Robokoń z łatwością przesadził spory głaz i zgrabnie wylądował, wzbijając obłok czerwonego marsjańskiego kurzu. Przy tutejszej grawitacji wstrząs był prawie niezauważalny. Wolfram z przyzwyczajenia uderzył wierzchowca piętami, choć ten automatycznie wrócił do regularnego galopu, jakim poruszał się przed skokiem. Lekko przechylając się na zakrętach, pędził między pustynnymi wzgórzami, lub, na rozkaz pana, wspinał na nie, nie kombinując, jak to koń, pod górę, nie ociągając się przed wzięciem przeszkody. Cała ta poprawność zachowań irytowała jeźdźca, który obawiał się, że idealna sterowność mechanicznej bestii źle wpłynie na jego własne umiejętności. Tęsknił za pozostawionym na Vulkanii gniadoszem Amantem, za tym wspaniałym poczuciem doskonałego zestrojenia, którego doświadczał dosiadając go podczas ćwiczeń z kopią i turniejów uniwersyteckich.
Nieboskie stworzenie, jakie miał teraz pod sobą, nie prychało, nie strzygło uszami, nie potrząsało grzywą, chyba że włączyło się odpowiednią opcję. Wolfram nie lubił podobnych bajerów. Przypominały mu wegańskie podróbki mięsnych potraw. Uważał, że jeśli to jest maszyna, to niech będzie maszyna, a jeśli jest post, to mięsa po prostu nie ma. W „stajni” robokoń po prostu zamrze, postawiwszy kontaktowe podkowy przednich kończyn na panelu ładującym. Nie będzie wypatrywał marchewki i węszył po kieszeniach pana za ulubionym lizakiem, śmiesznie przekrzywiając pysk.
Mechaniczny wierzchowiec, był, trzeba przyznać, wykonany na wzór masywnego, acz nie pozbawionego gracji, betelgejskiego rumaka. Wkomponowane na stałe ozdobne siodło wraz z rzędem zadowoliłyby szykującego się do parady generała. Z dostępnych kolorów Wolfram wybrał zieleń zaśniedziałej miedzi. „Koń z pomnika” – żartowali koledzy z projektu. Dokupił więc planetarny skafander w tymże kolorze – jeśli ma być pomnik, to niech będzie, co się zowie!
Robokoń wywiózł pana na wysokie w wzniesienie, skąd otwierał się piękny, jak na martwą planetę, widok – łańcuch górski na horyzoncie, oddzielony głębokim kanionem, z dna którego tu i ówdzie wyrastały zwietrzałe kamienne słupy. Z tej strony krajobraz nadal wyglądał dziewiczo, choć był to tylko pozór. Od czasu do czasu do i wokół kanionu spadały ogromne bryły lodu, dostarczane z obłoku Oorta przez specjalne holowniki. Do tego były wykorzystywane jednostki nowej generacji – tak zwane mikroskokowce, zdolne do wykonywania precyzyjnych skoków hiperprzestrzennych w granicach systemu solarnego. Zrzuciwszy ładunek w górnych warstwach atmosfery, tak, by gwarantowanie spadł na planetę, statek znowu znikał w hiperprzestrzeni i wynurzał się w pobliżu kolejnej lodowej asteroidy.
Wolfram nieraz widział, jak taki lodowy pocisk, ciągnąc za sobą tren pary wodnej, przebija rzadką atmosferę planety i roztrzaskuje się na jej powierzchni, a częściej spada na nią w postaci różnokalibrowego gradu. Sądził, że na to nawadnianie Marsa jest za wcześnie, ale Imperialne Ministerstwo Terraformacji i Gospodarki Zasobami Kosmicznymi już zatwierdziło budżet i prace ruszyły.
„Nie powinni wywalać takich pieniędzy, póki reaktor nie zacznie działać!” – Jeździec westchnął. „A jeśli coś pójdzie nie tak? Przecież nikt tego jeszcze nie robił! Tylko obliczenia i symulacje, w których zawsze może zakraść się błąd, zabraknąć jakiegoś przeoczonego czynnika!” – pomyślał po raz tysięczny – Zresztą jeśli sprawa nie wypali i wodę uniesie w kosmos słoneczny wiatr, będą to jedynie zmarnowane pieniądze. Nie moje pieniądze”.
Projekt uskrzydlał vulkańskiego barona obietnicą wiekopomnej sławy nowego Kalwitza, a jednocześnie przytłaczał swoim ogromem i straszył niewytłumaczalnym optymizmem, wręcz entuzjazmem Ministerstwa wobec jego śmiałej koncepcji. Tak czy inaczej Projekt zaprzątał głowę Freiherra Wolframa von Äuela w stopniu wystarczającym, by powrócić do życia po katastrofie życiowej sprzed dwóch lat. Obecne zmartwienia i ciągłe zadania do rozwiązania, zmiana planety i towarzystwa sprawiły, że nie musiał już co tydzień zwierzać się spowiednikowi z myśli samobójczych.
