– Jakieś ostatnie życzenie? – Królewski wysłannik z trudem gramolił się na szubienicę. Stopnie skrzypiały, jakby błagały o litość.
– W zasadzie to tak – odparł Szymon mrużąc oczy. Po tygodniach spędzonych w lochach, słońce nieznośnie oślepiało. – Chciałbym wypić szklankę wody.
Wysłannik bez mrugnięcia okiem skinął na parobka.
– Się robi.
Tłum westchnął, rozczarowany. Ileż można czekać na egzekucję?
– Chwila! – Szymon podszedł najbliżej, jak pozwalała mu zarzucona na szyję pętla. – Nie chcę tych szczochów ze studni. To moja ostatnia szklanka wody. Musi być specjalna.
Wysłannik westchnął razem z tłumem, ale gestem zatrzymał parobka.
– Mów.
– Chcę wody ze szczytu góry Ista, zmieszanej z korą drzewa bobrowca, niesionej w dłoniach mnicha Terefasu minimum trzeciego stopnia. Ach, i żeby za zimna nie była, przeziębię gardło.
– I tak ci długo nie posłuży – mruknął kat.
Tłum zafalował gniewnie. Po mszy mieli jeszcze palić heretyków na drugim końcu grodu, nie zdążą wszystkiego obejrzeć! Sprzedawca zgniłych pomidorów wpadł w panikę.
– Waszmość raczy wybaczyć – żachnął się wysłannik.
– Nie raczy. Czytałem od deski do deski ten wasz kodeks, jest tam napisane, że mogę życzyć sobie wszystkiego, co istnieje i jest możliwe do zdobycia. Wszy-stkie-go – wycedził.
– No żeż kurwa, co za cwaniak! – Kat ściągnął kaptur i rzucił nim o deski szafotu.
– Wyprawa zajmie lata… – Wysłannik wciąż walczył.
Szymon uśmiechnął się najszerzej jak potrafił.
*
Tłum rozszedł się szybko, na placu został tylko Szymon, Kat i kulawy gołąb, niezbyt zainteresowany szafotem. Sprawniejsze ptaki odleciały w stronę stosów. Choć wolały średnio wysmażone steki, na spaleniznę nie zamierzały narzekać. Po drodze mogły zahaczyć o mszę na świeżym powietrzu, nasrać kapłanowi na głowę. Zawsze to jakaś rozrywka.
Słońce niemal zatoczyło krąg.
– Skoro tu tak stoimy… – zaczął Szymon.
– Nie – przerwał mu kat. – Nie ma najmniejszych szans! Dzisiaj wieczorem byłem umówiony u golibrody, a jeszcze potem z pewną damą!
Skazaniec obrzucił go spojrzeniem. Łysy łeb i jakieś siedemdziesiąt lat na karku zdawały się przeczyć słowom kata.
– Co to za dama?
– Żadna. – Starzec spuścił wzrok.
– No dalej, nie wstydź się!
– Taka… – Kat zaczął się czerwienić. – Taka jedna. Wiesz, to jeszcze nie ten etap, żebym wiedział, jak wygląda.
– Rrr…
– Przestań! – Kat machnął ręką, ale odstąpił od dźwigni.
Gołąb odleciał, spłoszony rozmową.
– Mam nadzieję, że będzie mieć wszystkie zęby – mruknął w końcu starzec. Jego czerep lśnił na czerwono w zachodzącym słońcu. Wiatr, poza wieczornym chłodem, niósł miły zapach palonych ciał, aż chciało się skandować w rozwścieczonym tłumie. Stłumione okrzyki przywoływały wspomnienia. Po drugiej stronie grodu musiało się dziać.
– Nie przejmuj się. Brak zębów też ma swoje zalety. Nie możesz przygryźć języka. Nie bolą. No i nie będziecie się stukać zębami podczas całowania.
Kat posłał mu ciepłe spojrzenie.
– Dzięki. To bardzo miłe.
Zamilkli obaj, wsłuchując się w wieczorne jęki konających. Ręka staruszka świerzbiła, by uruchomić zapadnię, ale prawo to prawo.
*
Mijały lata, miesiące, dni a nawet minuty, ale posłaniec się nie zjawiał. Nie zjawiał się też zbawiciel Szymona, z mordem w oczach i pianą w pysku ratując skazańca przed śmiercią. Tak właściwie, zjawiał się tylko żebrak, ale i on coraz rzadziej. Plac z szubienicą zajmował mniej ludną część grodu, a z upływem czasu jego popularność tylko malała.
– Wiesz – powiedział w końcu kat. – Mnie to się wydaje, że niepotrzebnie sobie tego życzyłeś. Bo i po co ci to? Postoimy sobie tu, a ja i tak cię powieszę.
– Nie byłbym tego taki pewien. – Szymon uśmiechnął się. Zawsze się uśmiechał, czy to latem, gdy słońce przygrzewało, czy to zimą, gdy stali przykryci śniegiem jak posągi i tak jak one nieruchomi. Ludzie przewijali się przez plac, ale ta dwójka nieustannie czuwała na swoich miejscach; skazaniec, ze związanymi rękoma i pętlą na szyi oraz kat, lekko przygarbiony, ale wciąż pełen sił.
– Myślisz, że ktoś cię uratuje?
Szymon mrugnął pewnie i stopą nacisnął na deskę szafotu. Zawsze tak robił, prawie nie przestawał.
– Ile to już lat? – spytał Starzec. – Boję się, że nawet jeśli moja… ymm… wybranka kiedyś miała zęby, to teraz może już ich nie mieć.
– Och, przestań – odpowiedział skazaniec. – Za bardzo przejmujesz się szczegółami. Tu nie chodzi o zęby, ani o włosy, ani nawet o cycki czy dupę. Spójrz do wnętrza.
– Jak tatko jeszcze żył, mówił, że wnętrze wypełnione jest gównem.
– Czasami zdajesz się całkiem inteligentny, a czasami…
Szymon przerwał, bo coś przykuło jego uwagę.
Odległy krzyk, a potem delikatny blask pochodni. Krzyk przerodził się w gwar, gwar w harmider, a ten wreszcie w prawdziwą kakofonię. Wyło wszystko; ludzie, zwierzęta, rogi alarmowe, coś dziwnego ukrytego w ściekach i coś jeszcze dziwniejszego, na dachu domu.
A potem uliczkę naprzeciw placu zalał wściekły motłoch.
– To po mnie! – krzyknął Szymon. – Ha! Widzisz? Zrobili dla mnie rewolucję!
Starzec nerwowo złapał dźwignię, ale nie pociągnął – prawo to prawo.
– Mówiłem? Szajka nie da mi umrzeć!
– Tylko co im zabrało tak długo? – Kat musiał mówić coraz głośniej, by przekrzyczeć chaos.
– A widzisz co tu się dzieje? Tu trzeba tęgiej organizacji! Hej! Druhowie!
Tłum rozlał się po placu, jeden z chłopów wskoczył na szafot. Szymon nie potrafił opanować uśmiechu, szerszego niż zwykle.
– Dziękuję ci, dobry człowieku!
– Jesteś Spiżowy Maciek?
– Nie, jestem Szy…
– A, to się chędoż – przerwał mu mężczyzna i zeskoczył z podestu. – Ej chłopy! – krzyknął do tłumu. – To nie Maciek! Idziemy dalej!
Na ustach Szymona po raz pierwszy nie gościł uśmiech.
– Hej! – Szymon wciąż się nie poddawał. – Co wam szkodzi?! No dalej! Odetnijcie linę, co to za rewolucja?
Głos zniknął jednak w tumulcie. Szymon wyrwał się do przodu, ale lina na szyi przytrzymała go w miejscu.
Kat poklepał skazańca po plecach, jednak zamiast otuchy, gest przyniósł więcej cierpienia.
*
Mijały dziesięciolecia, lata, miesiące a nawet dni, ale posłaniec się nie zjawiał.
– Za co tak właściwie chcą cię powiesić?
Śnieg rozpadał się na dobre. Plac od wielu lat świecił pustkami, dekadę temu miasto zyskało nowe mury, które nie obejmowały szafotu. Drewniana platforma stała więc teraz pośrodku zrujnowanych budynków nawiedzanych przez wilki i duchy. Głównie wilków.
