Opadł tuman liści wzburzony przez miękkie łapki. W świetle księżyca błysnęły białe kły, a ich właścicielka z całych sił odbiła się od krawężnika. Jej okrągłe, puchate ciałko z powodzeniem pokonało grawitację, a ruda kita zrównała się z krótkim pędzelkiem cętkowanego kolegi z paki.
W wyścigu uczestniczyli wszyscy, którzy należeli do gangu, po jednym przedstawicielu z serii. Choć pora może nie dla każdego była najkorzystniejsza – długoucha jak zwykle narzekała na zakłócanie nocnego wypoczynku – to wolność, jaką dawał spowijający osiedle półmrok, była spełnieniem marzeń wszystkich syntetycznych zwierzątek. Zamiast dusić się w pudle, przygniatając sobie nawzajem brzuchy i łapy, wreszcie mogły cieszyć się powiewem rześkiego smogu na futerkach i rozprostować przykrótkie kończyny.
W powietrzu Sylwia, która jak wszystkie siostry z jej linii produkcyjnej w ogóle nie przyjmowała do świadomości faktu, że powinna mieć poważny problem z oderwaniem się od ziemi na swoich małych skrzydełkach, pohukiwała z entuzjazmem:
– Nieźle, chłopaki! Oczywiście jak na kogoś, kto nie umie latać.
– I koleżanki! – pisnęła Zenobia, przysłaniając jedno oko szarym uchem. – Ja stanowczo protestuję, ciągle ta dyskryminacja. Dziewczyny też mają znaczenie! I to dziewczyna wygrała, o!
– Tej to niewiele potrzeba. Trochę dystansu… – sapnął Bożydar, próbując obgryźć znaleziony suchy patyk. Miał niejasne wrażenie, że coś jest nie tak z jego górnymi siekaczami, gdy jeden z nich, zamiast wbić się w korę, komicznie się odgiął. Bycie przytulaśną zabawką miało jednak pewne minusy.
– Nie uwierzycie, co widziałam! – Olga wyskoczyła jak torpeda z krzaków, w które przed chwilą z rozpędu wpadła, pokonując na ostatniej prostej rysia Romana. – Widlaki są! Tam na placu zabaw są Widlaki!
Zwierzątka struchlały. Wiadomo było, że Anin należy do Gangu Przytulaków, a Ostoja do Powideł. Konkurencyjna banda pluszowych maskotek w kształcie owoców zazwyczaj wykorzystywanych do słodkich przetworów nigdy nie pokazała się w tej części miasta, to była przecież niepisana umowa.
– A nie mówiłem? Wiedziałem, że remont ich ośmieli, zgniłki w tyłek kopane! W końcu przypełźli z marketu aż tutaj, nosiciele pleśni!!! – zacharczał Roman i jak zwykle nie bawił się w kurtuazję. Zresztą nie musiał. Co w końcu ma do stracenia w oczach świata reprezentant ginącego gatunku? Żarty skończyły się już dawno. Nadal obrażony z powodu przegranej mruknął: – Lola, dużo ich jest?
– Dla ciebie Olga, koci kłaku – syknęła lisica mocno przewrażliwiona na punkcie swojego imienia, które jako jedyne w gangu nie zaczynało się na tę samą literę co nazwa linii. – Widziałam tylko takiego czerwonego i żółtego. Jak im tam? Kto by spamiętał. Na huśtawkach są.
– Ja nie wiem, czy w ogóle coś z tym trzeba robić. Przecież nigdy nie chodzimy na plac zabaw. – Zenobia, o dziwo, postanowiła być tym razem głosem rozsądku.
– O nie! Dziś plac zabaw, jutro nasze osiedle. Do Stonki jest stąd tylko parę kroków. Do NASZEJ Stonki! Nie możemy na to pozwolić. Niech wracają do słoików! – Opanowanie i dyplomacja nie były mocnymi stronami sowy Sylwii. Właściwie to nie były mocnymi stronami żadnej sowy z serii.
Jedynie bóbr nie zareagował, zajęty prostowaniem odgiętego zęba. To wcale nie takie łatwe zadanie, gdy łapki nie sięgają pyska. Właśnie intensywnie pocierał nosem o chodnik w nadziei na to, że ząb sam odskoczy. Próżnej nadziei, warto dodać, bo przypadkiem zawinął sobie też drugi siekacz.
– Trzeba ich dobrze nastraszyć, to nigdy tutaj więcej nie przyjdą. Kto jest ze mną? – Ruda szybko przeszła do sedna. Działanie to była jej domena. Działanie i podstęp.
– Nastraszyć? Ale… ale tak, żeby się bali i w ogóle? – Szare słuchy stanęły sztywno, gdy ich właścicielka z lękiem schowała się za rysia.
– A jak inaczej? Tak! Żeby uciekali przed nami jak… Jak przed drylownicą! – Wizja chwały i zwycięstwa przysłoniła mgiełką guzikowe oczy Olgi. Już widziała, jak stoi ze sztandarem Stonki zatkniętym bohatersko na parkingu przed Powidłem, podczas gdy strwożone wiśnie, truskawki i śliwki grupowo oddają jej hołd. I sztandarowi Stonki, oczywiście.
– Mogę lecieć na rekonesans. Dajcie mi pięć minut – huknęła sowa.
– Chyba dzesięc – zaseplenił Bożydar z nizin chodnika.
Po wzbiciu się w powietrze Sylwia obrzuciła go tylko pogardliwym spojrzeniem, cudem unikając zderzenia z pniem drzewa. Dałaby sobie uciąć ogon, że przed chwilą go tu nie było. Parę chybotliwych manewrów i była gotowa na przeszpiegi.
***
Mor rozejrzał się z uśmiechem jeszcze raz. Światło latarń nieśmiało rozpraszało mrok, który czaił się na obrzeżach gumowej nawierzchni placu zabaw. Łańcuchy huśtawki cicho poskrzypywały, gdy żółty pluszowy owoc kołysał się w przód i w tył, pchany jedynie siłą rozpędu. Mor nie uważał się za jakiś wyjątkowy egzemplarz moreli, ale tym razem miał poczucie, że pokazał bandzie, jak trzeba żyć. Bez strachu i bez granic. Właśnie tak.
Natomiast Tru nie miała złudzeń, że ta wycieczka dobrze się dla nich skończy. Tru w ogóle nie miewała złudzeń. Ale i tak wolała niebezpieczną przygodę na huśtawce niż wysłuchiwanie kolejnych przechwałek Wisi lub przydługich wynurzeń Śli. Wiedziała, że dziewczyny gdzieś tu się czają, bo przecież Polowe Powidlaki zawsze musiały trzymać się razem, ale przynajmniej siedziały w miarę cicho. Aż dziwne, że żadne dziś jeszcze nie wytknęło jej, że „ilość nie znaczy jakość” i że „liczy się wnętrze”. Codziennie wysłuchiwała tyrad na temat pestek i drylownic i miała tego już powyżej szypułki. „Truskawki nie znają życia”, „co one wiedzą o bólu i poświęceniu” i tak dalej, aż do znudzenia. Jasne, żaden z tych wydrylowanych owoców nie wiedział, co to znaczy musieć sprawdzać stan posiadania przy każdym ruchu, bo a nuż coś odpadnie i się zgubi. To jak zgubić dziecko. Albo komórkę. Tak przynajmniej sobie Tru wyobrażała na podstawie reakcji klientów Powidła, którzy zgubili dziecko lub komórkę na terenie marketu. Albo naklejki.
– Bo ja to zawsze chciałam spojrzeć na nasz dom z wysoka. Jak prawdziwa wisienka. – Zza zjeżdżalni doszedł stłumiony szept. – Myślisz, że stąd dojrzę chociaż szyld?
– Drzewa ci zasłonią, Wisiu, daj spokój. Mor to zawsze ma takie głupie pomysły… Pamiętam, jak chciał zobaczyć, co słychać u śliwek w chłodni. To była katastrofa! Miałam mokre całe futerko. – Fioletowa przytulanka nie kryła oburzenia.
Wspomnienie tej straszliwej chwili, gdy pracownik sklepu znalazł ją między mrożonkami, do dziś napawał Śli wstydem. To wyglądało, jakby klient jej nie chciał, rozmyślił się i dlatego porzucił w innym dziale. JEJ nie chciał?! Dobrze, że na fioletowym nie widać rumieńców, a plamy z wody szybko wyschły. Mor jak zwykle zwalił wszystko na śliwkową opieszałość. Głupie morele i ich pomysły.
Niezidentyfikowany obiekt latający znienacka pojawił się na skraju linii drzew, a gwałtownie zmieniająca się trajektoria lotu sugerowała, że pilot albo jest niedoświadczony, albo pijany. Albo ma za krótkie skrzydełka.
Tru zainteresowała się dziwnym cieniem, podejrzewając, że to może jakiś nietoperz (ojej, nietoperz!). Zeskoczyła z huśtawki i podreptała ile sił w krótkich nóżkach zobaczyć dziwo. Mor niewzruszenie bujał się dalej, pełen zadumy nad swoją innowacyjnością i odwagą. A Śli i Wiś szeptały dalej, tym razem przy karuzeli, rozważając, jaki kąt odbicia będzie najlepszy, by wprawić w ruch siodełka.
– Taś, taś, nietoperku…! – Truskawka nie była pewna, czy tak właśnie woła się na myszy ze skrzydłami, ale co szkodziło spróbować.
– Wypraszam sobie! – odparł niezidentyfikowany obiekt. – „Taś, taś” to na kaczki, a nie na sowy. A poza tym sio z naszego podwórka! Huhuhu…!
Ten nagły wybuch wrogości został przerwany przez dotkliwy upadek. Sowa boleśnie wyrżnęła o ziemię i okazało się, że właściwości amortyzujące sztucznego kauczuku są we wszystkich okolicznościach takie same.
– Zabij to! Zabij! – wrzasnął Mor z huśtawki.
– Jak to „zabij”?! Owoce nikogo nie zabijają. Owoce są zdrowe! – oburzyła się wiśnia.
– Zdrowe nie znaczy bezbronne. Zaaabij tooo!
Zaskoczona rozwojem sytuacji Tru zastygła w bezruchu. Sowa również zamarła z dziobem rozpłaszczonym na nawierzchni. Z tyłu dobiegł je tupot przykrótkich nóżek. I łapek. Łapek pokrytych syntetycznym futerkiem.
***
– Nie weźmiecie jej żywcem! – Roman wyszczerzył zęby i starał się wyglądać groźnie, co przy jego rozkosznie pluszowej aparycji było nie lada osiągnięciem. – Trzymaj się, Sylwio!
Puchate zwierzątka z Gangu Przytulaków otoczyły leżącą sowę z jednej strony, a z drugiej zebrały się Polowe Powidlaki. Zanosiło się na srogą awanturę. Ciemna chmura przykryła srebrny sierp na niebie, dodając dramatycznego rysu i tak mocno ponurej scenerii.
– Nikt nikogo nie chce brać żywcem – obruszył się Mor. – Co mielibyśmy niby zrobić z tym niewydarzonym ptaszyskiem w naszym dyskoncie? Jeszcze coś zepsuje…
– Już ja tam wiem, co knujecie! Dziś chcecie przejąć nasz plac zabaw, a jutro – nasz market! Po moim trupie!!! – Olga podskakiwała jak piłeczka, ciągłym ruchem i krzykiem dodając sobie animuszu i potęgując przekaz podprogowy: „wściekła lisica to nie jest ktoś, z kim chcesz się kłócić”.
– Moment, moment. W nosie mam wasz market. I ten plac zabaw na dobrą sprawę. – Tru zdecydowanie nie podobał się kierunek, w którym zmierzały sprawy. Ciemiężenie w swoim słoiku to jedno, ale afera międzysklepowa to grubszy problem. Na to truskawki się nie pisały. Nigdy.
– Stonka ci nie pasuje?! Co?! Za tania dla ciebie? Za dużo naklejek do zebrania? – wychrypiał Roman z pianą na pysku. Skąd wzięła się piana na pluszowym pysku rysia, to tajemnica znana jedynie ginącym gatunkom.
– Wszyscy wiedzą, że naklejki są lepsze w Powidłach. Wasze mogą się schować! – Takiej potwarzy Wiś nie mogła ścierpieć spokojnie. – Wy spleśniałe skórki!
Wtórowała jej śliwka, niepewnie zerkając na futrzaki. Czy któryś przypadkiem nie jest śliwkożercą? Zając gapił się dosyć podejrzanie. Czy właśnie się oblizał?
Tę chwilę wykorzystała Sylwia, by zebrać resztki godności z kauczukowej nawierzchni. Nieoczekiwanie podał jej pomocną łapę Bożydar. Z siekaczami na miejscu wyglądał męsko i przytulnie, szczególnie gdy patrzyło się na niego z dołu. Sowa zdziwiła się na ten nieoczekiwany wniosek, który całkowicie wybił ją z toku myślenia. Bożyk przystojny? Świat się kończy…
– CISZA! – wrzasnęła Tru, zyskując niepodzielną uwagę całego towarzystwa. – Zanim dojdzie do rękoczynów!
Nikt nie spodziewał się takiej mocy w małym czerwonym ciałku. Z emocji pestki zazieleniły się na truskawkowej powierzchni, a szypułka uniosła się alarmująco.
Czy truskawki są jadowite? – pomyślała Zenobia z lękiem. Na wszelki wypadek odsunęła się na bezpieczną odległość. Olga podskakiwała siłą rozpędu, a Roman groźnie zerkał spode łba. Mor zaskoczony patrzył na koleżankę, którą uważał do tej pory za zwykłe popychadło. Wiśnia i śliwka przytulone mamrotały coś jedna drugiej na uszko. Tylko Bożydar i Sylwia wydawali się niezainteresowani sytuacją.
– Możemy się kłócić, wyzywać, umawiać na ustawki. Możemy też spojrzeć na to wszystko z szerszej perspektywy – powiedziała Tru, rozkładając łapki.
– Nie rozumiem – szepnęła zajęczyca.
– Jakiej znowu perspektywy? – warknęła Olga.
– Nie widzicie, ile mamy wspólnych cech? Wszyscy jesteśmy puchatymi przytulankami, które trafiają do odbiorców za zebrane naklejki. Wszyscy mieszkamy w sklepie. Takim czy innym. Wszyscy marzymy o wolności, prawda? – Tru w poczuciu misji przemawiała jak natchniona. – Takiej jak dziś! Poza sklepem, w parku, na świeżym smogu!
– Ja to chciałam tylko zjechać ze zjeżdżalni – stwierdziła cicho Wiś.
– Ja lubię wygrywać wyścigi – stwierdziła lisica.
– Mnie podoba się huśtawka – wtrącił Mor.
– Ja tam nikogo nie lubię… – miauknął ryś.
Spojrzeli po sobie.
– Czy nie możemy czasem odpuścić spory i po prostu napawać się wolnym wieczorem? – Truskawkowe oczy złagodniały. – Przecież jutro niehandlowa niedziela.
– Dobra, rozejm. Ale tylko dzisiaj, zgniłku – warknął Roman i skoczył w krzaki.
Za nim poszły pozostałe Przytulaki. Bożyk i Sylwia próbowali przy tym trzymać się za łapki. Średnio im to wychodziło.
Tru odwróciła się do Polowych Powidlaków, kiwając wskazującym palcem:
– Jeszcze raz ktoś coś powie o pestkach, to popamięta.