoszonej, pachnącej trawy. W środku zobaczyłem kilka żółtych jabłek i sierp.
Obaj wlepili w nas wzrok, Bolek oceniając, Tadek z głupawym zdumieniem.
Ja patrzyłem na małe, letnie jabłka i czułem wzruszenie. Mógłbym je namalować na kolanach staruszki, okrytej błękitną chustą w kwiaty.
– Jaki miastowy szyk! Tak się teraz ubierają w świecie?! Pomarańczowe portki i koszula z falbankami! – burknął pogardliwie Bolek, ale podszedł podać nam rękę.
Tadek wytarł dłonie o spodnie, potem popatrzył na nie uważnie i poszedł umyć je w metalowej misce.
– Przy świniach byłem – mruknął bełkotliwie.
Przypomniałem sobie, że zawsze tak mówił. Dawno temu jedna nauczycielka w szkole zgłosiła, że powinien chodzić do specjalisty, bo ma kłopoty z wymową. Jednak, kiedy zorientowała się, że Tadek dostaje baty za kołowaty język, odpuściła.
– To nic – odpowiedziałem. – Też chodziliśmy karmić zwierzęta. Jeszcze to pamiętam.
– Wielki pan z miasta coś pamięta… – Bolek zaśmiał się zgryźliwie. – To po Margośce takie były. Nie nadawały się ani do życia, ani do roboty.
Popatrzyłem na, wiszącą nad miską, makatkę z napisem „Dobra gospodyni dom wesołym czyni” i poczułem, że się duszę.
– Dziadek gdzie? – spytałem, podkurczając spazmatycznie palce u stóp.
– Umarł… będzie ze trzy lata temu.
Przez chwilę nie wiedziałem, co powiedzieć. Byłem pewien, że dziadek będzie na świecie zawsze, wraz z wojnami, głodem i morem.
***
W dużym pokoju, nad łóżkiem, wisiał znajomy obraz z aniołkami. Czasem umieszczałem te aniołki na moich płótnach. Lubiłem je. Były jasnym i dobrym wspomnieniem, jak mama, rzeka i jabłka.
Dostrzegłem stary stół przykryty ceratą w tulipany i nowy telewizor.
– Siadajcie – zachęciła babka. – Dam wam herbaty z lipy, a za chwilę będzie obiad, tylko mięso musi dojść.
Nie odpowiedzieliśmy. Byłem zadowolony z zachowania Augusta. Postanowiłem, że pochwalę go, gdy będziemy wracać do domu.
Babka krzątała się, donosząc talerzyki i herbatę.
– Tadek, idź do sąsiada i pożycz miodu – rozkazała.
– Nie wiem, czy da… – mruknął, pociągając nosem.
– Da, da! Powiedz, że pani Miecia prosi serdecznie – powiedziała z wyraźną dumą, poprawiając dekolt w seledynowym sweterku.
Bolek nasypał sobie z namaszczeniem trzy łyżeczki cukru do herbaty, po czym siorbnął hałaśliwie.
– Babka dalej ma branie i wielce jest z tego zadowolona. Stara, ale jara, jak to mówią – wyszczerzył mocno przerzedzone zęby.
– Zamknij gębę – burknęła, ale nie była zła.
– Za czasów dziadka to po takich sprawkach chodziła poobijana, a teraz może bezkarnie przygruchać se tego, czy innego. Kota nie ma… – dodał jakby z żalem.
– Ciebie za to, odkąd Zośka do Niemiec uciekła, żadna nie chce, boś pijak i leń. Tylko zdaje ci się, że żeś gazda!
– A ludzie mówią, że pół wieku gżenia się po krzakach wystarczy!
– Co tam u ciebie, Juliuszku? Gdzie mieszkasz? Co porabiasz? – zaćwierkała słodko, kompletnie ignorując syna. – Nie było cię u nas szmat czasu – dodała z lekką pretensją.
– Obrazy maluję – odpowiedziałem. – Mieszkam w Gdyni.
– Pewnie nie ma co do gęby włożyć, artysta! – domyślił się wuj. – Dlatego się tu zwlekł!
– W Gdyni?! Tak daleko? A jakże ci się wiedzie? – Babka wciąż nie zwracała uwagi na jego zaczepki.
– Dobrze. Mam mieszkanie i samochód. Radzę sobie – odparłem bezmyślnie.
Z pewnym niepokojem zacząłem się zastanawiać, czy mogą do mnie wpaść z rewizytą. Było mi bardzo gorąco. Miałem ochotę na wodę z lodem, ale nie chciałem robić kłopotu.
