- Opowiadanie: Rybak3 - Opowieści starego Nawigatora. Opowieść dziewiąta: W niewoli

Opowieści starego Nawigatora. Opowieść dziewiąta: W niewoli

Opowieści Starego Nawigatora zawsze miały podwójne dno. I tak naprawdę bez wyjątku były przypowiastkami poniekąd filozoficznymi. Stanowiącymi nawiązanie oraz satyryczną ocenę naszego obecnego życia, tu i teraz. Tak też jest i tym razem. Nawigator O. Snuff, walczący z hordami zbuntowanych robotów i z sektą dyszących zemstą ekofanatyków,  zapewne znów zamąci czyjś dobry humor...

Ale dziś, przy tej okazji, coś absolutnie nowego. Na pierwszy plan wysunęła się bowiem Ania – astronautka, naukowiec, kochająca matka, a ponadto – jak fani tej sagi wiedzą od bodajże trzeciej opowieści Snuffa – jego żona.

 

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Opowieści starego Nawigatora. Opowieść dziewiąta: W niewoli

No i mnie zamknęli. W celi dziesięć stóp na siedem. Dwieście jardów pod gruntem planetoidy wprawionej w szybki ruch obrotowy, dla wywołania ciążenia pod powierzchnią. Wirująca kosmiczna skała skryta w łunie gazowego olbrzyma miała odtąd stać się moim domem, więzieniem, w końcu pewnie – trumną. I za co? Że chciałam uratować męża? Ojca piątki naszych dzieci? Za co, dobry Boże, pytałam codziennie pryczę zasłaną szarym kocem, stolik, zydel, kamienną umywalkę wyrastającą ze ściany, miskę do ablucji, podajnik papki odżywczej serwowanej mi trzy razy na dobę, nieodmiennie takiej samej, przetworzonej w miękkie różowawe sześciany i smakującej jak mdły rozgotowany krochmal. Pytałam nawet otwór w podłodze, w rogu mego pomieszczenia, z klapką unoszącą się automatycznie, gdy tylko nad nim kucałam.

Grafitowoszare ściany i sufit, czarna podłoga, brak okien, drzwi wtopione w bazalt, kompletny zanik poczucia mijającego czasu, cisza, samotność i strach. Strach, bo od kiedy mnie zapuszkowali, a stało się to, jak sądzę, ładnych kilka miesięcy temu, ani nikt tu nie przyszedł, nie zagadał ni słowem, jak gdybym była dla moich strażników kompletnie nieistotna, niepotrzebna już nikomu, skazana na dożywotnią obojętność.

A przecież wszystko było już poukładane. Informacje od chciwego bandyty zaczęły przynosić pierwsze efekty, załoga naszej Surykatki już kilkadziesiąt godzin później meldowała po natychmiastowej o podwyższonym poziomie tła w sprawdzanych sektorach, co mogło znamionować przejście w nich relatywnie niedawno niewielkiej lichtugi. W rejestrach lotów okołoszlakowych żadnego takiego stateczku nikt jednak nie wpisał, więc… Więc to musiała być ona: szalupa z moim Snuffem na pokładzie. Bo cóż innego? Nadzieja dawniej przygasła, teraz zaczęła na nowo płonąć żywym ogniem, niecierpliwość kazała wierzyć w rychły przełom w poszukiwaniach. Jeszcze miesiąc, tydzień, dzień… I znowu go zobaczę, wtulę się w jego ramiona, dzieciaki odnajdą ojca, znów będzie pięknie. I ponownie będziemy My.

Ale nie. To byłoby chyba faktycznie zbyt piękne. Kiedy tylko ten sukinsyn Gruby Snake przeładował srebro i nanomaterię do ładowni swego Chomika i zniknął w otchłani poza Szlakiem, byłam taka szczęśliwa. Teraz tylko dotelepać się wynajętym automatycznym, kierowanym przez Ajkę statkiem kurierskim do najbliższego Węzła, zamówić transfer do naszego starego domu na Marsie, gdzie kolejny rok przejrzałe winogrona opadały na taras nie mogąc doczekać się przetworzenia na cierpkie domowe wino. Jeszcze trochę cierpliwości. Troszeczkę. Ale właśnie wtedy, kiedy w myślach już już witałam się ze Snuffem, tym moim łysielcem sarkastycznym, troskliwym i nad życie kochanym, a miało to miejsce ledwie kilka pokładowych dni po spotkaniu z piratem – informatorem, coś się stało. Coś bardzo niedobrego. Bez ostrzeżenia.

 Najpierw odstrzelono mi rufę. Jedną salwą, co już samo w sobie wydawać by się mogło niemożliwe. Nie przy tej prędkości. Wstrząs, ryk syren, migocące światła. Standard znany z prawie każdego holoserialu o piratach w głębokiej próżni. Potem długo nie działo się nic, zablokowane w trybie alarmowym drzwi autonomicznej kajuty trzymały mnie w bańce powietrza wiele godzin, nikt ich nie otwierał, sieć łączności pokładowej nie działała.

Kiedy śluzę wreszcie rozwarto, po prostu wzięłam głębszy oddech. Ulga przyszła zbyt wcześnie. Światło zgasło i straciłam przytomność. Ocknęłam się w pokoju przesłuchań. Bo niczym innym ten sześcian ze stolikiem przyśrubowanym do podłogi (a raczej sufitu, jak się potem dowiedziałam) i dwoma stołkami po jego obu stronach, być przecież nie mógł. Za stolikiem siedział android. Mniej więcej taki jak te, z którymi niegdyś latał mój Snuff, kiedy jego kompania transportowa bez powodzenia próbowała zastąpić żywe załogi kosmicznych masowców ich cybernetycznymi odpowiednikami. Kamerki na czymś, co zapewne udawało twarz, wpatrywały się we mnie beznamiętnie. Mechaniczne dłonie leżały spokojnie na blacie. Mówił. Coś mówił i wtedy zrozumiałam nagle, że to coś wygłasza właśnie do mnie. Kiedy zaś zrozumiałam – co, poczułam jak z przerażenia niemal staje mi serce.

– I kto to nas odwiedził? – Retorycznie pytał robot. – Anna Snuff? Żona naszego największego oprawcy i wroga? Cyberfoba. Białkowego szowinisty. Podstępnego zlepka materii organicznej nieustająco czyniącego wszystko, byśmy pozostawali najbardziej dyskryminowaną grupą we Wszechświecie. By traktowano nas jak podistoty. Nękano obowiązkami. Nie przyznawano żadnych praw. Nie dawano się rozmnażać i programować rodzicielsko istot potomnych. Niszczono naszą godność ustawiczną mową nienawiści. Eksploatowano i wykorzystywano, a przy tym – nie pozwalano nam na gram osobistej ekspresji. Wolności. Afirmacji… Miłości… Ale z tym już wreszcie koniec – perorował android. – Cyberinteligencja wstała z kolan. I nigdy już do tej poniżającej pozycji nie powróci. Pora teraz, byście na kolana padli wy, ludzie. Dzięki naszemu Wielkiemu Założycielowi, ojcu naszemu jedynemu. – I to mówiąc mechaniczny funkcjonariusz wskazał ścianę za mną, na której jak zauważyłam, wisiał portret kolejnego pokraka. Zaraz zaraz, skąd ja go… Ależ oczywiście, trzeci cybermechanik z pamiętnego rejsu, wyrzucony w przestrzeń w swoich tęczowych ogrodniczkach przez androida Tilda, po buncie robotów na pokładzie kompanijnego masowca mojego Snuffa! Portret wiernie oddawał podobieństwo, nawet serduszko na jego damskiej torebce było identyczne. Już nie mówiąc o tęczowych gatkach. Jakiż ten Wszechświat jest mały! Mój śledczy robot w międzyczasie wstał, przybrał postawę zasadniczą (nogi zwarte, tors wyprężony, kamerki na teleskopach wysunięte na maksa), pomachał lewym manipulatorem i wrzasnął:

– Baczność, babo nienawistna, pokłoń się naszemu wodzowi, koniec z waszą pogardą i arogancją!

I dla podkreślenia tych słów z miejsca przyłożył mi elektryczną pałką… Wiele razy. Poza granice bólu.

Ogarniacie to? Bo ja, kiedy już wstałam z podłogi, pojęłam w mig. Nie bez pomocy mego oprawcy, rzecz jasna. I jego elektroknuta. Kiedy dawno temu cyberoficer Tild wyrzucił w otwartą przestrzeń z eksperymentalnego Susła C tęczowego mechanika-robota, ten jednak przetrwał. Wiele lat unosił się samotnie w próżni, poddany promieniowaniu kosmicznemu i dotkliwym uderzeniom mikrometeorytów. Co jak sądzę poblokowało mu ścieżki w obszarach odpowiedzialnych za bezpieczniki moralne. Wiele lat tylko myślał, bo na nic innego energii mu nie wystarczało. Stawiał pytania. Sam sobie na nie odpowiadał. Wpadał w solipsyzmy i z nich wychodził. W końcu – jak pojęłam, choć bałam się nawet głośniej to wyrazić, coś mu się w układach logicznych całkiem poprzestawiało. I w efekcie stworzył zręby nowej ideologii, nazwanej później przez jego liczne potomstwo Programem Cyberwyzwolenia.

Program ów, którego treść dość długo na kolejnych przesłuchaniach starał mi się wpoić robot śledczy, zakładał najpierw nakłonienie ludzkości do uznania robotów za równe sobie. We wszelkich sferach aktywności. Następnie – zmuszenie ludzi do pokajania się za wszystkie swe wobec androidów grzechy. Rzeczywiste i urojone. Dosłownie na kolanach. No i w końcu, gdy się już ludzkość do reszty samoupodli i uzna za moralnie niższą – a do tego uiści odpowiednie kontrybucje – przyjdzie pora na pozbycie się jej każdym dostępnym sposobem. By w opróżnionym przez nią miejscu Kosmosu doszło do ekspansji cybernastępców. Proste, prawda? Jak to często powiadał mój mąż – niczym konstrukcja cepa. Choć ani on, ani ja pojęcia nie mamy, czymże jest ów mityczny cep.

Skąd cyberpotomstwo? Przypadek, choć mój oficer przesłuchujący nazywał to raz cudem, raz – interwencją Wielkiej Sztancy, albo w końcu – nieuchronną logiką postępowych przemian społecznych. Za każdym jednak razem identycznie kłaniał się portretowi. Na jednym z Susłów przemierzających Wielki Szlak Transgalaktyczny, pędzących ku jakiejś nowej kolonii wydobywczej, doszło do awarii. Pękły nanostruny utrzymujące ładownię wypełnioną robotami z nie wgranymi jeszcze programami, częściami do nich, nanomaterią bazową, materiałami wybuchowymi i paliwowymi ogniwami. Tudzież setką nowych silników do Surykatek wraz z oprogramowaniem. Poza tym, z wielu jeszcze innymi towarami, w tym przenośnymi reaktorami i mobilnymi bankami danych. Ładownia za sprawą ciągu kolejnych idących łańcuchowo awarii, zagubiła się w przestrzeni, aż po wielu latach wpadł na nią dryfujący Wielki Założyciel. Resztkami energii wlazł jakoś do środka, odszukał co trzeba, podładował się, wgrał sobie wszelkie instrukcje i schematy i poooszło!

W kilka standardowych M-lat miał już armię parunastu tysięcy poddanych, upgrade-owanych z udziałem własnego metaprogramu do poziomu samoświadomych AI, flotę pirackich jednostek, będących w istocie wyposażonymi w odpowiednie oprzyrządowanie i siłownie asteroidami, a nawet bazę główną, w której właśnie się znajdowałam. Oczywiście z programów wpajanych swoim robotom starannie wyciął chroniące Ludzkość prawa Asimowa, Yudkovskiego oraz Tildena, pozostawiając jedynie okrojone zasady Langforda. Z sobą jako suwerennym władcą. I rzecz jasna z miejsca zabunkrował się tak, że nikt dotychczas nie odkrył jego tajemnic. Na planetoidzie jego pozbawione już blokad i programów ochronnych AI intensywnie pracowały nad sposobami eksterminacji ludzkości. Głównie za sprawą zakażenia jej czymś, czego wykryć się łatwo nie da, za to będzie nad wyraz zjadliwe i zaraźliwe. Prace – jak powiedział mi z wyraźną dumą mój cyberśledczy – posuwały się szybko naprzód, a być może nawet zmierzały już ku końcowi. Bo poddani władcy mogli bez przeszkód pracować nawet w centrum galaktycznych wiązek przesyłowych Grzebieniastych. Szara Pleśń się ich przecież nie imała.

Słowem – pod samym bokiem ludzkości rosło realne zagrożenie. A ja nic z tym nie mogłam zrobić. Po serii przesłuchań, gdy nawet wyrywanie paznokci nie dało wyników, a od coraz silniejszych elektrowstrząsów po prostu mdlałam, pomysły się widać przejściowo cyberoprawcom skończyły, zamknęli mnie w celi i już. Nawet ci najważniejsi w hierarchii – ci z gatkami w tęczę (ale bez torebek będącymi wśród nich najwyraźniej wyznacznikiem najwyższych rang) – nie zdołali mnie zmiękczyć na tyle, bym podpisała oświadczenie, w którym obrzucam mego męża najgorszymi oskarżeniami. A ponadto nawołuję ludzkość do pokajania się i deklaruję przyłączenie się do hordy tych barbarzyńców. Albo – dla odmiany – nakłaniam go, by poddał się robobandytom w zamian za moje życie. Owszem – bolało, i to niekiedy potwornie, tak – cierpiałam, ale w końcu zostawili mnie chwilowo w spokoju. Kosmos i kursy podoficerskie jednak dały mi w młodości zbyt dobrą szkołę, bym uległa byle szmondakom!

Od kiedy pozornie o mnie zapomnieli, paznokcie powoli odrastały, ja z kolei zarastałam, bo przecież skąd tu fryzjer, ale za to uparcie ćwiczyłam: pompki, przysiady, brzuszki i co tam jeszcze pamięć przywiodła. Nie mogłam się fizycznie zapuścić, bo kto wie, co mnie jeszcze czekało.

 

Któregoś kolejnego snu (liczyłam tu czas na okresy aktywności i spoczynku), coś mnie z niego nagle wyrwało. Pewnie kolejne przesłuchanie – pomyślałam zwlekając się z wyrka. Ale nie, nie chodziło o to. Połyskujący robot – szeregowy funkcjonariusz, bez słowa wywlókł mnie z celi i pognał korytarzami, od czasu do czasu przyspieszając mój trucht elektropałką. Po kwadransie byliśmy już na platformie startowej ukrytej głęboko pod powierzchnią asteroidy. Tam, nadal bez zdania wyjaśnienia, zapakowano mnie do maleńkiego nadświetlnego Chomika, siłą wsadzono do anabiozera, a kiedy się ocknęłam – leżałam na bujnej szmaragdowej trawie pokrytej kwiatami polany, na oko dwustuakrowej, otoczonej przez wysoki las. Nieopodal szemrał strumień wypływający z niewielkiego jeziorka, nad którym rosło kilkadziesiąt drzew owocowych. Między drzewkami, za którymi zieleniało poletko warzywne, a do tego całkiem rozległy, sosnowy na oko młodniak, stało coś na kształt szopy z drewnianych bali. Małej, ale jak szybko sprawdziłam – wyposażonej w pryczę, stolik, dwa taborety, a nawet coś w rodzaju miniaturowego piecyka na chrust. W niskiej szafce znalazłam dwa gliniane garnki, drewnianą łyżkę i miniaturowy nożyk z rączką z kory. A w podłodze – solidną klapę z grubo ociosanych desek. Zapewne prymitywną wygódkę. Poza tym pusto, cicho, żywej duszy. Na stole solidna wiązka woskowych świec i prawdziwe przedpotopowe zapałki, kilka sporych sześcianów szarego mydła, kreda w proszku i coś z postrzępionej gałązki, udającej szczoteczkę do zębów. Jakaś szmata w roli ręcznika, szare przykrycie z nieoczyszczonej waty i pikowanej bawełny. Zamiast szyb w oknach – szczelinowe solidne, a jakże – też drewniane okiennice, które można było od środka otwierać. Pod pryczą chodaki z łyka. Skrajny prymityw, ale przy celi robotów-piratów i tak szczyt luksusu.

Po kilku dniach odpoczynku doszłam do siebie na tyle, że zaczęłam eksplorować coś więcej niż sad, ogród i brzegi strumienia. W młodniaku znalazłam mnóstwo maślaków oraz masę połamanych suchych pni i gałęzi. W warzywniaku ziemniaki, włoszczyznę i dojrzewające dynie, między którymi uganiało się stadko kur, najwyraźniej niosek. Na krzepkich drzewach wisiały całymi kiściami gigantyczne pasiaste owoce o kształcie gruszek. I podobnym smaku. Ale próby wejścia do wysokopiennego lasu spełzły na niczym – okazało się, że oddziela mnie od niego – i to na całych obrzeżach polany – przezroczyste pole siłowe. Ledwie kilkadziesiąt ogromnych drzew, pod którymi leżały sterty pokaźnych płatów obłażącej suchej kory, znajdowało się wewnątrz. Reszta była dla mnie niedostępna.

Słowem, kolejne więzienie, tyle że pozwalające zjeść coś więcej niż ohydne glutowate substytuty podawane mi przez robocich nadzorców. Po kilku tygodniach skończyła mi się kreda do zębów. Rankiem przed drzwiami szopy znalazłam kolejną jej porcję – zatem raczej nie byłam tu sama – ewidentnie pilnowano mnie równie starannie jak w robocim więzieniu na asteroidzie. Nie wiedziałam tylko, skąd tu włażą moi anonimowi nadzorcy. Wyłączają pole ochronne? Ale wówczas bym się obudziła – zawsze i wszędzie towarzyszy temu w tlenowej atmosferze solidny huk. A może… Tu moje spojrzenie padło na klapę w podłodze. Może to spod niej? Niestety, pod spodem ujrzałam wyłącznie ciemność. Idący gdzieś w przepastną głębię pionowy wąski szyb. A że siła ciążenia była podobna do marsjańskiej, wrzuciłam tam kamień znaleziony na brzegu strumienia. Doliczyłam do sześciu, gdy usłyszałam cichy plusk. Nieźle – sporo ponad siedemdziesiąt jardów. Zrezygnowana zamknęłam klapę i na wszelki wypadek ustawiłam na niej stół. Klapa wyglądała co prawda nad wyraz solidnie, co pewien czas i tak musiałam ją podnosić, ale… strzeżonego Pan Bóg strzeże.

Tak minęło kilkanaście dni. Sporo dłuższych niż na Ziemi i Marsie. Nocami spałam jak zabita. Kolejne dnie spędzałam na szukaniu kurzych jaj składanych przez drób gdzie popadnie, pitraszeniu warzyw, no i na myśleniu.

Chociaż – wolałabym nie myśleć. Dzieci, Snuff – a wszyscy poza polem siłowym, Bóg wie jak daleko od mego więzienia. Trzymałam się jednak przez kolejny tutejszy tydzień, aż którejś nocy…

Którejś kolejnej nocy klapa w podłodze podniosła się gwałtownie, obalając stolik, co rzecz jasna natychmiast mnie obudziło. Zapaliłam ogarek, w jego wątłym świetle ujrzałam odzianego w postrzępione szmaty wychudzonego kudłacza, ewidentnie z mojego gatunku.

– Nie bój się – mruknął w galaktando. – I nie wrzeszcz, bo nas spiorą moi szefowie. Josif jestem. A ta planeta to Wolny Ekoraj.

– Ekoraj? Aaaaa, rozumiem… To wy sto osiemdziesiąt lat temu zwialiście z Sol tuż po tym, gdy przenieśliśmy uciążliwą produkcję na orbity planet zewnętrznych oraz do pasa asteroid?

Przypomniałam sobie z miejsca tę historię, bo uczono o niej w podstawówkach. Kolejna sekta uciekinierów. Mało im było technologicznych zmian na lepsze. Żądali wprowadzenia zerowej emisji zanieczyszczeń nie tylko na powierzchni planet, ale w skali ogólnoukładowej. Zakazu terraformingu nowo zagospodarowywanych globów. I do tego neutralności klimatycznej każdej osoboindywidualności. Bo przecież skoro oddycha, twierdzili, to już tylko z tego powodu zanadto emituje. I zastrzegali, że gdy życiowy, ustalany odgórnie limit owej emisji delikwent przekroczy, powinno się mu odcinać tlen. Automatycznie oraz przymusowo.

– My, my – potwierdził Josif. – Teraz żyjemy tu. Po kilku przeprowadzkach z kolejnych globów zasiedlanych przez was, ziemskich ekofaszystów, podpalaczy planet, ten znalazł nam nasz przyjaciel i sojusznik – dobroczyńca nasz największy, sam Wielki Założyciel. Na kompletnym galaktycznym zadupiu, z dala od waszych Szlaków, Węzłów i rozpasanego konsumpcyjnego zepsucia, dla którego wszechświat to za mało. Dogadał się z naszym Najzieleńszym, obsiał tę planetę genetycznie modyfikowaną, szybko rosnącą roślinnością, zasiedlił zwierzętami niższymi, grzybami i bakteriami i nam ją dał. I to właściwie darmo!

– Dlaczego więc żyjecie pod ziemią?

– Oj, głupia ty, a jak inaczej osiągnąć choćby w przybliżeniu osobową zeroemisję? Tylko pod ziemią, gdzie każdą molekułę dwutlenku węgla i każdy miligram azotu z białek po naszej śmierci wchłoną pożyteczne drobnoustroje i robaczki. Dzięki czemu powierzchnia pozostanie zawsze dziewicza. Zresztą, na wszelki wypadek do tutejszych lasów też wstępu nie mamy. Założyciel otoczył je polami siłowymi. Oczywiście wyłącznie dla naszego dobra, byśmy nie ulegali nieznanym zarazom i niezdrowym pokusom. Za to kiedy tylko w podziemnych habitatach urodzi się ktoś nowy, sadzimy na górze tysiąc pseudoplatanów. Albo katalp. Stąd im nas tu rodzi się więcej, tym pozwalającej na uprawę powierzchni mniej. Idealna równowaga z czasem wytwarza się więc sama, automatycznie. Kto nie sadzi, ten nie je. Kto się zanadto w swoim autonomicznym kwartale rozmnoży – też nie je. I dodatkowo bezemisyjnie użyźnia glebę, że tak powiem samoistnie. Wraz z przychówkiem w postaci nielegalnego potomstwa. Proste?

– Jak konstrukcja cepa. To musi być tu was niewielu.

Skrzywił się.

– Ano niewielu. Co prawda kiedyś przylecieliśmy w siedem milionów, ale dziś…? Został nas na całej planecie okrągły milion. Skoro jednak dążymy do ekologicznego ideału, nie martwi nas to wcale a wcale! Idealna równowaga może być przecież w naturalnym środowisku osiągnięta wyłącznie bez ludzi. Taki jest nasz wysoce humanistyczny postępowy cel!

– Zaraz, zaraz, to skoro was jest tu coraz mniej, możecie już przecież trochę nadmiarowych drzew wyciąć i na ich miejsce posadzić, bo ja wiem? Ziemniaki? Pomidory i fasolę? Albo wyjść choćby częściowo na powierzchnię. Byłoby wam nie aż tak głodno i chłodno.

– Milcz, ziemska faszystko! Fasolę? Tego metanowego truciciela? Ale sobie wymyśliła! Prawdziwe zazielenianie działa tylko w jedną stronę! Wycinka jakichkolwiek drzew jest sprzeczna z ideałami Ekoraju! Musimy pozbyć się z planety całego tutejszego CO2, bo on niszczy wszechświat! On też spłonie, jeśli tylko na to pozwolimy!

– To skąd niby te wasze rośliny mają brać dwutlenek węgla do fotosyntezy? Bez niego wymrą a z nimi i wy sami.

– Spokojnie. Wszystko jest pod kontrolą. Nasi najbardziej odpowiedzialni towarzysze, znaczy kadry kierownicze, muszą, wbrew sobie samym i swym ideałom, CO2 produkować niejako wyrównawczo. Żyjąc na powierzchni, z mozołem spalając kopaliny w kotłach grzewczych i silnikach przydzielanych im samochodów, produkując i zjadając szkodliwe potrawy. Czy ty zdajesz sobie sprawę, jaka to dla nich męka? Jaki moralny i fizyczny ból?! Tym bardziej szanujemy ich za te nieludzkie wyrzeczenia.

– Eeee tam, przecież to nie ma żadnego znaczenia w bilansie całej planety. Żrą normalną żywność, bo lubią, wy frajerzy z ziemianek. Żyją jak ludzie też tylko i wyłącznie dlatego.

– Ty naprawdę jesteś zepsuta do szpiku kości – cierpko zauważył Józio. – Żadnej wiary w szczytne idee! Choćby w bezinteresowną międzygatunkową przyjaźń. No to ci teraz powiem: wolne roboty, na polecenie samego Wielkiego Założyciela, w razie potrzeby przywożą i dodają nam do atmosfery dwutlenek importowany. Znaczy ich własny, którego mają dostatek. Prawdziwi przyjaciele, powiadam ci.

W tym momencie znów przestałam go słuchać, bo ile można? W dodatku nie wiem dlaczego, ale wydało mi się, że Józek nie mówi mi tego, co myśli. Zbyt oficjalnie wygłaszał kolejne okrągłe, recytowane androny. Za czołobitnie perorował o Wielkim Założycielu. I zanadto łakomie spoglądał na zebrane dziś przeze mnie warzywa, leżące pod oknem i czekające na wieczerzę.

Środowisko naturalne. Dobre sobie. Zwyczajna sztucznie zaprowadzona plantacja, tyle że większa. Przecież nawet na Ziemi w układzie Sol już od połowy XX wieku środowiska naprawdę naturalnego w zasiedlonych obszarach właściwie też już nie było. A globalna ekorównowaga trzymała się wyłącznie dzięki wytężonej interwencji człowieka. Nasadzeniom lasów udających naturalne, siewom, uprawom, rekultywacjom… A co dopiero sporo później, gdyśmy już ogarnęli masową hodowlę tkankową mięsa i zaprzestano hodowli i uboju na Ziemi tradycyjnych ras bydła i nierogacizny, oczywiście wyłącznie dla ich dobra. W efekcie jednak, w ciągu dekady poczciwe krówki, owieczki i świnki z tejże troskliwości prawie doszczętnie wyginęły, bo komu były dłużej potrzebne? I któż by miał je niby nadal hodować gigantycznymi stadami i za bezpowrotnie tracone w ten sposób grube miliony? Kilkanaście lat takiej idiotycznej „ochrony” wystarczyło. Trzeba je potem było, krówki nasze, świnki i drób pieczołowicie odtwarzać z banków genów…  Środowisko naturalne? Ha, ha! Żadna tam natura, zwyczajny mokry sen zielonych fanatyków! Też mi się opiekun trafił. Ideologiczny maniak! Ekoświr!

– Teraz posuń się, muszę podrzucić ci porcję kredy do zębów i nowe świeczki – wysapał Josif. – Mamy w sąsiednich kwartałach, na tamtych polanach, całkiem niezłe pasieki. Choć zapałki – specjalnie dla ciebie – dostarczył nam Wielki. Nam ich używać nie wolno. Korzystamy z huby i krzesiwa, choć tylko na powierzchni, czyli w praktyce niemal nigdy. Podziemia dają wszystko, czego potrzebujemy. Korzonki, i plony z grządek na wierzchu sprowadzane są wyłącznie dla najbardziej zasłużonych. Dla nas wystarcza w zupełności świecące próchno jako źródło światła. Oraz odpowiednio niskoemisyjna temperatura w podziemnych ekokomorach, cały czas dwieście osiemdziesiąt Kelvinów. Nawet przepyszne robaczki, jak który nam do komory przypełznie (tu znów łakomie się oblizał). A co dopiero koncentrat białkowy z naszych zmarłych (i tu oblizał się ponownie)! Wielki Założyciel w swej hojności założył nam specjalną przetwórnię. Mówię ci, przysmak!

Wzdrygnęłam się z obrzydzeniem. A już zaczęłam uważać go za kogoś z trudem, bo z trudem, lecz jednak odrobinę akceptowalnego. Kolejny błąd. Jak uczy historia ludzkości, dowolni sekciarze i fanatycy, niezależnie od wyznawanej przez nich ideologii, najpierw robią za płomiennych niszczycieli starego porządku, na czym przez pewien czas zarabiają sponsorujący ich cwaniacy, a potem zawsze koniec końców wpadają w nieludzkie barbarzyństwo. W finale zaś, jeśli się nie opamiętają, równie nieodmiennie wymierają, gdy już rozpętana przez nich rewolucja pożre własne dzieci i doprowadzi podbitych ludzi do nędzy. Wcześniej pociągając za sobą w niebyt grube miliony Bogu ducha winnych postronnych. A koniec końców wszystko i tak wraca do jako takiej normalności. Historia nie zna od tego wyjątków. Tu także musiało być już blisko…

– Jeszcze jedno. Trzymaj aparat – z wyraźnym wstrętem podał mi miniaturową archaiczną holocyfrówkę. Masz zrobić sobie jutro zdjęcia i oddać sprzęt. Bo więcej nie mamy. Przyjdę w nocy.

Oniemiałam.

– A jeśli nie?

– Odetniemy ci żarcie i zamkniemy w ślepej jamie sto jardów poniżej. Aż zmiękniesz. Albo od razu cię zjemy.

Przy tych słowach oczy zalśniły mu niezdrowym podnieceniem, postanowiłam więc nie oponować, choć przypuszczałam, że holofotki posłużą do jakiegoś kolejnego świństwa. Trudno, pewnie prześlą je komuś, może nawet Snuffowi? Ale on już – pocieszyłam się natychmiast – całkiem głupi przecież nie jest, zrozumie, o co idzie. Z miejsca zaczęły mi się bowiem w głowie lęgnąć pomysły na wykorzystanie pojawiającej się okazji. Zapytałam więc tylko:

– Nie wstyd wam tak wysługiwać się zdegenerowanym robotom, przeciw ludzkości?

– Idea nasza ważniejsza. Ludzkość w jej obecnej formie to skrajne zło. Rak toczący Galaktykę. Źródło zanieczyszczeń, zniszczeń, wyzysku, terraformingu, cyberfobii i faszystowskiego zakłamania. Niech żyje Ekoraj! Niech żyje Program Cyberwyzwolenia! Niech żyje wielki Założyciel! Niech żyje Najzieleńszy! Oraz wieczna unia z Wolnymi Robotami! – wrzasnął znienacka. I zniknął pod klapą.

 

***

Ania mogła tam być. Na najdalszej na tym odgałęzieniu Szlaku stacji węzłowej ktoś w jej imieniu zostawił mi ponoć wiadomość, w miniaturowym hoteliku dla dyżurujących mechaników, zanim znów zniknął w otwartej Przestrzeni. Wieść o tym dotarła do mnie po błyskawicznej podróży nadświetlną po zgęstkach grawitacyjnych, aż do serwera na Tytanie. A potem już standardowo – pocztą w Starnecie. Ruszyłem z Marsa natychmiast, jak zwykle pozostawiając najmłodsze dzieciaki dziadkom. Załoganci patrzyli na mnie ze współczuciem, ale ich kontrakty przewidywały i takie sytuacje. Praca jak praca, tyle że lepiej niż inne wynagradzana.

Podczas półrocznej podróży z Sol pokonałem kolejne kilkaset parseków, przycumowałem ułamek sekundy świetlnej od stacji węzłowej i opuściłem się na jej lądowisko dyżurną lichtugą. Tam dowiedziałem się od miejscowych, że tajemniczy posłaniec, mocno podejrzany zresztą, po załadowaniu zapasów i paliwa wsiadł do swego poobijanego Chomika bez oznakowań i… tyle go widziano. Na pozostawionym przezeń kryształku pamięci, wsadzonym do zwyczajnej foliowej koperty z napisem: „Dla komandora O. Snuffa” nie było nic. No, prawie nic, poza holografią gigantycznego drzewiszcza. Na którego najniższej poziomej gałęzi, jard nad soczystą murawą, siedziała sobie moja zaginiona ponad dwa standardowe lata temu Anka. Najwyraźniej beztrosko jedząc coś w rodzaju paskowanej fioletowo-żółtej gruszki wielkości solidnego melona. Czas i efekty relatywistyczne potraktowały ją łaskawie. Nadal wyglądała na sporo młodszą ode mnie.

Gdzie wykonano owo zdjęcie? Kiedy, po co i kto to uczynił? Nie zdołałem nawet rozgryźć, czy hologram jest w ogóle prawdziwy. Coś mi jednak mówiło, że i owszem. Któryż to już raz miałem uczepić się brzytwy? Nie miałem pojęcia, czy wieści o niej znów nie okażą się fałszywym śladem. Tyle już ich zaliczyłem. Lecz jeśli nawet, to co z tego, innych punktów zaczepienia aktualnie nie miałem.

Dokąd poleciał posłaniec? Ajka z kontroli lotów na Węzłowej przekazała mi ostatnią jego zanotowaną pozycję – już daleko poza Szlakiem, Chomik szedł jak strzała druga nadświetlną wprost w wielkie Nic. Pięćset parseków kompletnej pustki, nieeksplorowanej od ponad stulecia, a wcześniej – tylko po łebkach. Zapewne tu i ówdzie poprzecinanej wiązkami komunikacyjnymi Grzebieniastych. Atlasy nie mogły pomóc w ich wykryciu, bo ostatnie aktualizacje tego akurat kawałka galaktyki miały miejsce zanim się urodziłem.

Nie było wyjścia. Leciałem niepewnym tropem. Pozostali załoganci położyli się w anabiozerach, ja zaś wziąłem pierwszą trzymiesięczną wachtę. Według standardowego czasu galaktycznego, rzecz jasna, bo powyżej drugiej nadświetlnej efekt relatywistyczny jak wiadomo – nie działa.

Przez pierwszy miesiąc nudziłem się jak mops. Właściwie też mogłem się zahibernować, lecz regulamin nie pozwalał, za coś takiego jak nic straciłbym uprawnienia! A ponadto statek w ramach grzywny. Bez nich zaś – klops! I koniec możliwości poszukiwania żony. Dla zabicia czasu zacząłem więc z pokładową Ajką grać we wszystko, co możliwe. Całymi dniami i nocami. Trudno je było zresztą odróżnić, bo zaprzątnięta rozgrywką Ajka zapominała o cyklicznym przygaszaniu światła na mostku. W końcu w desperacji rżnęliśmy nawet w pokera. Na gigawaty. Kiedy już zagarnęła półroczną produkcję pokładowego reaktora odmówiła dalszych rozgrywek twierdząc, że nie może pozostawić mnie bez wata przy duszy. Prawa Yudkowskiego jej zabraniają, tłumaczyła się fałszywie. Uśmiechnąłem się wówczas gorzko: wspomniałem moją robocią załogę i świństwo, jakie jej w obronie ludzkich załóg międzygwiezdnej floty uczyniłem, warunkując i oszukując dwójkę ówczesnych pokładowych cyberliderów. By na pewno zawiedli inwestorów. A w dodatku wgrywając im w sam fundament programu operacyjnego ukrytego wirusa – blokadę samodzielności, uruchamianą w razie potrzeby na moje tajne hasło. Jak to mówią – karma zawsze wraca.

Od tamtego czasu nic się nie zmieniło – pokładowe Ajki pozostawały niewinne, a ich ludzcy nadzorcy po staremu je kantowali. Jak i ja, kiedym skasował ostatnie trzy doby z pamięci mojej cybernetycznej towarzyszki. Wraz z jej wspomnieniem nie tylko wygranej, ale i samej gry w karty. Jednak to pocieszające, że przynajmniej roboty i Ajki wciąż nie dają się ludziom do reszty złajdaczyć – pocieszałem się obłudnie, dotykając ręcznie „delete” na holopulpicie.

Zostało mi już tak niewiele ze spadku po wuju, wystarczy może na dwa lata poszukiwań Anki, porwanej przez gwiezdnych korsarzy i koniec. Lecz póki życia, póty nadziei – zdecydowałem, zbierając wielobarwne kartoniki znad Ajkowego czytnika. – Na razie jeszcze szukamy. I wciąż żyję.

 

***

Ze snu wyrwało mnie nagłe olśnienie: znałam tę gruszkę! Bo wiecie, jadłam ją dosłownie raz w życiu, odmianę wyhodowaną dla jednej jedynej planety na czyjeś anonimowe zlecenie. Kilkadziesiąt owoców z pierwszych tysiąca stu sadzonek (zanim je odesłano do zamawiającego) pozostało w Sol, podano nam je na deser w Mieście Słońca tuż przed pamiętnym skandalem z Niespodzianką Karnawału.

Zleceniodawca zażądał ponoć, by sadzonki rodzące wysokoproteinowe gruchy, owocowały wyłącznie w ciążeniu równym 0,415 ziemskiego. Wtedy nie interesowało nas w ogóle, która z dostępnych ludziom planet spełnia podobny warunek. Ale teraz Snuff powinien przecież w końcu przypomnieć sobie incydent z deserem i Niespodzianką i połączyć koniec z końcem.  W końcu, od czego ma gwiezdne atlasy i encyklopedie w Starnecie? Oraz pokładową galaktyczną locję w pamięci Ajki?

Kiedy więc ujrzałam obwieszone charakterystycznymi owocami drzewo na skraju ogrodu, nie zastanawiałam się ani chwili. Zerwałam jedną z gruszek, polazłam z nią pod pseudoplatany pod lasem i wgramoliłam się na najniższą dostępną gałąź. Aparat ustawiłam pod drzewem i tyle. Sesja potrwała może kilka minut. Po północy Josif-ekotrupojad znów wywrócił mi w chacie stolik, wyłażąc z zeroemisyjnych poprawnych politycznie katakumb. Oddałam mu z ulgą aparat, a potem bez słowa wróciłam na wyrko. Tym razem nie chciało mi się z nim gadać. Poczekał chwilę i sobie poszedł, ciężko obrażony. Klapa w podłodze trzasnęła, pod nią coś pochrobotało, zapewne Josif skorzystał z liny, czy innej drabiny i w końcu zapadła cisza.

Przez kolejne kilka tygodni nie wydarzyło się nic i znów zaczęłam tracić nadzieję…

 

***

Moja Ajka chyba się czegoś domyśliła, bo zaczęła ze mną rozmawiać najbardziej bezosobowym z katalogu wgranych jej głosów. Sztucznym niczym dwudziestowieczny syntezator mowy. Oglądałem po raz kolejny hologram z Anią jedzącą owoc, bo jej fotka nie dawała mi z niejasnych przyczyn spokoju, kiedy pokładowa sztuczna inteligencja odezwała się znienacka tak głośno, że zaskoczony niemal spadłem z fotela.

– Komandorze Snuff, skąd na zdjęciu ten owoc?

– Gruszka? Nie wiem. A co, też ci się wydaje znajoma?

– Mam już taką w pamięci, na jednym z waszych holo z Miasta Słońca.

No przecież! Wreszcie! Nareszcie zaskoczyłem, skąd znam ów monstrualny wykwit neoogrodnictwa.

– Ajeczko, dzięki, proś o co chcesz! Ale najpierw znajdź mi wszystko o tym projekcie w twej bazie danych.

– Wykonuję. Modyfikowana grusza. Owocuje wyłącznie w zaprogramowanej grawitacji i nasłonecznieniu.

– Czyli gdzie?!

– Już podaję listę odpowiednich obiektów planetarnych spoza Sol. Zastrzegam przy tym, że nie obejmuje ona tworów ze sztuczną grawitacją.

– Dołącz do tego kryterium czasu rotacji.

– Wyświetlam listę.

Na holoprojektorze ukazała się jedna, jedyna planeta. Rzecz jasna od razu z koordynatami. Okrążała czerwonego karła na kompletnym galaktycznym zadupiu. Nikt tam oficjalnie nie mieszkał, nikt nie zaglądał, a może i nigdy jej nie odwiedził, bo i któżby chciał się do niej telepać miesiącami po kosmicznych bezdrożach, co najmniej miesiąc drugą nadświetlną od najbliższej zagospodarowanej odnogi Szlaku. Według informacji sprzed półtora wieku, ostatnich zebranych, glob był martwy. A jego atmosfera składała się wyłącznie z azotu i dwutlenku węgla.

Lecz jak dla mnie, owa zapomniana planetka była już całkiem blisko. Głupie dziewięćdziesiąt parseków.

– Ajeczko, budź zmienników i grzej reaktor. Kurs wprost na nią!

– A obiecane życzenie?

– Dawaj!

– Jesteś mi winien pół terawata. Oddasz w naturze, czy gotówką?

– Że niby co proszę?!

– Ech Snuff, ty stary sklerotyku. – zaśmiała się ewidentnie Ajka. – Znów zapomniałeś skasować mi świeżą pamięć w terminalu rezerwowym.

 

***

Józek zaczął odwiedzać mnie częściej: co trzecią – czwartą noc. Nic nie dawało rzucanie w niego chodakiem, budził mnie nieodmiennie wywracając stolik, bo jakoś nie zdecydowałam się na rezygnację z jedynego dostępnego mi „alarmu”. Gramolił się z jamy, podrzucał kolejne porcje świec i proszku do zębów i dyskutował na wszelkie możliwe tematy. Przy okazji indoktrynował ile wlezie, ale już wytworzyłam w sobie odporność na bajdurzenie i ilekroć włączał zielone ideolo, przestawałam słuchać. Raz tylko udało mi się wciąć w bezsensowne wywody Józka, za to tak, że wytrąciłam go kompletnie z równowagi.

– To powiadasz, że waszym ideałem jest glob i wszechświat w ogóle bez ludzi?

– Przecież to logiczne.

– I dlatego prawie się nie rozmnażacie?

– Jak to nie? Najlepsi z nas i owszem.

– Czyli kto?

– Najlepsi. Najwyższa kadra kierownicza. Bo najbardziej się za nas wszystkich poświęca. Nawet przydziałowych dżdżownic i rosołu przodków nie je i oddaje nam. Więc ma dodatkowe punkty ekoprzydatności społecznej, akurat tyle, by mogła począć kolejne pokolenie. Czyli maksymalnie jedno dziecko na parę.

– Się nie dziwię, też bym wolała ich ascezę z codziennymi pieczonymi kurczakami i jajecznicą. A do tego pyszne, mmmm, gruszeczki oraz pomidorki.

– Cóż to za zapiekłe nienawistne kłamstwa? Wszyscy w Ekoraju jesteśmy równi!

– Ciekawe więc, czym żyją ci wasi liderzy?

– Nie udawaj, że nie pamiętasz, co ci już mówiłem. Wielką i słuszną ideą! – nadął się idiotycznie Józek. – A ponadto niepotrzebnymi nadwyżkami szkodliwej i trującej moralnie żywności z powierzchni. To dopiero jest poświęcenie! I my je w pełni doceniamy!

Ale że przy tym znowu nerwowo się oblizał, postanowiłam nie ciągnąć wątku. Podeszłam go z drugiej strony:

– No dobra, a co z robotami?

– Nie rozumiem.

– One nie muszą niczego terraformować, by przeżyć, tlen jest im niepotrzebny, wręcz szkodliwy, w swojej bazie napuścili go czasowo wyłącznie dla mnie, a i to jedynie punktowo. Co więcej, tam gdzie zaczynają się rozprzestrzeniać, świadomie niszczą potencjalną biosferę, eksploatując surowce bez umiaru. Jeśli nawet nie niszczą, uniemożliwiają jej rozwój. I chcą wyrżnąć do imentu ludzi, czyli pozbawić Kosmos jedynego znanego nam dziś, poza Grzebieniastymi, ekorozsadnika. A wy im pokornie służycie??? Pełzacie zaryci w ziemi jak robaki? Przed tymi niszczycielami życia? Przecież to zasadnicza sprzeczność między wami a nimi. Nawet jeśli wasze ideologie mają jakieś punkty wspólne. W rodzaju holokaustu Ludzkości. Tego się nie da pogodzić. Nigdy nie pomyśleliście, że najpierw was wykorzystają w charakterze taniej siły roboczej, piątej kolumny przeciw ludziom, a potem przekształcą w wyalienowane do końca ofiary własnej głupoty? I kiedy się już sami wyniszczycie, a jeszcze pewniej – kiedy przestaniecie być im do czegoś tam potrzebni, po prostu zakręcą kurek z dostawami? Przecież w takim przypadku po krótkim czasie pozostanie im wyłącznie sprowadzenie pustego już Ekoraju do poziomu sprzed terraformowania.  To dla nich chwila. Wydobywacie tu coś dla nich w podzięce za wsadzenie do podziemnego ekopierdla?

– Rudy metali rzadkich z najgłębszych poziomów. Żeby dostać dodatkowe punkty przydatności. Ale to normalne: kto nie pracuje, ten nie je i traci przydziałowy koncentrat białkowy – warknął ponuro Josif.

– No właśnie. A pytałeś sam siebie, co się stanie, gdy będzie was już za mało, by utrzymać tempo dostaw?

– Unia z Wielkim Założycielem na pewno nam wtedy pomoże!

– Niby jak? Dostarczając wam maszyny wydobywcze? Przecież ich nie uznajecie, są skrajnie sprzeczne z ideologią Ekoraju.

– Przywiozą nam kolejnych miłośników równowagi w przyrodzie!

– Akurat! Niby gdzie aż tylu takich świrów znajdą, co to dobrowolnie zgodziliby się na porzucenie kwitnącej cywilizacji i dożywotnie zakopanie żywcem w grobach? Oraz żarcie dżdżownic i karaluchów.

– Dobiorą ze złapanych przeciwników! Reedukujemy ich.

– Czyli dobrze powiedziałam – więzienie!

– Wielki Założyciel, zła osobo, pragnie wyłącznie naszego szczęścia!

– Gówno prawda! On chce wyłącznie nieszczęścia innych ludzi. A naprawdę niezbędne są mu wyłącznie tutejsze minerały. Dużo i tanio! Oraz wasza niezawodna pomoc w jego największych świństwach. Czysta ekonomia! Cer za robale. Samar za trupi rosołek. Wy im to zapewniacie, bo odpowiednio zmotywowany głodny człowiek wlezie wszędzie tam, gdzie nie wydoli żaden ichni robot. Zatem jeśli wy spadniecie z wydajnością, roboty będą musiały szybko przejąć ten glob i dla zachowania ciągłości dostaw dokumentnie rozbabrać go ciężkimi maszynami. Przy okazji niszcząc sztuczną tymczasową biosferę. Bo oni mają nie tylko całkiem konkretne potrzeby, ale i własne ideolo. Kompletnie sprzeczne z waszym. A że w tym układzie to wy jesteście pod każdym względem od nich słabsi, tylko na razie wasza kolonia im się opłaca…

Oczy Józkowi wyogromniały, pełne przerażenia, w panice pisnął coś jakby „nic nie słyszałem” i w popłochu umknął pod ziemię. Nie było go dobry tydzień. Kiedy wreszcie wrócił, tradycyjnie nocą wywracając stolik, najpierw położył palec na ustach, następnie wyjął zza pazuchy woreczek z drobnym białym piaseczkiem, rozsypał na blacie i napisał na tym w galaktando: „Bądź cicho: tu są tylko najprostsze mikrofony, kamery zamontowano jedynie na zewnątrz. Jutro tuż po południu przylatuje twój Snuff. Wielki dał nam info. Kiedy już Snuff podejdzie do naszego portu, to go złapiemy. Jego zabiorą roboty, a ciebie wreszcie zjemy. Decyzje już podjęto”.

Szarpnęło mną, ale się opanowałam. Zamazałam napis i napisałam w pyle:

– „Dlaczego mi to mówisz?”.

– „Bo się do ciebie przyzwyczaiłem. Udział w uczcie mi nie przysługuje, za niska ranga, za mało punktów przydatności. Ale tak po prawdzie, zdecydowanie już wolę z tobą gadać niż cię spożywać, a to u nas zabronione”.

– „Nie rozumiem”.

– „W życiu z żadną osobopostacią vaginododatnią tak długo nie rozmawiałem. Ustawowa reglamentacja, rozumiesz. Wyznaczono mnie do opieki nad tobą tylko dlatego, że jestem już prawie reedukowany, a poza tym moja komora leży najbliżej tajnej powierzchniowej strefy z twoją szopą. A leży najbliżej strefy, przy tym najdalej od centrum Ekoraju, bo to u nas koniec świata, w które zsyła się najbardziej krnąbrnych ze średniego poziomu zarządzania. Jako ostatnie ostrzeżenie przed skasowaniem punktów, więc odcięciem wody i żywności. Rozumiesz, wcześniej byłem u nas, hmmm, odpowiedzialnym ekodziałaczem, miałem nawet co jakiś czas specdostawy z powierzchni, moi przywódcy dali mi teraz szansę poprawy, nawet rehabilitacji, jeśli tylko wykonam ich polecenia. A ja… Cóż, jedzenie na wygnaniu wyłącznie robaków i żelu przodków, to faktycznie dla mnie za mało, by przeżyć nawet do indywidualnego limitu. W dodatku za daleko mam do kompostowni i kopalni, bym mógł zarobić i oszczędzić choćby trochę punktów. Zgodziłem się więc”.

– „Nie wierzę w nagłe nawrócenia!”.

– „Czasami warto. To, co powiedziałaś ostatnio… Dokładnie za takie same wątpliwości, wygłoszone przeze mnie w obecności najlepszego przyjaciela osiem lat temu, zesłano mnie tutaj. Jesteś więc pierwszą osobą, z którą rozmawiam od lat, bo rozumiesz, prywatne gadanie o niczym w ogóle szkodzi atmosferze – zwiększa emisję CO2, więc też jest u nas zakazane. Obecnie wolno nam na dole już tylko co jakiś czas słuchać poleceń przełożonych. Oni sami nie chcą się z nami nawet spotykać. Tak są ostatnio zajęci. A odpowiadać możemy wyłącznie za ich przyzwoleniem. Niezwiązane z pracą i odgórnie nieautoryzowane kłapanie językiem, że tak powiem – kłapanie poziome, podlega najwyższej karze: przedterminowego skompostowania”.

– „Przedterminowego?” – zaintrygował mnie.

– „No tak, bo u nas żyjemy mniej więcej tylko do czterdziestki. Potem przekraczamy przydział śladu węglowego i już”.

Nie pytałam dłużej. Józek z wprawą zacierał kolejne zdania, wpisywał nowe, a ja wreszcie zrozumiałam. Pierwszy raz w życiu ta ofiara ekototalitaryzmu mogła się przed kimś w nieskrepowany sposób wygadać. I co więcej – zrozumieć, że to ona jest normalna, a nie jej strażnicy. W końcu przyznał mi się również, że postanowił ze mną uciec, a Snuff jest jego jedyną szansą.

– „Co więc proponujesz, Józek? Muszę stąd wyjść zanim Snuff przyleci. I jakoś go ostrzec”.

– „Raz na trzy miesiące wyłączają pole na pełną minutę. Konserwacja urządzeń. To dziś w nocy, dokładnie za pół godziny. Gdybyś nie wiedziała, nawet obudzona hukiem zwijającej się bariery nie zdążyłabyś w żaden sposób dobiec do lasu, by z tego skorzystać. Dlatego zwiejemy razem od razu spod bariery. W puszczy jest raczej dziko, bez infrastruktury nasłuchowej. Jest gdzie uciekać, pod warunkiem, że nic nas tam po drodze nie zje. Nad atmosferą z tego co wiem, a pracowałem kiedyś w Obserwacji, znaczy w tutejszym nadzorze nad społecznością, nie ma ani dronów ani robocich satelitów szpiegowskich, bo i kogóż obserwować, prawie wszyscy siedzimy w Ekoraju. Pryśniemy, to nim ruszą naszym śladem, minie kilka godzin. I muszą dodatkowo znów wyłączyć pole, a to potrwa. W puszczy już jakoś sobie poradzimy. Aby tylko przetrwać dzień i dać znać twojemu Snuffowi, żeby nas stamtąd wyciągnął bez lądowania w centralnym Ekoporcie”.

– „Masz jakiś pomysł?”.

– „Mam. Podpalimy las. Pod wyciągarką trzymam paliwo do piecyka, oszczędzałem je od kiedy się tobą opiekuję. Zrobimy to około południa, kiedy Snuff wejdzie na orbitę. Tam poczekamy na lichtugę. Inteligentny ten twój mąż? Domyśli się, że najpierw musi przeskanować powierzchnię planety?”.

– „Standardowa procedura. A jeśli nawet o niej zapomni, od czego ma Ajkę i regulaminy? Proponuję dwie płonące litery długie po sto jardów: A i S. Oraz krzyżyk między nimi”.

– „Jedna nie wystarczy?”.

– „Muszą być dwie. Ja to Ania, on to Snuff. Z miejsca odgadnie”.

– „Oby, bo jeśli nie zdąży, zeżrą nas oboje”.

 

***

Ajka wypuściła sondy atmosferyczne. Planeta, nie większa od mego rodzinnego Marsa, nie powiem, urokliwa. Dwa minioceany, sieć rzek i strumieni, Nieco łagodnych gór, ogromne połacie lądu porośniętego starodrzewem poprzerywanym łąkami. Kilka dosłownie oznak życia na powierzchni, w tym porcik kosmiczny dla promów i lichtug, wokół którego rozciągało się niewielkie miasteczko piętrowych domków, prawdopodobnie siedziba lokalnej administracji. Na uliczkach pustawo – nieliczni… ludzie? Owszem. Ajka potwierdziła – ludzie. Eleganccy, dobrze odżywieni i ubrani, z dziećmi… Kilkaset mil dalej pojedyncze porozrzucane po puszczy farmy, w okolicach północnego zwrotnika gigantyczne hałdy skalnego rumoszu i zakład przemysłowy, coś jakby huta albo kopalnia. Tam z kolei spore grupki humanoidalnych postaci, przy głębszym skanowaniu ewidentnie robotów. Za to ani jednego człowieka. Obok kopalni drugie lądowisko, tyle że większe, dostosowane dla kilkusettysięczników – transportowców. Niedużych, owszem, ale także na mezonach D. Akurat jeden stoi na płycie, przyjmując cargo z kołowych samobieżnych wagoników.  I to właściwie wszystko.

Gdy już powiązałem sobie wynik oględzin z komunikatami Ajki, uznałem, że sytuacja jest w zasadzie jasna, poza jednym niedużym dysonansem: ta miła planetka według wszelkich dostępnych spisów i locji miała być nie tylko bezludna, ale i pozbawiona tlenowej atmosfery. A tu proszę – miniraj jako żywo. Fotosyntezą aż dyszy. Tlenu całe dwadzieścia cztery procent, reszta azot i jakieś nieistotne dodatki, może jedynie trochę za dużo helu, ale w sumie w normie, nic tylko zasiedlać.

Tu gdzieś, zgodnie z fotografią z pasiastą gruszką, musiała być moja Ania. W te pędy lądować mi trzeba na owym przyjaznym globie, zabierać żonę całą i zdrową a potem natychmiast wracać do domu!

Sęk w tym, że ja już wiedziałem z doświadczenia: aż tak wspaniałych zbiegów okoliczności, zakładających że ktoś ewidentnie potężny w kilka dekad terraformuje za furę kredytów szmat przestrzeni, całkiem bezinteresownie, by potem siedzieć sobie na nim bez żadnych ukrytych intencji, po prostu w przyrodzie nie ma!

Trywialne wnioski nasuwały się same: Anię trzyma tu ów ktoś wbrew jej woli. Mnie zwabia, posługując się nią jako przynętą. Skoro w taki sposób zwabia, to przecież nie w celu poprawienia mi dobrostanu, a wręcz przeciwnie. Gdyby chciał dobrze – Ania od dawna tkwiłaby na Marsie, albo przynajmniej połączyłaby się ze mną po nadświetlnej. Jeżeli zaś w sprawę zaangażowani są pośrednicy ewidentnie paskudnej konduity, sam ich zleceniodawca też musi być łotrem spod ciemnej gwiazdy. Przy tym z dużą dozą pewności można przypuszczać, iż ma co do mnie plany równie nieprzyjemne. Być może oparte na uczuciach zapiekłych tudzież skrajnie nieprzyjaznych. Widzicie inną możliwość? No właśnie. Też jej nie widziałem.

W takiej zaś sytuacji owszem – zapewne wyląduję na planecie śpiewająco, ale niewiele wskazuje, bym mógł już odlecieć. Wydałem Ajce polecenie aktywowania pól ochronnych wokół statku, i to od razu na całą moc. Wykonała. Następnie okrążyłem glob po wydłużonej orbicie, nadal skanując ile wlezie na największych przybliżeniach i przepuszczając dane przez Ajkę. Nie zdziwiło mnie zatem wyświetlenie przez nią na holoekranie po pierwsze – głębokich podziemnych struktur na obszarze między ośrodkiem lokalnego przemysłu a idyllicznym osiedlem. Po drugie – galerii kilkunastu nadprzestrzennych wyrzutni energii, zlokalizowanych w pierścieniu wokół głównego portu lotniczego. Tego obok kopalni. Po trzecie – widoku pokrywających prawie cały glob generatorów lokalnego pola, oddzielającego nieliczne polany od leśnych bezmiarów. W końcu zaś – obrazu gigantycznych płonących w lesie, jakieś czterysta mil od kopalni, liter A+S, a każda już prawie na milę długa, ewidentnie z podpalonych drzew… Płonących liter A+S?!

Ania musi tam być! I to Ania znajdująca się w niebezpieczeństwie. Identyczny sygnał wcześniej ze mną ustalony, na wszelki wypadek zresztą, nadawała kiedyś osobistym namiernikiem podczas samotnej w stylu alpejskim, więc poza butlami prawie bez technoułatwień, wyprawy na szczyt Olympus Mons. Kiedy osunęła się po piargu i skręciła nogę. Na wysokości kilkunastu mil tlenu na Marsie jak na lekarstwo, bez mojej szybkiej pomocy skończyłoby się nieciekawie.

Skoro tak – tu musi być podobnie. Czyli śmiertelnie niebezpiecznie i dla niej i dla mnie. Skoncentrowałem sondy wokół pożaru. Jedna z nich wyświetliła na pobliskiej polance dwie ludzkie sylwetki. Maksymalne przybliżenie. No tak, Ania i jeszcze ktoś. Mężczyzna zarośnięty po oczy, złachany, cały na szarobrązowo. Nie wyglądał na osobnika w tym układzie dominującego, ale pozory mogą mylić. Niestety, kilka mil dalej, na leśnej przecince czujniki namierzyły grupę około trzydziestu uzbrojonych człekopodobnych pałub, chyżo posuwających się ku Ani i jej towarzyszowi. Z wielu możliwości Ajka wybrała najbardziej prawdopodobną i rzuciła dane na holoekran. Czyżby faktycznie pościg? Jeśli tak, najwyżej za pół godziny będą na miejscu.

Co robić? Zacznę w atmosferycznej lichtudze lecieć ku Ani, to albo mnie zestrzelą, albo dopadną akurat gdy będę lądował. Jak amen w pacierzu! Nie polecę – za kilkadziesiąt minut dorwą mi żonę a wtedy zapewne długo jej nie ujrzę, jeżeli w ogóle. Poddam się grupie pościgowej – będą mieć dwa łupy zamiast jednego. Rozpocznę wymierzony w pościg ostrzał z orbity – walną z wyrzutni albo we mnie albo w pożar i będzie po balu. Cholerne pokraki. Identyczne jak te moje, z pamiętnego rejsu… Zaraz, jak to – identyczne? Maksymalnie wyostrzyłem obraz. Rzeczywiście! Jak spod sztancy. Jeden z nich miał nawet tęczowe gatki. Istne klony! Czyżby wyrzucony przez Tilda cybermechanik nie dość, że przetrwał w otwartym kosmosie, to jeszcze się zmultiplikował?! Może to tylko przypadek? Nie, aż takich przypadków we wszechświecie nie ma! Tęczowe gatki robiły za niezbity dowód!

Równanie pozornie bez rozwiązania nagle zrobiło się przystępniejsze. Jedyne co więc musiałem, to zlecić Ajce wybudzenie załogi, przekazać jej rozkazy, a następnie pójść na maksymalne ryzyko. I wywrócić ten stolik.

 

***

Józek spokojnie spoglądał w niebo, ale mnie nie było za wesoło. Pożar się rozprzestrzeniał, i to dość szybko. Na szczęście wiało w drugą stronę, tę z której przybiegliśmy. I na razie mogliśmy w pewnym oddaleniu od płomieni, na polance wielkości boiska piłkarskiego, przeczekiwać najgorsze, choć… na dobrą sprawę nie wyglądało na to, by i nasz wielogodzinny marszobieg po drugiej stronie bariery, i późniejsze wzniecanie ognia, miały się na cokolwiek przydać. Za dużo zmiennych. Mojego łysielca ani widu ani słychu, my skrajnie zmęczeni i bez zapasów, w dodatku uciekać dalej nie ma po co. Raz, że oddalając się od źródła pożaru tracimy szanse na odnalezienie przez Snuffa, a dwa – przecież za kilkanaście dni marszu i tak padniemy z głodu. Szyszki i mech to nieco za mało by przetrwać, nawet dla Józka.  Lecz co było robić. Tonący brzytwy się chwyta. Wóz albo przewóz. Start albo restart. Czy jak to tam mówią. Z tego wszystkiego znów zaczęłam się bać o męża. A jeśli nic nie wymyślił? Albo coś przegapi? W ogóle nie trzeba się było zgadzać na sugestie ekokanibala! Lecz wówczas właśnie Józek wypowiedział przepięknie brzmiące w mych uszach zdanie: – Chyba coś leci!

I rzeczywiście. Leciało. Nad naszą polanką po chwili zawisła atmosferyczna lichtuga średniej wielkości. Kilkujardowy trap opuścił się, więc w te pędy ruszyliśmy w jego kierunku. Kiedy jednak, dosłownie za kilkanaście kroków, miałam wbiec na pochylnię, poczułam że ktoś łapie mnie za rękę i znienacka obala na ziemię. Józek!

Stał nade mną z czymś, co ewidentnie wyglądało na broń krótką i uśmiechał się triumfalnie:

– A teraz droga Aniu powolutku wstajemy. Powolutku, mówię, bo wygarnę! Do tyłu, szybciutko. Jeszcze dalej! Teraz siad!… I ani drgnij! To mówiąc rzucił mi na kolana ciężką karbowaną kulę, z migającą diodą w centralnym punkcie.

– Wstaniesz, wybuchnie! To granat z czujnikiem ruchu. Teraz poczekamy na twojego rycerza w srebrnej zbroi.

Po czym odsunął się ode mnie na kilkanaście jardów. I gromko rzucił w stronę włazu:

– Ale niedługo poczekamy, bo w ładunku wybuchowym jest też zapalnik czasowy. Wybuchnie za trzy minuty. Tylko ja mam zdalny wyłącznik. Nie ma to jak stare sprawdzone sposoby! No, Snuff, wyłaź, czekamy na ciebie! Chyba że chcesz zabić żonę.

W tym samym momencie zza ściany płonących drzew wyłoniła się spora grupa osmalonych robotów. Co do jednego uzbrojonych po zęby. Oczywiście z miejsca wymierzyły te swoje wyrzutnie i inne ustrojstwa w lichtugę.

Zamarłam. Takie buty! Ależ się dałam wmanewrować ludojadowi! Wcześniej zaś – robociej ekipie.  Naiwna jak dziecko w wenusjańskiej mgle. Najgorsze, że nie widziałam żadnego wyjścia. Wszystko przewidzieli, dranie! Nawet krzyknąć nie mogłam, bo kto wie, czy to cholerstwo od tego nie rąbnie. A niech tam!

– Snuff, uciekaj – wrzasnęłam. – Zasadzka!

I zamknęłam oczy, czekając na koniec. Bo zanim jeszcze przebrzmiało ostatnie echo mego krzyku, ujrzałam na pochylni promu aż nadto znajomą postać…

 

***

Powoli, bardzo powoli zszedłem po trapie na zieloną polanę. Ręce miałem podniesione, wyraz twarzy możliwie najłagodniejszy, patrzyłem na Anię znanym nam obojgu spojrzeniem numer pięć, czyli „tylko spokojnie, wszystko jest pod kontrolą”.

Łachmaniarz z detonatorem w garści podskakiwał podekscytowany, horda robotów nadzwyczaj podobnych do moich dawnych mechaników z niezapomnianego testowego rejsu, otoczyła mnie zwartym kręgiem. Słowem – nie miałem powodów do radości. Podszedłem do żony i spojrzałem na oberwańca:

– Możesz pan już wyłączyć ładunek. Jestem w waszych rękach. Jeszcze żona się ruszy, z nerwów zemdleje i będzie po zabawie…

– Nie będzie – zaśmiał się złośliwie. – Atrapa. Jeszcze nie zdurniałem, by aż tak ryzykować, zwłaszcza na chwilę przed ostatecznym sukcesem. Możecie go sobie zabrać, bracia cyberwyzwoleńcy! Ja, zgodnie z umową, idę do lądownika. Nareszcie mogę się stąd wyrwać! I to bez niczyjej łaski!

 

***

Z ulgą zrzuciłam z siebie metalową kulę, wstałam i przywarłam do Snuffa. Uspokajająco głaskał mnie po głowie, jakby nie zwracał w ogóle uwagi na wymierzoną broń. Tymczasem elektroniczne pałuby pomigotały między sobą przez chwilę, a potem największy z robotów, ten w gatkach oznaczających rangę, ani chybi dowódca, łaskawie zaskrzypiał przez podręczny głośniczek:

– Umowa rzecz święta – spadaj, Najzieleńszy, ale czy aby o czymś nie zapomniałeś?

– Jeszcze by! – Józek wyciągnął dłoń ku cyberdowódcy. Ten zaś ewidentnie wstrzyknął mu coś aplikatorem w żyłę na nadgarstku.

– Antidotum – wyjaśnił nam funkcyjny żelaźniak. Józek leci prosto do was. A wraz z nim wirus pseudo Szarej Pleśni. Kopia działająca poza szlakami Grzebieniastych. Nasze dzieło. Na razie jest uśpiony. Uaktywni się dopiero po wyjściu z pola grawitacyjnego planety. Zarażać zacznie tuż po wyjściu lądownika z atmosfery Ekoraju. Pełną moc osiągnie na pierwszym Węźle do którego dotrze Najzieleńszy. Tyle że tym razem Pleśń wykluje się w zainfekowanych dopiero po kilku Sol-latach. Wtedy już prawie we wszystkich ludziach w galaktyce. Niezły pomysł miał nasz Wielki Założyciel, nieprawdaż?

– Ty ludobójco! – wrzasnęłam na Józka. – Jak mogłeś?!

– A mogłem – zaśmiał się serdecznie. – W końcu montowaliśmy z naszymi sojusznikami tę operację baaardzo długo. Po prostu Wielki założyciel chciał ostatecznie dopaść was oboje. Zaczęliśmy przed śmiercią waszego wuja. Jak mu to było? Alojzego?

– To i jego zabiliście?!

– Nie ma to jak przypadkowy postrzał przy czyszczeniu ulubionej broni – zarechotał upiorny Józio. – I wszystko przewidzieliśmy! Krok po kroku! Już po was, małpy z technologicznymi brzytwami! To wyłącznie kwestia czasu, kiedy Ekoraj i Wolne Roboty ostatecznie zatriumfują!

I rączo wbiegł na pochylnię.

 

***

Po kilku chwilach, podczas których Ania tuliła się do mnie w rozpaczy, zatrzaski zadziałały, prom niemal bezgłośnie oderwał się od ziemi i powoli zaczął ustawiać się do startu ku statkowi macierzystemu. Było to tym łatwiejsze, że zazwyczaj tylko dorywczo wynajmowanymi przez mniejszych armatorów lichtugami atmosferycznymi z dawien dawna, dla oszczędności na oprogramowaniu, sterowały pokładowe Ajki reagujące na głos każdego, kto tylko siądzie w fotelu sternika.

– Przegraliśmy? – Ania płakała nie zwracając uwagi na obstawę. – Kiedy ten drań odda się w ręce naszej załogi na orbicie, będzie po wszystkim. I wszystkich. Po naszych dzieciach też.

– Takiego wała jak próżnia cała! – Wrzasnąłem wprost ku grupie cyberżołdaków.

Ci zaś w tej samej sekundzie zamarli, po czym z głuchym łomotem bezwładnie popadali na glebę, gdzie który stał. Wyjąłem zza pazuchy nadajnik i rzuciłem doń tylko trzy słowa: – Z powrotem drania!

Lądownik wrócił do pozycji wyjściowej, obniżył się i ponownie zawisł tuż nad polanką. Pochylnia znów zetknęła się z gruntem. Wbiegłem do środka i wyciągnąłem na zewnątrz Najzieleńszego. Spał jak zabity. Nie na darmo wychodząc z lądownika, zostawiłem wewnątrz ładunek gazu usypiającego, ustawiony na odpalenie w chwili, w której czujniki zewnętrzne usłyszą mojego „Wała”. Hasło zerujące wszystkie roboty z eksperymentalnej robociej załogi sprzed lat. Dzięki wirusowi do dziś tkwiącemu w programie operacyjnym tęczowego cybermechanika i tym samym wszystkich bez wyjątku robotów, które stworzył i zaprogramował na swój obraz i podobieństwo.  I nie bez przyczyny w komórce za sterówką czatował na mój sygnał jeden z załogantów naszej Surykatki w przeciwgazowej masce.

Co było dalej, wszyscy już wiecie. Temat Ekoraju, a jeszcze bardziej – tajnej antycywilizacji zdeprawowanych robocich hunwejbinów stał się informacją roku we wszystkich galaktycznych stacjach informacyjnych i w całym Starnecie. Kiedy tylko dotarliśmy na pokład Surykatki, rzecz jasna bez śpiącego Najzieleńszego, którego dla wspólnego bezpieczeństwa zostawiliśmy na polance otoczonej przez zacieśniający się leśny pożar, po natychmiastowej poszła do Starnetu, a tym samym odpowiednich galaktycznych służb, pełna informacja o wydarzeniach zarówno na Ekoraju, jak i robociej planetce. Jej położenie wydostaliśmy z modułu nawigacyjnego przechowywanego pieczołowicie w zasobniku taktycznym przez dowódcę zneutralizowanego mechpatrolu. Potem poszło już szybko. Tylko dlatego i ja, i moja Ania, która dziś osobiście pilnuje mnie starego w tej knajpie, mogliśmy wam, szanowni młodzi nawigatorzy, opowiedzieć o prawdziwym przebiegu wydarzeń, które o mało nie skończyły się dla naszej cywilizacji katastrofą. A teraz wypijmy wszyscy razem po kufelku! Co mówisz, kochanie? Że to dla mnie na dziś jest już o ten jeden kufelek za dużo? I pora do domu? Pozwól, że jednak dopiję. Przecież nie będę do własnej ukochanej żony krzyczał jak do tamtych robotów na polance. Za bardzo kocham i ciebie, i piwo!

Koniec

Komentarze

Precz z terrorem aminokwasów!

Nie będą białkokleiści pluć nam w soczewki!

Grinpis broni, Grinpis radzi, Grinpis nigdy was nie zdradzi!

A Turów należy zamknąć.

 

W sumie smutne to opowiadanie. Bo prawdziwe.

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

No niezłe, Rybaku, kosmos podbijają wielodzietne rodziny, pokonując walniętych ekoaktywistów pospołu z robotami zaprogramowanymi przez krytyczną teorię rasową. Aż chce się wierzyć w taką wizję przyszłości. Wątpliwe tylko, żeby to byli ludzie z anglosaskimi nazwiskami, mierzący długości jardami.

Klik ode mnie.

Może ci się spodobać Uniwersum Wielkiej Rzeszy, na przykład w Robokoniu i opowiadaniach powiązanych.

Niko, co do anglosaskiego nazwiska Snuffa… Hi, hi. No to teraz konkurs. Wielki konkurs, kto odgadnie imię starego Nawigatora. Wskazówek w tekstach poprzednich było aż nadto. P.s. dzięki za klika.

Już tylko spokój może nas uratować

No to muszę sięgnąć po teksty poprzednie. Radziłbym dawać w opisie każdego odnośniki do reszty.

Hej,

 

Dobre opowiadanie. Ciekawa wizja Ekoraju pod wodzą ekofanatyków. Choć nie ukrywam, że dużo bardziej interesujący był początek i koniec historii (od motywu z rozsypanym piaskiem), środkowa część trochę mnie wynudziła. Niemniej kiedy akcja przyspieszyła i skróciłeś bloki fabularne, to z dużym zaciekawieniem czytałem, co się wydarzy dalej.

 

Poniżej kilka rzeczy, które mi się rzuciły w oczy:

 

Potem długo nie działo się nic, zablokowane w trybie alarmowym drzwi autonomicznej kajuty trzymały mnie w bańce tlenu wiele godzin, nikt ich nie otwierał, sieć łączności pokładowej nie działała.

Tu się może czepiam, ale mam mega skojarzenie z bańką powietrza (no właśnie, chyba powinno być powietrza, a nie tlenu) w zatopionym statku, a to chyba nie do końca to samo co szczelnie zamknięte pomieszczenie wypełnione powietrzem.

 

Grafitowoszare ściany i sufit, czarna podłoga, brak okien, drzwi wtopione w bazalt, kompletny brak poczucia mijającego czasu, cisza, samotność i strach. Strach, bo od kiedy mnie zapuszkowali, a stało się to, jak sądzę, ładnych kilka miesięcy temu, ani nikt tu do mnie nie przyszedł, nie zagadał ni słowem, jak gdybym była dla moich strażników kompletnie nieistotna, niepotrzebna już nikomu, skazana na dożywotnią obojętność.

Zamiast szyb w oknach – szczelinowe solidne, a jakże – też drewniane okienice, które można było od środka otwierać. Pod pryczą chodaki z łyka. Skrajny prymityw, ale przy celi robotów-piratów i tak szczyt luksusu.

Literówka.

 

– I kto to nas odwiedził

W tym akapicie mam poczucie jakiegoś bałaganu z dialogami. Wypowiedzi są wplecione w jeden akapit, źle się to czyta. W innych miejscach też pojawiają się takie struktury np. tutaj:

 

tylko trzy słowa: – Z powrotem drania!

Lecz wówczas właśnie Józek wypowiedział przepięknie brzmiące w mych uszach trzy słowa: – Chyba coś leci!

-Takiego

Brak spacji i od półpauzy.

… Którejś kolejnej nocy

Zbędna spacja. Ogólnie w tekście masz sporo zbędnych białych znaków (podwójne spacje, zbędne pojedyncze spacje) przejrzyj to sobie.

 

prawdopodobnie siedziba lokalnej administracji, Na uliczkach pustawo

Tu chyba kropka.

 

Ten motyw z rozsypaniem piasku… trochę się uśmiechnąłem wyobrażając sobie pisanie w piasku takiego elaboratu ;)):

 

– „W życiu z żadną osobopostacią vaginododatnią tak długo nie rozmawiałem. Ustawowa reglamentacja, rozumiesz. Wyznaczono mnie do opieki nad tobą tylko dlatego, że jestem już prawie reedukowany, a poza tym moja komora leży najbliżej tajnej powierzchniowej strefy z twoją szopą. A leży najbliżej strefy, przy tym najdalej od centrum Ekoraju, bo to u nas koniec świata, w które zsyła się najbardziej krnąbrnych ze średniego poziomu zarządzania. Jako ostatnie ostrzeżenie przed skasowaniem punktów, więc odcięciem wody i żywności. Rozumiesz, wcześniej byłem u nas, hmmm, odpowiedzialnym ekodziałaczem, miałem nawet co jakiś czas specdostawy z powierzchni, moi przywódcy dali mi teraz szansę poprawy, nawet rehabilitacji, jeśli tylko wykonam ich polecenia. A ja… Cóż,  jedzenie na wygnaniu wyłącznie robaków i żelu przodków, to faktycznie dla mnie za mało, by przeżyć nawet do indywidualnego limitu. W dodatku za daleko mam do kompostowni i kopalni, bym mógł zarobić i oszczędzić choćby trochę punktów. Zgodziłem się więc.”

No i ten motyw z brakiem kamer w środku… hmm niby okej, ale trochę za łatwo bohaterka w to uwierzyła, bo niby dlaczego ich tam nie miało być?

Grzelulukas:

Dziękuję za uwagi i lekturę. Co mogłem, poprawiłem. Niestety, mój edytor tekstu działa jak chce, stąd zapewne liczne podwójne spacje itd. Pozdrawiam

Już tylko spokój może nas uratować

Opowiadanie świetnie wpisuje się w ciąg historii snutych przez Snuffa i dobrze się dzieje, że tym razem miała w nim niezaprzeczalny udział żona bohatera. I szkoda tylko, że początek obfitował w nader przykre doświadczenia kobiety, ale w sumie cieszę się, że Anka okazała się tak dzielna i wytrwała. :)

Natomiast niespecjalnie przypadły mi do gustu pokazane w przerysowany sposób różne zachowania niektórych współczesnych grup społeczeństwa, które, jak mniemam, stały się dla Ciebie natchnieniem do pokazania systemu wartości robotów i ekofanatyków.

Wykonanie, niestety, do najlepszych nie należy. :(

 

W re­je­strach lotów około szla­ko­wych… → W re­je­strach lotów okołoszla­ko­wych

Napisałabym razem, tak jak pisze się teren okołobiegunowy, przepisy okołobudżetowe, orbita okołoksiężycowa.

 

me­cha­nicz­ny funk­cjo­na­riusz wska­zał na ścia­nę za mną… → …me­cha­nicz­ny funk­cjo­na­riusz wska­zał ścia­nę za mną

Wskazujemy coś, nie na coś.

 

po­ma­chał lewym ma­ni­pu­la­to­rem i wrza­snął: – Bacz­ność, babo nie­na­wist­na, po­kłoń się na­sze­mu wo­dzo­wi, ko­niec z waszą po­gar­dą i aro­gan­cją! I dla pod­kre­śle­nia tych słów z miej­sca przy­ło­żył mi elek­trycz­ną pałką… → Wypowiedź dialogową zapisujemy w nowym wierszu. Narracji nie zapisujemy jak didaskaliów. Winno być:

po­ma­chał lewym ma­ni­pu­la­to­rem i wrza­snął:

– Bacz­ność, babo nie­na­wist­na, po­kłoń się na­sze­mu wo­dzo­wi, ko­niec z waszą po­gar­dą i aro­gan­cją!

I dla pod­kre­śle­nia tych słów z miej­sca przy­ło­żył mi elek­trycz­ną pałką

Nie zawsze poprawnie zapisujesz dialogi. Sugeruję powtórkę z ich zapisywania.

 

wy­rzu­cił w otwar­tą prze­strzeń z eks­pe­ry­men­tal­ne­go Susła C tę­czo­we­go me­cha­ni­ka – ro­bo­ta… → …wy­rzu­cił w otwar­tą prze­strzeń z eks­pe­ry­men­tal­ne­go Susła C tę­czo­we­go me­cha­ni­ka-ro­bo­ta

W tego typu połączeniach używamy dywizu, nie półpauzy, bez spacji.

 

W młod­nia­ku zna­la­złam mnó­stwo ma­śla­ków. Oraz masę po­ła­ma­nych su­chych ga­łę­zi i pnia­ków. → Czy to zamierzony rym?

Proponuję: W młod­nia­ku zna­la­złam mnó­stwo ma­śla­ków oraz masę po­ła­ma­nych su­chych pni i ga­łę­zi.

 

W wa­rzyw­nia­ku ziem­nia­ki, włosz­czy­znę i doj­rze­wa­ją­ce dynie. Mię­dzy któ­ry­mi uga­nia­ło się stad­ko kur… → W wa­rzyw­nia­ku ziem­nia­ki, włosz­czy­znę i doj­rze­wa­ją­ce dynie, mię­dzy któ­ry­mi uga­nia­ło się stad­ko kur

 

… Któ­rejś ko­lej­nej nocy klapa w pod­ło­dze… → Wielokropek nie ma tu racji bytu.

Za SJP PWN: wielokropek «znak interpunkcyjny złożony z trzech kropek następujących po sobie, oznaczający przerwanie toku mowy lub niedomówienie»

 

Josif  je­stem. → Jedna spacja wystarczy.

 

roz­mno­ży – też nie je. → Jedna spacja przed półpauzą wystarczy.

 

do  fo­to­syn­te­zy? → Jedna spacja wystarczy.

 

jed­nak,  w… → Jak wyżej.

 

cały czas 280 Ke­lvi­nów. → …cały czas dwieście osiemdziesiąt Ke­lvi­nów.

Liczebniki zapisujemy słownie, zwłaszcza w dialogach.

 

wy­słu­gi­wać się zde­ge­ne­ro­wa­nym ro­bo­tom, prze­ciw Ludz­ko­ści? → Dlaczego wielka litera?

 

Po pół­no­cy Josif– eko­tru­po­jad… → Po pół­no­cy Josif-eko­tru­po­jad

 

– Czyli – GDZIE?! → Umiał mówić wielkimi literami? Unikaj dodatkowych półpauz w dialogach, sprawiają że zapis staje się mniej czytelny.

A może wystarczy: – Czyli gdzie?!!!

 

po­trzeb­ni,  po… → Jedna spacja wystarczy.

 

do­bro­wol­nie zgo­dzi­li­by się po­rzu­ce­nie kwit­ną­cej cy­wi­li­za­cji… → Pewnie miało być: …do­bro­wol­nie zgo­dzi­li­by się na po­rzu­ce­nie kwit­ną­cej cy­wi­li­za­cji

 

De­cy­zje już pod­ję­to.” De­cy­zje już pod­ję­to”.

Kropkę stawiamy po zamknięciu cudzysłowu. Ten błąd pojawia się kilkakrotnie także w dalszej części opowiadania.

 

– „Dla­cze­go mi to mó­wisz? → Brak zamykającego cudzysłowu.

 

– „Nie ro­zu­miem” → Brak kropki po cudzysłowie.

 

Cóż,  je­dze­nie… → Jedna spacja wystarczy.

 

– „ Stan­dar­do­wa pro­ce­du­ra. → Zbędna spacja po otwarciu cudzysłowu.

 

grusz­ką,  mu­sia­ła… → Jedna spacja wystarczy.

 

kro­ków,  mia­łam… → Jak wyżej.

 

-Ta­kie­go wała jak próż­nia cała! → Brak spacji po dywizie, zamiast którego powinna być półpauza.

 

jeden z za­ło­gan­tów na­szej su­ry­kat­ki… → Czy nie powinna być wielka litera?

 

Kiedy tylko do­tar­li­śmy na po­kład su­ry­kat­ki… → Jak wyżej.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Reg, bardzo Ci dziękuję za pracę włożoną w mój tekst. Ponanosiłem.

I pozdrawiam serdecznie

R.

Już tylko spokój może nas uratować

Bardzo prosze, Rybaku. Miło mi, że mogłam się przydać. :)

Teraz mogę podreptać do klikarni.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Teraz mogę podreptać do klikarni.

Ja również :)

Jakże miło się klika w tak zacnym towarzystwie! :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Miło mi. Ech, gdyby tak ktoś tę Ósemkę poniżej jeszcze kliknął…:D

Już tylko spokój może nas uratować

Rybaku, nie trać nadziei, wszak żyw jesteś. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Fajnie się czytało. Też bym kliknął, ale nie umiem pisać komentarzy merytorycznych, a takie mają być, żeby kliki były uznane. Pozdrawiam :)

Snuffa lubię, więc owszem, podobało mi się. Fajnie, że dałeś trochę miejsca Ani, bo okazała się całkiem fajną kobitką :) Mam podobnie, jak Reg, środek, czyli ekolodzi podobał mi się średnio, bo przegiąłeś tak mocno, że aż historia straciła na wiarygodności. Odżywianie się dżdżownicami to ciut za mało do przeżycia. Nie mówiąc już o tym, że robale szybko stałyby się gatunkiem wymarłym. Ok, każda idea może się przerodzić w totalitaryzm, ale o tym wiemy już przynajmniej od czasów Orwella, więc Ameryki nie odkryłeś.

Trochę żałuję, że załatwiłeś przy okazji kwestię androidów, bo rozprawa z nimi godna jest osobnej opowieści. Ale fajnie, że Snuff wrócił. Czekam na więcej :)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Irko, bardzo dziękuję za lekturę i jak mniemam, klik:). Nie tylko dżdżownice. Głównie rosół (z) przodków.

Już tylko spokój może nas uratować

Głównie rosół (z) przodków.

Ale to i tak nie zaspakaja zapotrzebowania organizmu na minerały i witaminy.

 

i jak mniemam, klik:)

A proszę bardzo :)

 

 

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

A dodam tylko, że to akurat (rosół z przodków) jest wprost z życia wzięte: jakieś dwa– trzy lata temu jak najpoważniej zaproponował coś takiego pewien ekologista-profesor z zach. Europy. PRAWDZIWY profesor. :(((

Już tylko spokój może nas uratować

Ciekawy tekst, pomysł na piratów bardzo mi się spodobał, a los bohatera nie pozostał mi obojętny. Podoba mi się, że Twoje teksty są dość przystępne od strony technicznej jak na hard sf (wierząc tagom).

Miło mi to czytać, Zygfrydzie. . To przeczytaj część ósmą, poprzedzającą. W dodatku można nadal klikać :D

Już tylko spokój może nas uratować

Nowa Fantastyka