Poczucie krzywdy i rozpacz ustąpiły miejsca smutkowi i nostalgii po szczęśliwych dniach, kiedy Meliane witała go swym dziecięcym uśmiechem i podskakując jak dziewczynka zbiegała doń po schodach swego pałacyku w kampusie, a dzwon jej spódnic unosił się i opadał jak u morskiej meduzy.
Zabawna, nieco niezgraba, uczona hrabianka zawładnęła jego sercem podczas międzywydziałowej dysputy naukowej o perspektywach komputerowego sterowania procesami terraformacji. Została tam dopuszczona, choć nie obroniła jeszcze doktoratu, lecz już zdobyła sławę wschodzącej gwiazdy informatyki. Młodziutka, drobna i zazwyczaj nieśmiała, wtedy przemawiała z wielkim zapałem i wypiekami na twarzy, a starzy profesorowie uśmiechali się pobłażliwie. Profesorowie nieco młodsi przykrywali usta dłonią z obawy przed dwoma rycerzami, stojącymi za wysokim oparciem fotela hrabianki i groźnie zerkającymi na obecnych, gotowi wezwać na pojedynek za najmniejszy przejaw lekceważenia ich pani. Nikt na uczelni oprócz Meliane nie nosił wówczas tytułu hrabiowskiego i nawet rektor całował jej rękę. Zresztą dla mężczyzn to nie wychodziło za ramki zwyczajnej kurtuazji, natomiast sztywne uniwersyteckie damy zżymały się na to, że muszą jako pierwsze dygać przed tą smarkulą.
Wolfram zapomniał o całej dyskusji i słuchał tylko jej głosu. Patrzył jak poruszają się jej usta, jak linia szczęki biegnie ku spiczastemu, vulkańskiemu uchu. Badał wszystkie załomy jej oblicza pozbawionego krągłości, typowej dla „nadobnych panien”. Każda grań, każdy jej kącik wydawał mu się przeuroczy.
Wolfram zatrzymał wierzchowca na szczycie wzgórza. Robokoń zastygł w pozie pomnikowej z uniesioną lewą przednią nogą. Wolfram wyprostował się w siodle, wyciągając do przodu prawicę z wyobrażoną buławą. Uśmiechnął się do własnego żartu.
– Doskonały z pana pomnik, baronie! – usłyszał nagle w słuchawkach hełmu. To był Gotfryd von Steinau, nadzorujący Projekt urzędnik ministerstwa, zawsze uśmiechnięty, jowialny grubas z Malagry. U stóp wzniesienia w chmurze czerwonego pyłu zatrzymały się dwa pojazdy – czterokołowiec Gotfryda i tankietka. Urzędnikowi towarzyszył profesor Jurij Demientjew z landu cesarskiego na Wcieleniu. Też gość z nadwagą. Ci dwaj przypadli sobie do gustu i często spędzali wolny czas, ganiając wśród marsjańskich wydm lub grając na bilardzie w kantynie.
Wolfram uśmiechnął się: „Gabinetowy naukowiec i gabinetowy biurokrata. Dwaj zbiegli mężusie po pięćdziesiątce na niespodziewanych wakacjach. Nikt nie beszta za naruszenie diety i nie straszy atakiem podagry po kolejnym piwie”.
– Ścigamy się do Obiektu, baronie? – zabrzmiał w słuchawkach Demientjew. Mówił po rilgerdzku z miękkim, słowiańskim akcentem. Niektórym się on podobał, ale Äuela przyprawiał o irytację. Każdy język ma swoją muzykę.
– Dziękuję profesorze, nie mam ochoty. – Baron nie jeździł na Obiekt, jeśli nie wymagała tego praca.
– W takim razie do zobaczenia na nieszporach – powiedział pan Gotfryd – Jurij, na trzy!
Pojazdy ruszyły, wyrzucając spod kół i gąsienic fontanny żwiru. Wolfram obrócił robokonia, żeby popatrzeć jak znikają między wydmami. Postał chwilę, dając im fory, a potem, nagle poczuwszy potrzebę ruchu popędził wierzchowca w ich ślady. Mechaniczna bestia pędziła na przełaj, przeskakując głazy i rozpadliny, które pojazdy Steinaua i Demientjewa musiały omijać.
Gigantyczny lej Obiektu zwężającą się spiralą wrzynał się w powierzchnię Marsa na głębokość już sześciu kilometrów. Na głębokości dziesięciu, gdzie zaczynały się złoża grawitonu, miał znaleźć się potężny reaktor Kalwitza, zmodyfikowany zgodnie z koncepcją Wolframa. Urządzenie sławnego wynalazcy, rozszczepiające jądro grawitonu, pozwalało wytwarzać dodatkową grawitację na małych ciałach kosmicznych, ale kwestia zużycia rzadkiego w galaktyce minerału, której freiherr von Kalwitz nie zdążył rozwiązać, sprawiła, że sprawę zarzucono, choć sam pomysł wykorzystano do stworzenia bombardy grawitacyjnej. Äuel interesował się tematem od dłuższego czasu, nie zwierzając się z tym nikomu oprócz Meliane. „Kwestia zużycia grawitonu” była bowiem w środowisku akademickim synonimem zagadki nie do rozwiązania. Ale czyż pomysł Kalwitza nie uchodził również za szalony, póki nie został zrealizowany w metalu i świat nie ujrzał jeźdźca objeżdżającego wokoło asteroidę?
