Szesnastka wysłużonych promów ladybird stała w rządku. Trwała przedstartowa krzątanina: podjeżdżały droidy, ładowały uzbrojenie, tankowały paliwo. Najbliższy prom miał numer boczny L71. Sierżant Radomski zwany Rysiem minął go, szukając numeru L95. Mijał następne ladybirdy, mimo woli odliczając je kolejno. Ten właściwy, z numerem L95 był trzynasty. Ryś zaklął pod nosem. Nie był bardzo przesądny, ale trzynasty prom, dwie baby i Murzyn na pokładzie – to nie może się skończyć dobrze.
Wnętrze promu przywitało go znajomym widokiem: półskorupowe poszycie, odświeżone niedawno warstwą jasnozielonej farby, wzmocnione było podłużnicami i poznaczone iluminatorami w centrum każdego z segmentów. Szybko sprawdził, że zestawy gaśnicze i ratunkowe są zamontowane, jak pamiętał. Uważając, by nie poślizgnąć się na którejś z rolkowych szyn w podłodze, chwytał się siatkowych poręczy. Zajął wraz z robotem SK 6 miejsca z przodu.
Śluza pomiędzy kabiną a pokładem była otwarta, pilot ospale przełączał kontrolki nad głową, sprawdzając poszczególne systemy. Diody rozbłyskały zielenią.
– Cześć. Sal, dobrze kojarzę?
– Słynny Ryś! Przegrałeś w pokera, że robisz za niańkę? – Sal odwrócił się ku zwiadowcy z szerokim uśmiechem. Zawieszka z piłkarzem zakołysała się nad archaicznym HUD-em, którego paraboliczna tafla z kryszkła lśniła między kokpitem a przednią szybą.
– Te boże krówki na pewno są na chodzie? Nie mieli ich wymienić?
– O nic się nie martw, moja lady zwiezie twoją dupę bezpiecznie na dół i kiedy trzeba na górę. A że trochę leciwa? Lady się o wiek nie pyta!
Pilot roześmiał się. Pod ladybird podjechał dwunastometrowy kontener, jaki piechota zwykła stosować do przewozu mechów. Sal nie czekając, aż się pojazd zatrzyma, wciągnął go magnetycznym chwytakiem do brzucha maszyny. Po chwili podobną operację powtórzył z samobieżnym X-flammerem crocodile.
– Czemu nie startujemy? – spytał podchorąży Fernsby. Siedział w rzędzie naprzeciw Rysia, tuż obok droida SK 6. Ryś wzruszył ramionami niby przypadkiem szturchając panią sierżant. Druga baba, ta ruda, siedząca obok Fernsby’ego, naprzeciw Murzyna, popatrzyła na zwiadowcę z dziwnym wyrazem twarzy. I co się tak gapi, pomyślał, ruda baba, Murzyn, palant i sztywna pani sierżant, wiadomo, mięso armatnie, tylko czemu mam być przyprawą do tego mięsa?
– Czemu nie startujemy? – powtórzył Fernsby.
Śluza do kabiny pilotów była już zamknięta, ale Sal odpowiedział przez interkom:
– Buongiorno. Niech wojsko się nie obawia. Czekamy. Lecimy w czterech rzutach po cztery, po sześć wabików, z interwałem dwadzieścia na trzy. Lepiej na zimne dmuchać. Capisce?
Ekrany nad wejściem do kabiny pilotów zapaliły się, a w hełmofonach odezwał się głos Sala:
– Proszę szanownej wycieczki, na ekranach widok z tyłu na naszą kochaną Walkirię, i na planetę Kökény, miejmy nadzieję, że nie tak nieprzyjemną jak mówią. Biuro turystyczne Salvatore życzy miłego przelotu.
Niektórzy piechocińce patrzeli w ekrany albo w iluminatory. Ci z końca – na dźwignie katapulty. Większość – na własne stopy. Ryś domyślał się, że zżera ich stres, tylko nie chcą dać go po sobie poznać.
Zatrzęsło.
– Jednak strzelają? – spytała ta ruda z imieniem na B. Ryś odczytał nazwisko z plakietki.
– Spokojnie, szeregowa McMurrow. To tylko wejście w atmosferę.
Kadłub trząsł się teraz słabiej. Krzywizna planetarnej tarczy powoli się wypłaszczała, stając się horyzontem. Wlecieli w górną warstwę chmur i przez sekundę czy dwie nic nie było widać. Po chwili zalało ich światło bliższego z dwóch słońc. Znów pociemniało, tym razem na dłużej. Wokół promu błysnęło parę razy i zatrzęsło mocno.
– Strzelają? – spytała McMurrow.
– Wlecieliśmy w obszar burzy – odparł Sal – szybkość wiatru ponad sto metrów na sekundę. Może trochę rzucać.
W iluminatorach ujrzeli ciemnobrązową powierzchnię Kökény, poprzecinaną jasnobrązowymi liniami. Teraz gdy lecieli prawie poziomo, lekkimi zakosami, wytracając prędkość, można było dostrzec więcej szczegółów. Po delikatnej błękitnej mgiełce, przesłaniającej widok, Ryś rozpoznał, że Sal włączył pole siłowe. A więc pilot nie lekceważył Deltan. Gdyby tylko ladybird dysponował emiterem pola gęstego, pewnie Sal też by je włączył.
McMurrow patrzyła na buciory kolosiarza z naprzeciwka. Dodano go do oddziału już po wybudzeniu z hibernacji, więc nie pamiętała dobrze jego nazwiska. Johnson? Johanson? Zerknęła na plakietkę na piersi: Jones. Nie chciała patrzeć w oczy, by nie robić nadziei. Widziała, że miał na nią ochotę. A amory, to była ostatnia rzecz, o jakiej teraz myślała.
Może nie do końca ostatnia. Czasem pozwalała sobie zerknąć na zwiadowcę. Miała nadzieję, że tego nie zauważył. Zresztą odkąd założył hełm – ciemnozielony, ze stożkowatym dzwonem zwieńczonym niewysokim grzebieniem, jedyne co widziała to delikatny rysunek rysia na powierzchni poliwęglanowego wizjera i odbicie swojego spłoszonego spojrzenia. Ileż by dała za to, żeby ich hełmy też miały taki lustrzany wizjer!
Gdybyż sytuacja była inna, a on nie był takim zarozumiałym dupkiem! Zresztą… każdy facet był dupkiem. Każdy. Teraz w słuchawkach hełmofonu jego niski, zmysłowy głos, jakby specjalnie do jej ucha szeptał:
– Te cztery bąble, to pola gęste, które mamy wyłączyć. Lecimy do centralnego.
Lśniące w blasku słońc kopuły pól gęstych zachodziły na siebie tworząc dwugłowego przewróconego bałwanka w kształcie litery Y. O ile mogła ocenić, każda z kropel miała ponad cztery kilometry średnicy i dwa kilometry wysokości.
Głos pilota, wysoki, piskliwy, na pewno nie był seksowny:
– Można podziwiać, jak nasze drony przyniosły spokój planecie Kökény. To, co się dymi centralnie pod nami, to ich stanowiska obrony przeciwlotniczej. Drony trochę posprzątały. Może i jest trochę pustawo, ale przynajmniej spokojnie. Solitudinem faciunt, pacem appellant!
– To po włosku? – Chciał wiedzieć Fernsby.
– Po łacinie: Obracają w pustynię i nazywają to pokojem.
– Cazzo!
Nie śmiała trzeci raz zapytać, czy Deltanie strzelają.
Siedmiopalczasta, postrzępiona, biała dłoń wyrosła z ziemi, chcąc ich dorwać. Trzy inne siedmiopalczaste chmurzyste ręce dosięgły jakieś cele za nimi. Wstrząs. Rakieta nic im nie zrobiła, pole ją zneutralizowało. Inaczej było z wabikami. Sześć błysków światła i zniknęły z radaru.
– Będzie rzucać!
Zanurkowali.
– Spadamy?! – krzyknęła histerycznie McMurrow.
– Manewry unikowe! – odkrzyknął Ryś.
Powietrze jakieś kilkanaście metrów nad nimi zagrało ogniem, zjonizowało, strzeliło błyskawicami.
Ladybird ze zwrotnością, o jaką nikt go nie podejrzewał, przewrócił się na plecy, obrócił dziobem ku powierzchni i popędził w dół.
– Spadamy! – wrzeszczała McMurrow.
– Trzymać się!
Szarpnięcie. Skok w dół. W dół. W dół. W dół. Szarpnięcie w górę. Ladybird wyrównał lot.
– Lądujemy – powiedział Sal głosem ponurym, jakby czytał wyrok śmierci.
Usiedli na skale. Pál Remény wyjrzała przez wizjer. Ciemnobrązowa pustynia pokryta kolczastymi krzakami.
Zwiadowca dopadł do McMurrow i otworzył przysłonę jej hełmu. Wymioty wylały się na zewnątrz. Wyglądała trupioblado, a rude włosy pozlepiały się w strąki od zielonej treści żołądka.
– Mów do mnie. Ile palców widzisz?
– Trzy.
– Jak się nazywasz?
– Branwen McMurrow.
– Jak się czujesz?
– Nie wiem – Odbiło się jej. Coś ty dziewczyno jadła? – pomyślała Pál Remény. Przecież mówiłam wyraźnie: nic przed misją nie jeść!
– Chyba w porządku. Tylko ktoś mi narzygał do kombinezonu.
To ja powinnam to zrobić, pomyślała Pál Remény, to ja powinnam pomóc podkomendnej. A ktoś, kto projektował kombinezony Armée de terre, powinien beknąć, że nie przewidział takiej okoliczności.
Przyjrzała się obecnym. Jedynie błyszczący ciemnym metalem SK 6 siedział niewzruszony. Ludzie wyglądali niewiele lepiej od McMurrow.
Fernsby odzyskał rezon najszybciej.
Wywołał pilota.
– Proszę mnie szybko łączyć z moimi sierżantami. Muszę ustalić koordynaty zbiórki dla całego oddziału.
Sal przez chwilę milczał, po czym grobowym głosem odparł:
– Zostaliśmy tylko my.
Nie mieli czasu zastanowić się nad sensem tych słów, bo ladybird rozedrgał się od nagłych wstrząsów, a na zewnątrz pola siłowego rozszalała piaskowa burza z piorunami.
– Co się dzieje? – spytał Fernsby.
– Próbują nas przysypać – odparł Sal.
Pociski eksplodowały coraz bliżej. Temperatura na zewnątrz pojazdu się podnosiła. Wysoko nad głowami tańczyły wybite wybuchami głazy. Ciemnobrązowe, beżowe, koloru kawy z mlekiem, wyrwane z różnych warstw gruntu, zderzały się, kruszyły na mniejsze i osypywały po bańce pola siłowego.
– Zróbcie coś! – krzyknął Fernsby.
– Niby co? – warknął gniewnie Sal.
– Zabierz nas stąd!
– By nas usmażyli jak resztę? Czekamy.
– Czekamy? Na co?
– Na cud. Módl się!
Fernsby ze wściekłością w oczach zwrócił się do Rysia:
– Zrób coś! Rozkazuję ci coś zrobić! Jesteś konsultantem. Zwiadowcą. Na pewno masz jakieś sposoby!
– Uspokój się. Musimy czekać.
– Na cud?!
– Czy ja wiem? Może. A może aż im się skończą pociski. Albo aż drony ich wytropią i wykończą. Albo nasi z orbity.
Powierzchnia pod ladybirdem rozpękła się i polecieli w dół.
Tym razem McMurrow zwymiotowała na siedzącego naprzeciw Murzyna.
Zaliczyli drugie lądowanie twardsze od poprzedniego.
Jones odkąd tylko zobaczył McMurrow, myślał, by zaproponować jej rozkosze mieszania płynów fizjologicznych. Nie spodziewał się jednak, że pierwsza jego styczność z płynami ustrojowymi McMurrow to będzie konieczność ścierania treści żołądka z wizjera hełmu.
Gdy wreszcie przetarł wizjer, spróbował się rozeznać w sytuacji. Spadli na dno płytkiej jaskini, której strop zawalił się w wyniku ostrzału. Kanonada nie ustawała, ale ponad nią przebijał się inny odgłos.
– Co tak buczy? – spytała sierżant Pál Remény.
– A więc to nie tylko w mojej głowie? – upewniła się McMurrow.
– Nie – odparł zwiadowca – buczy i będzie buczeć jeszcze głośniej…
– Przeciążony emiter – wszedł mu w słowo Fernsby – pola siłowego. Nadal chcecie czekać?! Aż się przegrzeje?
– Do przegrzania jeszcze daleko – odparł pilot – panie podchorąży, proszę nie siać paniki. Lady jest może czasem głośna, ale jeszcze nie ma uderzeń gorąca. Proszę…
Nie usłyszeli, o co chciał poprosić, bo grunt znów się zapadł.
Jones miał wrażenie, że zaraz sam zwymiotuje.
Prom spadał przez chwilę, by nagle szarpnąć się do góry. Zawyły silniki. Zaprotestował basem generator pola. Wokół i nad ich głowami pociemniało. Rozbłysnęły reflektory. W ich świetle dostrzegli kilkusetmetrową przepaść, w którą by spadli, gdyby nie szybka reakcja pilota.
Wiedziałem, palant, Murzyn, dwie baby w tym jedna ruda i trzynasty prom, myślał Ryś, i jesteśmy gdzie? W czarnej… nie dokończył myśli, bo nowy wysoki odgłos bardzo go zaniepokoił.
– Sal? – spytał.
– Cazzo!
– Co się dzieje? – spytały chórkiem Pál Remény i McMurrow.
– Emiter. Wysiadł! – warknął Fernsby.
– Jeszcze nie – odezwał się w końcu Sal – ale muszę go wyłączyć na chwilę. Teraz naprawdę się módlcie.
Polecieli w dół. A za nimi lawina kamieni.
Zestaw działek obrony aktywnej wystrzeliwał pocisk za pociskiem, niszcząc spadające skały.
Prawie im się udało.
Prawie.
Sal przyciągnął wolant do siebie.
– Cazzo! – spróbował przekleństwem zagłuszyć gniewny ryk rozrywanego metalu. Poczuł, jakby to nie poszycie promu, a jego skóra była rozrywana. A więc zawiódł swoją lady.
Spróbował włączyć na nowo pole siłowe, ale kontrolka odbiła, dioda pozostała czerwona. Cudem wyrównał lot, szukając miejsca do wylądowania na dnie jaskini. Posypały się stalaktyty. Za nimi głazy. Działka dawały z siebie wszystko. Jeden z większych nawisów uderzył w bok promu. Inny w przód.
– Cazzo! – wrzasnął Sal. Lady odpowiedziała mu żałosnym jękiem. Coś z tyłu chrupnęło. I cisza. Okropna cisza. Silnik zgasł.
Fernsby się modlił.
Do wszystkich bogów jakich pamiętał. Włącznie z rzymskimi. Skoro pilot był Włochem i rzucał włoskimi słówkami i łacińskimi przysłowiami, to chyba tak należało.
Na Jupitera! Spadamy, pomyślał jeszcze, Dali ciała. Cała flota dała ciała!
Skosili parę stalagmitów.
Zginiemy. Wszyscy zginiemy. I to tak głupio. Bez walki.
Giniemy – pomyślała McMurrow – A nikt mnie nie kochał. Tak naprawdę. Nikt nigdy mnie nie kochał.
Seria szarpnięć. Zamknęła oczy. Mocniejszy wstrząs. Żołądek podszedł do gardła ale nie było już czym wymiotować. Kolejne uderzenie. I nagły bezruch.
Czy tak wygląda śmierć?
– Sal? – powiedział Ryś cicho – Sal? Żyjesz?