Odpływałem, rozważając czy umiejętność zachowania jak słoń w składzie porcelany, podobnie jak brak paznokci na kciukach, August odziedziczył po tych krewnych.
Stanął mi przed oczami obraz brata, który na moim wernisażu mówi profesorowi Molendzie, że przyszedł się tylko nażreć, a dyrektorowi galerii, że jest snobem, bez poczucia estetyki. Postanowiłem, że nie podam im adresu, tylko będę operował ogólnikami.
Akurat wtedy pachnący piołunem, potem i ziemią Tadek przyniósł miód.
– Pan Nowak mówi, że trzyma za słowo, a potrzyma chętnie za co innego – wyrecytował niczym dziecko.
– Mów, co chcesz – powiedział wuj – ale Juliusz też jest taki trochę nie bardzo dorobiony jak mój Tadzio.
Tadek posmutniał. Usiadł i nalał sobie do szklanki dwie łyżki miodu.
– Nie dla ciebie prosiłam! – warknęła. – Dla gościa! No, teraz już pij! Przecież nie ulejesz na powrót do słoja!
Tadek w milczeniu zagapił się na, zdobiące kanapę, bordowe poduszki z frędzlami.
Ja i August też utkwiliśmy w nich wzrok. Te frędzle wpadały mi w usta i dławiły, kiedy szlochałem podczas lania. Zwłaszcza wtedy, kiedy kara była poważna i babka siadała mi na plecach, żebym się przypadkiem nie wywinął.
Ta chwila zamyślenia wystarczyła, by zachęcić Augusta do włączenia się w rodzinne pogawędki.
– To powiedzcie kto topi szczeniaki, gdy zabrakło dziadka?! – spytał nieoczekiwanie. – Niedługo będą nowe, z tego, co widziałem. Pamiętam, że ogromnie to lubił.
Wszyscy gapili się na nas zdumieni, a Bolek zmrużył oczy i podrapał się po zaroście.
– O, już widzę godnego następcę! – August uśmiechnął się do wuja. – Też czekasz z zabawą, aż otworzą oczy?!
– Jestem gospodarzem. Mogę robić, co chcę z tym, co moje – odparł butnie. – A ty jesteś nienormalny!
– Jesteś sadystą jak twój chory ojciec! Takich jak ty powinno się trzymać pod kluczem! Żałuję, że stary oprawca zdechł i nie może tego usłyszeć! – huknął wściekły. – Mówiłem ci, żeby przyjechać wcześniej – zwrócił się spokojnie do mnie.
– Jesteś nienormalny, po Margośce! – ryknął Bolek. – To ją trzymali u czubków, a nie mnie!
– Ale to wyście do tego doprowadzili!
– Same były kłopoty z dziewczyniną! – dodała babka surowym głosem. – Najpierw była dziwna, jak jakaś pustelnica. Ubierała się na czarno, zakrywała od szyi do stóp, a przecież nic jej nie brakowało. Od rana do wieczora tylko by czytała i czytała. Nie umawiała się z nikim, nie piła, nie chodziła na tańce i ciągle odgrażała się, że od nas ucieknie. A potem… Ile było wstydu, kiedy chodziła z brzuchem. Imiona też wam wybrała dziwaczne, prosto z tych swoich książek. A prosiliśmy, żeby dać po dziadku Józef, to powiedziała, że po jej trupie! Co było wstydu przed całą wsią.
– Przecież ktoś ją siłą…! – zaprotestowałem.
– Bo jak to tak, dziewczyna dwadzieścia lat i sama?! Jakby miała swojego chłopca, to by jej nikt nie ruszył…
– A potem to już całkiem jej odbiło! – warknął Bolek. – Dziećmi się nie umiała zająć, rozpuszczała was jak dziadowskie bicze! Ty jesteś taki sam! Niedorobione dziwadło! Tu byś nie pogospodarzył! – dodał i wyszedł z domu trzaskając drzwiami.
Poczułem łzy w oczach i zamrugałem szybko, żeby je odgonić, a August bez słowa wybiegł z domu. Wyszedłem za nim. Chciałem go uspokoić. Dopiero kiedy stał obok obory i darł się na Bolka, zauważyłem że zabrał z domu sierp.
– Przyznaj się, który z was ją skrzywdził?! Gadaj gnido!
Nie usłyszałem, co odpowiedział. Nie zdążyłem powstrzymać Augusta, który ciął szyję wuja i wychrypiał do mnie upiornym głosem:
– Odejdź stąd, pókiś cały!
Zobaczyłem Bolka stojącego pośród różowej tęczy. Trzymał się rękami za szyję i patrzył na nas wytrzeszczonymi oczami, kłapiąc szczęką jak kolędniczy turoń.
Przez czerwoną mgiełkę widziałem ciekawskiego koguta, który zbliżył się do wuja i odskoczył, machając skrzydłami, kiedy Bolek upadł.
Pies zawył żałośnie, nie wychodząc z budy.
***
August długo mył się w wiadrze przy studni. Jego odbicie w wodzie przypomniało mi niespodziewanie „Czas harmonii” Signaca. Choć umięśnionego, przystojnego blondyna wśród tysiąca czerwonych kropek namaluję dopiero ja. Czułem, że wreszcie będę mógł pokazać na płótnie rzekę.
Nie mogłem przestać patrzeć, jak czerwień z niego wsiąkała w młode pokrzywy. Z nieba spadły pierwsze krople deszczu.
Gdy wróciliśmy do domu, babka nalewała do talerzy zalewajkę. Pachniało przysmażoną cebulką i świeżym chlebem. W pokoju pociemniało i przygasły barwy.
August usiadł przy stole i jadł łapczywie, a ja poczułem równocześnie niepohamowany głód i smutek. Nie jadłem zalewajki od dnia ucieczki. Brzydziła mnie i przywodziła złe wspomnienia.
– Nie wchodźcie teraz w drogę Bolkowi. Jest jak mój stary, kiedy się wścieknie, to albo musi to przespać, albo komuś przyłożyć. Kogutowi oko wybił ze śrutówki, jak go kiedyś rozeźlił.
Żaden z nas nie odpowiedział, dlatego ciągnęła:
– Nie wiem, jakie tam miałeś plany, ale najlepiej będzie, jak już wrócisz do siebie. My tu żyjemy jak dawniej, w rodzinie, ty się od nas wyrwałeś. Widać podobnyś do Małgosi i tu nie pasujesz. Szkoda mi dziewczyniny, aleśmy nie umieli się z nią obchodzić. Jakby nie nasza była… Jak w dawnych czasach podejrzewali, że dzieciak nie był ich, to go wynosili na głodno pod las i bili witkami, żeby one, leśne, po niego wyszły. Myśmy tak już nie robili, a może trzeba było… – Babka przerwała gawędę i wyszczerzyła się w uśmiechu, przypominając mi czarownicę z bajek.
– Pewnie ani głodu, ani rózeg jej nie zabrakło – powiedział August z dziwnym uśmiechem. – Jako i nam… Brak chleba powszedniego, odpuszczenia win, ale za to wodzenie na pokuszenie.
Znowu go ponosiło. Syknąłem, chcąc przywołać brata do porządku.
– Co tam znowu bredzisz?! – zezłościła się. – Dzieci muszą swoje oberwać, żeby wyjść na ludzi. Tadziu dostawał, a się nie skarży! Prawda, Tadziu?! – spytała, nie czekając na odpowiedź.
Tadek wepchał sobie w usta całą ośródkę z kromki i tylko patrzył na nas wszystkich, jakby oglądał telewizję.
– Zapomniałeś, jak było i drugie tyle sobie wymyśliłeś! Brałeś w dupę najmniej ze wszystkich! – kontynuowała gniewnie. – Bo byłeś grzeczny, posłuszny, całkiem jak dziewczynka. Nawet się stary martwił, co z ciebie wyrośnie. A teraz gadasz jak jakiś ksiądz, a to chyba grzech jest! Gdzie ten Bolek?! – Spojrzała nerwowo w pociemniałe okna.
– Został tam – mruknął August, sięgając po kolejną kromkę.
– Pójdziemy już – zaproponowałem, licząc, że uda mi się w ten sposób zakończyć sprawę.
– Dałabym ci coś na drogę, ale nie bardzo mam co…
– Rozumiem, pewnie od śmierci mamy nikt tu nie upiekł nawet placka ze śliwkami! – dorzucił August.
– Za dużo jest do roboty! – wysyczała.
Jej oczy były małe, mroczne, jak wtedy, kiedy brali się z dziadkiem do bicia.
– I za dużo na sumieniu! – dodał mój kochający awantury brat, zajadając zupę.
Opróżnił talerz i zabrał się do kolejnego. Przyszło mi do głowy, że Bolkowi już zalewajka nie będzie potrzebna. A przecież szkoda dawać świniom.
Babka Miećka przez chwilę patrzyła na Augusta, dysząc jak zwierzę. Nie wiedziałem czy bardziej oburzył ją oskarżeniami, czy zawłaszczeniem zupy. Poczerwieniała na twarzy, zacisnęła pięści i wrzasnęła na cały głos:
– Wynoś się, bękarcie! Skurwysynu!