Skwaśniali nudziarze, trzydzieści lat z rzędu czytający swoje pożółkłe skrypty, nie rozumieli wizjonerów, bali się tematów, nie gwarantujących awansów i tytułów naukowych. Meliane tak się od nich różniła! Ich miłość zaczęła się z rozmów o nauce, wynalazkach i technologiach. O uczuciach nie rozmawiali, szkoda czasu! W ogóle samo rozmawianie z hrabianką Imladris bywało dość osobliwe. Od czasu do czasu, niekiedy w połowie zdania, nawiedzały ją pomysły dotyczące kolejnego genialnego programu. Wówczas unosiła dłoń i trzepotała paluszkami koło ucha, co było sygnałem dla stojącej za fotelem famuluski, która niezwłocznie podawała jej oprawiony w srebro tablet. Pewnego razu nawet porzuciła taniec podczas balu uczelnianego i pobiegła w kąt, gdzie stała służąca, zostawiwszy kawalera na środku sali z rozdziawioną gębą. Zajęta pisaniem kolejnego programu podczas turnieju nie zauważyła, że rycerz pochylił kopię, żeby ona zawiązała na niej swoją wstęgę. Zresztą wszystkie te dziwactwa uchodziły Meliane płazem z powodu wysokiego tytułu i niekwestionowanego talentu.
Robokoń pędził przez marsjańskie pustkowia, ciężko uderzając o ziemię metalowymi podkowami na sprężystym tworzywie kopyt. Baron pochylił wyimaginowaną kopię z trzepoczącą wstęgą Meliane i pogrążył się we wspomnieniach.
Turniejowy grot precyzyjnie trafił w „żabi pysk” przeciwnika. Wyrwany z siodła prorektor fiknął w powietrzu i grzmotnął na żwir areny. Przedtem von Äuel uczestniczył w turniejach głównie dla podtrzymania kondycji, lecz tego dnia było inaczej. Zdecydowany uczynić Meliane królową miłości i piękna powalał jednego przeciwnika za drugim. Prorektor był dla Wolframa żadnym przeciwnikiem, jak zresztą i większość wykładowców uniwersytetu. Poważniejsze wezwanie stanowili studenci, zwłaszcza ci z innych planet. Środowisko akademickie Vulkanii nie wyróżniało się duchem rycerskim, co było typowe dla planet niedawno zrefeudalizowanych. Półtora stulecia w Rzeszy jeszcze nie przekuły Vulkanczyków na podobieństwo zdobywców, ale przynajmniej część się starała spełniać wymagania.
Zgodziła się wyjść za niego. Tak po prostu, przy kawie, w środku rozmowy o komputerowym sterowaniu reaktorami nuklearnymi. Było im tak dobrze, że Wolfram półżartem powiedział: „Rozumiemy się tak doskonale, iż poślubiłbym moją panią bez zastanowienia”.
Meliane spojrzała na niego uważniej. Odwzajemnił spojrzenie. Ich oczy się spotkały. Po chwili dziewczynę zalał rumieniec. Spuściła oczy. „Tak” powiedziała cicho.
Boże! Tak! Ponad wszystkie nadzieje. Oczywiście, istniały jeszcze różne „jeśli” ze strony rodzin, ale wszystkie do pokonania. Wprawdzie Meliane była najstarszym dzieckiem, stolec dziedziczył jej brat, a jej samej pozwolono swobodnie zajmować się nauką, wyłączając z polityki matrymonialnej hrabstwa. Zatem ślub ze stojącym o jeden stopień niżej baronem z tegoż środowiska naukowego nie będzie rażącym mezaliansem.
Z kolei ród von Äuel pochodził z Aldebarana, z ojczyzny Kalwitza, dokąd jego przodkowie dotarli wprost z Rigla. Na Vulkanię Äuelowie przybyli jako zwykli rycerze, lecz walcząc w wojnach podboju i podziału u boku jednego z przyszłych hrabiów, dorobili się własnego państwa stanowego. Ślub z Vulkanką, naruszał tradycję ich rodziny, gdyż mężczyźni von Äuel zawsze żenili się z rilgerdzkimi kobietami, choćby narzeczonych należało sprowadzać z innej planety. Dzięki temu sam Wolfram był postawnym niebieskookim blondynem z idealnie okrągłymi uszami. Staranne wychowanie dopełniało jego wzorcowo rilgerdzki wizerunek. Wymowa jak w cesarskiej stolicy, zero lokalnych naleciałości, poezja, muzyka i cnoty rycerskie.
Wolfram uśmiechnął się, wspominając, z jakim patosem pani matka o tym rozprawiała. Z jej strony można było spodziewać największego oporu, pan ojciec patrzył na te sprawy bardziej pragmatycznie. Perspektywa wżenienia syna w rodzinę hrabiowską, jedną z najpotężniejszych na planecie, przemawiała do jego ambicji i wyobraźni.
– No wiesz, moja pani – rzekł stary baron, przygładzając siwy, szorstki wąs – sądzę, że nie odstąpimy od tradycji naszego rodu, jeśli pozwolimy Wolframowi poślubić hrabiankę Imladris. Przecież Gustaw, nasz główny dziedzic, już się ożenił z panną z Rigla, więc najwyższy czas pomyśleć o koneksjach…
Jeździec wzleciał na szczyt kolejnego wzniesienia i nagle znalazł się na skraju urwiska. Robokoń ostro zahamował, wyrzucając spod przednich kopyt fontanny żwiru i kamyków. Impet rzucił baronem o wysoki, przedni łęk kopijniczego siodła, a w słuchawkach skafandra rozległo się ostrzegawcze rżenie wierzchowca. Skaner terenu za późno wykrył urwisko i przeorawszy żwir przednie nogi straciły oparcie. W normalnych warunkach należało wyjąć nogi ze strzemion, rzucić cugle i zeskoczyć z końskiego grzbietu, by nie polecieć wraz z wierzchowcem na łeb na szyję. Robokoń wyemitował uprzedzające chrapnięcie, przysiadł i potężnie wybił się w powietrze. Wolfram odbił się od jeszcze wyższego tylnego łęku i wyprostował się w siodle, naprężając nogi przed twardym lądowaniem, albowiem wysokość na oko wynosiła około dziesięciu metrów. To było sporo nawet dla Marsa. „Jakbym skoczył w zamkowego muru po zachodniej stronie” – pomyślał freiherr wspominając rodzimą siedzibę i patrząc na szybko zbliżającą się glebę. W dwóch metrach od niej robokoń odpalił ukryte w kończynach ładunki hamulcowe i opadł na ziemie lekko, jakby przesadził zaledwie metrowy żywopłot w parku.
„Och, żeby ktoś wynalazł sposób na zmiękczenie upadków życiowych” – westchnął baron. Bliskie szczęście z Meliane, było na wyciągnięcie ręki, lśniące i migocące niczym kryształowy wazon, lecz niemal w ostatniej chwili los roztrzaskał je na mnóstwo ostrych odłamków. Śmierć jej ojca, hrabiego Imladris, żałoba, głupia wojna rozpętana przez brata, klęska i wreszcie ręka Meliane w roli ostatniej deski ratunku dla ginącego hrabstwa.
Gdy dowiedział się, że do kampusu uniwersyteckiego przybyła hrabina Imladris, której ledwo udało się zbiec z oblężonej stolicy, poczuł zimno i ucisk w sercu. Domyślał się, po co przyjechała. Dosiadł Amanta i pojechał do pałacyku ukochanej. Była już noc, ale pełny księżyc, zalewał kampus swym chłodnym, niepokojącym światłem. Zatrzymał się w gęstym cieniu wielkiego płatana i nie zsiadając z konia, przez oświetlone okna drugiego piętra obserwował scenę z udziałem matki i córki. Matkę dostrzegał głównie jako miotający się cień na przeciwległej ścianie. Widział Meliane opartą o ścianę, z uniesioną głową. Bardziej dopowiadał sobie niż z tej odległości widział jej zaciśnięte usta i nabiegające łzami oczy. Patrzył na jej odsłonięte gardło. Właściwie to ono mu wszystko powiedziało – cokolwiek powie, czy nie powie nic – wynik tej walki jest przesądzony. Taki jest los księżniczki. I tak długo przed nim uciekała. Kiedy spuściła głowę, wiedział, że jest po wszystkim. Odjechał w ciemność.
Człowiek z gminu, albo nawet zwykły rycerz, mógłby zapytać, dlaczego nie walczył o swoje szczęście, lecz baron Wolfram stał wystarczająco wysoko, by zdawać sobie sprawę z realiów życia wielkich rodów. Usiłując wedrzeć się między Melianę i jej przeznaczenie tylko pomnożyłby cierpienie ukochanej. Zatem odszedł, wyjechał z miasta, tak by nie musiała się z nim spotykać i tłumaczyć. Modlił się, żeby miała siły rozpocząć nowe życie bez niego. Szkoda, że na zawsze odejdzie ta uczona dziewczynka, beztrosko przerywająca taniec, bo nawiedził ją ciekawy pomysł. Daj Boże, żeby w życiu wielkiej pani, pełnym polityki, intryg i napięć zostało trochę miejsca dla umiłowanej nauki! Daj Boże!
A co z nim? Użalanie się nad sobą było niegodne rycerza. Wolfram zawsze gardził słabeuszami, biadolącymi nad swym losem i śmiał się z szaleńców miłości z hamharskich poematów, przelewających łzy rozpaczy na pustkowiu. A teraz w jego piersi ziała ogromna wyrwa. Objaśnienia, które przekonywały rozum nie pocieszały serca, w którym buszowało tornado splecione z rozpaczy, buntu i wściekłości.
Duma nie pozwalała mu szukać pocieszenia na dnie kielicha i w łożu ladacznicy. Na zajęciach naukowych nie mógł się skupić. Wściekłość szukała ujścia, a pustka w duszy wołała o śmierć. „Wojna, czy klasztor?” – zastanawiał się. Odpowiedniej wojny w pobliżu nie było, a gdyby nawet była, jako baron nie mógł się do niej włączyć po którejkolwiek stronie bez konsekwencji dla suzerena i własnego rodu. Będzie szukać śmierci na innej planecie. W myślach już pędził do ataku, a półtorak dziadka drapieżnie błyskał w promieniach obcego słońca. Z takim postanowieniem przekroczył próg domu.
Służba schodziła mu z drogi. Zaraz włączy komputer i sprawdzi gdzie się leją… Przy biurku ktoś siedział. Kobieta. Meliane? Jak? Niemożliwe. Zapomniał, że na świecie są też inne niewiasty. Dama w podróżnej sukni powstała z fotela i obróciła do niego, odkrywając objęcia. Mama. Przyjechała natychmiast, jak tylko usłyszała o klęsce Imladryjczyków. Przytuliła go bez słowa. Zatem klasztor.
Opat wysłuchał spowiedzi Wolframa, po czym wysłał go do łupania kamieni na budowę wieży do wypalania wapnia. Wściekłość uchodziła przez młot w rękach, a zmęczenie odbierało ostrość złym myślom. Wyzuty z powierzchownych emocji śpiew mnichów poruszał jakieś głębsze pokłady duszy, odrywał od niedoli doczesnej i skłaniał do opłakiwania własnej grzeszności i upadku rodzaju ludzkiego. Baron zaczął postrzegać szczęście jako atrybut życia wiecznego, czasami w drodze wyjątku, puszczający przypadkowe promienia na ten padół łez.
Praca fizyczna pobudzała krążenie i mózg zaczęły znowu pojawiać świeże koncepcję naukowe. Myśli barona znowu krążyły wokół reaktora Kalwitza. Wielce obiecujący pomysł rozbił się o kwestię zużycia grawitonu przez zewnętrzne moduły „naświetlające” promieniami rozpadu tej rzadkiej substancji „dociążany” obiekt. Wynalazca zapewniał, że rozwiąże ten problem, lecz stracił życie, zanim to zrobił. Choć metoda niewątpliwie działała, koszta eksploatacji czyniły ją bezużyteczną, wyjąwszy stworzenie bombard grawitacyjnych, burzących miasta na podbijanych planetach przez krótkotrwałe skoki siły ciążenia. To, do czego była opracowana – czyli do terraformacji leżących w strefie życia księżyców i pomniejszych planet – nadal pozostawało poza zasięgiem.
„A jeśli zajść z innej strony? – myślał Wolfram, leżąc na twardej pryczy w klasztornej celi – jeśli umieścić reaktor wewnątrz planety i zainicjować proces w rozległych acz ubogich złożach, gdzie nie opłaca się wydobycie? Reakcja niskiej intensywności, tocząca się w środku planety może też rozgrzać jej jądro i wzmocnić pole magnetyczne!”
Wskoczył na równe nogi i odpalił świecę od lampki oliwnej przed wizerunkiem Maryi. Zasiadł przy stole. Pióro zazgrzytało po papierze. W nocnej ciszy myśl bez przeszkód układała się w zdania a detale koncepcji zajmowały swe miejsce w powstającej całości. O brzasku zarys projektu był gotów. Wolfram postanowił przespać się do jutrzni, ale obudził się dopiero jak zadzwonili na mszę.
Opat zauważył w baronie zmianę, dostrzegł cel i wolę życia. Choć ten nadal był nieszczęśliwy i zharatany, jak postrzelana przez trebusz zamkowa wieża, nie przypominał już jednak bezkształtnej kupy gruzu, jaką zwalił się tu przed dwoma tygodniami. Odtąd Wolfram popołudniami mógł pracować nad swoim projektem, który coraz bardziej krystalizował się w głowie. Praca wciągała go w swe tryby i on był temu rad. Czasami zapominał o czasie i nie słyszał dzwonu na kompletę, a kładł się dopiero po nokturnie. Po tygodniu zrobił już wszystko, co mógł bez komputera i dostępu do baz danych. Poszedł do opata po błogosławieństwo na opuszczenie klasztoru i powrót na uniwersytet.
– Myślę, że już mogę pana bezpiecznie wypuścić, baronie – powiedział mnich po tym jak pobłogosławił go oszczędnym ruchem kościstej ręki. Rycerz zwrócił uwagę, że opat znowu tytułował go baronem, choć jego jeszcze wczoraj nazywał go bratem Wolframem. Trochę go to zabolało, w oku zakręciła się łza.
– Ojcze, odchodzę, ale pozostawiam tu kawałek swej duszy.
– Radzę trzymać duszę w jednym kawałku. Cieszę się, że mogliśmy pomóc.
Wolfram wyszedł na dziedziniec, gdzie czekał na niego osiodłany Amant, trzymany za uzdę przez brata ekonoma. Lekko wskoczył na grzbiet wierzchowa i odbierając cugle z rąk mnicha, wręczył mu mieszek wypchany złotymi solidami – nędzne podziękowanie za uratowanie życia i być może duszy. Ruszył stępa, żegnany śpiewem mnichów, dolatującym z kościoła klasztornego. Przystanął, żeby dosłuchać do końca sekwencji, westchnął, przeżegnał się i popędził konia.
Robokoń wyszedł na prostą i leciał naprzód w wyciągniętym galopie. W kilkudziesięciu metrach z prawej i lewej kurzyły pojazdy Demientjewa i Steinau.
Gąsienicowy pojazd profesora pozostawał nieco w tyle względem czterokołowca urzędnika i nie miał szans z robokoniem barona. Von Steinau zauważył doganiającego jeźdźca i dodał „gazu”, ale na moment się rozkojarzył i naleciał kołem na większy kamień. Pojazd podskoczył i prawie się wywrócił. Grubas z Malagry zdołał go jednak opanować, szybko przenosząc wagę swego ciała na drugą stronę, ale stracił prędkość. Baron wysunął się na prowadzenie. Pokonani rywale pomachali mu rękami i skręcili w strony miasteczka starszego personelu budowy. Robokoń zwolnił i nieśpiesznym truchtem zbliżył się do krawędzi gigantycznego wykopu.
Mrowie ludzi w tanich, roboczych skafandrach wgryzało się w skałę oskardami, ładowało grunt na taczki, obsługiwało taśmy transportowe. Nieopodal leju z urobku sypano sztuczne wzgórze, na którym miała stanąć forteca strzegąca Obiektu. Na drugą hałdę składano kamienie zdatne do budowy tejże fortecy i przyszłego miasta otoczonego podwójnymi murami. Oczywiście z wielkimi koparkami, jakich się używa w kopalniach odkrywkowych, prace posuwałyby się szybciej, ale na pobliskim Wcieleniu przymierało głodem mnóstwo ludzi, nie znających żadnego użytecznego rzemiosła, nieprzydatnych w rolnictwie ani na wojnie. Trzeba było znaleźć im jakieś zajęcie. Oprócz biurowego planktonu było wśród nich sporo przedstawicieli tak zwanej klasy kreatywnej. Teraz ręcznie kreowali nową rzeczywistość. Tak powiedział Karl von Dunkelwald, freiherr z Aldebarana, posiadacz drugiego robokonia na Marsie.
W obecności tego zagadkowego człowieka Wolfram czuł się nieswojo, choć byli do siebie pod wieloma względami podobni. Aldebarańczyk również pochodził ze starej rilgerdzkiej rodziny, był blondynem podobnego wzrostu, tylko nosił długie włosy. Długi, orli nos rozdzielał duże stalowoszare oczy. Mało powiedzieć, że był przystojny – był pięknym rycerzem, o pełnych wdzięku, precyzyjnych ruchach, nieskazitelnych manierach i bardzo, ale to bardzo kontrowersyjnej reputacji. Mówiono, że został skazany na ścięcie za organizację spisku przeciwko swej pani, ale zszedł z szafotu wolno, uratowany przez miłość pewnej dziewicy. Powiadano, iż ożeniwszy się z nią z musu, traktował biedaczkę bardzo źle, a w końcu nawet opuścił Aldebaran, po to by zostać szpiegiem na planecie Wcielenia w ramach przygotowania inwazji. O jego wyczynach tam krążyły legendy. Nie wiadomo, co tam na niego tam wpłynęło, ale zmienił swój stosunek do małżonki, którą traktował teraz z wielkim szacunkiem i galanterią. Kiedy wystartował projekt marsjański został poproszony o pomoc w rekrutacji robotników z Wcielenia, gdyż znał się na tamtejszych sprawach. Zgodził się i przyjął stanowisko pełnomocnika do spraw niewykwalifikowanej siły roboczej. W ten sposób został władcą stu dwudziestu tysięcy kopaczy, mieszkających w wielkich hangarach na różnych poziomach spiralnie opadającego wykopu.
A oto i on. O wilku mowa.
Dunkelwald jechał stępa wzdłuż krawędzi wykopu. Jego robokoń był wystylizowany pod rumaka w ladrze, a skafander imitował zbroję z modną na Aldebaranie przyłbicą typu bicoque. Wszystko w kolorze czarnym. Wyglądał złowieszczo i chyba o to mu chodziło. Zbliżywszy się do Wolframa na odległóść trzech końskich korpusów Karl dotknął rękawicą osłony hełmu, która natychmiast stała się przezroczysta. Czarny robokoń wykonał popisowy ukłon, przypadając na jedno przednie kolano, zaś jeździec opisał ręką szeroki łuk, jakby miał w niej kapelusz z piórem. Vulkański baron mimowolnie odwzajemnił szelmowski uśmiech Aldebarańczyka.
Czołem, baronie! – powiedzieli obydwaj frajherrzy jednocześnie i się roześmiali. Ruszyli razem wzdłuż krawędzi urwiska. Karl od czasu do czasu zerkał na malutkie postacie dwunożnych mrówek nieprzerwanym potokiem pełznące po wijącej spiralnie drodze do i z czeluści gigantycznego wykopu. Wolfram starał się nie patrzeć w tę stronę.