Po bardzo długiej chwili ciszy w słuchawkach zabrzmiało:
– Tak. Ale lady oberwała. Mocno. U was wszyscy cali? Straciłem podgląd, a śluzy nie mogę otworzyć.
– Chyba cali. Jak tam, Armée de terre? Żyjecie? – spytał Ryś z nagłą wesołością.
Fernsby patrzył na niego z nienawiścią.
– To wasza wina – wycedził podchorąży – waszej zadufanej w sobie, zasranej floty! Obrona przeciwlotnicza miała być spacyfikowana, prawda? Solitudinem-srudinem, coś tam, coś tam. Mieliście jedno zadanie: obrócić w pustynię! Zapewnić spokój. I co!? Mówiliście, że to będzie spacerek, a żołnierze zginęli nie widząc nawet wroga!
Ryś zbierał się już, by coś odpowiedzieć, ale wyręczył go Sal. Jego wysoki głos łamał się co chwilę, pilot mówił z trudem, jakby coś go dławiło, ale w hełmofonach słyszeli go wyraźnie:
– Panie podchorąży: to jest wojna, a nie spacer. Przyzwyczailiście się do walki z przeciwnikami uzbrojonymi w dzidy i maczugi. Nigdy nie zmierzyliście się z kimś na naszym poziomie. Z kimś tak podstępnym i nieustępliwym jak Deltanie, Tytropowie czy Cyberianie.
Pilot głośno przełknął ślinę. Odchrząknąwszy kontynuował:
– Z chłopakami grałem w brydża. Mieliśmy niedokończonego robra. I już go nie dokończymy.
Pilot ucichł na moment, po czym powiedział:
– Włączyłem systemy autonaprawy. Jak dobrze pójdzie i mrówki przyniosą co potrzeba, to lady nawet na autopilocie zawiezie was do domu. Tylko musicie tu wrócić. Otwarłem wasz właz i luk bagażowy, z lukiem towarowym jeszcze się siłuję. Dajcie mi chwilę. Dłuższą chwilę.
Fernsby, któremu najwidoczniej minęło zdenerwowanie zakomenderował:
– Sierżant Pál, niech pani weźmie dwóch ludzi i zrobi rozpoznanie terenu. Chcę wiedzieć wszystko o ewentualnych przejściach, strukturze gruntu i tak dalej.
– Tak jest! Rubeyrolles, Bonnet wziąć nanoemitery i za mną!
– Jones, McMurrow wyślijcie drony komunikacyjne nad to rumowisko, połączcie się z Walkirią. Chauchat i Sutter zbadajcie z zewnątrz jak wygląda sprawa z lukiem głównym, może wystarczy go odkopać by otworzyć i dostać się do naszego X-flammera i kolosa.
Jones cieszył się, że może pobyć dłużej z McMurrow, ale rozmowa nie kleiła się (za to kombinezon – tak). Więc gdy wysłali drony i połączyli się z Walkirią, wracali w niezręcznej ciszy.
Jones bez kolosa czuł się nagi.
Na szczęście Chauchat z Sutterem odkopali luk i udało się wydobyć sprzęt. Kolos, zbudowany z tytanu, obudowany pancerzem reaktywnym, pod którym było jeszcze pięć warstw zbroi z cermetu i węglika wolframu był praktycznie niezniszczalny. Nanity zapewniały automatyczną naprawę i możliwość utworzenia kopii mecha. Drony i nanokamery krążyły wokół i ostrzegały przed niebezpieczeństwem. Uzbrojenie w postaci wielolufowych działek, blasterów, laserów i wyrzutni rakiet pozwalało na unicestwienie każdego przeciwnika. Tak. Wewnątrz czuł się bogiem.
– Nanokamery wykryły coś w jednym z korytarzy bocznych jaskini – zaraportowała Pál.
Fernsby obrócił dwa razy holo, przyjrzał się mu z każdej strony, powiększył, pomniejszył, znów powiększył, wreszcie spytał:
– Co to jest zwiadowco?
– Deltański troll, odpowiednik waszego kolosa.
Fernsby zmarszczył brwi:
– Wygląda jakoś inaczej niż na nagraniach.
– Jest mocno uszkodzony. Brak całej góry, zostały tylko cztery nogi. Ale niewątpliwie to nogi trolla.
– Przynajmniej raz, wy z floty, zrobiliście coś dobrze. Czym go zniszczyliście? Droidy? Drony? – spytał Fernsby.
Ryś przez dłuższy czas nie odpowiedział, przyglądając się holo. W końcu odparł:
– Nie wiem. Nie słyszałem, by w ogóle miano coś wysłać w jaskinie planety. Drony miały spacyfikować powierzchnię, a droidy przygotować lotniska. Niech pan się połączy z Walkirią i spyta.
– Nie będę pytał o byle głupstwo. Ważne, że przynajmniej to wam się udało.
– Ostrzał ustał – zauważył Ryś.
– Ustał. Nie wiadomo na jak długo. Nie chcę ryzykować. Nie pójdziemy górą bo bylibyśmy jak na widelcu. System jaskiń wydaje się prowadzić wprost do celu. Przy okazji obejrzyjmy sobie z bliska tę kupę złomu.
Mimo całej mocy reflektorów otoczenie tonęło w ciemności. Korytarz, którym się poruszali miał wysokość czterdziestu metrów, takąż szerokość.
