- Opowiadanie: Qamqun - Jądro

Jądro

"Lecz kto zamieszka te światy, jeśli są zamieszkałe? Czy my, czy to oni są panami świata? Czyżby wszystkie rzeczy dla człowieka były stworzone?" Johannes Kepler

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Biblioteka:

CM, Finkla

Oceny

Jądro

Wpis z bloga intranetowego Oksymariusza Jusskiego, opublikowany 4.12.17-2/14.14.9912. Wymagany poziom dostępu: 5X

 

 Trzy miesiące temu na orbicie przecinającej pas startowy do brany nadprzestrzennej pojawił się niezidentyfikowany obiekt. Wstępna analiza wykazała sztuczny charakter tej konstrukcji, a ślad tachionowy pozwolił jednoznacznie stwierdzić, że przeszedł przez branę, choć nikt po jej drugiej stronie nie zauważył, by takowy okręt się przez nią przedostawał.

 Robocza teoria zakładała okręt piratów lub komiwojażerów, który uległ awarii. Dalsza inspekcja, w tym wizualna, pozwoliła zidentyfikować konstrukcję jako pochodzącą tuż sprzed Inhibicji. Archiwa podpowiadały, że najprawdopodobniej jest to zaginiony okręt Lotopałanka, który według zawartych tam informacji, miał wykonać rozeznanie w układzie GZ99.2, ale nigdy nie zameldował się z powrotem. Po dziesięciu latach braku odzewu, zgodnie z procedurami, okręt uznano za utracony a załogę za zmarłą. Branie nadano klasyfikację DDD i do tej pory oficjalnie nikt więcej jej nie używał.

 Była to dość niecodzienna sytuacja, a naciski władz sektora sprawiały, że decydenci skłaniali ku zniszczeniu okrętu bez zadawania pytań. Argumentowano jednak, że zawartość okrętu i możliwe zapiski mogłyby rzucić nieco światła na ostatnie miesiące tuż przed Inhibicją. Ci co bardziej optymistyczni łudzili się nawet, że moglibyśmy poznać jej przyczyny, a dzięki temu mielibyśmy szansę zapobiec podobnej katastrofie w przyszłości. Argumenty te były bronią obosieczną, bo gdy tylko na szczytach władzy usłyszano o możliwych związkach okrętu z Inhibicją, jeszcze bardziej zawzięcie zwalczano wszelkie inne pomysły jak tylko natychmiastowa anihilacja okrętu. Jeśli okręt miał coś wspólnego z Inhibicją przed setkami lat, to mógł ją wywołać ponownie. 

 Ostatecznie skierowano okręt na kurs kolizyjny z jedną z asteroid w taki sposób, by ten roztrzaskał się o jej powierzchnię w ciągu 65 godzin centralnych. W geście dobrej woli zezwolono na udział ekspedycji, o ile zmieści się w oknie czasowym, a jeśli nie – informacje o niej miały być na zawsze wymazane. Miał to być rodzaj kompromisu: damy wam czas, ale koniec końców musi wyjść na nasze. Polityka. 

 Byłem jednym z wolontariuszy. Nie będę zanudzał szczegółami, w jaki sposób się dostaliśmy na pokład, bo te są łatwo dostępne w Viderotece – był to standardowy ekspedesant.

 Aby wprowadzić was w wydarzenia, zapoznajcie się z dziennikiem, który znaleźliśmy na pokładzie jako pierwszy.

 

Dziennik Kostakoulousa Fenerdżeta. Standardowa kompresja, stopień przywrócenia: 97%. Dekodowano przy użyciu algorytmu RetroInView 21.3

 

 To miał być prosty skok do zwykłego sektora na klasyczną misję zwiadowczą. Jak już pewnie zdążyliście się domyślić – nic nie było takim, jakim być powinno. Tak się zaczyna każda przygoda, gdy pisarz idzie na łatwiznę, co nie? Rzucić czytelnika na głęboką wodę, zbombardować go akcją od pierwszych akapitów i zarzucić haczyk. Nic nie było takim, jakim być powinno albo nikt się nie spodziewał takiego przebiegu akcji czy też takie rzeczy nie śniły się filozofom, a potem zrobić retrospekcję i przez dziesiątki stron snuć mętne wynurzenia o trudnym dzieciństwie, przemocowym ojcu i złamanym sercu w nadziei, że słowa te utkną czytelnikowi z tyłu głowy i będzie brnął dalej, zatapiał się w ścieku własnej autoterapii autora, by gdzieś pod koniec dowiedzieć się, że dokładnie tego się spodziewał, wszystko jest takie, jakim w tym gatunku literackim być powinno i w sumie to nie jest filozofem, ale miewał podobne sny.

 Prawdopodobnie łamię większość zasad bezpieczeństwa, w ogóle pisząc ten dziennik. A raczej złamałbym, gdyby go ktoś odczytał, bo nie powinniśmy nikomu nic mówić do czasu oficjalnego raportu, ale przecież nic nie zakazuje pisania do siebie, prawda? Nie, cholera, nie zakazuje, ale piszę to właśnie po to, by ktoś go kiedyś przeczytał i dowiedział się, w jakie bagno się wpakowaliśmy.

 Nie ma już na tym świecie nikogo, kto mógłby mnie pociągnąć do odpowiedzialności. 

 Dziennik ma dość nieoficjalną formę. Może za kilkaset lat, gdy ktoś trafi na nasze sczerniałe od promieniowania kości, tylko taka będzie do nich trafiała. Oficjalne raporty zamiast dłużyzn będą je miały, ale z dialogami i przeżyciami wewnętrznymi bohaterów. Już teraz w niektórych sprawozdaniach z misji widywałem didaskalia. 

 A może wcale nie będą to ludzie, ale jakaś obca kultura, która uzna ten dziennik za relikt wyjątkowo nudnej cywilizacji, i nie chcąc nawiązywać kontaktu z takimi ciepłymi kluchami, polecą dalej, przez co przejdzie nam koło nosa okazja na ubogacenie kulturowe.

 Dlatego też dzisiaj, w dniu piątym, dodałem trochę detali do moich wpisów. Niektóre mogą wydawać się bezzasadne, dux novit curia, jak tłuką do głów na zajęciach z raportowania, nie ma sensu pisać przełożonym o procedurach, skoro je znają. Poza tym archeolodzy i tym podobni lubią wyciągać wnioski z czapy. Figurka grubaski sprzed paru tysięcy lat? Bóstwo Matki Ziemi. Rysunek prącia w jaskini? Ślad dawnych wierzeń i kultu płodności. A może to po prostu jakieś śmieszki nabazgrały kutasa, bo to takie, kurde, śmieszne. 

 To dla was i nie obchodzi mnie, ile tajemnic zdradzę, ile zasad złamię ani o ilu oczywistościach zdarzy mi się wspomnieć. Do czasu aż ktoś to odnajdzie, to już dawno przestaną być tajemnice, a zasady i tak zdążą się zmienić. A oczywiste nic już nie jest.

 

Dzień 1

 Nazywam się Kostakoulous Ferendże i dołączyłem do załogi miesiąc przed skokiem. Miałem za sobą już trzydzieści dwie ekspedycje, więc należałem do bardziej doświadczonych zawodników. Okręt Lotopałanka był nowoczesny, więc uznałem to za awans. 

 Gdy przeszliśmy przez branę, komputer pokładowy zaczął pokazywać zupełne głupoty. Przez kilka godzin po skoku zmieniał odczyty z sekundy na sekundę, za każdym razem pokazując nasze położenie tysiące lat świetlnych dalej.

 Zerknijcie na wizualizację galaktyki. Znajdźcie Ramię Perseusza. Jeśli wasza mapa jest wielkości książki, to przyłóżcie doń główkę szpilki. Ta główka reprezentuje położenie wszystkich gwiazd widocznych gołym okiem w czarną noc. Cała reszta jest dla nas zwyczajnie niewidoczna i ocena położenia nie byłaby łatwa.  