– Kiedy mieszkałem na Wcieleniu, żyłem ich życiem i nie czułem wobec nich nic, oprócz nieskończonej pogardy – zaczął Dunkelwald – oraz irytacji, dochodzącej czasem do żądzy mordu. To było jedyną trudnością w całej misji, albowiem bycie szpiegiem mocarstwa, o istnieniu którego nikt nie wie, jest równie łatwe, jak dla diabła manipulowanie żałosnymi osobnikami, którzy w niego nie wierzą. Największych wysiłków wymagało ode mnie powstrzymywanie od zamordowania przed czasem kobietę, z którą żyłem. Miała dom, pieniądze, przydatne znajomości oraz kretyńskie imię – TJ. Możesz sobie wyobrazić?
– Udało się? – zapytał z grzeczności Äuel.
– Co?
– Nie zamordować tej kobiety.
– Owszem. Kiedy przestała być potrzebna, mogłem się jej pozbyć, nie biorąc grzechu na duszę. W ostatniej chwili przypomniałem sobie o takiej możliwości. Po prostu ruszyłem dalej swoją drogą.
– Wytrąciłem cię z tematu, przepraszam. Mówiłeś o pogardzie.
– No tak. Odczuwałem pogardę. Później, na Aldebaranie, spowiednik objaśnił mi, że to niewłaściwe. – Karl mówił nie zdradzając jakichkolwiek emocji, jakby sprawa dotyczyła stosowania mydła. – Nie mam prawa nikim gardzić, skoro jestem grzesznikiem. Musiałem się z nim zgodzić.
Mimo ponad rocznej znajomości, Wolfram nie potrafił przyzwyczaić się do zwierzeń Dunkelwalda. Były jednocześnie przerażająco szczere i nie mniej straszliwie teoretyczne. Nie wiadomo dlaczego ten dziwny człowiek wybrał go na powiernika swoich tajemnic. Może dlatego, że był samotny, a może dlatego, że byli sobie równi i w czymś podobni.
– Zapytałem, czy można to naprawić. Można, powiedział, jeśli wykażę wobec nich empatię. Ale jak, skoro jej nie odczuwam? Rób tak, tak jakbyś im współczuł. Okaż troskę. Łatwo powiedzieć! Ale znalazłem rozwiązanie. Zabrałem tu swoją Luitgardę, jest w tym dobra, w końcu wyciągnęła mnie spod miecza katowskiego. Więc ona współczuje, a ja działam.
Wolfram nie skomentował tej metody współczucia, więc Karl kontynuował swój wywód.
– Tutaj powinienem czuć wyrzuty sumienia, bo wykorzystuję kochającą kobietę jako swego rodzaju zastępczy organ. Do tego siedzi tu ze mną przy tej, nie przymierzając, dziurze.
– Zdaje mi się, że jest przy tobie szczęśliwa – wtrącił Wolfram.
– Nie sądzę, żeby ktokolwiek mógł być przy mnie szczęśliwy, ale mnie kocha, to pewne. A ja staram się być wdzięczny. Z kolei ci tam – Karl skinął na Obiekt – cokolwiek bym dla nich zrobił, i tak mnie nienawidzą.
Dunkelwald przeszedł na swoje kolejne pomysły ulepszenia warunków bytowania nienawidzących go kopaczy. Robokonie zsynchronizowały krok i szły jak na paradzie, wysoko unosząc kopyta.
Wolfram słuchał wywodów Karla w pół ucha. Myśli freiherra zajmowała niesprawiedliwość losu: „Ten dziwny człowiek, ten socjopata z zasadami, jest szczęśliwie żonaty, choć piękna i kochająca go na zabój małżonka jest mu potrzebna głównie w charakterze zastępczego sumienia. Czy jest szczęśliwy? Nie wiem czy takie pojęcie go w ogóle jest obecne w jego słowniku. A Luitgarda? Owszem, ma swego mężusia, kocha go, a on jest „wdzięczny”, jakkolwiek to rozumieć. I są razem. Natomiast ja i Meliane zostali wydarci sobie mimo tak doskonałego zestrojenia i harmonii!
Znowu fala buntu podniosła się w jego duszy, a ręka bezwiednie uniosła się ku szyi, by szarpnąć kołnierz koszuli. Nienawidził tych myśli i równie bezużytecznych, co natarczywych ataków buntu. Wytrącały go z równowagi, przeszkadzały w pracy i modlitwie. Po co płakać nad rozlanym mlekiem? Czyż poszukiwanie szczęścia nie jest domeną słabeuszy i egoistów?
Przestał w ogóle słuchać Karła, który to zauważył i zamilkł.
– Freiherr Wolfram von Äuel?
Baron nie od razu zareagował na wezwanie Centrum łączności Obiektu.
– Tak, słucham.
– Połączenie przychodzące z orbity. Schlosschiff „la Viverna” prosi o rozmowę z panem.
– Co? Jaki Schloss… – nagle serce Wolframa podskoczyło w piersi.
„Przecież to statek hrabiów Imladris! Skoro mnie szukają, coś stało się z Meliane! – przerażające przypuszczenie zalało go falą zimna – Może wspomniała o mnie w testamencie.”
– Połączyć! – powiedział, wysiłkiem woli powstrzymując głos przed drżeniem.
– Baronie, tu Tomas von Thasse, kapitan „Viverny”. Nasza pani Meliane, hrabina Imladris-Gastaldo pragnie z panem rozmawiać.