Fernsby nakazał podzielenie oddziału na dwie części. Kolos wygenerował swoją nanitową kopię, która prowadziła prawą drużynę, tuż przy ścianie korytarza. Druga drużyna podążała wzdłuż przeciwnej ściany za oryginalnym Kolosem. Ryś wraz ze SK 6 przyłączył się do prawej grupy armiditierów. Musiał przyznać, że piechociarze mieli dobrze opanowane TTP: nie tracąc płynności, bez zbędnych ruchów, rozglądali się na boki, mierzyli do celów, które wydały im się podejrzane, stąpali dokładnie po śladach żołnierza idącego przed nimi.
Jako tylna straż, środkiem kroczył flammer, który wbrew nazwie bardziej niż krokodyla przypominał Rysiowi kilkumetrowej długości jamnika na ośmiu nogach. W środku tego jamnika zmieściłby się cały ich oddział, ale siedzieli tam tylko dwaj młodzi piechociarze. Ryś nie umiał poprawnie wymówić ich francuskich nazwisk, jedno brzmiało jak susza a drugie jak suter.
Co kilkadziesiąt metrów mijali struktury, wyglądające jak olbrzymie drzewa, bogatym ukorzenieniem wbijające się w podłoże, a równie rozgałęzioną koroną w sklepienie korytarza. Rysiowi te drzewa przywodziły na myśl kolumny podtrzymujące jaskinię przed zawaleniem się.
Fernsby rozkazał zbadać pierwszą kolumnę.
O ile to kiedykolwiek były drzewa – to skamieniały. Analiza wykazywała, że to skała niewiele różniąca się od skał otaczających.
Z jakiegoś niewiadomego powodu, informacja ta zaniepokoiła Rysia. Te drzewopodobne formacje skalne coś mu przypominały, ale nie mógł wydobyć z pamięci, co dokładnie.
Korytarz zwęził się i drużyny szły prawie ramię w ramię.
Tuż za przewężeniem Branwen usłyszała cichy głos: głębiej, zejdźcie głębiej, tam są odpowiedzi. Rozejrzała się zaniepokojona. Miała wrażenie, że głos nie pochodził z hełmofonu ani z zewnątrz.
– Też to słyszycie, czy tylko ja oszalałam? – spytała McMurrow.
– To chyba jakiś atak psioniczny – wyraziła przypuszczenie Pál.
– A co na ten temat uważa nasz wszystkowiedzący zwiadowca? – spytał Fernsby.
– Zwiadowca – odparł Ryś – uważa, że Deltanie potrafią zaskakiwać. Ale dotąd nigdy czegoś takiego nie używali. Moim zdaniem, to nie oni. To coś innego.
– Niby co?
– Nie wiem. To nie pasuje do ich modus operandi. Ale to pułapka.
– Operandi srandi. Wy we flocie lubicie obco brzmiące przysłowia, a wiecie co my lubimy w Armée de terre?
Ryś wzruszył ramionami:
– I tak powiesz.
– My lubimy proste prawdy. Wiesz, jak najprościej rozbroić pułapkę?
– Niech zgadnę: wpadając w nią?
– Właśnie. Idziemy na dół!
McMurrow zatrzymała się na dłuższą chwilę, tak, że Bonnet idący za nią, też musiał się zatrzymać.
– Idź, Branwen, nie ociągaj się – zachęcił.
Branwen odwróciła się ku niemu, twarz blondyna w świetle latarki hełmu wyglądała przerażająco blado. Jak twarz trupa.
Zginiemy tutaj, pomyślała Branwen, wszyscy tu zginiemy.
Wreszcie za piątym z kolei zakrętem korytarz na powrót rozszerzył się i ujrzeli rozkraczonego trolla.
Ryś musiał przyznać, że może i Fernsby jest zarozumiałym bucem, to jednak jest bucem dość ostrożnym. Nim podeszli bliżej do wraku deltańskiej maszyny podchorąży nakazał Jonesowi wysłać nanitową kopię. Dopiero gdy Jones potwierdził, że wszystko w porządku, połowa piechociarzy ubezpieczając się i rozglądając na boki podbiegła do nóg maszyny.
Wokół wraku skały były stopione. Zaschnięte jeziorka i strumyki lawy wskazywały na intensywną walkę.
Przeszli kolejnych kilkadziesiąt metrów i dostrzegli pierwsze ciała.
Większość z nich leżała twarzami do powierzchni, ale niektóre, szczególnie te w rzece, spoczywały na wznak, z szeroko rozrzuconymi rękami. Sama rzeka wydawała się mieć ciemniejszy kolor, z początku Ryś miał przerażające wrażenie, że to od krwi wypływającej z ciał, gdy jednak podszedł bliżej, zrozumiał, że krwawy kolor rzeki jest złudzeniem, spowodowanym przez ciemniejsze kamienie na dnie. Każde z ciał ubrane było w srebrzysty skafander i każde w okropny sposób okaleczone – jednym brakowało głów, innym rąk, jeszcze innym nóg, jeszcze inne były rozdarte na pół. Wokół było mnóstwo śladów prawie czarnej, dawno zaschniętej krwi.
– To nasi? Ludzie? – spytała Branwen.
Fernsby pokręcił głową.
– Ludzie. Ale nie nasi. Prawda, zwiadowco?
– Jak to? – McMurrow wlepiła się w Rysia tymi swoimi migdałowatymi ślipkami. Ryś westchnął. Poprawił broń, ale w niczym mu to nie pomogło. Był zupełnie bezbronny wobec maślanych spojrzeń rzucanych spod cienia gęstych rzęs.