 Dlatego najpierw wysyłamy sondy, które wracają z informacjami zwrotnymi. Zdarza się, że okręt lecący za sondą trafia w inne miejsce. Nie wiemy dlaczego. Są pewne teorie dotyczące masy obiektów, ale żadne nie wytrzymują weryfikacji i są szybko falsyfikowane empirycznie. Na tyle się zdaje aprioryzm w astrofizyce.

 Dlatego też używamy Systemu Autorefrakcji. Po przejściu przez branę okręt ustawiony jest na automatyczny powrót w pierwszym możliwym oknie. Podobno ten czas jest potrzebny na załamanie funkcji falowej. Ma to związek z fizyką i wzorami, dość skomplikowany. Nie wiem jaki – ja tu tylko sprzątam (okej, robię więcej, ale tak się podobno mówi, gdy woli się pozostać w rozkosznym objęciu ignorancji, a przynajmniej sprawiać takie wrażenie). Jeśli jednak wszystko jest w porządku i okręt nie wyskoczył na przykład w fotosferze albo na trasie komety, to można go łatwo wyłączyć.

 Tym razem było ciekawiej. Desi z wypiekami na twarzy nas poinformowała, że mimo upływu dwóch godzin nasza funkcja falowa nadal się nie załamała. Jesteśmy i nie ma nas w wielu miejscach jednocześnie. Dlatego nie możemy skoczyć z powrotem. Z dobrych wiadomości – wszystko wskazuje na to, że nie ma żadnego bezpośredniego zagrożenia w żadnym z tych miejsc, w których się na ułamki sekund materializujemy. 

 Podzieliliśmy się na zespoły. W praktyce niewiele mogliśmy zrobić, dopóki nasze położenie się nie wykrystalizuje. Zatem każdy otrzymał jakieś bojowe zadanie tylko po to, by czymś nas zająć.

 Po południu zaczyna mnie boleć głowa. Nadchodziła migrena. Specyficzne błyski w polu widzenia nie pozostawiały wątpliwości. 

 Zapytałem Kapitana jak nasza sytuacja, czy ma dla mnie coś dla zabicia czasu, czy mógłbym łyknąć tabletkę i uderzyć w kimę, by być zdatnym do użytku, gdy będę potrzebny. Oczywiście w bardziej profesjonalny sposób.

 Kapitan nie ma nic przeciwko, bo i tak musimy czekać. 

 

Dzień 2

 Nie wyspałem się, ale to normalne. Nic szczególnego się tego dnia nie wydarzyło.

 Desi dostała wolną rękę w doborze ekipy mającej pomóc sprowadzić nas do domu. Nie znalazłem się w nim. „Jesteś potrzebny gdzieś indziej”, mówi, ale ja wiem, że owo gdzieś indziej znajduje się jak najdalej od niej.

 Wszyscy od rana do nocy harowali jak woły, próbując wydobyć nas z kłopotów, każdy zespół w pocie czoła walczył o przetrwanie.

 Do niczego jednak nie doszliśmy, a wieczorem część z nas zdradzała tym faktem pewne zaniepokojenie.

 

Dzień 3

 Pierwszy raz zaspałem do roboty. Szybko przepłukałem zęby, założyłem gotoform i pobiegłem na spotkanie. Gdzieś za oczami wciąż majaczyły resztki snu.

Dziwny to był sen, ale w kosmosie rzadko kiedy śnią się normalne rzeczy. Ja to najbardziej lubię, jak się nic nie śni.

 Przyrządy zdążyły się ustabilizować już wczoraj. Według nich jesteśmy w głębokim jądrze. Do tej pory nie sądziliśmy, że to jest możliwe – wiodąca, wciąż dość dziurawa teoria, jest taka, że materia jest w nim upakowana zbyt gęsto, a zakłócenia grawitacyjne zbyt duże, aby doszło do utworzenia bran. Te mają być pęknięciami powstałymi z rozszerzania się czasoprzestrzeni, coś jak rosnące pieczywo – spękana skórka kosmicznego chlebka.

 Wyobraźcie sobie ten widok! Droga Mleczna to przy tym zapewne pikuś. Chciałbym go zobaczyć. Niestety, na razie nie możemy zerknąć wizualizatorem. Kalibracja sensorów zeżarła więcej mocy, niż się spodziewaliśmy. Zaraz po ustabilizowaniu przeszliśmy do głębokiego skanu, po nim powinniśmy wiedzieć coś więcej. Może nawet uda się otrzymać jakiś obraz.

 Ból głowy nie przechodzi. Desi ma ten sam problem, parę innych osób również. Może to strach przed utknięciem w Jądrze. Ale jaka to przygoda!

 Do końca dnia zajmujemy się zbieraniem, przetwarzaniem i analizowaniem informacji zbieranych przez systemy. Jedna szansa na milion, nikogo przed nami tu nie było i długo pewnie nie będzie. 

 

Dzień 4

 Tym razem nie zaspałem. Nie było łatwo, wstać, wręcz piekielnie ciężko. 

 Przez całą drogę odczuwałem jakieś wewnętrzne napięcie, niepokój. Znowu coś mi się śniło. Wymykające się werbalizacji słowa można mieć na końcu języka, a gdzie są wymykające się opisom sny? 

 Człowiek w snach zazwyczaj nie wie, że jedynie śni. Mimo braku jakiegokolwiek realizmu, ciągów przyczynowo-skutkowych i akcji zmieniającej się jak w kalejdoskopie wszystko wydaje się perfekcyjnie sensowne. 

 Czy czytając to, masz wrażenie, że śnisz? Gdybyś śnił, byś o tym nawet nie wiedział. W danym momencie przeżywania obie percepcje wydają się rzeczywiste. Jednak, gdy coś wyjątkowo złego wydarzy się we śnie, co najwyżej obudzisz się z krzykiem przyklejony własnym potem do pościeli i szybko o tym zapomnisz. Jeśli coś złego wydarzy się na jawie – witaj, terapio.

 Czytałem, że wpływ na to mają skutki. Ale nie sądzę. Weźmy na przykład popularny motyw nieumarłego. Budzisz się w mglistą noc do pohukiwania sowy, leżąc samotnie w łóżku na najwyższym piętrze odludnego starego domu u podnóża zalesionej góry. Czujesz parcie na pęcherz, chcesz iść do toalety. Wstając, widzisz kątem oka jakiś ruch. „Cienie”, pomyślisz. Podnosząc deskę, słyszysz trzaski, „stary dom”, mrukniesz. Zawsze będziesz próbował racjonalizować. Do momentu, aż ujrzysz te zajęte błękitnym bielmem ślepia w zapadniętych oczodołach, twarz rozpływającą się pod wpływem rozkładu, płaty zzieleniałej skóry zwisającej na resztkach ścięgien, błon i żył.

 Ale potwór nic ci nie robi. Wychodzi. Nie jesteś dla niego smaczny, bo wypiłeś przed snem. Wampiry nie lubią alkoholu, bo muszą być cały czas czujne.

 Jeśli wydarzyłoby się to w śnie – zapamiętasz to wydarzenie jako koszmar i tyle. A jeśli na jawie – to rzeczywistość nie da ci spokojnie spać.

 W pierwszym scenariuszu przeszedłbyś nad tym do porządku dziennego, a w drugim – cierpiał na powracające koszmary dopadające cię po kilkugodzinnej walce z bezsennością. Suchość w oczach, zamkniętych, ale nie chcących wypuścić do snu, niemogące znaleźć swojego miejsca nogi, budzik za cztery godziny, po którym trzęsącymi się dłońmi zaparzysz kawę, od której wcale nie będzie lepiej, dostaniesz tylko kołatania serca, ręce zaczną drętwieć, najpierw na końcówkach palców, potem coraz wyżej, w głowie zacznie szumieć… i tak aż do następnej recepty. 

 Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego sny nie wywierają takiego wpływu na psychikę?

 Trzęsły mi się ręce. Byłem wykończony. Byłem też pierwszy na spotkaniu. Jardel nie wysłał mi rano żadnego głupiego mema. Wspólny czat w komunikatorze milczał od wczorajszego wieczoru. Wszyscy są zbyt zmęczeni i zaaferowani wydarzeniami, by tracić czas na głupoty. Choć uważam, że są one bardzo ważne dla zdrowia psychicznego. 

 Po dwudziestu minutach czekania zacząłem się poważnie niepokoić, czekając sam w pustej sali. Nie dlatego, że byłem w najbardziej aktywnym regionie w promieniu setek tysięcy, milionów, lat świetlnych, pełnym sił, z którymi nie może się równać człowiek ani nawet jego wyobraźnia, będąc oddzielonym od nich zaledwie kilkoma sektorami i warstwami septastali. Nie, nie dlatego. No, może trochę. 

 Bardziej niepokoiłem się jednak, że coś się stało moim towarzyszom. I trochę też, że wyjdę na debila, bo pomyliłem salę. Wyszedłem na korytarz, by się upewnić; jednak nie zabłądziłem.  Po chwili do sali wbiegła zadyszana Desi. Dostrzegłem skarpetki naciągnięte na nogawki i oczy spuchnięte niczym dotknięte jaglicą.

 Pewnie wczoraj sprawiałem dokładnie takie samo wrażenie, gdy wciąż w półśnie wbiegłem na spotkanie. Zobaczywszy w sali tylko mnie, chciała się wycofać, ale żeby nie wywołać złego wrażenia udawała, że również sprawdza lokalizację. Widziałem po niej, że była dość zaskoczona i wypaliła:

 – Już koniec? Za cholerę nie mogłam się dobudzić. Wczoraj do późna szukaliśmy śladów bran. 

 Wiedziała, że takie spotkania są ważne, ale sytuacja była ciężka, a ona miała tylko jedno zadanie – znaleźć sposób, by nas stąd wydostać. Chciała więc jak najszybciej wracać do pracy. 

 Nie musiała mi się jednak tłumaczyć. To samo jej powiedziałem:

 – Nie musisz mi się tłumaczyć.

 I wiedziałem, że zabrzmiało to zbyt pasywno-agresywnie. Dodałem szybko:

 – Nawet się nie zaczęło.

 – Noż cholibka. – Zerknęła na chronomierz i wybałuszyła oczy. – Nikt jeszcze nie przyszedł?

 – Uhm – burknąłem, sam nie wiem czemu. Wiem, że wychodzę na dupka, ale staram się przedstawić wydarzenia takimi, jakimi były.

 Poczekaliśmy w ciszy jeszcze pół godziny, po czym zdając sobie sprawę, że nikt chyba już nie przyjdzie, zdecydowaliśmy się poszukać rozwiązania na własną rękę.

 Przez cały dzień nie spotkaliśmy nikogo poza Ibidemem i Aruastrem, ale zmogła ich gorączka i nie byli zbyt użyteczni. 

 Oboje nie chcieliśmy przyznać przed drugim ani przed samymi sobą, jak dobrze nam się razem pracowało, mimo niesprzyjających okoliczności. We dwójkę w ogóle nie zbliżyliśmy się do rozwiązania problemu – wszystkie dane zdawały się odpowiadać teoriom, że brany zwyczajnie nie mogą tu istnieć, a co za tym idzie, że utknęliśmy. Ale jakoś tu się przecież dostaliśmy. 

 Dopiero po paru godzinach błądzenia w danych i wymiany kiepskich pomysłów zdecydowaliśmy się poszukać na Detektorze znanych nam osób, które mogłyby się przydać.

 Detektor zdawał się szwankować, bo zamiast 412 osób, które powinny być na pokładzie, pokazywał zaledwie 209. Wtedy nie przyszło nam do głowy, że Detektor działa sprawnie. Nawet pustka na okręcie nie wzbudziła w nas niepokoju – podejrzewaliśmy, że zespoły zostały oddelegowane do działań na innych podpokładach, a że to duży okręt, to zwyczajnie na nich nie trafiliśmy.

 Zaczęliśmy popadać w panikę rankiem następnego dnia. 

 

Dzień 5

 Tego dnia zdaliśmy sobie sprawę, że nie wiemy, czy i kiedy uda nam się stąd wrócić. Czy brany mogą się zużyć? Ale nawet strach przed utknięciem tu na zawsze jest niczym wobec tego, co przeżywam nocami. 

 Porozmawiałem szczerze z Desi. Oczyściliśmy nieco atmosferę i przyznała, że ją też zaczęły opuszczać siły. Ona też ma koszmary. Powiedziała mi, że spośród całego zespołu tylko ona i dwóch kolegów robiło cokolwiek użytecznego; reszta pogrążyła się w apatii już pierwszego dnia, a potem było coraz gorzej. Jednego z nich musiała wręcz zanieść do kajuty, bo ten nie miał ochoty się ruszyć.

 Mój zespół spotkało to samo. Z godziny na godzinę każdy z nich przykładał się do swoich obowiązków coraz mniej i zdawał się tracić chęci do czegokolwiek. Najgorsze w takim stanie jest to, że oni muszą zdawać sobie sprawę z konsekwencji ewentualnych zaniechań – mianowicie, śmierć, kurde, kosmiczna – ale i tak mają to w dupie.

 Nie wiem, czy też śnili te koszmary, ale skoro Desi i ja je mieliśmy, to można założyć, że tak. Pozostaje kwestia jak duży miały wpływ na ich stan.

 Czwartego dnia, jak już wiecie, nie spotkaliśmy nikogo z naszych drużyn i od tego czasu stanowiliśmy jedyny zdolny ocalić nas duet.

 Sny, właśnie, sny. Opowiem wam jeden z nich. 

 Jest noc pokładowa, leżę w łóżku w swojej kajucie i słyszę jakieś brzęczenie. Nie takie typowe dla pracujących ton żelastwa i maszynerii. Bardziej jak komar. Zdarzają się owady na okrętach. 

 Przewracam się na bok, stopa wystaje mi spod kołdry i coś mnie za nią chwyta. To Rufus, jeden z okrętowych kotów. Trzymamy je tu, bo są pożyteczne w łapaniu ewentualnych szkodników i poprawiają samopoczucie. Ciekawe, czy jeśli przeżyje, to za milion lat wyewoluuje w tańczącego ekscentryka, jak w tym starym serialu?

 Strząsam futrzaka i staram się zasnąć z powrotem, zanim do końca się rozbudzę i nie będę mógł zasnąć.

 Kiedy już jestem na granicy snu, w tej szarej strefie, gdy pojawiają się obrazy, ale bodźce z zewnątrz wciąż docierają, znowu słyszę to brzęczenie.

 Tym razem prawie nie mogę się ruszyć. Wrażenie przypomina paraliż przysenny, ale jestem całkowicie świadomy i mogę ruszać końcówkami palców, choć z ogromnym trudem. 

 Słyszę jak gdyby transmisję danych; głosy w krótkofalówkach dochodzące z daleka. Nie jestem w stanie rozpoznać słów. Brzęczenie narasta.

 Nagle rozlega się dźwięk wyginanego metalu, pękania poszycia lodołamacza w mroźną, arktyczną noc, jęk tysięcy ton stali i nagła cisza. Zastanawiam się przez chwilę czy jestem jedynym, który to słyszał. Jeśli coś byłoby nie tak, powinien rozlec się alarm.

 Wtem głowę rozsadza mi wysoki skrzek.

 Setki wici opada z bezkształtnej masy snującej się pod sufitem i wbija się w pory mojej skóry, zgniłozielone światłowody zaczynają sączyć płyny z moich tkanek.