– Tak właściwie, to prawie za wszystko. Zamach stanu, kradzież, krzywoprzysięstwo, prostoprzysięstwo, oszczerstwa, kłamanie, mówienie prawdy, zabójstwo, samobójstwo, no… takie tam, wiesz jak to jest.
– Sporo tego.
Szymon znów się uśmiechnął, swoim zwyczajem lekko naciskając deskę szafotu.
– Nie jestem byle kim.
Kat pokiwał w zadumie głową.
– Myślisz, że jeszcze po ciebie przyjdą?
– Noo… może ich wnuki? Trochę już minęło.
– Ano.
– Albo jakiś łut szczęścia. No wiesz, coś jakby…
– Trzęsienie ziemi?
Szymon spojrzał badawczo na kata.
– No, na przykład. Skąd ci to przyszło do głowy?
Mężczyzna nie musiał odpowiadać. Ziemia drżała już tak mocno, że nawet Szymon nie mógł tego przeoczyć.
Stary szafot zaczął się niebezpiecznie chwiać, deski piszczały z wysiłkiem, zardzewiałe gwoździe groziły złamaniem. Od strony murów doleciał krzyk, potem huk walącego się budynku.
Szymon uśmiechnął się triumfalnie. Zbutwiałe drewno raz-dwa się złamie, a wtedy skazaniec będzie wolny. Jest taki przesąd, jeśli lina urwie się pod więźniem, drugi raz się go nie wiesza.
Kawałek muru z chrzęstem spadł na chatę praczki, kobieta nie zdołała uciec. Daleko na północ z bramy na gościniec wysypywały się setki mieszkańców, miasto płonęło.
Szafot zajęczał przeciągle, wychylał się to na lewo, to na prawo. Szymon niemal kołysał się na linie jak na huśtawce, po czym wszystko ucichło. Deski wytrzymały, napięta lina ani myślała się zrywać.
Oczy Szymona lekko się zaszkliły, ale skazaniec zaraz pociągnął nosem.
– Było blisko. – Kat wstał z klęczek. – Żyjesz? Och, to dobrze, ale by było, gdybyś nie wypił tej wody, prawda?
Więzień dzielnie skinął głową, lekko pociągając nosem.
– Kurde, musi cię nieźle suszyć, ale nie martw się, posłaniec pewnie niedługo wróci.
*
Mijały wieki, dekady, lata a nawet miesiące, ale posłaniec się nie zjawiał.
Kat okrutnie się mylił. Wysłany chłopak nie wrócił ani niedługo, ani za chwilę, ani też szybko. Świat się zmieniał, szafot pozostawał taki sam. Miasto owionęły dymy setek kominów, rozbrzmiało pracą pierwszych parowych silników, krzykiem sprzedawców gazet czy pucybutów.
O dwóch samotnych postaciach prawie już zapomniano, od czasu do czasu tylko mówiono o nich po karczmach jak o ciekawostce, czasem przyjezdny podchodził, by pooglądać osobliwą parę, stojącą na podeście od zawsze.
– A tak właściwie – odezwał się kat, tak samo łysy jak setki lat temu, tak samo zgarbiony. – To czemu to wszystko zrobiłeś? No wiesz, te przestępstwa.
– Mam charakter buntownika – odparł nie bez dumy Szymon. – Ja tak po prostu muszę.
– Że jak?
– Noo… że prawu pluć w twarz i wycierać sobie nim gębę.
– Takim oplutym?
– Ach… – Szymon machnąłby ręką, gdyby mógł. – Nie rozumiesz. To taka, no, wewnętrzna potrzeba. Że musisz, i już!
– Och! Jak u mnie z babą!
– Co? Nie! Z żadną babą! Albo w sumie… no dobra, jak z babą.
Zamilkli na chwilę, wpatrzeni w chmurę dymu wydostającą się z komina.
– Ale nie spotkam już wybranki. Muszę tu stać, z tobą.
Szymon udawał, że nie dostrzega spojrzenia starca. Wbił wzrok w kopcący komin jakby widział go po raz pierwszy.
– Przepraszam – wydukał w końcu. – Ale to nie tak, że chciałem tu być, jakbym mógł to już dawno bym sobie poszedł.
– A wody byś się nie napił?
Szymon spojrzał katowi prosto w twarz.