– Podchorąży ma rację. Deltanie to ludzie. Przez długi czas próbowano to ukryć, nim dowództwo zrozumiało, że to niemożliwe. Oni nie są do nas tylko podobni. Są biologicznie identyczni.
– Jak to możliwe?
– Najnowsza hipoteza głosi, że to nie są prawdziwi Deltanie. Że prawdziwych Deltan nigdy nie widzieliśmy. Że po pierwszych starciach z nami wyhodowali sobie z tkanek naszych poległych, do walki z nami ludzkie klony.
– Potwory!
– To tylko hipoteza. Jest jeszcze parę innych. Mnie ciekawi bardziej co innego. Co ich zabiło? Przyjrzyjcie się śladom krwi. Są dawno zaschłe, sczerniały. Do tego ułożenie. Wygląda jakby coś ich włóczyło. A czasem porozdzierało. To nie my ich zabiliśmy i pewnie to też nie my zniszczyliśmy tego trolla. Tu jest coś jeszcze.
– Zejdziemy głębiej. Aż znajdziemy odpowiedzi.
Ryś drgnął. Czyż to nie było to samo, co szeptał głos w głowie? Spróbował wyciszyć myśli, by usłyszeć go znowu, bo wydawało się, że on tam ciągle jest, na skraju odczuwalności. Ale nie słyszał nic. Cisza.
Może wszyscy ulegli jakiejś zbiorowej halucynacji? Może ta panikara – Branwen im to wmówiła?
Z drugiej strony… Trzynasty prom. Dwie baby. Murzyn. Buc. Deltanie zabici w przerażający sposób. Głosy w głowie. Ten spacerek nie zakończy się dobrze.
– Panie podchorąży – powiedziała Pál – Walkiria wywołuje wszystkie oddziały na planecie. Będą podawali komunikat.
– Dobra, zbiórka. Pál daj wizje i fonię.
Przed nimi pojawił się hologram dowódcy Rysia – porucznika Ortegi. Ortega w palcach obracał zabytkową monetę – swój talizman. Ryś domyślił się, że coś poszło mocno nie tak jak powinno.
– Do wszystkich oddziałów na planecie Kökény. Proszę o potwierdzenie, że to odbieracie. Powtarzam, proszę o potwierdzenie, że to odbieracie.
– Pál, wyślij potwierdzenie.
– Wysłałam.
Obraz zafalował, znikł, pojawił się znowu.
– Do wszystkich oddziałów, mam do przekazania komunikat komandora Eliasa Eppenhoffa, dowódcy lekkiego krążownika Walkiria. Powtarzam.
Ortega powtórzył, a następnie powiedział:
– Wróg się przegrupował i napiera na nas przeważającymi siłami. Musimy chwilowo odskoczyć. Siłom na planecie zalecamy ukrycie się i przeczekanie, do decyzji dowódców odnośnie szczegółów. Wypatrujcie nas piątego dnia o świcie, o brzasku patrzcie na wschód.
– Co? – zdziwił się Fernsby.
– To żargon floty – wyjaśnił Ryś – Cytat. Chyba z Biblii.
– I co oznacza?
– Że nie wiedzą, kiedy uda się wrócić, ale będą starali się jak najszybciej. Proponuję iść do promu, jeśli jest już sprawny, to przemieścić go wewnątrz jaskiń, włączyć maskowanie i przygotować do obrony.
Fernsby pokręcił przecząco głową:
– Myślisz zwiadowco jak wy wszyscy we flocie. Być blisko okrętu. Czy promu. Musimy się właśnie od promu maksymalnie oddalić. Oni dokładnie wiedzą, gdzie jest bo do niego strzelali. Pierwotną misję musimy odłożyć. Zejść w głąb jaskiń.
Jones był czujny. Bacznie sprawdzał wskazania wszystkich sensorów, włącznie z tymi, które spływały z dronów i nanitowej kopii.
Dziwne drzewopodobne struktury zdarzały się coraz częściej i mocniej oplatały korzeniami podłoże. Jones musiał uważać, by się nie zaplątać.
Skruszył jeden z takich korzeni i z podłożem zaczęło się dziać coś dziwnego.
Od dziecka nie cierpiał węży, a właśnie spomiędzy kamieni wyroiły się ich tysiące. Wspinały się w górę. Oplotły stopy mecha. Próbował je strząsnąć. Wspinały się po nogach, oplatały korpus.
Zaczął strzelać. Najpierw działkami wielolufowymi, potem wszystkim co miał. Byle pozbyć się tego paskudztwa.
– Ratunku – wykrzyknął Jones – zabierzcie te cholerne węże!
Fernsby dłuższą chwilę nie rozumiał co właściwie się dzieje.
Było oczywiste, że Jones z czymś walczy, ale co to właściwie było?
Z odległości jaka ich dzieliła, podchorążemu wydawało się z początku, że kolos zapadł się w bardzo ruchliwym błocie, a następnie, że to błoto zaczyna się wspinać przybierając kształt pnączy. Pnącza pączkowały i ginęły niszczone przez działka mecha. Jones wydzierał się wniebogłosy. Wrzeszczał coś o wężach.
– Sierżant Pál!
– Tak jest!
– Ostrzelać podłoże wokół kolosa. Cokolwiek to jest, ma sczeznąć!
Zaczęli prażyć z blasterów w okolice stóp maszyny. Mech zapadł się do pasa w kipiące od wystrzałów błoto.
– Wstrzymać ogień! – rozkazała Pál.
Jones wsparł mecha na szeroko rozpartych rękach i próbował wyciągnąć się z kipieli. Miast tego zapadł się głębiej. Widać było tylko tytanową głowę z unieruchomionym wewnątrz Jonesem.
– Katapultuj się! – krzyknęła Pál. Nim jednak pilot kolosa zdążył cokolwiek zrobić, potworna siła pociągnęła mecha jeszcze głębiej. Zabulgotało, na powierzchni pojawiły się bąble, które zaschły w twardą skałę.
– Jones?!
Ale kolosiarz nie odpowiedział jej. Nanitowa kopia rozpadła się.
– Strzelać! Strzelać tam gdzie stał Jones!
Więc strzelali. Przez dobrą minutę.
– Przerwać ogień! – nakazał Fernsby – Zwiadowco?
– Tak?
– Co to było?
– Nie mam pojęcia.
– Sierżant Pál?
– Nie wiem.
– Zbadać miejsce gdzie zniknął Jones. Spektometria, echometria, wszystko co mamy.
Branwen czuła się winna. Winna, że nie pozwoliła Jonesowi nawet na cień nadziei. A teraz… żadnego śladu po mechu ani Jonesie.
Fernsby nakazał poruszanie się bliżej siebie. Przodem kroczył flammer i wszystko co tylko w jakikolwiek sposób podejrzane – miał spopielać.
Gdy ich oczom, za zakrętem jaskini ukazało się skamieniałe drzewo, tym różniące się od poprzednich, że chyba nie do końca spetryfikowane, pulsujące delikatnym blaskiem i rozbłyskujące drobnymi płomyczkami na podobieństwo liści, Fernsby zakomenderował krótko:
– Ognia!
Flammer uderzył gromem, zawtórowała mu niemilknąca burza blasterów. Branwen nie strzelała, nie wiedząc właściwie czemu. Symfonia destrukcji przewalała się przez jaskinię potęgując do jednego ogłuszającego grzmotu. Przepływający tuż obok drzewa strumień wyparował, a skały spowił liliowy żar.
– Dość!
Drzewo zamieniło się w kupkę żużlu.
Branwen poczuła nagle wszechogarniający smutek.
Jednocześnie znów usłyszała w głowie obcy głos.
Ktoś w głowie Rysia szeptał: zostaw ich, tylko ciebie potrzebuję. Odłóż broń i chodź do mnie, na dół.
Ryś przełknął ślinę i spytał:
– Czy głos w waszych głowach zmienił się?
– Tak – odpowiedziała McMurrow – Teraz mówi, żebyśmy odpuścili i by się uratować poszli w górę.
– A nie mówiłem? – zaśmiał się Fernsby – Proste prawdy. Zobaczyli naszą siłę ognia i się boją. Idziemy w dół!
Droga zrobiła się za wąska. Flammer nie mógł się przecisnąć.
Fernsby nakazał przełączyć pojazd w tryb autonomiczny, a spieszony Sutter i Chauchat mieli odtąd stanowić straż przednią oddziału. Straż tylną – Pál i McMurrow.
Ryś wraz ze swym SK 6 snuł się gdzieś w okolicach tylnej straży. Rozmyślał. Sytuacja w której się znaleźli coś mu przypominała, tylko wciąż nie mógł zrozumieć – co.
Korytarz zmierzający coraz większą stromizną w dół zmienił się w półkę skalną, prowadzącą w dwie strony nad przepaścią.
Fernsby wybrał by iść w prawo. Nie wiedział zupełnie czemu.
Branwen szła coraz wolniej. Na lęk wysokości nakładał się inny lęk, o wiele potężniejszy, który kazał jej zawrócić i biec, biec co sił w nogach, byle dalej, byle wyżej.
Półka się rozszerzyła. Branwen z niepokojem patrzyła jak zwiadowca z gracją dzikiego kota stąpa tuż przy przepaści.
Reszta oddziału była w odległości dwudziestu metrów. Może dlatego nie od razu Branwen zauważyła, co tam się dzieje. A może przez panujące wokół ciemności? A może dlatego, że wpatrzona była w Rysia?
Ten ostatni rzucił:
– Padnij!
Sutter pierwszy dostrzegł, że z przepaści wydobył się dym, który zaczął się formować w kształty niezliczonych owadów.
– Obca nanotechnologia! – krzyknął ostrzegawczo i włączył pole antynano swego skafandra.
Zdążył jeszcze dostrzec, że w niczym to nie pomogło.
W chwilę potem tysiące owadów runęły na nich niczym huragan.
Fernsby padł na twarz gdy tylko zorientował się, że pole antynano nie zadziałało.
Widział jak żołnierze próbowali strzelać do owadziej chmury i jak jeden po drugim płomień blastera gaśnie. Chauchat choć był jednym z pierwszych zaatakowanych, był też ostatnim z broniących się. Otrzepywał się z szarańczy, strzelał, miażdżył butem, kolbą, o skały.
Fernsby dostrzegł, że Chauchat dał za wygraną i sięgnął do pasa z granatami.
– Nie! – krzyknął do podkomendnego. Ale Chauchat już wyrwał zawleczki z granatów. Odpalił.
Podmuch zmiótł Fernsby’ego w przepaść.
– Co to było? – spytała Pál wstając.
W samym środku jatki tkwił samotny but z rysunkiem koguta. A więc to Chauchat się wysadził.
– Pięć ciał. A gdzie jest szóste? Kogo brakuje? – spytała.
– Fernsby’ego – odparł zwiadowca – zdmuchnęło go. Ocalała tylko nasza trójka i robot.
– Gdzie spadł?
Pál zbliżyła się do przepaści. Przechyliła się patrząc w dół.
– Nie widać dna – Odwróciła się ku Branwen, Rysiowi i SK 6. Wskazała tego ostatniego – Wyślesz go?
Ryś wyczuł coś i chciał ostrzec Pál. Nie zdążył. Przez górotwór przebiegł wstrząs.
Rumor osypujących skał i krzyk spadającej Remény zlały się w jedno.
Trzęsienie ziemi ustało, zaległa cisza. Ryś i Branwen podczołgali się do krawędzi urwiska.
Branwen, leżąc nad przepaścią i patrząc w głąb, widziała tylko ciemność i dziwną mgłę. Ale może ta mgła to jej własne myśli? Głos, który wołał z głębin – ucichł.
Najgorsze, że nie mogła zagłuszyć w sobie radości. Radości, że Pál już nie ma. Widziała nieraz, jak zwiadowca na nią patrzył. I teraz nie ma już jej. Są sami!
Wstała, otrzepała kurz z kolan.
– Musimy iść po Remény – powiedziała nieswoim głosem – może tylko straciła przytomność.
– Nie. Chcecie iść tylko w dół, w dół, a tam jedyne co czeka, to śmierć. Idziemy na górę. Wracamy do promu.
– A jeśli spotkamy po drodze Deltan? – spytała.
– Będziemy się tym martwić, jak ich spotkamy. Chodźmy.
Zwiadowca ruszył w drogę pod górę.
To co mówił Ryś brzmiało rozsądnie. Tak. Tak należało zrobić. Pójdzie z nim gdziekolwiek on każe.
– Nie.
Ryś zatrzymał się.
– Jak to: nie?
– Nie możemy jej tak zostawić. Może ta przepaść nie jest głęboka. Chodźmy po nią.
– Nie. Oni nie żyją. Idziemy w górę.
– To idź w górę, ja idę po nią.
Ryś wzruszył ramionami:
– Jak chcesz.
I odwrócił się. Po prostu się odwrócił i odszedł w górę.
Dupek, pomyślała. I sama też się odwróciła do niego plecami.
Przez całe życie spotykała tylko dupków.
Ruszyła w dół.
Ryś usłyszał w hełmofonie kobiecy krzyk.
– Ryś, uciekaj! Słyszysz?
– Słyszę. Co się stało?
– Miałeś rację. Ze wszystkim. Już po nas. Uciekaj!
– Branwen?
Zapadła cisza. Głos w głowie szepnął:
Nie jesteś już potrzebny. Zawiodłeś. Uciekaj, jak ci powiedziała.
– I właśnie tak zrobię! – warknął gniewnie.
– Cholera! Branwen? Odezwij się! Branwen?
Zamilkł. Nasłuchiwał. Ale teraz cisza była zarówno wewnątrz jak i na zewnątrz jego głowy. Słyszał tylko oddech i tętnienie krwi.
– Kretynki! – wykrzyknął.
– Branwen? – spróbował jeszcze raz. Cisza – Miałeś rację. Jasne. A wcześniej to nie można mnie było słuchać? Co powiesz głosie znikąd? Myślisz, że zrobię ci na przekór? Że dam się złapać na ten haczyk, bo naród moich przodków zawsze robił na przekór i na złość?
Nasłuchiwał. Nic. Zupełnie nic.
– Wiesz co? Nie ma we mnie durnej przekory. Nie wiem po co ci byłem i czemu już mnie nie potrzebujesz, ale mam to głęboko w dupie. W dupie, którą zamierzam stąd wynieść w całości. Sayonara!
Ryś usiadł na kamieniu. Skontrolował stan pocisków. Kilka razy zabezpieczył i odbezpieczył arisakę, przeładował, przymierzył, położył na kolanach. Przeciągnął się.
Spojrzał na ścieżkę wijącą się w górę. Szybkim marszem dojdzie do promu w dwie godziny.
– Pora ruszać. Głosie w mojej głowie, nic nie powiesz?
Cisza.
Popatrzył na SK 6.
– Ty też nic nie powiesz?
– Na jaki temat?
– Na temat tego, że porzucamy swoich i idziemy w górę?
– To jak najbardziej racjonalna decyzja.
Ryś pokiwał głową.
– Tak, masz rację.
Spróbował wywołać prom ale na wizjerze pojawił się komunikat:
Nie udało się nawiązać połączenia.
– SK 6?
– Tak?
– Zostaniesz tu, aż wrócę. Zrozumiałeś?
– Tak jest.
Ryś zdjął arisakę, zabezpieczył i podał robotowi:
– Masz. W razie zagrożenia, użyj.
– Tak jest.
Zwiadowca odpasał kaburę z pistoletem i podał droidowi.
– Przypasz sobie.
Odpiął od pasa nóż.
– Dziewczyny? Słyszycie mnie?
Cisza.
– Idę po was.