 Szarpnięcie w plecach i kłucie w brzuchu, unoszę się nad pryczą i zbliżam do masy pod sufitem, to coś na mnie patrzy, nie widzę, co to jest, ale czuję, jak mnie obserwuje, wlewa mi ogień do żył i rozpętuje piekło w nerwach; tysiące żądeł wbitych w ciało, świst się wzmaga, nagle czuję się zanurzony we wrzącej wodzie, żądła wchodzą głębiej, przechodzą na wylot, jestem poszatkowany, tracę resztki świadomości przy dźwięku gongu. Odpływam w bólu i budzę się wyczerpany. Na ciele nie mam żadnych śladów, na psychice coraz więcej. 

 Sny jednak zdają się wpływać na umysł.

 

Dzień 6

 Tak więc kończę powoli pisać mój dziennik. Jestem już spokojny. Co ma być, to będzie. Pogodziłem się już z losem; każdy pionier musi być przygotowany na taką ewentualność, że dany skok będzie jego ostatnim. 

 Nie możemy nawet zaspokoić własnej ciekawości, bo większość instrumentów już nie działa, a te, które akurat są sprawne, wymagają umiejętności, których ani ja ani Desi nie posiadamy. Szukaliśmy kogoś choć na tyle spełna rozumu, by nas z grubsza pokierował – niestety, nie znaleźliśmy nikogo przydatnego. Detektor mówi, że na okręcie jest zaledwie 11 osób. 

 Przeprowadziliśmy diagnostykę i działa sprawnie. Rzeczywiście tylko tylu nas zostało. Nie wiemy, co się stało z ciałami pozostałych. Okręt jest pusty.

 Trochę nam przykro, że przychodzi nam odejść w takich okolicznościach. Odkryliśmy parę ciekawych sygnatur, zobaczyliśmy niebo serca galaktyki, byliśmy prawdopodobnie pierwszymi ludźmi pozostającymi tak długo w superpozycji. Przestało nas to obchodzić. Siedzimy z Desi w auli i gapimy się w projekcję nieba. Udało się je uruchomić. Jest cudowne.

 Nie wierzcie w to, co mówią romantycy. Żadne piękno nie jest warte umierania. 

 Nic nie jest tego warte.

 

Dzień 7

 Miałem nic już nie pisać, ale Desi wyszła za potrzebą i już nie wróciła. Wiem, że nie ma sensu jej szukać.

 Tak pierońsko chce mi się spać. Nogi mam jak z waty, ręce z ołowiu, głowę z betonu. Tablica Mendelejewa. Organizm Menelejewa. Śmieszne, bo wczoraj wypiłem połowę zawartości barku. Oficerskiego, a co. I tak go nigdzie nie możemy znaleźć. Oficera, znaczy się. No, nie moglibyśmy, gdybyśmy szukali, ale skoro nie ma go w kajucie, to gdzie jeszcze mielibyśmy sprawdzić? I tak już mu się nie przyda. To znaczy mi, bo Desi przecież nie żyje. Tak myślę. 

 Piłem, żeby się znieczulić i nie mieć snów. Nie miałem snów. Nie miałem słów. Nie brałem spluw. Nie grzałem mrów. Smakuję te słowa, pisząc je. Zostawiają dziwny posmak. Nie brałem kąpieli, a mam pomarszczone palce. Czy twarz też mam pomarszczoną? Tylko ze starości. Nie jestem stary. Twarz nie jest gładka. Twarz ma oczy. Zamykam je. Próbuję się zlokalizować. Czy jestem w brzuchu? Nie. W stopach? Też nie. Delikatnie przekręcam głowę i poruszam kończynami. Szukam swojego źródła.

 Jestem za oczami. Oto za oczami jestem ja, mały homunkulus sterujący ciałem. Siłą woli przekazuję impulsy mojej maszynie, by nią sterować. 

 Telekineza.

 Topię się w uderzeniach własnego serca uwięziony tuż nad nim. Jestem mniejszy od serca, od płuc, wątroby. Nie ma we mnie nic równie małego niż ja sam oprócz mniejszych ode mnie rzeczy. Ma to sens? Ma to smak?

 Tak, to jest to. Smaczne. 

 Czuję jak pot spływa mojej maszynie po plecach. Kiedy ostatnio jadłem? Kiedy on jadł? Kiedy ładowałem maszynę?

 Nie wiem. 

 Piszę to palcami mojego urządzenia. Mógłbym dyktować, ale wtedy usłyszą. Stuk, stuk, stuk. Stuk, stuk. Normalny dźwięk. Dzięcioł. Mam dzioby na palcach. Nie mają języków. Polizałem spód dłoni. Chcę wyjeść okruchy spomiędzy klawiszy. Nie zadowalają mnie resztki, chcę dostać się do środka. Chcę zjeść tego homunkulusa. Czuję, jak zgłodniał. Jak zgłodniałem.

 Kto będzie pierwszy?

 

Dzień 8

 Już tylko ból. Ból i zrozumienie. Oba mnie przepełniają.

 Czuję się jak balon, który zaraz pęknie.

 Koniec dziennika.

 

 Była to jedna z pierwszych rzeczy, którą tam znaleźliśmy. Autor, mimo swojego niepokojącego stanu, zachował na tyle przytomności umysłu, by zakodować go w każdym możliwym podsystemie w taki sposób, by uruchomienie czegokolwiek poskutkowało wyświetleniem tych zapisów w pierwszej kolejności.

 Nie wiem, czy gdybym miał do nich wcześniej dostęp to zgłosiłbym się do udziału. Ale wzorem Fenerdżego opowiem, jak wyglądała nasza misja.

 Z bliska stan okrętu wskazywał na wieki bombardowania promieniowaniem kosmicznym i mikrometeorytami. Nie było żadnych większych wyrw ani śladów walki, więc gdziekolwiek spędził ten czas, było to prawdopodobnie na stabilnej, samodzielnej orbicie. Farba zeszła całkowicie – stop, z którego było zbudowane poszycie, łuszczył się i odchodził wielkimi płatami. Skafandry były nieodzowne tak czy inaczej.

 W środku zastaliśmy to, czego z grubsza można się spodziewać na okręcie dryfującym w przestrzeni od setek lat. Większość systemów nie działała, brak atmosfery i cisza. Na sprawnych okrętach zawsze da się usłyszeć wiele dźwięków – od syków ukrytych w ścianach serwisystorów, przez harmider głosów na korytarzach, po delikatne, wyczuwalne głównie w nogach, buczenie. 

 Ten okręt był zupełnie martwy.

 Po krótkim spacerze w opustoszałych korytarzach dotarliśmy na mostek i podłączyliśmy agregat. Nie udało się uruchomić Detektora, więc zdani byliśmy na krótkofalówki. Poza bazą danych, mogąca skrywać przydatne informacje, pozostałe funkcje zostawiliśmy w spokoju. Tutaj też trafiliśmy na cytowany wyżej dziennik.

 Po sprawdzeniu kilku pomieszczeń nie znaleźliśmy niczego, co mogłoby sugerować przyczynę katastrofy. Wszystko wyglądało, jakby zostało nagle zostawione. Jasne, dryfowały nam nad głowami krzesła, czytniki i nigdy nieubrane ciuchy, ale ten bałagan wynikał z braku ciążenia. Cała reszta, czyli to, co było przytwierdzone do ścian, nie nosiło żadnych oznak walki. Nie było też nigdzie kurzu. Inaczej więc niż w przypadku opuszczonych domów na planetach, ale to było naturalne, bo co by miało ten kurz wytwarzać w tak sterylnych warunkach?

 Tym, co nas zaczęło naprawdę niepokoić, był brak ciał.

 Według zapisów załoga ekspedycji liczyła około czterystu osób. Jabber zasugerował, że zdążyli się rozłożyć, zanim wysiadł system podtrzymywania życia. Miałoby to sens, ale rozkład zawsze zostawia jakieś ślady, nawet po setkach lat – jeśli nie kości, to chociaż odbarwienia na powierzchniach, gdzie trup wylewał z siebie ostatnie soki. Albo latające między nami mundury; te też powinny nosić ślady krwi i innych płynów ustrojowych.