Zanim zdążył odpowiedzieć, w słuchawkach rozległ się niecierpliwy, dziewczęcy głos ukochanej, przywołujący wspomnienie falujących dzwoniastych spódnic zbiegającej po schodach hrabianki.
– Wolframie! Przyleciałam do ciebie. Nie ożeniłeś się jeszcze?
– Nie – więcej von Äuel nie zdołał powiedzieć. Była tutaj. Jakim cudem? Uciekła od męża? Raptem owdowiała? Mniejsza z tym, przyleciała do niego!
– Kapitan mówi, że wylądujemy za godzinę. Jesteś blisko, mój baronie?
– Będę tam czekał – wychrypiał Wolfram i zgrzytnął ostrogami po sensorowym bokom wierzchowca. Zielony robokoń wystrzelił do przodu i, nie szczędząc baterii, cwałem popędził w stronę ukrytego za hałdami urobku kosmodromu.
Kimberly, dawna spikerka CNN, odebrała pisk sygnalizacji ciśnieniowej skafandra z dużą ulgą. Ledwo czołgała się ze zmęczenia, a miała do przewiezienia jeszcze cztery taczki kamieni, aby wypełnić normę. Odtoczyła wózek na pas zapasowy i przywarła plecami do ściany wykopu, powoli spełzając do pozycji siedzącej i wyciągając przed siebie nogi. Spojrzała w górę. Krawędź leju była jakieś sto metrów nad nią. W tym tygodniu jej brygada pracowała prawie na powierzchni. Niebo było dziś rdzawe od pyłu. Na jego tle w oddali, na krawędzi leju rysowały się dwie konne sylwetki.
Taśmowa, mała Janett, śmiesznie przewalając się na boki przytruchtała do niej z rolką taśmy montażowej w ręku. W pochwie na pasku dyndały nożyce. Dehermetyzacja skafandra w warunkach marsjańskich nie powodowała natychmiastowej zguby, co pozwalało na ich doraźne łatanie. Przeciętnie skafander zaczynał przecierać mniej więcej po tygodniu intensywnego użytkowania, a po miesiącu stawał się zbyt sztywny z powodu nadmiaru taśmy i był wymieniany na nowy. Instytucja taśmowych była pomysłem Karla, który znalazł w ten sposób zajęcie dla zbyt słabych fizycznie pracowników, którzy nie mieli szans wyrobić normy przy transportowaniu urobku. Co kilkadziesiąt metrów wzdłuż wijącej się spiralnie drogi stał słup obwieszony rolkami taśmy, przy którym kręcił się pracownik, mający okazywać natychmiastową pomoc rozhermetyzowanym kolegom.
– Gdzie masz dziurę?
– O tutaj, na biodrze.
Taśmowa sprawnie owinęła srebrzystą wstęga nogawkę Kimberly, zaklejając przetarte miejsce. Szczęknęły nożyce.
– Gotowe!
– Posiedź ze mną chwilę, ja odsapnę – poprosiła Kimberly – inaczej Barry się zaraz przyczepi.
– Ten skurwiel z BLM zachowuje się jak nadzorca na plantacji. – Janett zabawnie skinęła swą małą główką w wielkim hełmie, zerkając przez ramię na rosłego brygadzistę, który przechadzał się nieopodal, cały promieniując ważnością i władzą.
– Widziałam jak dzisiaj giął się przed czarnym jeźdźcem, niewolnicza dusza. Tamten nawet na niego nie spojrzał – ciągnęła mała kobieta.
– Tam są – Kim wskazała ręka – jeźdźcy.
– Obydwaj? – zdziwiła się Janett – zielony też? To chyba jest jakiś omen!
– Te roboty w kształcie koni i skafandry w kształcie zbroi – cóż za ekstrawagancja! – nie kupiłabym tego nawet w książce science fiction. Nawet planety terraformują tylko po to, by pobudować zamki i zaorać wszystko wołami. Jakaś pierdolona gra Carcassonne w kosmosie. No dobra, Trzeba wstawać.
Janett podniosła się z kolan i podała rękę Kimberly. „Będzie nawet ładnie – pomyślała – jak na średniowiecznej miniaturze z kalendarza: Tu zamek, tu rzeka, gdzieś dalej – sylwetka statku kosmicznego, a na przednim planie chłop idący za pługiem.”
Nie powiedziała tego głośno, żeby nie drażnić koleżanki, której akceptacja nowej rzeczywistości przychodziła z trudem.
Podłatana Kimberly złapała się na uchwyty taczki. Tytanowe koło z napisem „Opportunity” zachrzęściło, zostawiając w marsjańskim żwirze ślad swoich protektorów. Janett przez chwilę patrzyła za koleżanką znikającą w potoku poklejonych taśmą skafandrów. „Kto by mógł przypuszczać, że tak będzie wyglądać raczkowanie ludzkości na Marsie?” – pomyślała, truchtając w stronę kolejnego nieboraka z przetarciem na łokciu. Tak toczyło się życie pod troskliwym spojrzeniem samotnie stojącego na krawędzi urwiska rycerza w czarnej zbroi.