

Sall nie planował zajeżdżać do Bak-ar-Saud.
Duże miasta oznaczały dużo ludzi, z których przynajmniej niektórzy nie omieszkają spytać, czemu ktoś podróżuje w pełnej zbroi płytowej, gdy z nieba bucha letni skwar.
Pochylił się w siodle i mruknął do grawikonia:
– Spójrz na ten tłum, zardzewiały fajansie. To twoja wina i twojego zepsutego przydzielatora. Zeżarłeś pół naszego Światła.
Gdy przecisnął się przez zatłoczoną bramę miejską, zapanował błękit. Sall uznał, że to coś z jego oczami, ale nie… wszystkie niebieskie istoty między niebieskimi budynkami stanęły jak na zawołanie i z wyrazem całkowitego zdziwienia na twarzach spojrzały w niebo. Oba słońca weszły w koniunkcję, być może pierwszy raz w historii. Sall ledwo zdążył zaczerpnąć oddech, nim świat powrócił do zwykłych barw.
Przez moment nikt nie powiedział nawet słowa…
A potem wrzawa wybuchła z całą siłą. Mieszkańcy oddali się zawziętym rozmowom lub pędzili w kierunku doków, by na powietrznych statkach światłołapnych zbierać co rzadsze kolory. Głosiciele końców świata każdej z setek religii wyrośli na ulicach jak grzyby po deszczu, stojąc obok tych, którzy twierdzili, że koniunkcja to dowód na istnienie ich – i tylko ich – boga.
Kiedyś Sall również rzuciłby się do badań, ale te czasy minęły. Teraz doceniał, że im więcej ludzi patrzyło w górę, tym mniej patrzyło na niego. Przypiął grawikonia obok innych do barierki magnetycznej i zgasił silniki; poklepał metalowe zwierzę po karku, aż opadło na bruk. Potem ruszył do Lśniącego kramu Hubolda, zachęcony wielką reklamą w kształcie ślimakoida w cylindrze i napisem TU – najrzadsze kolory!. Szedł nonszalanckim krokiem, aby sprawiać wrażenie twardziela, którego lepiej nie zaczepiać. Idzie ważniak w zbroi, drodzy państwo, ktoś chce dostać w zęby?
Pozory są najważniejsze.
Wszedł do wnętrza… I prawie wpadł na biegnącą do wyjścia parę.
Facet z głową ślimaka nosił gustowny surdut oraz wysoki cylinder. Natychmiast rozłożył ręce, by zasłonić czarnoskórą ludzką dziewczynę z całkowicie białymi oczami. Niewidoma. W jednej dłoni trzymała kijek, drugą zaś opierała na niewielkiej muszli przewodnika.
– Zamknięte! – jęknął mięczak. – Proszę wyjść!
Sall stanął w przejściu.
– Ślimakoid nie chce zarobić? Czyżby jednak świat się kończył?
Na moment sprzedawca zastygł z rozdziawionymi ustami, jednak szybko odzyskał mowę.
– Do widzenia, żegnam!
Naparł na Salla, lecz równie dobrze mógłby próbować odsunąć górę.
– Tato, kto to? – szepnęła dziewczyna.
– Tato? Dzień pełen cudów – mruknął Sall. – Nigdzie nie wyjdę bez Światła. Mój grawikoń uszkodził sobie przydzielator i musiałem napędzać go własnymi zapasami. Potrzebuję Żółci oraz… cokolwiek masz najrzadszego. Dobrze zapłacę. – Myślrozkazem obrócił pas na biodrach: pistolet, race, bomby… Zatrzymał na skrytce pieniężnej. Wygrzebał diament i podsunął pod szypułki z wielkimi oczami.
– Och, to fatalny moment. Śpieszymy się – powiedział sprzedawca, ale wyjął monokl na łańcuszku i obejrzał lśniący kamień z zawodową chciwością. – Może pan wpaść za kilka dni?
– Tato, sprzedaj mu Światło. Parę minut nas nie uratuje.
– Właśnie, tatku. Panienka mądrze gada – przytaknął Sall, wciskając diament w lepką dłoń. – Ledwie minęło południe, więc zdążycie na piknik, czy gdzie tam was niesie.
– Oooch! Chodź, Mayu! – Ślimakoid pociągnął za sobą córkę. Gestem nakazał jej stać przy ścianie, sam zaś wszedł za ladę i rozpoczął przeszukiwanie wysokich półek.
Lśniący kram Hubolda wydawał się bogato zaopatrzony we wszelkiego rodzaju lunety, dziecięce zestawy do syntezy domowej, soczewki i akcesoria alchemiczne. Między drewnianymi słupami podtrzymującymi sufit znajdowały się regały, na których wyłożono dziesiątki szklanych pojemników – głównie z pospolitą Bielą i Żółcią, tylko gdzieniegdzie przebłyskiwał Pomarańczowy.
Sall miał nadzieję, że to nie cały asortyment.
Zbroja grzechotała i zgrzytała, kiedy podchodził do lady. Zerknął na dziewczynę obok. Pełne wargi, smukłe uda wystające spod krótkiej sukienki… Tak dawno nie czuł dotyku skóry, że teraz tracił humor na samo wspomnienie. Wbił wzrok w kontuar.
Ślimakoid przebierał rękami, brzęczały fiolki.
– Proszę, zapakowałem Żółć i Zieleń drugosłoneczną. Gdzieś tu powinienem mieć resztki Karmazynu pierwszej klasy.
– To wszystko? – Sall nie ukrywał rozczarowania. – Może Zieleń plamista, Lawendowy… Albo Fiolet?
– Żartujesz, chłopcze? Fiolet? Może na południu, w Parfoi albo Gebesh, znajdziesz wariatów, którzy bawią się w ryzykowne syntezy. Podobno dwa lata temu jakiś dureń stamtąd próbował otrzymać Czerń. Wybuch słyszano w całym mieście. Wiele ofiar. – Cmoknął zniesmaczony.
– Obiło mi się o uszy – burknął Sall. – Masz ten Karmazyn?
– Momencik, gdzieś tutaj…
Ale Sall już nie słuchał. Patrzył na wchodzących do sklepu facetów i chociaż przez większość życia obracał się w kręgach dalekich od półświatka, natychmiast rozpoznał, że ta czwórka nie przyszła zakupić Światła. Oblicze pierwszego składało się głównie z wielkich ropiejących pryszczy, drugi zamiast ręki miał lśniącą protezę z główką młota w miejscu dłoni, trzeci potknął się od razu po wejściu, może dlatego, że jego twarz wyglądała jak podsmażony bekon i widział tylko jednym okiem przez wąską szparę między bliznami. Ostatni był ślimakoidem jak Hubold; kulał, ale sprawiał wrażenie, że dowodzi całą zgrają – nosił podbity futrem płaszcz, złoty łańcuch na szyi, a wokół bioder pas z osobistą tarczą energetyczną, co samo w sobie stanowiło dowód, że pływa w pieniądzach. Wszyscy przy bokach mieli krótkie miecze, znak dwóch słońc na rękawach, a ich spojrzenia od razu utknęły w sprzedawcy jak kleszcz pod pachą.
– Witaj, Huboldzie – rzekł Kulawy.
Uśmiech rozjaśnił twarz sprzedawcy.
– Dauler! Już jesteś? Koniunkcja, wyobrażasz sobie? Koniunkcja! Właśnie się zbieraliśmy, tylko klient wpadł na ostatnią chwilę.
Pryszczaty podszedł do lady.
– Dawaj kostkę – warknął.
– Co? Daulerze? O co… chodzi… – Hubold spojrzał na każdego z mężczyzn z osobna, jakby w końcu dotarło do niego, po co przyszli i zadrżał, upuszczając jedną z fiolek, która rozbiła się na podłodze w błysku zgniłej zieleni. – Na Wielki Śluz! Zdradziłeś? Nie możesz!
Kulawy uniósł rękę.
– Huboldzie, proszę! Moi ludzie właśnie zdobywają pozostałe kostki. Naprawdę spodziewasz się, że zmienię zdanie? Spójrz na nas. Czy nie wyglądamy na zdecydowanych? Oddaj kostkę.
Sall westchnął z więcej niż odrobiną goryczy. Wyglądało na to, że raźno wmaszerował w sam środek lokalnych porachunków.
– Najpierw moje Światło – ponaglił. Zamierzał wyjść stąd jak najszybciej.
Pryszczaty zmierzył go wzrokiem.
– A kim ty, kurwa, jesteś?!
Dzieciak był drobny, żylasty. Pewnie całe życie próbował butą i okrucieństwem nadrobić marną posturę. Sall znał ten typ.
– Pierwszym klientem – odparł Pryszczatemu. – Mięczak dostał forsę, więc czekam na Światło. Potem możecie go okradać. A jeśli jeszcze raz podniesiesz na mnie głos, stracisz zęby.
Kiedy zgrywasz ważniaka, musisz podsycać pozory jak ogień w kominku.
Pryszczaty otworzył gębę, ale Kulawy wszedł mu w słowo.
– Jak cię zwą?
– Sall.
– Nosisz pistolet Poprzedników i nietypową zbroję. Mam oko do takich rzeczy.
Sall zbliżył rękę do pasa. Już kilka razy próbowano go okraść, mimo że zawsze starał się wyglądać na trudny cel. Najwyraźniej na ludzką odwagę można liczyć równie często co na głupotę. A może zbyt trudno je odróżnić?
– Zmierzam na północ i nie obchodzą mnie problemy tutejszych sklepikarzy – odparł.
– Mądrze powiedziane. Huboldzie, daj mu jego Światło.
Ślimakoid położył fiolki na ladzie, które Sall zaczął w milczeniu wkładać do skrytek przy pasie. Powoli i ostrożnie, choć sam nie wiedział czemu. Może jednak interesowało go, dokąd zmierza sytuacja?
– Teraz kostka! – ponaglił Pryszczaty.
– Pomóż nam – Maya przysunęła się do Salla i szepnęła tak cicho, że ledwie usłyszał jej słowa.
Nie odpowiedział.
Dauler pstryknął palcami.
– Szybciej, Huboldzie, albo zabierzemy ją z twojego trupa.
Sprzedawca wyjął z kieszeni czerwoną kostkę holograficzną. Starą, bardzo starą, i Sall od razu poznał, że wykonano ją przed tysiącami lat. Czasem badał artefakty wymarłych cywilizacji, niektóre cenne, inne – zwykłe bibeloty. Czemu ta była tak ważna? Zdusił zawodową ciekawość.
Mięczak podał kostkę Pryszczatemu, a ten rzucił ją szefowi.
– To nie wszystko. – Kulawy westchnął, głośno i melodramatycznie jak na tanim przedstawieniu. – Komu Flenb sprzedał kostkę? Gorzała zabrała mu pamięć, ale twierdzi, że wiesz, kto ją ma. Chcę nazwisko!
– Nic ci nie powiem, zdrajco. Zniszczysz cały świat.
– Uzdrowię! – wrzasnął Daurel. – Gdy ty bawiłeś się w sklepikarza, ja szukałem innych odrzuconych i nieszczęśliwych. Kult Dwóch Słońc wyciągnął do nich pomocną dłoń i teraz zbieramy owoce naszego miłosierdzia. Byliśmy gotowi, Huboldzie! Wierzyliśmy w nadejście koniunkcji! A teraz mów albo dziewczyna umrze.
Najwyraźniej do tego sklepu zdrowy rozsądek nie miał wstępu. A może całe miasto zwariowało? Skutek uboczny koniunkcji? Sall zaczął rozważać w myślach potencjalne przyczyny, ledwo słuchając dalszej rozmowy ślimakoidów…
– I tak nas zabijesz – stwierdził Hubold.
– Można umrzeć na różne sposoby. Na przykład powoli. – Daurel skinął na Pryszczatego. – Odetnij jej dłoń.
Maya jęknęła cicho.
– Nie! – Sall zdziwił się, że to on krzyknął. Co z zasadą zgrywania ważniaka i unikania konfliktów? – Oszalałeś?
Pryszczaty zamarł z do połowy wyciągniętym mieczem i spojrzał z niemym zapytaniem na szefa.
– Bierz Światło i się wynoś – syknął Dauler.
Sall gorączkowo szukał w głowie pomysłu na rozładowanie napięcia. Z jednej strony miał przerażoną dziewczynę, z drugiej widział błysk ostrej stali Pryszczatego. Pozostało dalej grać marnej jakości dyplomatę.
– Ostatnie, czego chcę, to walka, ale nie pozwolę ich torturować. Na pewno możemy się jakoś dogadać. – Zdecydował odwołać się do uniwersalnego środka perswazji. – Mam pieniądze…
– Zabijcie go.
Sall pokręcił głową.
– Pechowy dzień.
Chwycił Pryszczatego za kark i z trzaskiem pękającego drewna wbił mu twarz w ladę. Zęby, ropa i krew prysnęły na boki, po czym ciało chudzielca spłynęło bezwładnie na podłogę. Młotoręki oraz Spalona Twarz jednocześnie dobyli mieczy i ruszyli do ataku. Sall zamachnął się pancerną pięścią w Spaloną Twarz, ale spudłował, gdy tamten zrobił unik. Trafił za to w słup i posłał w powietrze deszcz drzazg. Poczuł, jak miecz bandyty odbija się od jego naramiennika, zatem rozpaczliwie uniósł ręce do gardy i stęknął, kiedy metalowy obuch Młotorękiego z brzękiem uderzył go w hełm. Zamroczony zrobił kilka kroków w tył i wpadł plecami na regał; kilka szklanych kul stoczyło się i rozbiło o podłogę. Błysnęło na biało i żółto.
– Nie pozwólcie im uciec! – rozkazał Kulawy.
Maya oburącz trzymała przed sobą kijek i machała nim na boki. Spalona Twarz z chichotem unikał jej nieporadnych ciosów.
Młotoręki szedł powoli w stronę Salla.
– Gadasz jak ważniak – przyznał, unosząc protezę do ostatecznego ciosu. – Ale walczysz jak kobieta.
– Nieprawda – odparł Sall, sięgając do pasa. – Walczę znacznie gorzej.
Odpalił racę.
Fioletowa poświata zalała sklep. Sprzęty i istoty zamigotały, gwar ulicy dochodził jakby z daleka.
– Tato! – krzyknęła Maya. – Co się dzieje?
Między bandytami wyrosła sylwetka dziewczyny, czarna jakby wycięta z ciemności, uzbrojona w dymiący rapier. Poruszała się szybko, prześlizgiwała z jednego miejsca do drugiego. Wbiła ostrze w plecy Młotorękiego. Zdumiony bandyta szepnął coś niezrozumiałego i upadł na kolana, jakby chciał złożyć hołd Sallowi, w tej samej chwili Spalona Twarz wrzasnął, gdy rapier przeszył mu brzuch. Maya wykorzystała okazję i trzasnęła go kijem w szczękę, moment później ostrze rozpłatało plecy bandyty. Spalona Twarz upadł, charcząc i wijąc się w konwulsjach.
– Nie! – krzyknął Sall, gdy widmo zamachnęło się na Mayę. – Ona i mięczak są przyjaciółmi! Hubold, uciekajcie! Raca wkrótce zgaśnie! – Kątem oka dostrzegł, że Kulawy wyciąga spod płaszcza najdziwniejszy pistolet, jaki kiedykolwiek widział, co nie wróżyło nic dobrego.
– Fascynujące – westchnął ślimakoid, wodząc oczami po fioletowych refleksach tańczących na szkle pojemników, ale zaraz oprzytomniał i pobiegł do Mayi. Widmowa dziewczyna dostrzegła Kulawego i ruszyła w jego kierunku, ale tamten zdążył włączyć tarczę energetyczną. Przeźroczysta galareta objęła jego ciało. Dymiący rapier uderzał w serii błyskawicznych cięć i pchnięć, lecz nadaremno.
Kulawy strzelił w najbliższy stojak.
Metalowy mebel zaryczał, wygiął pręty jak ramiona i uderzył w cienistą szermierkę, nie czyniąc jej żadnej krzywdy.
Ożywiony regał! Artefakt ożywiający martwą materię!
– Chcę ten…! – Sall wskazał broń Kulawego, ale wtedy raca zgasła, fioletowe Światło zniknęło, a wraz z nią widmowa postać. – …pistolet – dokończył cicho.
Kulawy wyszczerzył triumfalnie zęby. Wtedy tarcza energetyczna również zniknęła z cichym syknięciem i uśmiech spełzł mu z twarzy.
– Koniec baterii, durniu! – zawołał wesoło Sall, po czym krzyknął, gdy metalowa wić załapała go za nogę. Kiedy kończą się opcje, zaufaj pancerzowi. Wyjął bombę z pasa i rzucił pod nogi wściekłego mebla. Zanim doleciała, Kulawy wyskoczył przez okno wśród brzęku tłuczonego szkła. Mądra decyzja, przyznał Sall i, zamykając oczy, myślrozkazem zdetonował ładunek.
Poczuł żar ognia, ogłuchł, wnętrza powiek rozbłysły jakby spojrzał w słońce, i zrozumiał, że leci do tyłu niesiony podmuchem eksplozji. Rozbił ścianę jakby była z papieru, przekoziołkował, uderzył o coś i wpadł w stertę śmierdzących odpadków.
Otworzył oczy.
Zleciał ze schodów i leżał na podwórku na tyłach sklepu. Od strony głównej ulicy dobiegały krzyki oraz wołania o pomoc. Lśniący kram Hubolda płonął, raz za razem strzelając w niebo rozbłyskami kolorowych Świateł, a jego właściciel wraz z córką nachylali się nad Sallem.
– Och, wstawaj! Musimy uciekać!
Sall zignorował wyciągniętą rękę ślimakoida i wstał chwiejnie.
– Chodźmy, wiem, kto nam pomoże! Prędko, prędko! – trajkotał dalej Hubold.
– Nic ci nie jest? – zapytała dziewczyna, marszcząc nos. Latem odpadki gotowały się we własnym sosie. – Dziękuję, że… – urwała, gdy Sall przyłożył jej lufę pistoletu do czoła.
– Z czego strzelał tamten facet?
Maya przełknęła ślinę.
– Nic nie widziałam.
– Ha, ha, gdybym miał ochotę na marny dowcip, poszedłbym słuchać pijanych szotków. Znają najgorsze kawały. – Sall strząsnął z nogi coś lepkiego. – Wpakowałem się w jakieś gówno i nie mówię tylko metaforycznie, więc lepiej zacznijcie śpiewać, o co tu chodzi albo wymienię dziewczynę na tamten pistolet.
– Och! Błagam – jęknął ślimakoid. – Przecież dopiero nas uratowałeś!
– I zaczynam żałować. – Sall wysłał myślrozkaz do grawikonia. – Musiałem zużyć racę!
– Powiem, co wiem, ale nie tutaj. Mamy niewiele czasu. Cały świat ma niewiele czasu.
– Dlaczego?
– Bo za dwa dni wszyscy umrzemy.
Sall milczał przez chwilę.
– Albo to prawda, albo najgłupsza wymówka, jaką słyszałem, ale w jednym się zgadzamy: trzeba stąd znikać – oznajmił, gdy z płomieni wyłonił się metalowy rumak, a od strony ulicy dobiegły dźwięki gwizdków straży miejskiej. – Prowadź, mięczaku! I pamiętaj, że mam was na muszce!
***
Hubold zaprowadził ich do zamtuzu jego przyjaciela, Fonza. Przybytek ów nosił dumne miano Laguna i w środku dnia był całkowicie pozbawiony klientów. Oferował jednak spory zestaw luksusów dostępnych od ręki…
Sall wyciągnął się w balii. Zza wielkich okien pokoju dochodziło ćwierkanie ptaszków i przytłumione odgłosy ulicy, bąbelki piany skrzyły się w blasku słońc. Kiedy ostatni raz zażywał kąpieli? Namoczył gąbkę w gorącej wodzie i ponowił szorowanie nagolennika, próbując nie zwracać uwagi na chodzącego wokół balii wściekłego ślimakoida.
– Zdrajca! Przebrzydły zdrajca! Chciał nas zabić!
Siedząca przy stole dziewczyna wydała oburzony pomruk, następnie wzięła z tacy smażoną pajęczą nóżkę sporych rozmiarów, zamoczyła w sosie i wpakowała sobie do ust.
– Zna nazwiska, adresy. Zdrajca!
– Powtarzasz się. – Sall obrócił nogę i syknął, gdy ból przeszył go aż do szyi. Zbroja daje fałszywe przekonanie, że nie grożą ci rany. – Usiądź w końcu, zjedz obiad. Sklep przepadł, ale żyjecie.
Hubold siadł ciężko na krześle.
– Byłem ubezpieczony. Masz rację, żyjemy dzięki tobie. – Urwał na moment. – Pierwszy raz widzę, aby ktoś kąpał się w zbroi. Stawiam moją muszlę, że nie możesz jej zdjąć.
– Zgadłeś. Żyję tylko dzięki niej, a dziś uratowała i was. – Sall sięgnął do pasa przewieszonego przez poręcz krzesła. Szukał fiolki z Czerwienią, ale pierwszą znalazł Szarość, co nie umknęło uwadze Hubolda.
– Och, Szary, dawne światło mojej rasy. Cenna rzecz. Diamenty, artefakty… Bogaty z ciebie człowiek.
– Rodzinna fortuna. Zbroja również. – Wyjąwszy Czerwień, Sall nacisnął ukryty pod napierśnikiem przycisk. W okolicy serca pojawił się otwór, do którego włożył szkło z kolorem. – Mój ojciec, niech spoczywa w pokoju, stworzył to półżywe cudeńko. Ciało, metal i Światło w idealnej równowadze.
– Ale musisz jakoś jeść – wtrąciła Maya.
– Jedzenie! – Westchnął, gdy napędzane Światłem wewnętrzne mechanizmy zaczęły uśmierzać ból i regenerować tkanki. – Tęsknię za prostymi przyjemnościami.
Hubold wytarł szmatką śluz z czoła. Zaczął kołysać się na krześle, spoglądając na Salla zmrużonymi oczami.
– Ale po co? I skąd wziąłeś Fiolet? To nie były barwniki, czułem… A potem dziewczyna z ciemności!
– Dziewczyna z ciemności? Opowiedz, proszę! – wtrąciła Maya, nim zatopiła zęby w kolejnej nóżce.
– Dość już o mnie! – Sall wyrzucił do miski kawałek zgniłego glona spod nakolannika. – Gdzie znajdę Kulawego? Ilu ma ludzi?
– Interesuje cię tylko jego pistolet?
– Właśnie, ślimaczku. Tylko pistolet. Ożywiające cudeńko. Pierwszy krok na drodze do wyciągnięcia mnie z tej puszki.
I dla Lyssy, aby uwolnić ją z cienia, dodał w myślach.
Hubold nachylił się do Salla. Oblizał wargi, jakby szykując się do rozmowy z wyjątkowo trudnym klientem.
– Możemy pomóc sobie nawzajem.
– Już wam pomogłem.
– Na co ci pistolet, jeżeli nastąpi koniec świata?
– Przekonaj mnie – odparł Sall. Jeszcze jeden glon trafił do miski.
– W porządku. Istnieje proroctwo…
– Hej, hej, hej! – Sall pogroził palcem ślimakoidowi. – Żadnych proroctw i innych zabobonów. Mówisz do człowieka nauki, miłośnika suchych faktów.
– Ale proroctwo…
– Rzucę w ciebie gąbką! Nie interesuje mnie bełkot jakiegoś brodacza z bagien, który zjadł halucynogenną roślinkę, albo widzenia kapłanki połączone z oczopląsem i wypływającą śliną. Zmieniam zdanie. Powiedz krótko, o co chodzi.
Ktoś zapukał do drzwi w umówiony sposób.
Hubold wyszedł na korytarz i wrócił po minucie ze zmartwioną miną.
– Złe wieści, złe. Poprosiłem Fonza, aby wysłał posłańców. Ludzie Daulera zdobyli kostki, zabili innych Opiekunów i ich podopiecznych.
– Będą mnie szukać – powiedziała Maya.
Sall ciężko westchnął.
– Ponura sprawa.
Ślimakoid potarł szypułki zmęczonym ruchem.
– U Fonza jesteśmy bezpieczni. W porządku, chcesz krótszą wersję? Było nas dziesięciu. Opiekowaliśmy się ślepcami, chroniliśmy kostki i przekazywaliśmy je następnym pokoleniom. Każda kostka holograficzna pokazuje drogę i jednocześnie służy jako klucz otwierający wejście do jaskini w Bezgłowiach… To góry na północnym wschodzie.
– A w środku znajdę…?
– Zagładę! – Hubold podniósł głos.
– Jasne – mruknął Sall.
– Znam tylko opowieści od poprzednich Opiekunów. W czasach waszych wielkich Poprzedników, mój lud zbudował równie wspaniałą cywilizację głęboko pod ziemią. Zanim obie przepadły, odkryto coś w Bezgłowiach. Odkryto, zabezpieczono i stworzono kostki. Zapisano na nich proroctwo, które… – urwał, gdy mokra gąbka trafiła w surdut, zostawiając sporą plamę. – Dzieciak z ciebie.
– Ostrzegałem.
– Dawny język mego ludu wymarł, więc tłumaczenie pozostawia nieco do życzenia. Według proroctwa: „Drugiego świtu po koniunkcji słońc tylko ślepiec powstrzyma zagładę świata. Jeśli zawiedzie, życie przejdzie w inne życie, chorzy zrównają się ze zdrowymi, nie będzie kalekich i szalonych, lecz tylko jedność”. Reszta to instrukcje dla niewidomego wybawiciela lub w naszym wypadku, wybawicielki. Nie może stanąć w świetle ani krzyknąć. Musi poczekać, aż z głowy wyruszą posłańcy, wejść przez usta i zniszczyć płomień.
Sall roześmiał się głośno.
– Co za bełkot! A temu kultowi Dwóch Słońc pewnie marzy się… zagłada? – Ostatnie słowo wypowiedział, podnosząc dłonie i przebierając palcami.
– Problem w jednym znaku. – Hubold wziął pajęczą nóżkę z talerza, zamoczył w sosie i narysował nią symbol na ścianie. – Oznacza zagładę…
– Lub zmianę.
– Znasz ten język?
– Może nie wyglądam, ale byłem uczonym, a trudno otwierać starożytne pudełko, gdy nie wiesz, czy napis na pokrywce to ostrzeżenie przed bombą, czy nazwa cukiereczków w środku. Oddasz gąbkę? Dzięki. I jak tłumaczenie ma się do twojego zdrajcy?
Hubold wstał i znów zaczął krążyć wokół balli, żywo gestykulując.
– Daurel choruje od lat, a jego ludzi sam widziałeś. Zastąp zagładę w, cytuję, „niewidomy powstrzyma zagładę całego świata” zmianą i masz powód. „Niewidomy powstrzyma zmianę całego świata”. Zrównanie chorych ze zdrowymi. Zabiją każdego, kto może stanąć na drodze do ich wyleczenia.
Sall musiał przyznać, że motywacja bandytów ze sklepu ma najwięcej sensu z całej historii Hubolda. Straszne czyny w imię szczytnej idei to domena każdej rasy.
– Może mają rację? – zapytał.
– I sądzisz, że moi przodkowie trzymali wszystko w tajemnicy, a nawet wykonali zabezpieczenia, by nie sprowadzić jakiegoś bezgranicznego szczęścia na świat? – Hubold prychnął. – Nie wierzę. Maya musi trafić do świątyni, ale bez mapy to niemożliwe. Dauler zabił innych Opiekunów, jednak nie wie, gdzie jest ostatnia kostka. A ja owszem – dodał wesoło. – Trzeba ją wykraść.
– Jak już tak krążysz, może umyjesz mi plecy?
– Ma ją Mokkok, emerytowany generał, bogacz, meloman i kolekcjoner. Rok temu odkupił kostkę od ślimakoida, który okazał się moczymordą i fatalnym Opiekunem. Dziś wieczorem wykradniecie kostkę z rezydencji Mokkoka, następnie ruszycie w podróż do Bezgłowi i powstrzymacie zagładę. Fonzo już szuka wam kapitana statku powietrznego, załatwił też mechanika dla twojego grawikonia.
– Zgoda! – Maya zebrała pajęczą nóżką resztki sosu z talerza. – Nigdy nie leciałam statkiem powietrznym! I nigdy się nie włamywałam! – pisnęła z uciechy.
Głupota. Nie, szaleństwo. Sall spojrzał na ojca i córkę, zastanawiając się, które z nich ma bardziej nie po kolei w głowie.
– Zwariowaliście! Włamanie? Ja mam na sobie zgrzytającą zbroję płytową, a ona jest ślepa. Ślepa, do diabła! Najgorsza para włamywaczy na świecie. Zatrudnij kogoś!
– Nie możemy nikomu ufać.
– To odkup mapę!
Hubold gwałtownie pokręcił głową, rozchlapując śluz.
– Od kolekcjonera? Nigdy jej nie sprzeda.
– Nie. – Parę kropel trafiło w hełm Salla. Starł je i z obrzydzeniem strzepał z rękawicy. – Mowy nie ma. Wykluczone. Radźcie sobie sami. Ja próbuję unikać kłopotów, chociaż rzadko mi wychodzi.
Maya przyklękła przy balii. Usta dziewczyny drżały, a promień słońca padał wprost na młodą twarz, podkreślając łzy lecące z białych oczu. Efekt psuły jedynie duże plamy sosu w kącikach ust.
– Proszę cię. Nie chcę umierać.
– Ale…
Hubold nie dał mu dokończyć. Przyklęknął z drugiej strony.
– Możesz uratować świat. Możesz uratować moją córkę. Błagam cię!
– Ale…
– Szukasz pistoletu Daurela? Nawet jeśli proroctwo to bujdy, Daurel będzie z nim w Bezgłowiach, gdzie możesz mu go odebrać. Wygrywasz w każdym scenariuszu.
Sall otworzył usta, by wykrzyczeć całą gamę kontrargumentów, i zamknął je bez słowa. Jak do tego doszło? Głos rozsądku w jego głowie rozłożył bezradnie ręce.
– Niech będzie – westchnął. – Co za pechowy dzień.
***
Przenieśli się pod zadaszony taras. Ślimakoid zbudował z kawałków drewna makietę domu generała, dzięki czemu mogli obmyślać plan włamania, który Sall ocenił jako najgorszy plan najdurniejszego skoku w historii złodziejstwa. Teraz jednak siedział w samym jego środku, więc pozostało robić dobrą minę do złej gry.
– Jeszcze raz – polecił Hubold.
– O zmroku zawiozę nas pod północny mur – rozpoczął Sall. – Wejdę na drzewo z nadzieją, że mnie utrzyma.
– To silne dęby – zapewnił ślimakoid.
– Obyś się nie mylił. Dostaniemy tuby transmisyjne. Będę informował Mayę, kiedy droga wolna i prowadził ją do rezydencji.
Maya przesunęła palcami po krzywej listewce.
– Przeskakuję przez mur. Dziś pierwszy dzień miesiąca, więc Mokkok organizuje kameralny koncert córki. – Dwa palce podreptały do kwadratowego klocka. – Kiedy trawnik zmieni się w kamienie, zwalniam, bo za kilka kroków natrafię na wysoki kwietnik. Wspinam się na niego i skaczę na balkon. – Paluszki znalazły się na klocku.
– Masz tylko jedną próbę – przypomniał ojciec.
– Przecież wiesz, że doskonale skaczę. Okno będzie otwarte.
– Przynajmniej było, gdy odwiedzałem Mokkoka parę lat temu. Jego żona nie znosi zaduchu i latem większość okien jest uchylona. Sall, co zrobisz, gdy jednak będzie zamknięte?
– Jadę pod bramę i rzucam bombę, synchronizując wybuch ze zbiciem szyby przez Mayę.
– Kostka jest w gablotce dokładnie nad kominkiem. Zabieram ją i uciekam tą samą drogą, a Sall osłania mnie z drzewa przed ewentualnym pościgiem.
Sall klepnął naciągnięta na ramię opaskę z ładunkami do pistoletu.
– Spróbuję. Mam nadzieję, że nie będzie konieczności.
– Jak my wszyscy – przytaknął Hubold. – Później jedziecie do portu i szukacie statku Olfandes. Kapitan dostał pieniądze od Fonza i zabierze was, dokąd wskażecie. Najpierw włamanie. Pamiętajcie! Cicho, profesjonalnie, bezpiecznie.
– Idę się przebrać! – W głosie Mayi pobrzmiewała czysta ekscytacja i zupełny brak strachu. Macając ścianę i drzwi, dziewczyna weszła do Laguny.
– To fatalny pomysł – mruknął Sall.
– Jedyny, który nam pozostał.
– Nie lecisz z nami.
Ślimakoid spojrzał w dal, mrużąc oczy.
– Tylko bym was spowalniał. Jest za gorąco, za sucho. Fonzo opłacił uliczników. Wieczorem będą krążyć po mieście i udawać was tak długo, aż zdołacie wyjechać z miasta. – Położył rękę na barku Salla. – Opiekuj się Mayą. Nie jest niczemu winna. Całe pokolenia żyły w spokoju, czekając na koniunkcję, aż trafiło na nas.
Sall się uśmiechnął, jak zwykle zapominając, że hełm to ukrywa.
– Pechowy dzień, co?
***
Jechali między obsypanymi listowiem drzewami, kurz wirował pod silnikami grawikonia. Nie rozmawiali przez całą drogę. Sall czuł pod napierśnikiem objęcia Mayi. Najgorsi złodzieje w historii, powtarzał sobie.
Po wgraniu wytycznych mechaniczne zwierzę bez trudu odnajdywało drogę do rezydencji generała.
– Jesteśmy – oznajmił Sall na widok wysokiego, kamiennego muru. – Mam nadzieję, że się dobrze wspinasz.
– Doskonale. Akrobatyka to moja pasja.
Nie mógł jej odmówić pewności siebie.
– Włamania też? – zakpił.
– Muzyka i śpiew, ale dziś nie będą przydatne.
Zatrzymał grawikonia między gęstymi kępami wysokiej trawy. Słońca zaszły już jakiś czas temu i ciemność zagarniała niebo. Jakiś ptak rozpoczął wieczorny śpiew.
Maya podeszła do muru. Ciemnoskóra, ubrana w czarny kombinezon przypominała cień, przypominała… Sall przełknął ślinę. Brakowało tylko dymiącego rapiera w dłoni. Odwrócił wzrok, by poszukać dogodnego dębu.
– Chropowate kamienie i sporo dziur – oznajmiła dziewczyna. – Nic trudnego.
– Dam ci znać, czy droga wolna.
Sall wspiął się ostrożnie i powoli, aby nie hałasować bardziej niż konieczne. W końcu znalazł się na grubym konarze. Widział stamtąd tył rezydencji, trawnik, drzewka i barwne kwietniki. Wyciągnął lunetę i przeczesał teren wzrokiem. Strażników niosących pochodnie ujrzał przy zachodniej bramie.
– Słyszysz mnie? – powiedział do zawieszonej na szyi małej tuby transmisyjnej.
– Głośno i wyraźnie. Mów ciszej – dobiegł głos ze środka, gdy Maya szepnęła do swojej.
– W porządku. Droga wolna.
– Patrz i podziwiaj – odrzekła wesoło.
Sall musiał przyznać, że dziewczyna nie kłamała. Wspięła się na szczyt muru niczym pająk, wyprostowała się, rozłożyła ręce i zeskoczyła na drugą stronę, wykonując efektowne salto, a Sall pozwolił sobie wreszcie na luksus nadziei.
Cicho, profesjonalnie, bezpiecznie.
– Aiiiii! – pisk Mayi wypłoszył ptactwo z drzew.
– Maya! Co się stało?!
Złamała nogę? Niewidoczny za murem strażnik przeszył ją mieczem?
– Pomóż! Aaa! Wpadłam w dziką różę!
– Boże… – Sall stuknął hełmem w korę. – Dlaczego ja? Dlaczego?
Dziewczyna dalej piszczała za każdym razem, gdy trafiała na cierń. Zaalarmowani strażnicy truchtali w jej kierunku, ale to widok mężczyzny wyłaniającego się zza iglaków przy domu sprawił, że Sall naprawdę sposępniał.
Generał wynajął sobie fotomantę.
Sall zerknął na czekającego grawikonia. Zostawić dziewczynę? Odjechać i zniknąć z tej szalonej historii?
– Trzymaj się! – krzyknął. – Cholerne plany – mruknął. Wyrzucił lunetę, zerwał tubę i zsunął się z drzewa. – Ja nie potrafię walczyć, do diabła!
Nabrał rozpędu i nadstawił bark. Od uderzenia w kamienną ścianę zadrżały mu zęby, chmura pyłu wzleciała w powietrze. Stanął wśród zgniecionych krzaków róży.
Przez załzawione oczy ujrzał szamoczącą się Mayę. Ręce maga Światła zalśniły na żółto; kierował je w stronę dziewczyny.
Sall nie czekał. Sięgnął po pistolet i strzelił z biodra, chociaż wiedział, że stoi za daleko. Rozgałęziona błyskawica wyskoczyła z lufy, przecięła powietrze i niegroźnie uderzyła w trawę, wypalając kilka źdźbeł, ale przyciągnęła uwagę fotomanty, który wyciągnął ręce i posłał w odpowiedzi falującą smugę Żółci.
Sall zdążył zasłonić oczy przedramieniem. Owionął go rozpalony podmuch. Krzaki dookoła stanęły w ogniu. Poczuł gryzący dym, ujrzał ciemną sylwetkę Mayi, usłyszał jej krzyki.
Przez moment znów był daleko stąd, na zewnątrz wyła śnieżyca, a on leżał wśród ruin, płonął i wył, patrząc na nieprzytomną dziewczynę, zagarnianą przez mrok kawałek po kawałku, aż jej ciało przybrało formę dymiącej ciemności.
– Lyssa – szepnął.
Wtedy, poparzony i na granicy śmierci, mógł tylko błagać o łaskę, która nie nadeszła. Tym razem było inaczej.
Wstał i syknął, gdy bełt z kuszy strażnika uderzył w napierśnik. Przeładował pistolet; dymiąca łuska uderzyła o ziemię. Wycelował, strzelił. Piorun trafił pierwszego strażnika i przeskoczył do drugiego, posyłając obu nieprzytomnych na trawę. Fotomanta zdołał wznieść osłonę z błyszczącej Bieli, zygzaki błyskawic rozpełzły się po jej powierzchni.
Najostrożniej jak potrafił wziął Mayę na ręce. Jęknęła, materiał rozpruł się w paru miejscach. Wybiegł przez dziurę w murze.
– Kostka – szepnęła dziewczyna.
– Wiem, do diabła! Przecież tam wracam…
Bez kostki nie zdobędzie pistoletu Kulawego.
– Zaczekaj na mnie – warknął i położył dziewczynę pod drzewem.
Zaskoczony fotomanta wybałuszył oczy, gdy ujrzał, że złodziej, zamiast uciekać, wraca. Sall ruszył biegiem, ciężkimi krokami wybijając miarowy rytm. Odruchowo chwycił racę przy pasie – Fiolet sprowadzi Lyssę do tego wymiaru – ale zaraz ją puścił. Musiał je oszczędzać, zresztą tym razem poradzi sobie sam. Nie dlatego, że musi, ale dlatego, by udowodnić sobie, iż potrafi.
Ujrzał grymas strachu na twarzy maga. Kolory wirowały wokół dłoni, układając się w nowe zaklęcia.
Sall wystrzelił błyskawicę. Przeładował. Strzelił. Fotomanta wznosił ochronną Biel, ale nie mógł zrobić nic więcej i kiedy osłona opadła, nagle ujrzał Salla tuż przy sobie.
– Taka praca… – zdołał powiedzieć, nim pancerna rękawica wysłała go ze złamanym nosem w ciemność.
Droga na balkon stała otworem. Sall znów biegł, niesiony euforią ze zwycięstwa. Od tylu miesięcy uciekał na mroczną północ, by szukać wiedzy i odkupienia win. On, pechowiec o strzaskanym ciele zamkniętym w półżywej zbroi. On, lumenolog, który przez całe życie unikał walki.
Wciąż mógł czegoś dokonać. Choćby uratować tę dziewczynę. Pancerz był nie tylko więzieniem, lecz również szansą, bronią i siłą.
Wysoki, kamienny kwietnik był coraz bliżej. Balkon z uchylonym oknem również, zupełnie jak przewidział Hubold. Skoro Maya zamierzała tam doskoczyć, to i jemu się uda.
Nabrał prędkości, wbiegł na kamienie, zdeptał kwiaty i skoczył, wyciągając ręce do barierek i śmiejąc się głośno. Był niepowstrzymany! Prawdziwy bohater!
Nie doleciał.
Uderzył w ścianę poniżej, przebił ją wśród ogłuszającego huku oraz krzyków wystraszonych gości, i wpadł na fortepian, miażdżąc go z odgłosem pękających strun. Młoda dziewczyna z wyrazem szoku na twarzy siedziała tuż obok, wciąż trzymając rozczapierzone palce, chociaż klawisze już spod nich uciekły.
– Nienawidzę ścian – wychrypiał Sall, podniósł się chwiejnie i wyszedł szukać schodów. Na korytarzu pojedynczy ochroniarz wybałuszył na niego oczy i uniósł miecz. Sall staranował go bez trudu. Krzyki dochodziły już z całego domu.
Nie dbał o nic. Laserowa wiązka wypaliła dziurę w ścianie obok jego oczu. Nieważne. Dwa bełty uderzyły go w plecy. Ledwie draśnięcie. Odnalazł schody i wbiegł na górę, ścigany krzykami oraz odgłosami bieganiny.
Drzwi wyleciały z zawiasów, kiedy w nie wbiegł. Szklane gablotki pękały, gdy o nie zahaczał, eksponaty roztrzaskiwały o podłogę. Porwał kostkę holograficzną i skoczył przez balkon na kwietnik, roztrzaskując kamienie.
Biegnąc w stronę muru, nacisnął przycisk na kostce.
Zobaczmy, czy ślimakoid sobie czego nie zmyślił.
Drobiny błękitnego światła wyskoczyły z artefaktu i utworzyły wirujący hologram z pulsującym błękitnym punktem u podnóża wielkich gór.
– A niech mnie! – mruknął Sall.
Naprawdę ratował świat?
***
– Au! Au! – Maya jęczała przy każdym wznoszeniu się i opadaniu grawikonia.
Nie było czasu na wyjmowanie kolców róży, nie teraz. Jechali przez mroczne uliczki, ludzie uskakiwali im z drogi. Sall widział nad budynkami ciemne plamy na tle gwieździstego nieba – podłużne balony, do których linami doczepiono kadłuby statków.
Zahamowali w oświetlonym lampami porcie wśród nocnych tragarzy z pakunkami na plecach.
Sall przeszukał wzrokiem burty.
– Tam! Olfandes! – Otworzył wnękę bagażową przy zadzie grawikonia, wyciągnął torbę z zapasami światła oraz cennymi artefaktami, po czym uruchomił zwierzęciu tryb samodzielności. – Czekaj na mnie, żarłoczna bestio.
Byli w połowie trapu, kiedy na jego końcu ujrzeli lewitującego szczura otoczonego błękitną poświatą. Nosił maleńki trikorn i podpierał biodra łapkami.
– Noc, zbroja, czarny strój, rany – wymienił zadziwiająco głębokim głosem. – Będzie dopłata, eh?
– O, bogowie… – jęknął cicho Sall. – Ten dureń wynajął szotków.
***
Kapitan Krzywy Pysk wydał rozkaz i strugi zielonego Światła popłynęły rurami. Śmigła na rufie zaczęły powolną pracę, balon zasyczał, naprężył się i wydął.
Sall uruchomił kostkę. Dla kapitana dziwni pasażerowie wraz z jeszcze dziwniejszymi artefaktami najwidoczniej nie byli nowością, ponieważ tylko zerknął na hologram i mruknął:
– Jasne. Ustawiam kurs.
Olfandes okazał się zezłomowanym okrętem wojennym przerobionym na jednostkę najemną, której załoga nie gardziła żadnym zleceniem. W kajutach pasażerskich śmierdziało stęchlizną z leżących na łóżkach futer. Deski skrzypiały, przeciągi szarpały końcówkami lin mocujących szeregi armat przy burtach, łopotały flagi i małe hamaki. Sall nie miał zaufania do stanu okrętu, ale rozumiał, że za późno, by narzekać. Poza tym szotkowie – szczury z telekinezą krótkozasięgową – wydawali się zupełnie pewni swego. Dzięki sile umysłów lewitowali, przeciągali ciężary, splatali węzły i czyścili balon. Wszędzie było ich pełno tak jak i fruwających przedmiotów.
Szczur medyczny zręcznie sprawił, że wszystkie kolce wypadły z ciała Mayi, maści lecznicze – dodatkowo płatne – oraz bandaże założyły się same. Sall nigdy nie widział lepszych opatrunków.
I dawno tak szybko nie zasnął.
***
Zimno. Na tej wysokości lodowate powietrze wciskało się w każdy zakamarek.
Wyjrzał przez bulaj. Daleko pod Olfandesem połyskiwały linie rzek, zalesione wzgórza zlewały się w ogrom zieleni. Słońca musiały już stać wysoko na niebie.
Mayi nie było w kajucie, ale prócz turkotu przetaczanych beczek i piskliwych głosów szotków, Sall usłyszał brzdęk strun oraz szybki, melodyjny śpiew.
Odnalazł ją na pokładzie. Siedziała na kłębie zwiniętej liny, a jej plecy i ramiona okrywało grube futro, zapewne podarowane przez szczury. Sall przypuszczał, że w ramach podziękowań za muzykę, gdyż dziewczyna w jednej dłoni trzymała lirę, w której rolę strun pełniły wiązki Światła o różnych barwach, a drugą, ubraną w specjalną rękawicę, trącała kolory, wydobywając czyste dźwięki. Wyglądała na zadowoloną. Głos miała czysty i silny; Sall nie dziwił się szotkom, że przelatując obok, przystawali zauroczeni śpiewem, po czym lewitowali dalej, poganiani wściekłymi okrzykami stojącego za sterem Krzywego Pyska.
– Rozleniwia mi chłopaków – narzekał, gdy Sall wszedł na mostek. – Słyszysz ją, chłoptasiu? Słyszysz, eh? Zna nawet „Ogon miała parszywy, lecz ślepia ochocze”. Kto ją tego nauczył?
– Wolę nie zgadywać. Gdzie jesteśmy?
– Pod słońcami, gdzieżby indziej, eh? Spójrz tam! – Kapitan wskazał kilka białych punktów na horyzoncie. – Bezgłowia.
– Musimy tam dotrzeć przed jutrzejszym świtem.
– Lecimy z pełną prędkością. A teraz wynoś się, bo przez twoje zgrzytanie nic nie słyszę.
Sall wrócił do kajuty, wyjął kostkę i zbadał wyryte na niej miniaturowe znaki. Co pewien czas słyszał piski szotków, później śpiew Mayi ustał, odgłos dzwonka oznajmił nadejście pory obiadowej, aż w końcu, gdy cienie zaczęły się wydłużać, Sall doszedł do smutnego wniosku, że Hubold miał rację. Proroctwo mówiło dokładnie to, co opowiedział w Lagunie.
Zniechęcony uciął sobie drzemkę…
– Kapitan wzywa – oznajmił szczur lewitujący w wejściu.
***
Maya znów siedziała na linach, z twarzą skąpaną w poświacie liry. Wygrywała cichą, spokojną melodię, a wiatr hulał w jej grubym futrze.
Sall nie potrafił stwierdzić, czy skrzywienie pyska kapitana Krzywego Pyska to uśmiech, czy coś zgoła innego.
– Odrobinę nad łbem tego białego majtka. – Kapitan wskazał łapką za siebie.
Na tle ciemniejącego niebie wyraźnie odcinały się dwa czarne punkty.
– Okręt? – zapytał Sall, chociaż znał odpowiedź. Jego pech nie mógł go tak po prostu opuścić.
– Ay – przytaknął Krzywy Pysk. – Z każdą godziną coraz bliżej. Komuś podpadliście, eh? Przez lunetę widziałem banderę z dwoma słońcami i najdziwniejszą załogę: bez rąk, nóg, kaszlący, poparzeni. Prawdziwy powietrzny lazaret, ale broni mają, jakby ruszali na wojnę, eh?
Sall przypuszczał, że Kulawego tam nie było. Nie, raczej czekał już w Bezgłowiach, a to jedynie straż tylna, psy gończe, polujące na niedogodności w postaci ślepej dziewczyny z kostką holograficzną. Ilu nieszczęśników Kulawy zaraził wizją cudownego uzdrowienia? Czy wspomniał im o możliwości zniszczenia całego świata? Sall ich rozumiał. Pragnęli normalnego życia tak jak i on, podobnie skłonni zaryzykować wszystko dla cienia szansy, lecz teraz lecieli zabić jego i Mayę, a na to nie mógł pozwolić.
– Dacie radę im uciec?
Krzywy Pysk zachichotał.
– Tą łajbą? W tamten okręt włożono naprawdę wiele forsy.
– Więc będziemy walczyć.
– Za to nam nie zapłacono! I daruj sobie argument, że jedziemy na tym samym wózku, eh? – Podfrunął do Salla i spojrzał nań czarnym okiem. – My potrafimy bezpiecznie zlecieć, więc… – urwał, gdy Sall wyjął garść diamentów. – Myślisz, że każdy problem rozwiążesz świecidełkami?
– Bywa, że działa całkiem nieźle.
Zostało mu osiem rac do przywołania Lyssy. Osiem rac, aby wyjść cało z podniebnej walki i później, w górach. Wcześniej myślał, że to sporo, teraz wydawało się zdecydowanie za mało.
– Zbliżcie się, burta w burtę i oddajcie jedną salwę, dobrą salwę, która zrobi dziurę w ich kadłubie. Kto jak kto, ale wy dacie radę – dodał szybko na widok kręcącego łbem kapitana.
– Oni też zdążą strzelić, a ich burty utwardzono Brązem. Nasze ledwie Zielenią i to pośledniej jakości.
– Jedna salwa z bliska, kapitanie, i wasz najlepszy miotacz.
– Chcesz im wrzucić bombę?
– Coś lepszego. Umowa stoi? – Sall przekręcił dłoń. – Są twoje. – Diamenty okrążyły kapitana, po czym łagodnie osiadły na jego kapeluszu, błyszcząc w słońcach.
– Bosman Kwik do mnie!
Biały szczur z nadętym brzuchem zleciał z takielunku.
– Ay, ay!
– Wydaj grog chłopakom!
Sall uniósł brew.
– Grog?
– Czyżbym słyszał powątpiewanie w twym głosie, chłoptasiu?
– Widziałem już pijanych szotków.
Kapitan zbył te słowa machnięciem łapki.
– Jakże ruszać do walki na trzeźwo? Oby twój plan wypalił, chłoptasiu albo czeka cię szybka droga w dół. Dalej, zawszone szczury! Ładować działa burzącym Cyjanem drugosłonecznym! Śmigła pełna moc! Wybijmy tym draniom resztki zębów!
***
– Nie, Mayu, nie możesz zostać. Ty! – Sall zaczepił spieszącego się gdzieś szczura. – Zaprowadź dziewczynę do kajuty.
Gryzoń zmrużył ślepia, ale telekinetycznie uniósł trzymaną przez Mayę lirę.
– Proszę iść za instrumentem, panienko.
– Uważaj na siebie – mruknęła i ruszyła za szotkiem.
Sall zacisnął dłonie na burcie. Punkty na niebie rosły z każdą chwilą, spod pokładu rozbrzmiewały odgłosy przetaczanych dział i piskliwe rozkazy, a on wyliczał w myślach wszystko, co może pójść nie tak. Wychylił się i spojrzał w otchłań. Wieczór zagarniał lasy oraz wzgórza – daleko, daleko w dole.
Czekał.
I czekał, ukryty za falszburtą, między pijanymi szotkami, które chichotały i opowiadały sobie dowcipy, trzymając w łapach małe arkebuzy.
– Hej, duży! – odezwał się szczur lewitujący przy jego ramieniu. – Dlaczego piekarz kupił tabletki na serce i zapłacił rogalikami? Bo… Bylem nie spalił… Bo zaniemógł! Rozumiesz? Za-nie-mógł. Ha, Ha, Ha! Nie wytrzymam!
Sall zagryzł wargi. Przypuszczał, że jeśli istnieje piekło, pijani szotkowie ze swoimi żartami muszą tam pełnić funkcję oprawców. Krzyk kapitana powitał niemal z radością.
– Jesteśmy gotowi, chłoptasiu! Jedna salwa, eh?!
Korzystając z większej manewrowości, Olfandes wzniósł się, odczekał, aż wrogi okręt wykona podobny manewr – lecz znacznie wolniej – i na komendę dał całą wstecz, jednocześnie opadając.
Sall zobaczył nazwę galeonu – Przypływ – i rząd armat gotowych do strzału. Statki przesuwały się teraz równolegle do siebie, oddalone o rzut kamieniem. Dokładnie o to chodziło.
– Ognia! – wrzasnął Krzywy Pysk.
Działa na obu jednostkach wystrzeliły jednocześnie.
Sall przytrzymał się nadburcia, gdy mocne szarpnięcie zakołysało mu w głowie. Huk go ogłuszył, wszystko utonęło w rozbłyskach Indygo i Cyjanu, drzazgi wybuchającego pokładu uderzyły głucho o pancerz; pechowi szotkowie, którzy nie mieli takiej osłony, zapiszczeli, lecz reszta szczurów wychyliła się i strzeliła snopami Czerwieni z arkebuzów. Z przeciwnego pokładu dobiegły krzyki rannych i umierających.
Przeciwnicy zripostowali za pomocą kusz. W burtę zastukały żelazne groty, niektóre z sykiem przeleciały powyżej, jeden szczur padł martwy, gdy dostał prosto w pierś.
Sall dostrzegł dziurę w burcie Przypływu.
– Tam! – Wskazał ją oddelegowanemu do niego miotaczowi, odpalając racę. – Pchnij ją tam! – krzyknął i, widząc materializującą się dziewczynę, dodał: – Drugi okręt!
Rzucona telekinezą raca pomknęła prosto w wyrwę, zabierając ze sobą poświatę. Okręt kultu Dwóch Słońc rozbłysnął Fioletem. Kolor wychodził każdą szparą, każdą szczeliną, a wraz z nim do uszu Salla dobiegły pierwsze przerażone wrzaski.
Zaczął liczyć i, gdy nadszedł czas, chwycił kolejną racę.
– Jeszcze raz!
Wkrótce z drugiego statku dochodziły tylko szum i trzaski widocznych w ładowni płomieni. Iskry buchnęły z podziurawionej burty, dziób opadł i Przypływ udał się w ostatnią drogę w stronę lądu, ciągnąc za sobą kondukt żałobny z dymu i ognia.
Sall żałował nielicznych, którzy jeszcze tam żyli i wiedzieli, dokąd zmierzają.
– Opuścić okręt! – ryknął kapitan.
Olfandes sam nie wyglądał dobrze: zerwane liny, kawałki desek odlatujące z wiatrem. Zielonkawe Światło sączyło się z rury ukrytej wewnątrz głównego masztu, łączącego pokład z balonem.
Sall wbiegł na mostek.
– Co robicie?!
– Tradycyjnie to, co każdy szczur, kiedy okręt czeka zagłada – wyjaśnił Krzywy Pysk. – Zbiorniki uszkodzone, Światło wycieka w kilku miejscach. Dobra ta twoja sztuczka. Nawet nie pytam; każdy ma swoje asy w rękawie, eh? Nie myśl o nas źle, okręt się nie pali, a ja ustawiłem kurs na Bezgłowia, zgodnie z twoją mapą. To prosta droga i będziecie lecieć do samego końca, a potem… – Rozłożył łapy. – Życzę powodzenia! Przekaż dziewczynie, że cudownie śpiewa. Dalej, szczury! Zabierać rannych i wylewitować mi tu zaraz na ziemię. Kupimy sobie nową łajbę!
***
Szczęknęła zapinana klamra.
– To energetyczna tarcza osobista. Artefakt Poprzedników. – Sall wziął dłoń Mayi i pokierował do włącznika. – Tutaj uruchamiasz, ale czekaj na mój sygnał. Bateria jest niemal pusta, a dziś już nikt nie wie, jak ją napełnić.
– A ty? Też masz taką tarczę? – Zielone światło z masztu nadało skórze Mayi chorobliwy odcień. Księżyc zastąpił słońca i mróz przybrał na sile, ale Sall wiedział, że dziewczyna nie drży z powodu zimna.
– Nie potrzebuję. Pancerz mnie ochroni.
Uśmiechnęła się smutno.
– Marny z ciebie kłamca.
– Krzywy Pysk obiecał, że lecimy w dobrym kierunku. – Sall zmienił temat i uruchomił kostkę. – I mapa twierdzi tak samo. Już niedaleko.
Niedaleko. Słowo, które tak wysoko, na zniszczonym okręcie brzmiało jak ponury żart. Wzgórza zmieniły się w okryte ciemnością fałdy, ale Bezgłowia lśniły księżycowym blaskiem odbitym od zalegającego śniegu. Ogromne szczyty z płaskimi wierzchołkami rzeczywiście wyglądały jak klęczący, zdekapitowani skazańcy.
– Zimno – stwierdziła Maya.
– Tak. – Nie wiedział, co więcej dodać.
Ciszę między nimi wypełniło skrzypienie desek i szum uciekającego Światła. Coś zgrzytnęło niepokojąco.
Sall schował kostkę do przewieszonej przez ramię torby. Trzymał tam kilka artefaktów i zapasowe fiolki, ale nic przydatnego w obecnej sytuacji. Stanął przy nadburciu.
– Skąd znasz Hubolda?
– Miałam sześć lat, gdy mnie znalazł. Żebrałam na ulicy i przeszukiwałam śmietniki. Rodziców już nie pamiętam, ich głosy zlały się z setkami innych. Hubold dał mi wszystko.
– A w zamian chce jedynie, abyś uratowała świat.
Zaśmiała się.
– Chociaż tak mogę się odwdzięczyć.
– A jeśli Daurel ma rację?
Długo nie odpowiadała.
– Pytasz, czy nie zawaham się w ostatniej chwili, ponieważ zapragnę widzieć? Jestem córką sklepikarza, wiem, że nie ma nic za darmo, a złudzenia Daurela to kupowanie kota w worku. Wolę być niewidoma niż… – Głos jej się załamał, gdy z dołu dobiegło głośne szczęknięcie i statek przechylił się nieznacznie w dół. – Tęsknię za ojcem… Dobrze, że nie pojechał z nami. Nie trafił na ten głupi okręt. – Odczekała trochę, nim zapytała: – A ty, Sall? Tęsknisz za kimś?
Jeszcze wczoraj odparłby, że to nie jej sprawa, że on próbuje tylko zdobyć pistolet Kulawego, a potem nigdy więcej się nie zobaczą. Teraz wyobraził sobie, co Maya czuje – wsłuchana w odgłos rozpadającego się okrętu, który zmierzał ku spektakularnej katastrofie. Życie w ciemności oznacza życie w strachu. On przynajmniej wiedział, kiedy nastąpi zderzenie.
Uświadomił sobie, że patrzy w niebo, wysoko, jakby bał się spojrzeć w dół. Zacisnął dłonie, aż zatrzeszczało drewno.
– Na imię jej Lyssa.
Jasne włosy i chorobliwie biała skóra; w blasku słońc zdawała się zlewać ze światłem. Jeszcze pamiętał jej twarz, ale wiedział, że czas zatrze obraz, wypaczy go, aż zostanie tylko oblicze z cienia.
– Najlepsza fechmistrzyni Gebesh – rzekł głośno, jak wtedy, gdy z dumą przedstawiał ją przyjaciołom.
– Dziewczyna z ciemności! To ona?
– Nie zawsze tak było. Przeciwnicy, których pokonała, zwali ją „Lyssą o stalowym pocałunku”, gdyż końcówką rapiera zostawiała im krwawiące cięcia. Dla mnie jej usta zawsze były miękkie.
Pokładem zatrzęsło, Maya pisnęła i chwyciła kurczową jedną z naprężonych lin.
– Mów… dalej… Proszę, mów. – Oddychała z trudem.
Sall przeszedł na środek pokładu i objął maszt.
Wierzył, że zbroja go uratuje, ale czy nie za często wiązał z nią nadzieję? Raz za razem wystawiał ją na coraz trudniejsze próby. Czy dziś wreszcie go zawiedzie? Nie był niezwyciężony. Złudne przekonanie o własnej potędze to krótka droga do porażki.
– Moi rodzice byli sławnymi wynalazcami, więc i po mnie oczekiwano wielkich odkryć. Dzieliłem czas między Lyssę a lumenologię. Dokonałem udanej syntezy Fioletu, ale pragnąłem więcej. Słyszałaś, jak twój ojciec śmiał się z durnia, który próbował otrzymać czarne Światło?
– To ty?
– Zaprosiłem Lyssę i najznamienitszych obywateli, by ujrzeli cud lumenologii. Fiolet, a następnie Czerń. Przeszedłbym do historii.
Okręt znów się przechylił z głośnym skrzypieniem. Wlecieli między pierwsze góry Bezgłowia. Tracili wysokość.
– Zostaw! – krzyknął, widząc, że ręka Mayi wędruje do włącznika tarczy. – Zaufaj mi. Jeśli teraz włączysz tarczę, zginiesz.
– Mów dalej! – Wiatr zerwał jej futro z ramion. Odleciało w pustkę, łopocząc wściekle. – Muszę wiedzieć, że tu jesteś!
– Razem z Lyssą uroczyście rozpoczęliśmy fuzję. – Wzgórza się zbliżały, ale Sall już nie czuł strachu. – Czarne Światło… Nawet sobie nie wyobrażasz. Nie było zwykłą ciemnością, lecz raczej… – Pokręcił głową. – Piękne i przerażające. Unicestwiało wszystko na swej drodze, ale ja i Lyssa znaleźliśmy się w samym środku. Tam było… inaczej. Ją zabrała Czerń, a mnie ogień… Trzymaj mocno!
Liny zatrzeszczały i jedna po drugiej pękły; maszt nie wytrzymał obciążenia, złamał się ze zgrzytem wyginanego metalu. Oderwany balon został na niebie, a kadłub pikował, sypiąc kawałkami drewna.
Maya trzymała dwiema rękami końcówkę liny obwiązaną wokół stalowego koła wbitego w pokład. Krzyczała i ślizgała się po pokładzie.
– Teraz! – Sall miała nadzieję, że dziewczyna go usłyszy. Pęd powietrza gwizdał przeraźliwie. – Włącz tarczę! Maya! Włącz…
Korony drzew mknęły im na spotkanie.
– Włącz!
Gdy kadłub rozpadł się w ogłuszającym trzasku, Sall puścił maszt i zakrył głowę rękoma. Zdążył przypomnieć sobie, co wybuch w Gebesh zrobił z jego ciałem, i tak jak wtedy, zapadł w ciemność.
***
– Sall! Sall, proszę! Gdzie jesteś?!
Powoli odzyskiwał przytomność. Zacisnął palce i poczuł grudy ziemi oraz korzenie trawy.
A zatem żył.
Wydał głośny jęk, gdy podniósł się na klęczki; bok rwał tępym bólem, ale kiedy Sall przesunął palcami po zbroi, nie znalazł żadnego wygięcia. Jak zwykle problemu nie sprawiał metal, lecz ciało.
Kiedy zakasłał, przez dziurki oddechowe wypłynęły cienkie strużki krwi.
– Sall! – Maya trafiła dłońmi na jego hełm. – Przeżyłeś! Dzięki Bogu. Myślałam, że zostanę tu zupełnie sama. Jesteś ranny?
– Nic mi nie jest – szepnął.
– Mówiłam, że nie potrafisz kłamać.
– Potrzebuję tylko… nieco Czerwieni. – Sięgnął do pasa. Większość fiolek nie przetrwała lądowania, zostały z nich jedynie szklane okruchy. Spróbował więc w torbie i w wyściełanej syntetyczną gąbką przegródce znalazł ostatni Karmazyn. Otworzył przysercowy otwór i włożył Światło. Ból zaczął topnieć.
– Krwawisz – powiedział.
Maya z pełnym wstydu uśmiechem dotknęła sklejonych krwią włosów.
– Twoja tarcza zadziałała, jak obiecywałeś, chociaż lądowanie nie należało do przyjemnych. Zgasła, kiedy cię szukałam i… uderzyłam głową w gałąź. – Posmutniała. – Jeszcze noc, ale latem słońce wstaje wcześnie. Jak daleko do wejścia?
Sall uruchomił kostkę.
– Dość blisko. – Spojrzał na rozłupany okręt; szczątki utknęły na konarach, liny zwisały niczym egzotyczne pnącza. Czarny las oświetlały tylko smugi księżycowego światła wpadające gdzieniegdzie przez listowie. – Wskakuj na moje plecy, zaniosę cię.
– Mogę biec – zaprotestowała.
– Nie widzisz, a las jest gęsty i pełen korzeni. Po prostu zrób to, Mayu – dodał, gdy na jej twarzy ujrzał rozgoryczenie.
Wdrapała się i objęła go nogami w biodrach i rękoma za szyję. Prawie nie czuł jej ciężaru. Wstał powoli, oczekując nagłego bólu z jakiejś niewidocznej wcześniej rany.
Ruszył biegiem.
Omijał drzewa i powalone pnie, skakał nad dołami i tylko raz prawie upadł, gdy zahaczył o gruby korzeń. Wdrapywał się po zboczu, z oczami utkwionymi w czarnej ścianie ogromnej góry. Gdy przebiegał przez polanę, ujrzał niedaleko balony statków powietrznych.
– Zwolennicy Daulera już tam są – powiedział.
– Co zrobimy?
Wyciągnął pistolet i włożył do niego świeży ładunek.
– To, co konieczne.
***
Musieli przybyć tłumnie. Chorzy i kalecy, rozczarowani życiem i poszukiwacze drugiej szansy. Na statkach światłołapnych, okrętach z rzędami ambrazur, zastygłych grawikoniach i pieszo, o czym świadczyły wydeptane ścieżki. U podnóża góry wycięto drzewka oraz krzaki, oczyszczono wejście – ziejący czernią prostokąt – na którego straży postawiono trzech osiłków. Kiedy dostrzegli Salla, największy podniósł świecącą na żółto latarnię.
– Stać! Czy przybywasz, by…
Błyskawica trafiła całą trójkę.
Sall przeładował w biegu, rozglądając się na boki. Nikogo. Stanął przy ciałach, poczekał aż Maya zejdzie mu z pleców, następnie podniósł upuszczoną latarnię i krótki miecz w pochwie, który przypasał dziewczynie.
– Na wszelki wypadek. Tylko się nie potnij. Wchodzimy – powiedział na widok kostki włożonej przez bandytów w niewielki otwór. Maya położyła dłoń na jego barku.
– Jestem gotowa – oznajmiła.
– Żeby chociaż tak wiedzieć, na co – mruknął Sall i ruszył naprzód.
Kamienny korytarz prowadził do błyszczących drzwi, które zostawiono otwarte za pomocą innej kostki holograficznej, włożonej w zagłębienie tuż obok. Wystarczył rzut oka na gładki metal, jego wykonanie oraz skomplikowane ryty, aby Sall poczuł radość badacza, że COŚ tu niewątpliwie jest i ukłucie lęku, bo wyglądało na to, że Hubold miał rację. Jeśli gdzieś istniała wtyczka do wyłączenia świata, równie dobrze może znajdować się za tymi drzwiami.
Korytarz w środku był szeroki, zbudowany całkowicie z pozbawionego rdzy metalu; po małych wzorach na ścianach przebiegły refleksy światła, kurz stuleci zakrywający podłogę został niedawno starty przez stopy. Mnóstwo stóp kultu Dwóch Słońc. Z niknącej w ciemności oddali dochodziło echo inkantacji.
– Słyszę ich – szepnęła Maya. – Tak wielu.
– Nie wiedzą, że tu jesteśmy. Pamiętasz instrukcje?
– Jak własne imię. Nie mogę stanąć w świetle ani krzyknąć. Gdy z głowy wyruszą posłańcy, wchodzę przez usta i niszczę płomień. Szkoda, że niewiele rozumiem.
– Tak. Ja też. Chciałbym wiedzieć, jak to zakończyć.
Lampa zamigotała, więc sięgnął po fiolkę. Nie znalazł Żółci, tylko rzadsze kolory, więc włożył Lawendę pierwszej klasy. Wzory na ścianach uwypukliły się, zrobiły trochę wyraźniejsze.
– Boże… – szepnął Sall. – To lumentyk.
– Co takiego?
– Ceremonialne pismo ślimakoidzkich augurów. Nigdy nie widziałem go na własne oczy, ale czytałem pewne wzmianki. Jest widoczne tylko w ich świętej barwie.
– Szarość!
Sall zaczął przeszukiwać pas. Wszystko stłuczone. Sięgnął do torby.
– Ostatnia, ale jest.
Wymienił Światło w latarence i spojrzał na informacje sprzed tysiącleci. Tłumaczył, chłonął wiedzę i za każdym słowem uświadamiał sobie, że powinien przeprosić Hubolda. Może tak zrobi, kiedy będzie okazja, co zważywszy na słowa zapisane w lumentyku, nie było wcale takie pewne.
– Sall. Świt już niedługo – powiedziała Maya po minucie lub kilkunastu. Zupełnie stracił poczucie czasu. – Co napisali?
– Wszystko – odparł. – Zawarli tutaj wszystko.
– Zatem kto ma rację? Mój ojciec? Dauler?
Sall westchnął.
– Obaj.
***
Stanęli u wylotu korytarza. Kilkanaście stopni w dół prowadziło wprost na wypełnioną tłumem przestrzeń.
Jaskinię wypełniały setki kultystów, ale kolejne setki zmieściłyby się bez trudu. Mężczyźni, kobiety i dzieci, starzy i młodzi, połączeni w oczekującą na cud wspólnotę. Śpiewali w podniosłym nastroju, fanatycznie szczęśliwi, ale i zdeterminowani, o czym świadczyły dłonie na rękojeściach mieczy i buzdyganów, drzewcach włóczni i pochodniach. Wspólnie patrzyli na obiekt pośrodku pieczary.
Przypominał metalowy budynek wprost z umysłu szalonego architekta. Kilka kroków dookoła jego ścian rozciągała się sfera, której wnętrze co parę chwil wypełniało białe światło; na zewnątrz blask był przytłumiony, ale po odczytaniu lumentyku Sall wiedział, że w środku jest zupełnie inaczej.
Bardzo, bardzo jasno.
Kolejną zwrotkę zaczął pojedynczy głos, który Sall już słyszał dzień wcześniej.
Daurel. Stał w odosobnieniu przed sondą, odgrywając rolę mistrza ceremonii. Gardła podchwyciły jego słowa i złączyły się w następnej radosnej pieśni.
– Jaki masz plan? – zapytała Maya.
– Mam nadzieję, że posłuchają głosu rozsądku.
– A jeśli nie?
– Zostanie druga opcja – westchnął. Nie musiał dodawać, że ta możliwość przewidywała pistolet, bomby i całkiem sporo krwi.
Zostało sześć rac – niewiele czasu, aby Lyssa pomogła mu doprowadzić Mayę na środek jaskini. Kiedy zgaśnie ostatnia, zbroja nic nie pomoże. Odpiął pas i podał Mayi.
– Race. Czujesz? Tu chwytasz i pociągasz. Poczujesz, kiedy się zapali. Przed nami schodki, nie potknij się.
– Jest nas tylko dwoje.
Sall nachylił się i szepnął jej do ucha:
– Troje. Fiolet sprowadzi Lyssę. Nie zapalaj kolejnej racy, póki poprzednia nie zgaśnie. My zajmiemy się resztą. Jeśli ich nie przekonam, utoruję drogę. – Położył jej rękę na ramieniu. – Dziś ty jesteś bohaterką, Mayu. Uratowałem ci życie, ale ty możesz uratować cały świat. Gotowa?
– Nie sądzę – pisnęła, przyciskając race do piersi.
– Zuch dziewczyna.
Jak zacząć? Kiedyś już przemawiał na zgromadzeniach, najczęściej luźnych spotkaniach towarzyskich lub sympozjach, ale nigdy o końcu świata. Zaczekał na przerwę między zwrotkami i krzyknął ile tchu w piersi:
– To żaden cud!
Odbite od ścian słowa dotarły do najdalszych krańców groty. Pieśń umilkła i wszystkie oczy zwróciły się ku niemu.
Wskazał metalową rzecz.
– To statek kolonizacyjny! Technika poza naszą zdolnością pojmowania, ale nadal technika. Szuka światów do kolonizacji, a gdy takie znajduje, wysyła sygnał i czeka na rozkaz rozpoczęcia przemiany. Ale… – Sall zrobił dramatyczną pauzę, by wpatrzone w niego setki twarzy z rozdziawionymi ustami zrozumiały powagę sytuacji. – Nasze słońca blokowały sygnał. Aż do wczorajszej koniunkcji! Niesamowite, prawda? Starożytne ślimakoidy znalazły tę sondę, zabezpieczyły i zostawiły proroctwo zapisane na kostkach holograficznych. Wiedziały, że nadciąga koniec cywilizacji, więc użyły prostych określeń, aby nawet prymitywne plemiona zrozumiały… – Zaczął tracić widownię. Usta się zamykały, a czoła marszczyły w wyrazie głębokiego niezrozumienia. – Eee… Nie potrafiły unicestwić sondy, ale odczytały z niej dane i… Znaczy, dopiero dziś będzie możliwość, aby ją zniszczyć, a jeśli się nie uda, zostaniemy niewolnikami i eee… – Zdecydowanie za dużo informacji, a za mało czasu. – Dajcie nam przejść, aby… eee… uratować świat?
Daurel wybuchnął głośnym śmiechem.
– Co za bełkot! Zabić heretyków!
Fala szeptów przetoczyła się przez tłum.
– Zastanówmy się wspólnie… – Sall uniósł ręce w pojednawczym geście.
Odpowiedział mu zgrzyt wyciąganych ostrzy i syk uruchamianych buzdyganów energetycznych. Błysnął metal długich noży i grotów włóczni.
Maya wyjęła racę.
– Opcja numer dwa? – zapytała bez śladu drwiny.
Naiwny jak wioskowy głupek, inaczej Sall nie potrafił siebie określić.
– Co się stało z ludzkim rozsądkiem? – warknął. – Zapalaj. I trzymaj się blisko mnie. – Wycelował pistolet w paru krzyczących mężczyzn, którzy już pędzili w ich stronę.
Na widok fioletowej poświaty rozległ się szmer zachwytu. Dymiąca sylwetka ukazała się przed Sallem.
– Lysso, chroń dziewczynę.
Nacisnął spust. Piorun przeszył widmo dziewczyny i objął najbliższych kultystów. Wrzasnęli krótko i upadli, niektórzy wciąż wijąc się w drgawkach.
Sall już zbiegał po parę stopni, Maya ostrożnie za nim, a coś czarnego i nieuchwytnego przeskakiwało między nimi, zostawiając za sobą rozcięte gardła i przebite serca.
Rąbnął w szczękę pierwszego kultystę, staranował barkiem następnego, przyjął uderzenie mieczem na hełm i uderzył napastnika w czoło. Zdeptał czyjąś nogę, usłyszał trzask łamanej kości i przeraźliwe wycie.
Chaos.
Twarze pojawiały się przed wizjerem – wykręcone, pełne bólu, strachu i wściekłości, lub wszystkiego jednocześnie. Uderzał w każdą, bez wyjątku czy należała do młodzieńca, czy starej kobiety. Wysłucha sumienia, kiedy już Maya uratuje świat, a jeśli nie zdoła, jakie znaczenie będzie miał stos martwych ciał? Łokciami rozłupywał czaszki, kolanami miażdżył kończyny. Rzucił bombę ponad tłum i zdetonował myślrozkazem. Ogłuszający huk przetoczył się przez jaskinię. Ranni kultyści jęczeli głośno, ale na miejsce każdego powalonego nadchodziło dwóch kolejnych.
Sall zrozumiał, że nie zdążą. Zostały dwie ostatnie race.
Spojrzał przez ramię. Maya biegła z zaciśniętymi zębami i policzkami mokrymi od łez. Kultyści biegli do niej ze wzniesioną bronią, lecz ginęli, krzycząc i chlapiąc krwią, gdy cień Lyssy obdarowywał każdego pocałunkiem rapiera i przebijał kolejnego, nim ciała poprzednich zdążyły upaść.
– Zabić ich! Zabić! – wrzeszczał Daurel ochrypłym głosem, coraz bliższy paniki. W dłoni trzymał pistolet, na widok którego Sall warknął wściekle.
Technologia ożywiania przedmiotów; pierwszy krok, aby wydostać się z metalowej skorupy, a może nawet po latach badań znów oblec Lyssę w ciało… Wbił oczy w pistolet jak łowczy w zwierzynę.
Przed Sallem wyrosła niska dziewczyna z wyrazem ekstazy na twarzy. Rozłożyła szeroko ręce.
– Moja wiara cię powstrzy…
Zmiótł ją ruchem ręki, strzelił w starca unoszącego drewnianą pałkę i syknął, gdy błyskawica objęła i jego pancerz. Do diabła, dlaczego oni się nie kończyli?! Prawie upadł, gdy barkiem natrafił na jakiegoś osiłka.
– Sall! – krzyknęła Maya.
Przewróciła się o jedno z ciał. Sall ruszył do niej, lecz wtedy noga się pod nim ugięła, trafiona w kolano paraliżującym ciosem buzdyganu. Gdy przyklęknął, jakaś kobieta wskoczyła mu na plecy, wyjąc i uderzając pięściami w hełm; stracił równowagę i runął na ziemię.
– Wstawaj! – wrzasnął. Gwałtownie odchylił głowę do tyłu i usłyszał chrupnięcie. – Biegnij! – Ból rozlewał się aż do biodra.
Maya upuściła racę, jej ręce ślizgały się na pełnym krwi podłożu. Łkała cicho, a może i głośno, któż mógł powiedzieć w tym jazgocie? Raca się dopalała. Wkrótce zgaśnie i zostanie jeszcze jedna, ostatnia, a potem kultyści pogrzebią ich oboje samą liczebnością. Kobieta na plecach nie przestawała drapać pancerza, pluć i warczeć. Czyjeś ręce chwyciły go za zranioną nogę i pociągnęły. Sall ryknął wściekle i podniósł się na klęczki. Jak w zwolnionym tempie zauważył nadciągający w stronę jego oczu buzdygan; głowica trzaskała iskrami kipiącej energii.
Zatem porażka. Poczuł krótkie ukłucie żalu. Po raz kolejny zawiódł.
Rapier odciął dłoń trzymającą buzdygan. Maczuga wciąż z zaciśniętymi na niej palcami trafiła w napierśnik Salla i odbiła się z brzękiem. Krzyk okaleczonego mężczyzny utonął w przenikliwym jazgocie, który dobiegł ze statku kolonizacyjnego.
Tłum westchnął, wzniesiono ręce, kikuty i protezy w oczekiwaniu na cud. Krzycząc prośby o uzdrowienie, drobna staruszka zlazła z pleców Salla, a on klęczał oszołomiony faktem, że jeszcze żyje – po raz kolejny dzięki Lyssie – i z nowo odbudowaną nadzieją, podszedł na czworakach do Mayi, by pomóc jej wstać.
Raca zgasła, ale nikt nie atakował.
Część kadłuba rozsunęła się na boki, ukazując rozświetlony korytarz. Z wnętrza dobiegł szum; narastał i narastał, aż dziesiątki kul wielkości dłoni wyfrunęło niczym stado wypłoszonych nietoperzy. Stożki mdłego, prawie przeźroczystego światła wystrzeliły z każdego drona – tam, gdzie padały, materia zmieniała się w metal. Trafieni ludzie krzyczeli, gdy ich skóra przybierała lśniącą formę, a głosy zmieniały się w elektroniczny jazgot. Przez chwilę roboty patrzyły w szoku na swoje nowe metalowe kończyny, lecz potem z ich twarzy odpływały emocje. Milkły i, nie zważając na chaos dookoła, zaczynały zbierać części pancerzy, broń oraz kawałki metalu. Jedni kultyści uciekali od latających kul, inni wprost przeciwnie, biegli do nich, czekając na przemieniające światło.
– Posłańcy wyruszyli z ust! – Sall pociągnął Mayę za sobą w stronę korytarza. – Musisz wejść do środka statku! – Kulejąc, jęcząc przy każdym kroku, przepchnął się między zdezorientowanymi ludźmi i robotami. – Zapal racę!
– To ostatnia!
– Wiem!
Gdzie pistolet?! Gdzie Daurel?! Znalazł ślimakoida naprzeciw wejścia. Podskakiwał komicznie na zdrowej nodze i machał w stronę kul.
– Tu! Uleczcie mnie! – Piana leciała mu z ust.
Ślimakoid obejrzał się, gdy wszystko zamigotało od Fioletu. Dymiące ostrze uderzyło w pierwsze kule – zabrzęczały i runęły, dymiąc z obwodów.
– Nie! – krzyknął. – Zostawcie je! – Wyciągnął pistolet i strzelił.
Sall upadł z głośnym brzękiem, gdy ożywiony płaszcz z któregoś ciała owinął mu nogi. Upadł na uszkodzone kolano i zawył z bólu. Maya przystanęła.
– Biegnij! Na wprost! Biegnij! – krzyknął do niej.
Ruszyła ostrożnie, wyciągając przed siebie rękę z racą.
– Nie! – Daurel ujrzał dziewczynę.
Cień pojawił się tuż przy nim i przebił mu rękę. Pistolet upadł. Lyssa zamachnęła się po raz drugi, ale galareta już objęła ciało Daurela.
Sall jęknął, przeładowując własny pistolet. Tarcza energetyczna. Ten drań ma drugą tarczę!
Stożek z kuli trafił wprost w Lyssę. Czarne Światło nabrało srebrzystej barwy, ale wciąż uderzało ostrzem w rannego ślimakoida, który nie zważając na ciosy, bezpieczny za tarczą osobistą Poprzedników, schylił się, by podnieść pistolet.
Raca zgasła, ale na wpół materialna Lyssa trwała uczepiona tego wymiaru – krzyknęła i rzuciła się na Daurela, przewracając go. Ślimakoid zaczął pełznąć w stronę pistoletu, wyciągnął rękę, prawie go miał…
Wystarczy, że trafi w kombinezon Mayi i dziewczyna umrze, zmiażdżona lub uduszona niczym w żelaznych objęciach gigantycznego węża. Umrze, a cały świat zamieni się w metal; nie będzie już ludzi, ślimakoidów, nawet szotków. Augurzy z dawnych czasów odczytali taki scenariusz wśród linijek kodu obcego statku. Coś wejdzie do tego wymiaru, zastąpi niebo półprzeźroczystą kuźnią i zasiądzie na jej tronie, jak uczyniło na wielu, wielu światach, gdzie sprawuje dyktat.
W lumentyku nazwano tę istotę Demachinurgiem.
Sall zagryzł wargi. Zbroja utrzyma go przy życiu. Uwięziona w Świetle Lyssa nigdy się nie zestarzeje. Mają czas. Wiele, wiele czasu. Wspólnie znajdą rozwiązanie, sposób, aby wrócić do dawnych postaci.
Ale nie dziś. Nacisnął spust.
Błyskawica trafiła w pistolet Daurela i roztrzaskała go na kawałki.
Ślimakoid krzyknął jak torturowany więzień, w szaleńczym przypływie sił zrzucił z siebie Lyssę, wstał i pokuśtykał za Mayą, nie zważając, że weszła już w rozświetloną sferę i zbliżała się do korytarza. Wbiegł za nią, zaciskając palce na rękojeści miecza, lecz gdy blask ze statku dotknął jego oczu, wrzasnął z bólu.
– Nic nie widzę!
Usłyszał go system obronny. Strumień energii wystrzelił z metalowej ściany, przebił tarczę osobistą i Daurel rozpadł się na kilka zwęglonych kawałeczków.
Maya zniknęła w środku statku.
Płaszcz nie stawiał wielkiego oporu, gdy Sall chwycił go i rozerwał. Nie mógł wstać, ale to już nie miało znaczenia. Jego rola skończona, teraz wszystko zależało od niewidomej dziewczyny. Większość jaskini zmieniono w metal. Część kul znalazła wyjście i zmierzała na zewnątrz, by roznieść metalową zarazę. Ludzie kręcili się bezradnie, modlili na kolanach lub próbowali zwrócić na siebie uwagę dronów. Wielu uciekło już wcześniej. Napędzane nieznanym przymusem roboty budowały coś na kształt wielkiego pieca.
Noga płonęła bólem. Sall obrócił się na plecy, poobijany i zmęczony.
Blask ze statku zgasł jak płomień zdmuchniętej świecy.
Kule spadły po łuku, roztrzaskując się na kawałki. Metal powracał do innego wymiaru, cofał się, ustępując kamieniowi, skórze i ciału. Jaskinia odzyskiwała dawny wygląd, roboty jęczały, gdy krew zaczynała krążyć w odzyskanych żyłach i rozglądały się, oszołomione.
Roześmiał się głośno i sięgnął do torby po leczniczą Czerwień. Przypomniał sobie, że zużył ostatnią, a reszta się stłukła.
– Pechowy dzień – westchnął.
Poczuł dłoń na hełmie. Ujrzał nad sobą twarz Lyssy. Była tu – bez racy, z metalowym ciałem. Materialna.
Długie żółte kable zamiast włosów, chromowana twarz połyskująca lekko w blasku dogasających pochodni. Spojrzała mu prosto w oczy.
– Kocham… cię… – powiedziała z trudem, jakby jej usta odwykły już od mówienia.
A potem chrom ustąpił i, zanim Sall zdążył coś odpowiedzieć, czarna postać Lyssy rozpłynęła się z cichym westchnieniem.
Długo nie mógł wydusić choćby słowa, nawet gdy usłyszał radosne wołanie Mayi.
***
Kult Dwóch Słońc stracił powód istnienia i upadł, zostawiając za sobą wiele rozczarowanych dusz oraz martwych ciał.
Sklepy świetlne w Bak-ar-Saud pękały w szwach, obłowione odmianami Zieleni, Czerwieni oraz Błękitu, zdobytymi podczas koniunkcji. Nieliczni szczęśliwcy, a jednocześnie ryzykanci wytworzyli nawet trochę Szarości. Sall wykupił całą, a także wiele innych kolorów, i następne dni spędził w wynajętym warsztacie, gdzie powoli stworzył nowe race.
Nie zamierzał tracić więcej czasu w mieście.
***
Wdrapał się na siodło. Za bramą widział ciemny horyzont. Dotrze tam, a potem jeszcze dalej, aż do niegościnnych terenów wiecznego lodu.
– Mało kto wraca z północy – rzekł Hubold. Obejmował córkę, która wciąż nosiła bandaże na poparzonych rękach. Płomień z proroctwa okazał się rozgrzanym ogniwem – wystarczyło zniszczyć jedno, czego Maya dokonała za pomocą zwykłego miecza, i reakcja łańcuchowa wyłączyła zasilanie statku.
– Mało kto – przytaknął Sall. – Podobno są tam jeszcze nieodkryte laboratoria badawcze Poprzedników, zapomniane technologie i artefakty.
– I wiele nieznanych bestii – przypomniała Maya.
Poklepał pas wypełniony bombami, racami i fiolkami Światła.
– Nie będę sam. Co teraz zrobicie?
Hubold wzruszył ramionami.
– Zbyt wielu ludzi z okolicy może obwiniać nas o śmierć bliskich. Otrzymałem pieniądze z ubezpieczenia, dlatego wieczorem odlatujemy na południe. Otworzę sklep świetlny w Parfoi. Odwiedź nas kiedyś.
Sall skinął głową. Wiedział, że prawdopodobnie nigdy ich już nie zobaczy.
– Żegnajcie.
Odjechał, nim zdołali jeszcze coś powiedzieć. W sakwie trzymał jedną z martwych obecnie kul. Spadła na miękkie zwłoki. Cała i nienaruszona. Idealny obiekt do długich studiów – kto wie jakie tajemnice skrywa? Jednak badanie obcej technologii wymaga dobrych narzędzi i znakomitego laboratorium.
Miał nadzieję, że znajdzie je na północy.