 Nie było niczego. Statek był duży, ale nie na tyle, byśmy rozdzielając się nie mogli chociaż rzucić okiem na każde z pomieszczeń. Takich, w których mogłyby się w sytuacji kryzysowej ukryć cztery setki ludzi, nie było znów tak wiele; hangary, prożekcol, sensoraula – już dotarły do nich inne zespoły. Zgłosili, że nie mają niczego do zgłoszenia. Pustka. Brak śladów. Brak wskazówek.

 Po parunastu minutach udało się odszyfrować również dziennik pokładowy. Urywał się drugiego dnia następującym wpisem:

 

 Wciąż próbujemy rozwikłać tę zagadkę, ale wobec co dzień uszczuplających się zasobów ludzkich, a co za tym idzie, utratą wyspecjalizowanych jednostek, staje się to coraz trudniejsze. Dzisiaj zniknął główny kucharz, astrogator i sześćdziesięciu siedmiu innych ekspertów. Udało się nagrać pewne niepokojące zjawisko, które z uwagi na jego naturę postanowiłem skonsultować z lekarzami. Poszli na naradę, a gdy nie wracali przez kilka godzin, zaczęliśmy ich szukać; do tej pory nie udało nam się ich znaleźć. Myślę, że będzie ich trzeba doliczyć do grona zaginionych.

 Choć nie tracimy nadziei, są tu siły, z którymi nie możemy się nawet równać, a co dopiero stawiać im czoła.

 

 Przejrzeliśmy na szybko pozostałe wpisy i choć niektóre fragmenty były ciekawe – wspominały o funkcji falowej okrętu, dysfunkcji brany i jądrze galaktyki – i w innych okolicznościach każdy z nas poświęciłby godziny, jeśli nie lata życia na ich analizę, nie było tam niczego przydatnego, poza tą wzmianką o niepokojącym nagraniu. Zgraliśmy wszystko, by przeanalizować na spokojnie po powrocie.

 Musieliśmy więc znaleźć jakiekolwiek nagrania, ale ówczesna polityka zakładała wyłączenie zbędnych systemów w sytuacjach awaryjnych, a monitoring do takich się właśnie zaliczał.

 Wiedzieliśmy już jednak, że istnieje co najmniej jedno. Pozostawała kwestia wydobycia go z czeluści bazy danych. Na szczęście większość naszych technologii jest wstecznie kompatybilna, więc wystarczyło znaleźć odpowiedni gateway. Podczas gdy inne ekipy przeczesywały okręt i na bieżąco raportowały przebieg rekonesansu, my czekaliśmy, aż software odkoduje zabytkowe nagranie.

 

Zapis z kamery, transkrypcja i ekstrapolacja dokonana przez GPP v.2.555.6. Rezultat obarczony dużym marginesem błędu. Sprawdził manualnie, skorygował i raportował OX12 lic. 45/5/9887

 

 Według czasoznaczka było to robolatorium Z10; na nagraniu nosi ślady uszkodzeń, ale do tej pory nikt nie trafił na żadne zaniedbane miejsce. Być może zatem to kwestia czasu. 

 Duża część stelaży storyżujących powywracana, a ich zawartość rozrzucona po podłodze. Przy komputerze siedzi nieruchomo postać. Stopklatka – uruchomiliśmy program rekognicyzujący. Identyfikacja zajmuje więcej czasu niż zwykle. Po parunastu sekundach oczekiwania otrzymaliśmy podstawowe informacje o osobie z nagrania: oficer Zogu Bardhyl. Ekipa jest czujna, już po chwili mamy na swoich tabletach dostarczone przez nich podstawowe informacje: w chwili rozpoczęcia podróży Lotopałanki miał 31 lat, bezdzietny rozwodnik, na okręcie był jednym z inżynierów odpowiedzialnych za dywersyfikację energetyczną na okręcie. Jego rodzina, posiada teraz jeden z pomniejszych interesów naftowych w jednym z Układów Skraju. Pieniądze na start mieli z odszkodowania wypłaconego rzekomym dzieciom, gdy ten został uznany za zmarłego. Ciekawa informacja, która może nieco zamieszać w familijnym biznesie, ale zupełnie dla nas nieistotna. 

 W kadrze pojawia się druga osoba; nie widać twarzy, więc system jej nie rozpoznaje, ale nosi służbowy gotoform. Nagle przewraca się na brzuch i wpada w drgawki. W tym samym momencie oficer Bardhyl zrywa się z krzesła, gwałtownie je przewracając tuż obok NN. Oficer zaczyna uderzać głową w biurko. Uderza po raz drugi, prawdopodobniej mocniej, bo tym razem stół uległ przesunięciu; na zbliżeniu można też dostrzec na nim krople krwi. Uderza po raz trzeci. Uderza po raz czwarty. Uderza po raz piąty i nieruchomieje. Czaszka wygląda na pękniętą. W środku czaszki widać ruch, lekarz wpatrujący się w ekran obok mnie mruknął pęknięcie tętnicy. Ruchy tkanki nie są jednak rytmiczne, sugerujące ostatnie przedśmiertne skurcze pompującego krew serca, ale dość niezborne. To samo zaczyna się dziać z NN; widać dużego siniaka u podstawy czaszki, co podpowiadało, że to też było możliwe pęknięcie. Na łysinie pojawiły się jakieś podskórne ruchy. 

 Po chwili z głów obu nieboszczyków coś się wydobywa. Pasożyt? – pyta z przerażeniem jeden z współspektatorów; nie wiem który. Pauzujemy obraz i robimy zbliżenie na te istoty.

 Obie pokryte są śluzem i krwią, ale daje się w nich rozpoznać jakąś człekokształtność. Gdy wierzchnia warstwa płynów już ścieknie, jesteśmy pewni – wyglądają jak miniaturowi ludzie. Z ciekawości włączamy rozpoznawanie twarzy. Komputer zidentyfikował ludzika jako oficera Bardhyla. Drugi karzełek wypadł z ciała od razu poza kadr. Po chwili mini-Bardhyl do niego dołączył. Gdy minęło chwilowe oszołomienie ktoś w przebłysku rozumu przewinął dalej, by zobaczyć co się stanie z ciałami. Te po jakimś czasie zostały otoczone dziesiątkami karzełków, które pożerały je niczym szarańcza. Nie mieliśmy siły na więcej. Zgraliśmy dane na przenośny dysk i wyłączyliśmy ekran. 

Koniec zapisu.

 

 Spojrzeliśmy po sobie.

 Opuszczone miejsca działają na wyobraźnię. Wpływ mają na to tysiące lat popkultury eksploatującej motyw nawiedzonych domów, demonów z zaświatów czyhających w ukryciu w miejscach pozbawionych ludzi. Doświadczenie mówiło nam, że bardziej niebezpiecznymi są miejsca, w których są ludzie, od tych ich pozbawionych. 

 Dopiero na obiedzie okazało się, jak wielu spośród nas czuje się tu niekomfortowo. Nie chodziło o świadomość przebywania na kosmicznym, zapomnianym cmentarzysku. Każdy był profesjonalistą przygotowanym na wytrzymanie ekstremalnych warunków. 

 Okręt budził jednak podskórną grozę, a wyobraźnia każdego z nas pracowała na najwyższych obrotach. To, co zobaczyliśmy na nagraniu, postanowiliśmy zachować w tajemnicy; nie chcieliśmy siać paniki. W efekcie wtajemniczonych w istnienie pasożytniczych karłów była nas zaledwie garstka obecnych wtedy na mostku, czyli dwie grupy zadaniowe – osiem osób.

 Łudziliśmy się, że skafandry zapewnią nam ochronę, przed czymkolwiek tu czyha. Były szczelne, wojskowej klasy, a każdy patogen musi znaleźć sposób, by wniknąć do organizmu.