– To akurat można powiedzieć o nas wszystkich – powiedział i uśmiechnął się, tak okropnie, jak tylko on potrafił.
– Widzieliście go?! Syn wariatki i sam wariat! – darła się babka, biegnąc do drzwi. – Wynocha! – wrzasnęła, otwierając je na oścież. – Też się pewnie sam zabijesz! Jak ona, pochowana za cmentarzem niczym pies!
Babka i wicher uderzyli w drzwi z równą porywistością. Stara stała na ciemnym, rozmytym tle lasu, przypominając ohydne poczwary Beksińskiego. Szpony zamiast palców, nogi rozstawione szeroko, jak u atakującej bestii.
August stanął w drzwiach, zasłaniając sobą światło. Nie widziałem jego twarzy, ale domyśliłem się, że już się nie uśmiechał. Owionął mnie zapach bzu i wzburzonego Dunajca. Wiedziałem, że woda usiłuje wyrywać z dna kamienie. W koronach drzew skrzeczały wystraszone ptaki. Błysnęło.
– Rzuciła się do rzeki, bo zabiliście jej dziecko…
– To był wypadek! Uderzył się w głowę! – zajęczała.
– Nie kłam! – powiedział surowo, ale spokojnie. – Widziałaś, jak Józek uderzył go siekierą. Ja też to widziałem… Wszyscy dorośli byli kiedyś dziećmi, ale wielu nie ma odwagi do tego wracać – szepnął, ruszając w jej stronę.
– Żeby twoja noga więcej tu nie postała! – Babka, cofając się przed nim, wyła niczym demon.
Wiatr wtórował jej przeciągle. Drzewa zgięły się raz i drugi. Słyszałem coraz głośniejsze trzaski gałęzi, szum wody i skowyt psa. Ulewa zmieniała las w srebrnosiną ścianę.
Płakałem nie tylko deszczem. Czułem rozpacz i gniew dławiące mnie, jak kiedyś zimowa rzeka moją mamę. Bezsiła zalewała mnie zimą strugą. Dlatego zamknąłem oczy. Wiedziałem, że jeśli nie będę patrzył, nic nie pohamuje Augusta. Rozumiałem, że kiedy ja osłabnę, on nabierze sił.
Usłyszałem grzmot, jęk i łomot upadającego ciała.
Gdy otworzyłem oczy, babka leżała na trawie blada i zdumiona jak “Głowa Meduzy” Rubensa. Nie widziałem pierzchających w popłochu węży, ale byłem pewien, że gdzieś tam były. Całkiem jak żmije w stogach siana.
Na progu siedział Tadeusz. Płakał i zasłaniał głowę rękami.
– Nie płacz, Tadziu. Już po wszystkim – powiedziałem kojąco. – Zrobię nam jeszcze herbaty i zjemy sobie po kromce.
– Bbbb… – wystękał.
– Babka nie żyje, wiem.
Poczułem słabość. August zniknął i nie wiedziałem, jak sobie z tym wszystkim poradzić.
– Nie powinniśmy tu przyjeżdżać… – westchnąłem. – August zawsze był narwany, chyba niestety po dziadku. Dobrze, że już sobie poszedł. Lepiej mi bez niego.
Tadek milczał przez chwilę, płacząc i spoglądając na mnie z przestrachem.
Weszliśmy do kuchni. Woda spływała nam z włosów i ubrań. Ustawiłem Tadka przy samym piecu i zająłem się przygotowaniem herbaty.
Przez chwilę patrzył w ogień, aż wreszcie powiedział cicho:
– August umarł, gdy mieliście po piętnaście lat. Z głowy mu poleciała krew, dużo… Pochowali go w lesie. O tym nie wolno nikomu mówić! – dodał z poważną miną.
– Pamiętam. To odebrało mamie chęć do życia – mruknąłem, patrząc na niego zza mgły, którą wytwarzały w cieple nasze mokre ubrania. – Zaraz zadzwonię po policję. Najważniejsze Tadziu, żebyś pamiętał, że August w gniewie ich zabił, a potem zniknął – dodałem, podając mu kubek. – Nie wiemy, gdzie jest! To będzie nasza tajemnica. Bez nich wszystkich będzie nam lepiej.
Kiwnął powoli głową, jakby układał sobie w umyśle moje słowa.
– Zabiorę ciebie i psa do Gdyni. Nazwiemy ją Eos, różanopalca jutrzenka. Mieszkam blisko parku i morza. Jeśli dotrzymamy obietnicy, August nigdy nie wróci. Może poznamy jakieś miłe dziewczyny i wreszcie się ustatkujemy. W Trójmieście wszystko jest możliwe, sam zobaczysz.