– Nie napił. Napiłbym się piwa, albo zimnej wódki. W doborowym towarzystwie. Jakbym tylko mógł, otworzyłbym nawet karczmę i was zaprosił. To znaczy ciebie i twoją lubą.
– Jesteś miłym człowiekiem. – Kat spojrzał na dźwignię zapadni, potem na leżący topór i linę skazańca. Jakby tylko raz machnąć, ot, i po kłopocie. W jedną, albo drugą stronę, powiesić Szymona, albo uwolnić. Ruszyć przed siebie, poznać ten nowy świat, może zmienić zawód.
Pokręcił głową i stanął na wydeptanym miejscu. Prawo jest prawo i trzeba się go trzymać. Szymon jak zwykle lekko naciskał deskę szafotu, mocno już poluzowaną.
Tory obok szafotu zadrżały, w oddali zagwizdał pociąg. Kat i Szymon mimo huku uwielbiali oglądać potężną maszynę. Biegłość ludzi w budowaniu pozornie potrzebnych rzeczy nie przestawała ich zadziwiać.
Zza zakrętu wytoczył się stalowy gigant, para buchała jak ze smoczych nozdrzy. Koła obracały się z zabójczą prędkością, kiedy trafiły na kamień, pechowo zalegający na torach. Traf chciał, że kamień był idealnego kształtu, by podbić lokomotywę. Ta podskoczyła, w szybie mignęła przerażona twarz maszynisty i pociąg śmignął po ziemi, prosto w stronę szafotu.
– Ha! – Szymon krzyknął triumfalnie, gdy tony stali, żłobiąc ziemię sunęły w ich stronę. – Zniszczy stryczek! Zniszczy!
Skazaniec wybuchnął śmiechem, kat stał w miejscu, choć nogi mu drżały, a buchająca parą maszyna coraz bardziej zbliżała się do podestu.
Już miała dotknąć drewna, zmiażdżyć je i uratować nieszczęśnika, gdy wytraciła prędkość i zatrzymała się o włos od podpierającej belki.
Wszystko stanęło, tylko lokomotywa buchała parą jak wściekły byk niemogący dźgnąć torreadora w dupę.
Szymon po raz pierwszy zaczął płakać.
*
Mijały milenia, wieki, dekady a nawet lata i posłaniec w końcu się zjawił. Nie był to dokładnie ten posłaniec, ale jakieś podobieństwo zostało. Konkretnie nos w kształcie kartofla.
Młodzieniec minął kolorowe tłumy z aparatami 3D, neonowymi kurtkami i fryzurami pstrokatymi jak pawie pióra, przeskoczył barierkę na punkcie widokowym i ruszył w stronę głównej atrakcji Parku Wisielca. W ręku trzymał…
– No bez jaj! – krzyknął Szymon. – To niemożliwe! Ile lat minęło, ile rzeczy się działo po drodze, to jest po prostu niemożliwe.
– Pańska woda – odparł chłopaczek, tak jak go uczono. Rodzina od pokoleń przekazywała wiedzę o dawnej mowie, gdy nie znano jeszcze teorii kwantowych ani kodu binarnego. – Pozwólcie, że się przedstawię, jestem XUM-12, sto trzydziesty trzeci wnuk Jakuba Mendy, parobka na dworze królewskim. Nie było łatwo zdobyć tę wodę, mnisi Terefasu wyginęli w tysiąc trzysta piątym. Szczęściem, udało nam się odtworzyć jednego z DNA znalezionego w ruinach świątyni i wychować według tradycji, a potem awansować na trzeci stopień. Pechowo, złamał kark schodząc z góry, ale korę zdołał przynieść.
Szymon chciał upaść, ale sznur trzymał go w miejscu.
– Panie Szymonie – kontynuował chłopak. – Proszę pić.
Skazańca po raz pierwszy od setek lat uwierała lina, choć zdawać by się mogło, że wrosła w ciało już na dobre.
– Dobra, ale daj mi chwilę – powiedział, ledwie panując nad głosem. – Kacie… tyle lat razem, a ja nawet nie wiem jak masz na imię. – Warga drżała Szymonowi jak zawsze, gdy się wzruszał. – Powinienem był spytać, ba, powinienem był częściej cieszyć się twoim towarzystwem, bo teraz, na końcu drogi, rozumiem, że mym szczęściem nie były te dodatkowe lata życia, a przyjaźń z tobą. I żałuję szczerze, musisz uwierzyć, że nie rozmawialiśmy więcej, że nie dowiedziałem się o tobie tyle, ile chciałbym wiedzieć, że… nie mówiłem ci wszystkiego.
Obiecał sobie, że gdy ten dzień nastąpi da radę, nie będzie beczał, po prostu odejdzie z honorem i da rozpocząć staruszkowi nowe życie, bez niego.
– Ja też nie byłem z tobą szczery. – Kat ukradkiem wytarł oczy. – Ale nie krępuj się, ty pierwszy.
Szymon, mimo usilnych starań by tego nie robić, pociągnął nosem. A może, tylko może, ale jeśli kat nie da mu umrzeć? Jeśli… on też go lubi?
Pokręcił głową. Najpierw szczerość.
– Skazano mnie za coś innego – wypalił. Błahego. Ja… ja byłem kucharzem jego królewskiej mości. Pewnego dnia wezwał mnie do siebie, krzycząc: Kowalski! Normalnie cieszyłbym się, gdyby ktoś taki zapamiętał jak się nazywam, ale… stara tradycja, po nazwisku to po pysku.
Katowi szczęka opadła.
– I ty tak… króla?
– Aż wszy ze łba wyleciały. Ale to nie wszystko.
– Dobra, czekaj, teraz ja.
– To ważne – upierał się Szymon.
– Na trzy cztery?
Skazaniec kiwnął głową. Nie obchodziło go, że tłumy turystów wyciągają w ich stronę pudełka ze szkiełkiem, że łapią ten moment, tłumaczą ich słowa na swój język. Zebrał się w sobie i wypalił:
– Ja byłem tą kobietą.
– Nie było żadnej kobiety – powiedział w tym samym czasie starzec.
– Co?
– Co?
– To z kim ja się umówiłem?
– Czemu ty się w ogóle z kimkolwiek umawiałeś?!
– Ch-chciałem, żeby kat nie miał czasu na egzekucję, może rozpatrzyliby ponownie moją sprawę… i… przebrałem się za babę.
Tłum ryknął śmiechem.
– Chłop przebrany za babę! – Kat złapał się za brzuch. – Ha! Tego jeszcze nie było! Szczyt komedii!
– Ale umówiłem się z tobą! Znaczy z katem. Co tak patrzysz? – Szymon nacisnął poluzowaną deskę szafotu. – Było dwóch? Cholera, nie mów, że było dwóch.
– Było.
– No żeż, jaki pech! Ciekawe, czy biedaczek wciąż tam czeka.
– Nie czeka – przerwał posłaniec. – Jestem też jego potomkiem. Zawiedziony odrzuceniem, chciał rzucić się z klifu, ale w pobliżu nie było żadnego, więc wyszedł za siostrę mojego przodka, ówczesnego posłańca.
– Och… – mruknął Szymon. – A miał chociaż szczęśliwe życie?
– Nie. Małżonka ponoć była starą prukwą. Powiesił się.
– O ironio…
Cała trójka zamilkła. Reflektory w parku zaświeciły na nich, resztę otoczenia pogrążając w cieniu.
– No, to by było chyba na tyle. – Kat podszedł do dźwigni, choć nogi ledwie chciały go słuchać. Spojrzał przelotnie w oczy Szymona, ale zaraz spuścił wzrok. Przygryzł policzek, by powstrzymać łzy. Da radę to zrobić?
– Proszę pić. – Posłaniec ruszył po schodkach w stronę Szymona. Woda w szklance chlupała. – Na zdrowie. Znaczy… przepraszam, nie pomyślałem.
Posłaniec spuścił wzrok i to był błąd. W momencie, w którym stanął na podeście, Szymon nacisnął deskę. Ta wystrzeliła, zwalając młodzieńca z nóg. Runął na twarz, woda w szklance podskoczyła i rozlała się na deski.
Zapadła zupełna cisza, którą przerwał gromki śmiech skazańca.
– To ja… – posłaniec podniósł się na rękach. – To ja pójdę po następną…