 Mieliśmy rację w tym ostatnim. Nie zdawaliśmy sobie jednak sprawy z tego sposobu. Popełniliśmy najgorszy błąd, zostając tu na noc.

 

 Mijały godziny następnego dnia, a zamiast odpowiedzi znajdowaliśmy kolejne pytania. Zbliżał się czas ewakuacji. Straciliśmy kontakt z połową zespołu. Gdy niewtajemniczony zasugerował, że to wina rozbłysków przytaknęliśmy: tak, tak, to bardzo dobra teoria.

 Nie było sensu dzielić się prawdą.

 Dopiero gdy jeden z inżynierów obecnych na kolacji nagle przestał jeść i nie reagował na wezwania, wszystko się wydało. Skafander był nienaruszony, ale jego wizjer spływał czerwienią i pełen był zielonych grudek.

 Załoga była na skraju paniki, więc pokazaliśmy im nagranie. Nie wiem, dlaczego się łudziliśmy, że w czymś to pomoże.

 Człowiek jest dziwny. Każdy z nich miał być profesjonalistą niezdolnym do odczuwania strachu przed nieznanym, ale aura tego miejsca, to, czego byli świadkami i nagranie Bardhyla sprawiło, że zamiast postępować zgodnie z protokołem ewakuacyjnym, rozpierzchli się po całym okręcie szukając kryjówek.

 Również miałem taką chęć; chciałem krzyczeć, tak jak krzyczy się w środku nocy, nieopanowanym wrzaskiem wprost z trzewi, łapałem się na tym, że po chwili zamyślenia nogi wiodły mnie w ustronne miejsca i zakamarki. Zapewne, gdybym nie miał tyle czasu na oswojenie się z prawdą, skończyłbym jak załoga.

 Błądząc w ten sposób, udało mi się dotrzeć do promu ledwo na godzinę przed zderzeniem. Potwierdziłem z centralą brak kontaktu i otrzymałem zgodę na samodzielny powrót.

 Mogę się tylko domyślać, co się stało z resztą ekipy. Nie wiem, dlaczego – cokolwiek tam czyhało – pozwoliło mi wrócić. Mimo, że poświęciłem życie odkrywaniu nowych światów, teraz już wiem, że nie wszystko jest dla ludzi. Są miejsca, w które nie powinniśmy się zapuszczać. Nie bez powodu Matka Natura, Bóg lub przypadek stworzył nas w takim, a nie innym miejscu Wszechświata. 

 Wczoraj złożyłem swoją rezygnację. Nareszcie będę miał czas na sen.

Koniec

Komentarze

Witaj.

Sory, dla mnie niestrawne. Miszmasz zgrabnych pojęć, mądrych słówek, trywializacji, 

“błędnych omyłek” oraz innych lapsusów…

Co ma Inhibicja, czyli hamowanie aktywności enzymów, do jakiejś katastrofy na kosmiczna skalę?

Owa “grubaska” – czyli Wenus z Willendorfu – to kwestia nie kilku a kilkudziesięciu tysięcy lat.

Ale światełko w tunelu widać…smiley

dum spiro spero

Witaj.

Mocno skomplikowane treści, takie typowo fizyczne, astronomiczne i ścisłe, zatem jako humanistka nie bardzo je rozumiałam. 

Jest z pewnością dużo fantastyki, lecz odczytanie całości utrudniają liczne usterki językowe. Warto zwrócić uwagę szczególnie na interpunkcję oraz powtórzenia.

Pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Co prawda poprzednicy mają rację co do technikaliów, jednak tekst potrafi zaciekawić i na duży plus próba oddania sposobem narracji (przede wszystkim odnalezionego dziennika) zmian stanu psychicznego narratora. Podoba mi się też atmosfera grozy budowana w utworze. To co mnie mocno zatrzymywało przy lekturze, jak dziury w drodze, to błędy rzeczowe oraz częste wrażenie, że niektóre fragmenty tekstu zostały napisane w jakimś innym języku i nieskładnie przetłumaczonego na polski, przykładowo określenie: "wtórnie kompatybilna" – powinno być "wstecznie kompatybilna" (obydwa określenia na angielski tłumacz google'a przetłumaczy jako "backwards compatible" ale znaczą one zupełnie co innego).

Całość nie jest zła, ale wymagałaby sporej pracy by stała się bardziej strawna. Przede wszystkim wyeliminowania błędów o których wspomniał Fascynator, a także usterek językowych o których wspomniała bruce, sprawdzenia znaczenia używanych słów itp. Po przeróbkach i dopracowaniu to może być całkiem niezłe opowiadanie.

 

pozdrawiam i życzę powodzenia w konkursie,

 

Jim

entropia nigdy nie maleje

przeszedł przez branę, choć nikt po jej drugiej stronie nie zauważył, by takowy okręt się przez nią przedostawał.

Robocza teoria zakładała uległy awarii okręt piratów lub komiwojażerów, który uległ awarii.

Branie nadano klasyfikację DDD i do tej pory oficjalnie nikt więcej jej nie używał. ← ???

 

Dalej po prostu czytałem. Drobiazgów interpunkcyjnych masz dużo, sprawdź i popraw sama. Ciekawy pomysł w tym jest, ale trochę utonął w ilości teorii astrofizycznych i słów ‘przyszłościowej’ techniki. Przeczytaj swój tekst powoli i wprowadź poprawki interpunkcyjne, bo nie jest dobrze, jeżeli nawet mi to przeszkadza.

Dzięki za poświęcony czas.

Poprawiłam parę drobiazgów i przecinki – chyba wszystkie, a przynajmniej większość, mam nadzieję.

Pracuję nad warsztatem i interpunkcją, choć z początku ciężko jest we własnych tekstach to wyłapać, nawet jak daje im się parę tygodni lub miesięcy leżakowania. To nie usprawiedliwienie, to wymówka :) 

Codziennie staram się coś napisać. Praktycznie wszystko traktuję jak brudnopis i przerzucam do folderu. Chyba nie ma lepszego sposobu, jak tylko czytać i ćwiczyć regularnie, aż z czasem ten pisarski mięsień moooże jakoś się wyrobi.

Przyjmuję do wiadomości uwagi i dziękuję za nie – będę z tym walczyła i zwracała większą uwagę.

Jeśli jednak udało się fabularnie choć trochę zaintrygować i ma ona ręce i nogi, lub bodaj ich kikuty, to już jestem zadowolona. Wszak nad warsztatem i korektą można popracować, ale nawet bezbłędność nie uratuje słabego pomysłu.

 

PS

Zaciekawiła mnie uwaga o fragmentach brzmiących, jak tłumaczenie na polski. Od paru lat mieszkam za granicą i to chyba oznacza, że dopada mnie syndrom emigranta z Czikago…

 

PSS

Tak, to brana, nie brama.

 

smiley

PSS

Tak, to brana, nie brama.

Nie mniej brana to coś niematerialnego, pojęcie abstrakcyjne, nie da się wlecieć ani przelecieć

i tym podobne akcje…

 

PS – choć brzmi bardzo inteligentnie…

dum spiro spero

 

Tu oparłem się na koncepcie, w którym nasz wszechświat N jest ograniczony do brany w wielowymiarowej przestrzeni N+X; tego rodzaju koncepcja teoretycznie umożliwia tworzenie stabilnych tuneli czasoprzestrzennych. Tu założyłem, że brany są pęknięciami w strukturze lokalnej czasoprzestrzeni  (podobnie jak lokalna anizotropia umożliwiła powstanie galaktyk, tak tutaj na odwrót), dające podgląd ku innym wymiarom N+X, przez co wczechświat N staje się nielokalny i umożliwia przemieszczanie się w nim na dalekie odległości. Przykładowo: https://arxiv.org/pdf/2203.05989.pdf

Do tego trochę licentia poetica i mamy coś innego niż warp, Alcubierre, silniki nadprzestrzenne, gwiezdne wrota Pradawnych, to wszystko się przejadło. 

 

 

 

Kryształy dwulitu, mechanizm Alcubierre’a i Gwiezdne Wrota udało się Tobie odesłać na (swoisty) śmietnik dzięki odwołaniu do bran, co jest w sumie do zaakceptowania pomimo przedstawienia ich niezgodnie z uznawanymi koncepcjami, i to się chwali. Ale w jakim celu pojawił się motyw zapożyczony z “ Ósmego pasażera Nostromo “? Też zmodyfikowany, ale dobrze widoczny. bez klasycznego horrorku ani rusz? 

Wyszło praktycznie na remis, jeśli na sama fabułę patrzeć. Ale gdy dodać do spostrzeżeń fakt braku zarysu kształtu cywilizacji po tajemniczej Inhibicji i braku przesłanek, czym owa Inhibicja być miała, robi się gorzej. Niestety… 

Ale co odważne pomysły, to odważne pomysły. Znamionują tak zwany potencjał. Żeby go uwolnić, trzeba popracować, próbować tak, próbować owak… Powodzenia życzę!

Obwieszczenie!

Książe CM III, Pan Kpiny, Drwiny i terenów przybrzeżnych, przybył pod Twój tekst ciągnąc za sobą zwłoki poprzednich i oceni go sprawiedliwie i wedle własnych kaprysów.

Dzwon!

Dzwon!

The Undertaker Sport GIF by WWE

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

Hej AdamKB,

Dzięki za poświęcony czas i komentarz.

Inhibicja miała być tylko wspomniana jako dorozumiana katastrofa, o której wszyscy in-universe wiedzą, więc nie ma potrzeby jej opisywać – wymusiła to narracja pierwszoosobowa. Chciałam też uniknąć infodropu, bo miejscami niebezpiecznie się do niego zbliżałam. I tak sporo wycięłam.

 

Z tym Obcym to ciekawa sprawa – kwestia tego, że przez jego ikoniczność wszystkie historie sugerujące pasożyta w kosmosie od razu się z nim kojarzą. Podobnie jak teleportery ze Star Trekiem, świetlne miecze z Gwiezdnymi Wojnami, piaszczyste planety z Diuną, dinozaury z Jurrasic Park i tak dalej.

Jeśli marka jest silna, to wszystkie podobne elementy zawsze będą się z nimi kojarzyć. 

Tu jednak bardziej inspirowałam się Vernonem Vingem i jego koncepcją stref galaktycznych – wszechświat może być anizotropowy, więc w różnych obszarach galaktyki mogą działać różne siły. Starałam się nakierować na to zaznaczając, że w Jądrze nie ma możliwości powstania bran. Skoro już tym się różni tamten obszar, to kto wie czym jeszcze? Może ludzka psychika nie będzie w stanie tego udźwignąć? I może wywoła zmiany w samej fizycznej formie człowieka? ;) 

I to też nie do końca miał być pasożyt jak w Obcym, ale w zakończeniu chciałam postawić na wieloznaczność i swobodę interpretacji. 

 

Dzięki raz jeszcze i miłego dnia :)

 

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Tekst rzeczywiście zostawia pod względem technicznym sporo do życzenia. Nie bardzo spełnia też założenia konkursowe – bo to nie przygodówka, bo bohaterów jest dwóch, a żaden nie daje rady samodzielnie wyjść z opresji…

Tym niemniej, nie jest to tekst całkiem zły.

Fabuła, choć nie wybitna, daje radę. Nie ma tu nic szczególnie zaskakującego, ale poprawnie budujesz nastrój narastającej grozy i skutecznie operujesz otaczającą wydarzenia na statku tajemnicą. Całość mocno opiera się na schematach typowych dla prozy Lovecrafta – dziennik opowiadający o zagładzie, znaleziony przez kolejną ekspedycję, która również ulega zagładzie plus motyw czegoś niezrozumiałego, ale potężnego, co Czyha Gdzieś Tam – a to rodzaj horroru, który cenię. Jedno, co nie pasowało mi do nastroju, to wyjaśnienie zagadki – choć małe, krwiożercze ludziki bez dwóch zdań okazały się zaskoczeniem, to były też w moim poczuciu nieco zbyt absurdalne, by straszyć. Ale to oczywiście rzecz gustu.

Kreacja postaci jest raczej uboga (ponownie w stylu Lovecrafta), co akurat nieco mnie uwierało. Szkoda, że nie pokusiłeś się o nieco staranniejsze zarysowanie charakteru któregoś z bohaterów.

Styl masz dość nierówny. Są tu naprawdę dobre momenty, ale bywa też, że zalewasz czytelnika opisami tak egzaltowanymi, że popadają w autoparodię – szczególnie we fragmencie opisującym rozplatanie się osobowości pierwszego z bohaterów. Te palce-dzięcioły i tym podobne dobrze obrazują, że jego myśli błądzą, ale jednocześnie burzą nastrój grozy.

Podsumowując – gdyby włożyć w to opowiadanie trochę pracy i porządnie je wyszlifować, byłoby całkiem dobre. A tak, czytałem z zainteresowaniem, ale też często marszczyłem się na taką czy inną niezręczność. Ale widać tu potencjał.

"Kiedy ktoś jest głupi, to nie rozumie świata. Kiedy ktoś jest mądry, to świat go nie rozumie."

 

Łojej. Zdaje mi się, że masz coś ciekawego do powiedzenia, ale w tekście jest sporo bałaganu. Zacznijmy od pieca, czyli od języka.

 

Po pierwsze, używasz słów, których znaczenia nie rozumiesz albo kolokacji nie znasz – co to jest „brana” (nie to samo, co „brama”!), „orbita”, „werbalizacja”, „dany”, „percepcja”, „niezborny”? Co widzi oko Twej duszy na hasła „komiwojażer”, „sugerować”? Część z nich jest zbyt książkowych, niedobranych do charakteru narracji („by”…). W nauce nie weryfikuje się teorii, tylko się je falsyfikuje. „Empirycznie” tj. na podstawie obserwacji (dokładniej – porównuje się jej wyniki z przewidywaniami teorii); aprioryzm to też prawie, ale nie do końca to, co Ci się zdaje: https://encyklopedia.pwn.pl/haslo/3870493/aprioryzm.html

 

Czasownik „nosić” jest z natury częstotliwy, ubranie nosi się habitualnie, a tak po prostu – ma się je na sobie. „Spełna” jest archaizmem, który przetrwał już tylko w wyrażeniu „niespełna rozumu” – ale nie można go przekształcać, podobnie jak nie zamieniamy „słowie” w „mądrej głowie dość dwie słowie” na inny rzeczownik w liczbie podwójnej. W literaturze liczby pisze się zasadniczo słownie – Ty zapisujesz je cyframi, poza tym niektóre nazwy są pisane dużą literą, a ja nie wiem, czemu. Pojawiają się anglicyzmy, także gramatyczne (consecutio temporum i imiesłów współczesny użyty do pokazania relacji czasowej/przyczynowej – to błąd; patrz też tu: https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Bledy-w-imieslowowym-rownowazniku-zdania;22454.html). Są też błędy frazeologiczne: nie ubiera się ubrań! I po co właściwie te techniczne wtręty typu „dekodowano przy pomocy algorytmu”? Mają dać wrażenie obcości? Neologizmy… no, nie nadużywasz ich i budują to wrażenie obcości, ale… „współspektator” jest dość nienaturalne, łączy cząstkę rodzimą z łacińską.

 

Są problemy z kategoryzacją świata (czy też z jej odzwierciedleniem w budowie zdań) – jeśli „mój zespół zrobił coś”, to nie może być w następnym zdaniu „każdy z nich” – musi być „każdy z członków zespołu”. Pokrewnym problemem są błędne związki syntaktyczne, np. „Cała reszta, czyli to, co było przytwierdzone do ścian, nie nosiło żadnych oznak walki.” – tutaj jest wtrącenie, po usunięciu go otrzymamy: „Cała reszta, (…), nie nosiło żadnych oznak walki.” – i widać, że podmiotem „nosić” jest „reszta”! I to z „resztą” czasownik musi się zgodzić rodzajem. Jeśli podmiot jest domyślny, to orzeczenie też musi się z nim zgadzać, a tu i ówdzie się nie zgadza. Są też klasyczne błędy interpunkcyjne, w tym przecinek między podmiotem a orzeczeniem.

 

Zaimek „ten” jest zbędny, kiedy wiadomo, o kogo chodzi i bez niego; poza tym – odnosi się do ostatniego obiektu, do którego może się odnosić, a nie do jakiegoś parę zdań wstecz. Nie zawsze o tym pamiętasz, co utrudnia czytanie.

 

Wiele zdań trudno sparsować, są mylące, np. „Siedzimy z Desi w auli i gapimy się w projekcję nieba. Udało się je uruchomić.” wychodzi na to, że udało się uruchomić niebo, a dopiero po namyśle czytelnik wpada na to, że to może chodzić o projekcje w liczbie mnogiej. A w następnym zdaniu mamy „Jest cudowne” czyli jednak chodzi o niebo! Którego przecież nie uruchomili… Ten problem widać zwłaszcza na początku, w partii dziennika jest trochę lepiej, ale jeszcze nie całkiem dobrze. W niektórych zdaniach uciekają podmioty: „W geście dobrej woli zezwolono na udział ekspedycji, o ile zmieści się w oknie czasowym, a jeśli nie – informacje o niej miały być na zawsze wymazane.” – wygląda na to, że informacje do wymazania dotyczą ekspedycji.

 

Forma dziennika sprzyja streszczaniu – a miało być przygodowo. Jest zaś cokolwiek przegadane filozofowanie. Lampshade zaczynający się zdaniem "Jak już pewnie zdążyliście się domyślić – nic nie było takim, jakim być powinno." jest za długi. Zmęczył mnie. Lampshade jest jak łaskotki – chwilę się śmiejesz, ale wkrótce masz ich dość.

 

Trafiło się parę rzeczy za Chiny niewytłumaczalnych, ot, choćby: na samym początku pojawia się UFO, ale zaraz przestaje być UFO, bo zostaje zidentyfikowane, a w ogóle można nim sterować? Tłumaczysz też usilnie rzeczy, o których wiemy (kto wyszedłby w próżnię bez skafandra?).

 

Schematu konkursowego nie zdołałam wydobyć, poza tym narrator nie ratuje się dzięki własnej sprawczości. Nie wiem, po co dzielić tekst na partie dwóch osobnych narratorów – to dodatkowo zaburza schemat.

 

O psychologii trudno mi się tu wypowiadać – bohaterowie robią to, co im każe autor.

 

Motto sugerowało, w bardzo naturalny sposób, obcych. I tu plus za oryginalność, bo o ile jacyś obcy być musieli, Twoi są zupełnie inni, niż można by się spodziewać.

 

Swoje opowiadanie po rozjechaniu walcem możesz zobaczyć, kiedy tylko przyślesz mi na priv adres, pod który mam je wysłać.

 

Poprosimy też o adres fizyczny do wysłania nagrody.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Hurtownia nierzetelnych opinii przedstawia

 

WYCISKACZ ŁEZ

 

pod tytułem:

 

KOMENTARZ JURORSKI

 

Nasz dobry autor za SF się bierze

Ani wie, że czas mu klepać pacierze

Dajcie mu spokój – juror go przemieli

A sami przed się bywajmy weseli

Już po wieczerzy, ofiara złożona

Ba! Wszystko dobrze, lecz od czego kona?

Wybacz, autorze, towarzyszu miły

Pomysł to mało, gdy tekst zbyt zawiły

Zmienność nie wadzi – daj Ci Boże zdrowie!”

Byle nie chaos” – juror na to powie

Nie sposób brnąć do perspektyw dziewiąci

By w tym limicie historii nie zmącić

Trudno, powiadam, sięgać po peany

Pomysł ciekawy, lecz tekst zbyt szarpany

 

Interpretacja dla leniwych:

 

Pomysł ciekawy, w dodatku zdradzający potencjał na naprawdę atrakcyjne pod wieloma względami opowiadanie. Mamy tajemnicę, mamy niepewność, mamy zagrożenie, mamy walkę z czasem. Na papierze dostajemy naprawdę sporo elementów, które obiecują dobrą, wartką historię. Tyle że wykonanie jednak tej obietnicy dotrzymać nie jest w stanie.

Technicznie trafiło się gdzieś jakieś zgubione słowo, sporo powtórzeń, niezgrabności językowych i zwrotów, które nawet w przypadku swobodniejszej formy, jaką jest dziennik, nie wypadły zbyt naturalnie.

Jeśli chodzi o sam tekst doceniam próby eksperymentów z formą, ale jednak nie wyszły one opowiadaniu na dobre. Czytając, miałem wręcz wrażenie, jakby tekst krzyczał: zobacz, ile tu było walki, by poprzez odpowiednią elastyczność formy przemycić wyjaśnienia, przykłady, wyłożyć pomysł i pokazać go z różnych perspektyw w możliwie przystępny, przyjemny i ciekawy sposób. Niestety, jeśli tego typu walkę widać to znaczy, że nie poszła ona po myśli autora.

Z innych uwag: wyjaśnienia i przykłady mocno hamują akcję. W wielu fragmentach opowieść grzęźnie w omówieniach czy właśnie przykładach. Oczywiście, warstwa „uwierzytelniająca i wyjaśniająca” koncept SF jest w tym gatunku bardzo ważna, ale też planując opowiadanie trzeba pamiętać o limicie. I tutaj na same wyjaśnienia poszło zdecydowanie zbyt dużo miejsca, a biorąc pod uwagę próbę zaprezentowania zagrożenia z różnych perspektyw i w różny sposób, wszystkie elementy niesamowicie cisną się w tekście, ze szkodą dla odbioru.

Oryginalność: Z jednej strony ciekawy koncept, wspomniane próby zaprezentowania problemu z różnych perspektyw i w różnych formach, w dodatku pomysł na tekst potrafi zaintrygować, więc warto owe elementy docenić. Gorzej, że jednak wspomniane elementy powinny się złożyć z pozostałymi w spójną, ciekawą opowieść. W przeciwnym razie oryginalność staje się trochę sztuką dla sztuki.

Dawanie do myślenia: mamy tu wyraźne próby przemycania refleksji i wykorzystania opowieści do trochę bliższego przyjrzenia się naturze człowieka. Winny być one jednak przemycone w sposób bardziej subtelny. Tutaj raczej mamy przypadek wyłożenia kawy na ławę. Czytelnik przyjmuje do wiadomości narzucone refleksje zamiast, prowokowany przez tekst, snuć własne.

Wykorzystanie motta: motto w sposób oczywisty prowokuje do zaprezentowania czegoś obcego w kosmosie i owo „coś” dostajemy. „Coś” nie jest może zdolne, by przełożyć się na porywającą historię, ale bez wątpienia samo w sobie intryguje, więc motto z pewnością w jakiś sposób udało się tutaj wykorzystać.

Dziękuję za udział w konkursie.

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

Sympatyczne :)

Przynoszę radość :)

Ciekawy pomysł, ale trochę skrzywdzony wykonaniem. Koncepcja agresywnych homunkulusów interesująca. Pojawiły się w świecie za braną, czy były w środku już wcześniej, tam tylko zdobyły materialną formę/aktywowały się?

Ładny horrorek wyszedł.

Pierwszy autor dziennika strasznie rozgadany, niepotrzebnie meandruje po wszystkich tematach w okolicy. Obawiam się, że próba usprawiedliwienia infodumpu tylko zwraca na niego uwagę.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka