- Opowiadanie: Nikolzollern - Kabestan losu

Kabestan losu

Przed rokiem w ramach konkursu Interwencja informatyka popełniłem średnio udane opowiadanie “Kod naszej Pani”, w którym z powodu limitu znaków zabrakło miejsca na głowę i nogi. W końcu je wycofałem i dorobiłem brakujące kończyny. “Kod” znalazł się w środku czterokrotnie dłuższego tekstu, który ma zostać kolejną opowieścią na marginesie “Przypadków rycerza Fredegara von Stettena”. Tekst jest sparowany z opowiadaniem Robokoń, gdzie głównym bohaterem jest ukochany tutejszej bohaterki. Więcej informacji o wspominanym w tekście reaktorze Kalwitza w opowiadaniu Burzyć - nie budować.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Biblioteka:

Finkla, Użytkownicy, Irka_Luz

Oceny

Kabestan losu

Me­lia­ne prze­łą­czy­ła mo­ni­tor w tryb zwier­cia­dła i po­pa­trzy­ła w swe za­czer­wie­nio­ne i opuch­nię­te oczy, by znowu przy­po­mnieć sobie jak bar­dzo jest nie­szczę­śli­wa. Z iry­ta­cją za­trza­snę­ła wiecz­ko my­ślą­cej szka­tu­ły.

Ostat­nie pięć lat jej życia sta­no­wią to­tal­ne pasmo nie­szczęść. A prze­cież było tak do­brze. Jako naj­star­sze z pię­cior­ga dziec­ko ro­dzi­ny hra­biow­skiej Im­la­dris z Vul­ca­nii miała wy­jąt­ko­we szczę­ście, że jako pod­lo­tek nie stała się jedną z figur na ma­try­mo­nial­nej plan­szy star­szy­zny rodu. Może dla­te­go, że była „cu­dow­nym”, acz nie­zbyt uro­dzi­wym dziec­kiem, ro­dzi­ce zde­cy­do­wa­li po­zwo­lić jej po­mna­żać splen­dor rodu na polu aka­de­mic­kim.

W wieku sied­miu lat mno­ży­ła i dzie­li­ła w pa­mię­ci sze­ścio­znacz­ne licz­by, ale praw­dzi­wy jej ta­lent po­le­gał na nie­sa­mo­wi­tej zdol­no­ści uży­wania tych liczb do ste­ro­wa­nia rze­czy­wi­sto­ścią. In­tu­icyj­nie czuła jak za ich po­mo­cą można zmu­szać różne urzą­dze­nia, by ro­bi­ły co trze­ba. Za­miast mo­ty­li i kwia­tów jej album był pełen lo­ga­ryt­mów. Dzia­dek mówił, że uro­dzi­ła się zbyt późno. Z po­cząt­ku nie ro­zu­mia­ła o co cho­dzi, potem po­ję­ła, że cho­dzi o czasy przed pod­bo­jem, kiedy lu­dzie żyli w ogrom­nych mia­stach bez murów obron­nych, ale peł­nych błysz­czą­cych ni­czym lu­stra wie­żow­ców, la­ta­ją­cych we­hi­ku­łów i ro­bo­tów. Kom­pu­te­ry nie mu­sia­ły wsty­dli­wie uda­wać szka­tuł, se­kre­ta­rzy­ków i lu­ster. Nie było na­to­miast hra­biów i ba­ro­nów, dy­na­stycz­nych mał­żeństw i feu­dal­nych wojen. Nie­któ­rzy nawet wie­rzy­li, że w tam­tych cza­sach wszy­scy byli „równi” i „wolni”, co­kol­wiek to miało zna­czyć.

Me­lia­ne nie wy­da­wa­ło się, że nie pa­su­je do swo­ich cza­sów, jak nie prze­szka­dza­ło jej bycie hra­bian­ką. W każ­dym razie mogła pa­mię­tać wy­łącz­nie o tym, co ją in­te­re­so­wa­ło, bo o in­nych rze­czach pa­mię­ta­ła służ­ba. Zdol­no­ści ma­te­ma­tycz­ne ce­nio­no u ko­biet jej stanu, choć­by z po­wo­du przy­dat­no­ści w pro­wa­dza­niu fi­nan­sów rodu.

W wieku czter­na­stu lat nie­po­zor­na panna w to­wa­rzy­stwie czte­rech dwó­rek, trzech słu­żeb­nych-fa­mu­lu­sek i dzie­się­ciu mło­dych wa­sa­li-stu­den­tów za­ję­ła pa­ła­cyk w uni­wer­sy­tec­kim kam­pu­sie. Hołdy i ho­no­ry sta­no­wi­ły stałe tło pracy na­uko­wej, tło ko­lo­ro­we i przy­jem­ne, ale mało zaj­mu­ją­ce. Me­lia­ne wy­da­wa­ło się, że rze­tel­nie speł­nia wszyst­kie feu­dal­ne ry­tu­ały, choć potem oka­zy­wa­ło, iż po­da­ła nie tę rękę do uca­ło­wa­nia, nie od­po­wie­dzia­ła na dy­gnię­cie, albo pi­sząc ko­lej­ny pro­gram pod­czas uczel­nia­ne­go tur­nie­ju nie za­uwa­ży­ła ry­ce­rza który po­chy­lił ku niej kopię, aby przy­wią­za­ła do niej swoją wstę­gę. Ja­kież to były szczę­śli­we czasy! Nie mu­sia­ła robić prak­tycz­nie ni­cze­go, czego by robić nie chcia­ła. Nic nie roz­pra­sza­ło jej uwagi. Służ­ba kar­mi­ła ją ubie­ra­ła i roz­bie­ra­ła, szy­ko­wa­ła ką­piel i ście­li­ła łóżko. W wieku osiem­na­stu lat obro­ni­ła ma­gi­ster­kę i roz­po­czę­ła dok­to­rat. Za­czę­ła wy­kła­dać. Wów­czas, w oto­cze­niu mło­dych męż­czyzn za­uwa­ży­ła, że jest ko­bie­tą.

Wraz z dok­to­ra­tem przy­szła mi­łość, tym pięk­niej­sza, że nie bez­na­dziej­na. Młody baron, ad­iunkt z ka­te­dry fi­zy­ki ją­dro­wej nie był dla niej cał­kiem równą par­tią, ale nie był też ra­żą­cym me­za­lian­sem. Dla niego uczo­na hra­bian­ka przy­po­mnia­ła sobie, że umie tań­czyć i za­czę­ła czę­ściej prze­łą­czać mo­ni­tor w tryb zwier­cia­dła.

Ro­dzi­na wstęp­nie za­ak­cep­to­wa­ła zwią­zek, ale za­rę­czy­ny trze­ba było odło­żyć z po­wo­du śmier­ci ojca na­rze­czo­nej. Ta śmier­ć była pierw­szym ogni­wem łań­cu­cha nie­szczęść, ko­niec któ­re­go wciąż krył się w ciem­nej wo­dzie przy­szło­ści. Teraz Me­lia­ne po­zo­sta­wa­ło tylko mo­zol­nie ob­ra­cać prze­klę­ty ka­be­stan losu w na­dziei, że na­stęp­ne ogni­wo okaże się ostat­nim.

Po śmier­ci ojca na czele rodu sta­nął dwu­dzie­sto­trzy­let­ni bra­ci­szek dwu­dzie­sto­sied­mio­let­niej Me­lia­ne. Ma­mu­sia ko­cha­ła je­dy­ne­go synka tak bar­dzo, że nie do­strze­ga­ła w nim ani awan­tur­nic­twa, ani krót­ko­wzrocz­no­ści. Trze­ba przy­znać, młody wład­ca pięk­nie pre­zen­to­wał się na koniu i tro­nie, gład­ko prze­ma­wiał i ocza­ro­wy­wał ko­bie­ty. Miał jed­nak za mało ro­zu­mu, żeby zro­bić z tych zalet sen­sow­ny uży­tek. Oczy­wi­ście zna­leź­li się tacy, któ­rzy zro­bi­li uży­tek z niego. Sta­ra­nia­mi dwóch szwa­grów zo­stał wcią­gnię­ty do ko­ali­cji, w któ­rej przy­dzie­lo­no mu rolę po­grze­ba­cza do wy­cią­ga­nia kasz­ta­nów z ognia. On tym­cza­sem był prze­ko­na­ny, że stoi na czele tego so­ju­szu.

Za­chę­ca­ny przez sprzy­mie­rzeń­ców, mło­do­cia­nych do­rad­ców i sta­rych li­zu­sów hra­bia wzno­wił wojnę, z wiel­kim tru­dem za­koń­czo­ną przez dziad­ka. To, co na­stą­pi­ło wkrót­ce mało na­zwać klę­ską – było praw­dzi­wa ka­ta­stro­fa wo­jen­na. Pierw­sza więk­sza bitwa za­koń­czy­ła się po­gro­mem z utra­tą Wiel­kie­go Sztan­da­ru i strasz­li­wą licz­bą za­bi­tych i wzię­tych do nie­wo­li głów­nie pod­czas pa­nicz­nej uciecz­ki. Trzy ba­ro­nie z sied­miu ska­pi­tu­lo­wa­ły przed na­cie­ra­ją­cym wro­giem, gdyż ich se­nio­rzy zna­leź­li się wśród jeń­ców. Po trzech ty­go­dniach prze­ciw­nik zajął po­ło­wę hrab­stwa i za­mknął sto­li­cę w ob­lę­że­niu. Sprzy­mie­rzeń­cy, dzia­ła­ją­cy na in­nych kie­run­kach, osią­gnę­li swoje cele, po­nie­waż prze­ciw­nik sku­pił się na głów­nym od­cin­ku, a kiedy cen­tral­ny front runął, za­war­li z prze­ciw­ni­kiem pokój pod wa­run­kiem, za­cho­wania swoich zdo­by­czy.

 Brat zna­lazł się w po­trza­sku, lecz matka zdołała wy­mknąć z mia­sta he­li­kop­te­rem, zanim wroga jazda za­ję­ła lot­ni­sko.

Hrab­stwo gi­nę­ło i ura­to­wać je mógł tylko nowy so­jusz z kimś bar­dzo po­tęż­nym. Taki ktoś się zna­lazł: be­tel­gej­sko-ti­ga­mij­ski hra­bia Fa­bri­zio de Ga­stal­do, syn ar­cy­ksią­żę­ce­go mar­szał­ka, zdol­ny na­tych­miast prze­rzu­cić na Vul­ca­nię pięć ty­się­cy kopii, zgo­dził się po­ślu­bić Me­lia­ne. Był to mocny ar­gu­ment w per­trak­ta­cjach. Pokój zo­stał za­war­ty z utra­tą trzech ba­ro­nii i wy­pła­tą spo­rej kon­try­bu­cji. Brata  do­dat­ko­wo upo­ko­rzo­no tym, że dzie­dzi­czyć po nim miały dzie­ci Me­lia­ne i Fa­bri­zia.

Jako sym­bo­licz­ny posag Me­lia­ne do­sta­ła sta­tek ko­smicz­ny „La Vi­ver­na” typu Schloss­Schiff-103k, naj­mniej­sze­go w kla­sie la­ta­ją­cych re­zy­den­cji, prze­to zdol­ne­go do sa­mo­dziel­ne­go lą­do­wa­nia na pla­ne­tach po­sia­da­ją­cych at­mos­fe­rę. Teraz sie­dzia­ła w swo­jej kom­na­cie na jego po­kła­dzie, ner­wo­wo sku­biąc ko­ron­ko­we man­kie­ty sukni i co rusz po­pa­tru­jąc na wiel­ki, me­cha­nicz­ny, mul­ti­pla­ne­tar­ny zegar oraz na ekran wi­do­ku ze­wnętrz­ne­go.

 Lekko po­fał­do­wa­ny teren, las i ugór, na któ­rym wy­lą­do­wa­li, trwa­ły w zło­wro­gim bez­ru­chu. Je­dy­nie ko­łu­ją­ce w sza­rym nie­bie czar­ne ptaki i prze­my­ka­ją­ce w wy­so­kiej tra­wie susły po­ru­sza­ły się w tym sen­nym kra­jo­bra­zie.

Dzię­ki roz­pacz­li­wej sy­tu­acji rodu Me­lia­ne wy­szła za mąż naj­le­piej z czte­rech sióstr. W każ­dym razie tak mo­gło­by się wy­da­wać: na pięk­nej pla­ne­cie, za pięk­ne­go i bo­ga­te­go męż­czy­znę z po­tęż­ne­go rodu. Wy­so­kie­go, o czar­nej kę­dzie­rza­wej czu­pry­nie i bród­ce, do­sko­na­łe­go szer­mie­rza, tan­ce­rza i lut­ni­stę. Zanim go zo­ba­czy­ła, po przy­by­ciu na Be­tel­ge­zę pewna miła dama po­gra­tu­lo­wa­ła jej wspa­nia­łe­go męża, za­pew­nia­jąc, że jest naj­lep­szym ko­chan­kiem ja­kie­go zna. Me­lia­ne nie miała z kim go po­rów­nać, ale w łożu Fa­bri­zio był rze­czy­wi­ście bar­dzo dobry. Nawet za dobry. Pod wie­lo­ma wzglę­da­mi. Był za bo­ga­ty, za przy­stoj­ny, za po­pu­lar­ny. Czuła się przy nim jak szara mysz­ka – drob­na, szczu­pła, blada, o ostrych ry­sach twa­rzy, lekko sko­śnych oczach i eg­zo­tycz­nych, wul­kal­skich spi­cza­stych uszach. Naj­bar­dziej de­pry­mu­ją­cą była ob­fi­tość pięk­nych ko­biet do­oko­ła. Sio­stry i ku­zyn­ki Fa­bri­zia, damy dworu i do­sko­na­le wy­szko­lo­ne słu­żą­ce, nawet dziew­czy­na od kóz – wszyst­kie były od niej pięk­niej­sze. Sły­sząc ko­lej­ne gra­tu­la­cję z po­wo­du wspa­nia­łe­go męża, Me­lia­ne od­bie­ra­ła je jako skie­ro­wa­ne pod jego ad­re­sem kon­do­len­cje, że do­stał taką żonę.

„Mysz­ka” miała wspa­nia­ły ślub i uro­czy­sty ob­jazd ogrom­nych po­sia­dło­ści rodu, po­wi­ta­nia, przy­ję­cia i bale, pięk­ne konie i po­wo­zy, wy­so­kie na trzy pię­tra stat­ki rzecz­ne, całe po­kry­te rzeź­bie­nia­mi – wszyst­ko to ską­pa­ne w zło­ci­sto-ró­żo­wej po­świa­cie pra­sta­re­go czer­wo­ne­go ol­brzy­ma. Na tej pla­ne­cie – dru­giej w Rze­szy, nie stra­szy­ły ruiny przed­pod­bo­jo­wej cy­wi­li­za­cji, ogrom­ne mia­sta widma, wa­lą­ce się be­to­no­we blo­ko­wi­ska i fa­bry­ki ro­dzi­mej Vul­ca­nii wy­zie­ra­ją­ce tu i ów­dzie spod wciąż zbyt cien­kiej war­stwy no­we­go śre­dnio­wie­cza.

Przez ból stra­co­nej mi­ło­ści i prze­rwa­nej ha­bi­li­ta­cji pięk­no tego świa­ta po­wo­li prze­bi­ja­ło się do jej serca. Coraz mniej mu­sia­ła uda­wać za­do­wo­lo­ną przed nową ro­dzi­ną. W ciągu roku opa­no­wa­ła miej­sco­wy język i grę na teo­r­bie, by wy­ko­ny­wać par­tię basso con­ti­nuo przy ro­dzin­nym mu­zy­ko­wa­niu, i na­pi­sa­ła dla te­ścio­wej wy­god­ny pro­gram au­dy­tu księ­go­we­go. Stara hra­bi­na była wnie­bo­wzię­ta.

– Ko­cha­nie! – krzyk­nę­ła, przy­tu­la­jąc sy­no­wą i za­sy­pu­jąc jej po­licz­ki po­ca­łun­ka­mi. Na szczę­ście nie była dużo wyż­sza i nie mu­sia­ła się schy­lać. – Fa­bri­zio, ty nawet nie wiesz, jak bar­dzo zdol­na jest twoja żo­necz­ka! Jest ge­nial­na! Jej pro­gram wy­krył ma­chloj­ki aż trzech eko­no­mów. A jakie były po­kręt­ne! Już wy­sła­łam szu­braw­ców do kata, szyb­ko wy­śpie­wa­ją, gdzie ukry­li nasze pie­nią­dze.

Te­ścio­wa piesz­czo­tli­wie po­tar­ga­ła ją za spi­cza­ste ucho. Pan mąż spoj­rzał na żonę z ukosa i chy­trze uśmiech­nął się pod wąsem.

Trze­ba oddać Fa­bri­zio spra­wie­dli­wość – nie za­nie­dby­wał mło­dej żony, mimo to w ciągu trzech lat nie udało się jej zajść w ciążę. Co do płod­no­ści męża nie było wąt­pli­wo­ści – Me­lia­ne wie­dzia­ła o co naj­mniej ośmiu jego bę­kar­tach. Le­ka­rze wzru­sza­li ra­mio­na­mi, pięk­ne szwa­gier­ki-bliź­niacz­ki Desideria i Celeste po­cie­sza­ły ją, na prze­mian wtu­la­jąc jej twarz w swoje ob­szer­ne, wy­per­fu­mo­wa­ne de­kol­ty, te­ścio­wa ma­cha­ła ręką, mó­wiąc, że nie ma po­śpie­chu.

Za­drę­cza­jąc się po­czu­ciem wła­snej bez­u­ży­tecz­no­ści młoda Vul­can­ka po­sta­no­wi­ła udać się do sza­cow­ne­go Uni­wer­sy­te­tu Clo­ri­mon­de i do­koń­czyć tam ha­bi­li­ta­cję. Trze­ba było uzgod­nić z mężem, ale jak na złość Fa­bri­zio cią­gle wy­jeż­dżał w ja­kichś nie­zro­zu­mia­łych spra­wach i tylko na krót­ko za­glą­dał do zamku, przy­wo­żąc Me­lia­ne kosz­tow­ne pre­zen­ty z Ki­tie­ża, Ti­ga­my, a nawet Ham­ha­ru i Ar­cher­na­ra. Na jej pytanie odnośnie udania się do Clorimonde odpowiadał wymijająco, jakby spodziewał się jakichś zmian w ich życiu i prosił poczekać do następnego roku akademickiego.

Po czę­ści z nudów, po czę­ści z pra­gnie­nia bycia przy­dat­ną, młoda hra­bi­na po­sta­no­wi­ła zająć się bez­pie­czeń­stwem cy­ber­ne­tycz­ną rodu Ga­stal­do. De­cy­zja ta oka­za­ła się brze­mien­na w skut­ki.

Me­lia­ne za­ata­ko­wa­ła ser­we­ry rodu od ze­wnątrz i w ciągu jed­ne­go wie­czo­ru (z prze­rwą na ko­la­cję z te­ścio­wą i szwa­gier­ka­mi) roz­pra­co­wa­ła wszyst­kie ich za­bez­pie­cze­nia. To, co tam zna­la­zła zmro­zi­ło ją do kości. Nie była tym ko­re­spon­den­cja mi­ło­sna Fa­bri­zia z dzie­wię­cio­ma ko­cha­ni­ca­mi na sied­miu pla­ne­tach, choć to oczy­wi­ście do­peł­ni­ło kie­lich go­ry­czy. Było to prze­ra­ża­ją­ce po­czu­cie déjà vu. Pan mąż oka­zał się gor­szym awan­tur­ni­kiem niż jej pe­cho­wy bra­ci­szek w tym samym stop­niu, w jakim był od niego przy­stoj­niej­szy.

In­try­ga, w któ­rej uczest­ni­czył, do­ty­czy­ła kon­tro­li nad prze­bo­ga­ty­mi ko­pal­nia­mi gra­wi­to­nu na wiel­kim ka­mie­ni­stym glo­bie Eisen­fer­rum II, ak­tu­al­nie na­le­żą­cy­mi do ki­tie­żań­sko-ar­cher­nar­skiej spół­ki z udzia­łem kilku po­tęż­nych hra­biów. To­czyć wojnę z uży­ciem do­zwo­lo­nych broni na nie na­da­ją­cej się do życia pla­ne­cie nie szło, więc walka to­czy­ła się zu­peł­nie gdzie in­dziej i po czę­ści cu­dzy­mi rę­ka­mi. Za po­mo­cą or­ga­ni­zo­wa­nych przez prze­ku­pio­nych są­sia­dów na ro­dzi­mych pla­ne­tach na­jaz­dów i blo­kad, obec­nych wła­ści­cie­li usi­ło­wa­no zmu­sić do sprze­da­nia ko­pal­ni za bez­cen fik­cyj­nej gil­dii wy­do­byw­czej. Or­ga­ni­za­to­rzy mieli po­zo­stać w cie­niu i do­pie­ro póź­niej ją „nabyć”, żeby unik­nąć ubru­dze­nia sobie rąk w tym wiel­ce nie­ho­no­ro­wym przed­się­wzię­ciu.

Za­po­mniaw­szy o śnie i je­dze­niu Me­lia­ne za­mknę­ła się w ga­bi­ne­cie i za­bro­ni­ła służ­bie za­kłó­cać sobie spo­kój. Ręce drża­ły, w ustach za­schło, na czoło wy­stą­pił zimny pot, ale palce ga­lo­po­wa­ły po ob­szer­nej ko­ścia­nej kla­wia­tu­rze wiel­kie­go do­mo­we­go kom­pu­te­ra-se­kre­ta­rzy­ka. Prócz tego, że był to sprzęt z naj­wyż­szej półki pod wzglę­dem elek­tro­ni­ki, bez naj­mniej­szej prze­sa­dy mógł być na­zwa­ny wy­bit­nym dzie­łem sztu­ki. Nawet taka za­pa­lo­na in­for­ma­tycz­ka jak Me­lia­ne, cza­sa­mi przy­sta­wa­ła w pracy, żeby po­dzi­wiać prze­cud­ne in­kru­sta­cje i okle­iny z rogu, ma­ci­cy per­ło­wej i kil­ku­dzie­się­ciu ga­tun­ków drew­na. Teraz nie wi­dzia­ła ni­cze­go poza cy­fro­wy­mi ścież­ka­mi, wi­ją­cy­mi w wir­tu­al­nej ot­chła­ni, pro­wa­dzą­cy­mi do zdra­dziec­kich splo­tów i zmyśl­nych pu­ła­pek.

Ko­lej­ne go­dzi­ny spę­dzo­ne przy kom­pu­te­rze przy­no­si­ły wciąż to nowe od­kry­cia, każde mrocz­niej­sze od po­przed­nie­go. Naj­pierw się oka­za­ło, że wspól­ni­cy nie ufali sobie na­wza­jem, o czym świad­czy­ły ślady wy­na­ję­tych wła­my­kon­tów. Na­stęp­nie od­kry­ła, że we­wnątrz se­kret­ne­go przy­mie­rza ist­nia­ły jesz­cze dwa po­mniej­sze ukła­dy, ma­ją­ce na celu wy­ki­wa­nie po­zo­sta­łych uczest­ni­ków. Na do­da­tek Fa­bri­zio nie na­le­żał do żad­ne­go z nich, czyli był pierw­szym kan­dy­da­tem do wyeliminowania. I wresz­cie, jeden z uczest­ni­ków pro­wa­dził po­dwój­na grę, przekazując część in­for­ma­cji prze­ciw­ni­kom.

Młoda hra­bi­na po­czu­ła mdło­ści, w gło­wie się krę­ci­ło. Pew­nie z wra­że­nia i prze­mę­cze­nia. A jeśli to ozna­ki upra­gnio­nej ciąży? Złapała się za uchwyt szu­fla­dy, gdzie trzy­ma­ła testy cią­żo­we. Matko Świę­ta, teraz?! Nie, nie bę­dzie tego spraw­dzać. Pan mąż wpa­ko­wał się w ta­ra­pa­ty, a w ra­mach tych ta­ra­pa­tów w jesz­cze gor­sze ta­ra­pa­ty. Trze­ba coś robić. Coś robić…

– Pro­szę pani! – roz­legł się pod drzwia­mi płacz­li­wy głoś Kry­sty­ny, dru­giej po­ko­jów­ki – Już pra­wie świta, a pani jesz­cze się nie kła­dła. Pro­szę otwo­rzyć, ja pani po­mo­gę.

Me­lia­ne zwlo­kła się z fo­te­la i sła­nia­jąc się po­de­szła do drzwi. Kryś­ka ma rację, już nic w tej chwi­li nie zdzia­ła. Trze­ba się prze­spać.

– Jezus Maria! – jęk­nę­ła po­ko­jów­ka na jej widok. Była w szla­fro­ku na­rzu­co­nym na ko­szu­lę nocną. – Pani wy­glą­da jakby śniła kosz­ma­ry na jawie!

„Żebyś wie­dzia­ła!” – po­my­śla­ła Me­lia­ne, od­da­jąc się w ręce słu­żą­cej, która jęła roz­pi­nać suk­nię, wy­cią­gać szpil­ki z wło­sów i wy­ko­ny­wać inne czyn­no­ści pro­to­ko­łu ukła­da­nia pani do łóżka.

Kry­sty­nę Fa­bri­zio przy­wiózł z „piel­grzym­ki” na pla­ne­tę Wcie­le­nia, a po tym, jak umi­li­ła mu po­dróż po­wrot­ną, stra­cił do niej wszel­kie za­in­te­re­so­wa­nie. Z po­cząt­ku Me­lia­ne nie lu­bi­ła dziew­czy­ny, którą była, jak zresz­tą wszyst­kie ko­bie­ty wokół, od niej ład­niej­sza – na­tu­ral­na blon­dyn­ka, pier­sia­sta, nie­bie­sko­oka. Współ­czu­ła jed­nak oszu­ka­nej dziew­czy­nie, wy­wie­zio­nej z od­le­głe­go globu i zmu­szo­nej do pod­ję­cia się roli słu­żą­cej w domu nie­daw­ne­go ko­chan­ka. Wi­dząc, że miej­sco­wa służ­ba nie­chęt­nie trak­tu­je „pań­ską la­fi­ryn­dę”, po­sta­no­wi­ła wziąć ją pod swoją opie­kę. Kry­sty­na chyba od­wza­jem­nia­ła jej em­pa­tię, słu­ży­ła z peł­nym od­da­niem, że nawet zdo­by­ła uzna­nie pierw­szej po­ko­jów­ki – daw­nej niani Me­lia­ne.  Poza tym pięk­nie grała na har­fie.

Wresz­cie hra­bi­na le­ża­ła w łóżku. Mimo wy­czer­pa­nia była zbyt po­de­ner­wo­wa­na, żeby za­snąć. Kry­sty­na chcia­ła już zga­sić świa­tło i wyjść, ale Me­lia­ne uchy­li­ła rąbek koł­dry:

– Zgaś świa­tło i połóż się obok.

Dziew­czy­na po­pa­trzy­ła na nią z prze­ra­że­niem.

– Nie bój się – uśmiech­nę­ła się Me­lia­ne – to nic z tych rze­czy. Sły­sza­łam o takim jesz­cze bar­ba­rzyń­skim zwy­cza­ju: kiedy dwie nie­wia­sty róż­ne­go stanu po­trze­bo­wa­ły szcze­rze po­roz­ma­wiać, wła­zi­ły razem pod skóry i ga­si­ły ogień. Leżąc obok były sobie równe, a w ciem­no­ści nie wi­dzia­ły twa­rzy, więc nie było pani i słu­żeb­ni­cy. Mogły igno­ro­wać róż­ni­ce i roz­ma­wiać o swo­ich uczu­ciach, ra­do­ściach i nie­do­lach. Rano wsta­wa­ły i wszyst­ko wra­ca­ło do normy.

Hra­bi­na po­kle­pa­ła dło­nią po­sła­nie.

Kry­sty­na zga­si­ła świa­tło i ostroż­nie wsu­nę­ła się pod koł­drę. Bio­dra ko­biet ze­tknę­ły się. Me­lia­ne po­czu­ła cie­pło. Przez chwi­lę mil­cza­ły, pa­trząc w skry­ty w mroku sufit.

– Zwa­bił cię obiet­ni­ca­mi, czy za­brał na siłę… mój mąż? – za­py­ta­ła Me­lia­ne, ocze­ku­jąc usły­szeć ko­lej­ne okro­pień­stwa o swoim mał­żon­ku.

– Skąd­że, sama byłam głu­pia. Gra­łam w Lu­bią­żu kon­cert dla no­wych panów. Wiesz,  zaraz po pod­bo­ju naj­le­piej u nas mieli mu­zy­cy, ar­ty­ści i księ­ża. – za­czę­ła Kry­sty­na i zaraz się wy­stra­szy­ła, że zwró­ci­ła się do pani per ty.

– No mów, prze­cież le­ży­my! – za­chę­ci­ła ją hra­bi­na.

– Gra­łam kon­cert. Było tam dużo róż­nych se­nio­rów, nie wie­dzia­łam kto jest ja­kiej rangi, nie umia­łam nic od­czy­tać z her­bów. Wszy­scy byli ele­ganc­ko ubra­ni. Wy­stęp się udał, nie­któ­rzy pod­cho­dzi­li, gra­tu­lo­wa­li. Fa­bri­zio też, zna­czy się pan hra­bia… – Kry­sty­na znowu się wy­stra­szy­ła, tym razem tego, że zu­chwa­le na­zwa­ła pana po imie­niu, ale wobec braku re­ak­cji Me­lia­ne cią­gnę­ła dalej – Nie miał ob­rącz­ki, był taki szar­manc­ki. Po­de­rwa­łam go, po­wie­dzia­łam, że chcia­ła­bym zo­ba­czyć jego pla­ne­tę. A on, że da się to za­ła­twić…

– Nie obie­cy­wał ci ożen­ku?

– Nie, sama sobie wy­ima­gi­no­wa­łam nie wia­do­mo co. Przede wszyst­kim, nie wie­dzia­łam, kim jest tu hra­bia, że to cały król, że ma sto trzy­dzie­ści mi­lio­nów pod­da­nych na dwóch pla­ne­tach! My­śla­łam, że ma jakiś zamek, może dwa, że za­du­rzy się we mnie…

„A ja my­śla­łam, że je­steś bar­dziej nie­szczę­śli­wa ode mnie” – wes­tchnę­ła głę­bo­ko Vul­can­ka.

– Kiedy wy­lą­do­wa­li­śmy, pan hra­bia na­tych­miast prze­stał mnie za­uwa­żać. – kon­ty­nu­owa­ła Kry­sty­na, ze zro­zu­mia­łych po­wo­dów po­mi­ja­jąc całą po­dróż – Do­brze, że zam­ko­wy eko­nom dał mi pracę, bym za­ro­bi­ła sobie na po­wrót.

– Przy­naj­mniej mógł cię wy­pra­wić z po­wro­tem. Stat­ki z piel­grzy­ma­mi od­la­tu­ją chyba co ty­dzień.

– Wsty­dzi­łam się zwra­cać się do niego o pie­nią­dze, sama się tu wpro­si­łam, po­my­śla­łam, że po­pra­cu­ję, może tro­chę zo­ba­czę pla­ne­tę…

– A ja nie sama! Nie sama! – wy­bu­chła nagle Me­lia­ne – Mnie matka zmu­si­ła! Mia­łam mi­łość, mia­łam pracę, mia­łam życie!

To spo­tka­nie z matką było naj­gor­szym kosz­ma­rem jej życia. Na jego wspo­mnie­nie Me­lia­ne chcia­ło się wyć. Matka klę­cza­ła na środ­ku po­ko­ju, wy­cią­ga­jąc ku niej ręce, taka obca i nie­ład­na z tą opuch­nię­tą, za­czer­wie­nio­ną twa­rzą. Ona sama stała przy ścia­nie, wci­ska­jąc się ło­pat­ka­mi w tynk, jakby chcia­ła wto­pić się w mur. Nie mogła pa­trzeć pa­ni-mat­ce w oczy, utkwi­ła więc spoj­rze­nie w roz­dar­ciu na boku jej sukni, po­wsta­łym pod­czas po­spiesz­nej uciecz­ki, i słu­cha­ła, słu­cha­ła, słu­cha­ła o ro­dzi­nie, o obo­wiąz­ku, kró­le­stwie, po­świę­ce­niu i mi­ło­ści sio­strza­nej. W końcu po­wie­dzia­ła gło­sem bez­barw­nym jak ko­mu­ni­kat sys­te­mu: „Tak, matko”. Szan­ta­żem i łzami matka wy­dar­ła jej bez­tro­skę, mi­łość, naukę – za­bra­ła jej życie. Nie wy­ba­czy jej nigdy.

Prze­ra­żo­na Kry­sty­na sły­sza­ła jak wali pię­ścią w po­dusz­kę. Skan­do­wa­nie zmie­ni­ło się w stop­nio­wo cich­ną­ce za­wo­dze­nie. – A te­ra­aaaz? Co ja mam te­ra­aaaz? Męża, który mnie zdra­dza­aa! A jesz­cze wplą­tał się w hi­sto­rię, że nie wiem… Nie wiem co robić! I chyba je­stem w ciąży.

Ostat­nie słowa Me­lia­ne wy­po­wie­dzia­ła pra­wie szep­tem.

– Bie­dac­two!

Cie­płe ręce Kry­sty­ny ob­ję­ły drga­ją­ce ciało hra­bi­ny, tłu­miąc wi­bra­cję jej szlo­chów. Me­lia­ne jesz­cze przez jakiś czas cha­otycz­nie opo­wia­da­ła jej hi­sto­rię swo­ich nie­do­li, ale po wy­ła­do­wa­niu emo­cji szyb­ko za­pa­dła w sen.

 

Me­lia­ne obu­dzi­ła się koło po­łu­dnia z bólem głowy po noc­nym pła­czu. Emo­cje już jed­nak opa­dły i trze­ba było do­brze za­sta­no­wić, co dalej. W obec­nej sy­tu­acji było zbyt wiele nie­wia­do­mych. Jedną można było wy­eli­mi­no­wać od razu, więc idąc do ła­zien­ki hra­bi­na wzię­ła ze sobą test cią­żo­wy. Zanim spoj­rza­ła nań po uży­ciu, miała już pew­ność, że okaże się po­zy­tyw­ny. Ow­szem, oka­zał się.

Gdyby do­wie­dzia­ła się o tym po­przed­nie­go ranka, jak była, w ko­szu­li i bosa po­bie­gła­by z ra­do­sną no­wi­ną do te­ścio­wej. Teraz upra­gnio­ne dziec­ko tylko kom­pli­ko­wa­ło i bez tego zło­żo­ne rów­na­nie. Gdyby nie ono, mo­gła­by nie robić nic i po­zwo­lić Fa­bri­zio scze­znąć, zgi­nąć w tej awan­tu­rze. Mia­ła­by wten­czas wolne ręce, wsia­dła­by na „Vi­ver­nę” i po­le­cia­ła do domu, do swego ba­ro­na. Jed­nak przy­szły hra­bia Im­la­dris-Ga­stal­do w jej brzu­chu bę­dzie po­trze­bo­wał ojca i rodu, który wes­prze jego prawa do tronu. Znowu żyła nie swoim ży­ciem! Znowu dla rodu, dla hrab­stwa!

Jakże do­brze było o ni­czym nie wie­dzieć! Hra­bi­na znała się na pro­gra­mo­wa­niu ma­szyn, nie ludzi. Zu­peł­nie nie ro­zu­mia­ła jak dzia­ła­ją te Boże urzą­dze­nia. Po co, na przy­kład, jej mąż za­an­ga­żo­wał się w tę aferę? Bra­ko­wa­ło mu cze­goś? Z nudów?

Jadła śnia­da­nie, nie czu­jąc smaku po­traw. Ma­chi­nal­nie po­chła­nia­ła je­dze­nie, nie mogąc opa­no­wać mę­tli­ku w gło­wie. Kry­sty­na stała za­tro­ska­na i bez­rad­nie pa­trzy­ła, jak pani sypie cu­kier w jajko po wie­deń­sku i przy­pra­wia kawę sosem so­jo­wym.

„Czy można o tym wszyst­kim komuś po­wie­dzieć? – za­sta­na­wia­ła się Vul­can­ka – Te­ścio­wi, na przy­kład, czy dzie­wie­rzo­wi Or­si­no?”

Sta­rzy brat Fa­bri­zia był jego prze­ci­wień­stwem. Po­dob­ny do sta­re­go hra­bie­go, z orlim nosem i ostrym spoj­rze­niem zie­lo­nych oczu, mocno za­ry­so­wa­nym pod­bród­kiem i sztyw­nym, woj­sko­wym kro­kiem, Or­si­no był głów­nym dzie­dzi­cem Ga­stal­dów i ce­lo­wał w sta­no­wi­sko ojca, ak­tu­al­nie do­wo­dząc ar­cy­ksią­żę­cym ko­pij­ni­czym re­gi­men­tem or­dy­nan­so­wym. Fa­bri­zio żar­to­wał, że brat nawet żonie każe mel­do­wać po woj­sko­we­mu, a służ­ba zam­ko­wa co rano urzą­dza cap­strzyk. Or­si­no uwa­żał Fa­bri­zio za ma­min­syn­ka i lek­ko­du­cha, a ten nie po­zo­sta­wał mu dłuż­ny, mając za sztyw­nia­ka i służ­bi­stę o wraż­li­wo­ści buz­dy­ga­na.

Star­szy brat scep­tycz­nie od­no­sił się do an­ga­żo­wa­nia się w spra­wy vul­cań­skie i był nie­za­do­wo­lo­ny z ożen­ku młod­sze­go. Z pew­no­ścią nie rzuci się na ra­tu­nek, a tym bar­dziej nie bę­dzie wal­czyć o prawa przy­szłe­go bra­tan­ka, czy bra­ta­ni­cy. Po­zo­sta­wał jesz­cze teść. Ten aku­rat po­pie­rał ich mał­żeń­stwo, ale był bar­dzo za­sad­ni­czy. Zresz­tą do ko­ne­ta­bla Ga­stal­do trze­ba było jesz­cze do­trzeć, żeby po­roz­ma­wiać z nim dys­kret­nie. On też rzad­ko bywał w zamku, a to to­wa­rzy­sząc ar­cy­księ­ciu, a to wi­zy­tu­jąc gar­ni­zo­ny, a to pro­wa­dząc ma­new­ry cho­rą­gwi te­ry­to­rial­nych.

„I co z tego, że dziec­ko nie do­sta­nie tronu? – po­my­śla­ła hra­bi­na, pa­trząc jak po­ko­jów­ka za­bie­ra sto­ją­ce przed nią na­czy­nia – czyż­by to było takie szczę­ście? Tro­chę blich­tru, ale jaki ból głowy!”

Me­lia­ne zga­dza­ła się z tym ro­zu­mo­wa­niem, ale wie­dzia­ła, że bę­dzie nadal, wbrew sobie, ob­ra­cać ka­be­stan, ra­to­wać nie­wier­ne­go męża i dbać o przy­szłość rodu.

„Wpierw ura­tu­ję, potem otru­ję”! – z wi­siel­czym hu­mo­rem wes­tchnę­ła hra­bi­na, sia­da­jąc do kom­pu­te­ra. – „Cóż, jeśli nie bar­dzo wia­do­mo jak to ogar­nąć, to trze­ba za­cząć od rze­czy oczy­wi­stych. Zna­leźć Fa­bri­zia i uprze­dzić o nie­bez­pie­czeń­stwie, to raz. Roz­wa­lić ich cho­ler­ny so­jusz, ujaw­nia­jąc kno­wa­nia we­wnętrz­nych frak­cji, to dwa”.

Do­ko­nać tego trze­ba nie alar­mu­jąc pla­ne­tar­nych ksią­żąt, ce­sar­skich land­gra­fów, a tym bar­dziej władz im­pe­rial­nych, gdyż roz­gryw­ka wy­kra­cza­ła da­le­ko poza do­zwo­lo­ny ob­szar utar­czek feu­dal­nych. Jeśli spra­wa się od­kry­je, to pod mie­czem ka­tow­skim spad­nie nie­jed­na hra­biow­ska głowa. Me­lia­ne uj­rza­ła oczy­ma wy­obraź­ni mar­twą głowę męża uno­szo­ną przez opraw­cę za czar­ne kę­dzio­ry… Nie mogła do tego do­pu­ścić, mimo że pra­wie go nie­na­wi­dzi­ła. Był po­trzeb­ny.

– Kry­sty­no, spa­kuj mnie. Sie­bie też, bo le­cisz ze mną. – po­wie­dzia­ła, szu­ka­jąc w te­le­fo­nie numer ka­pi­ta­na „Vi­ver­ny” – O ciąży ni­ko­mu ani słowa. Ka­pi­ta­nie, ma pan ty­dzień na ze­bra­nie za­ło­gi, za­tan­ko­wa­nia i uzu­peł­nie­nie za­pa­sów. Do pełna. Gdzie się wy­pra­wia­my? Po­wiem przez wy­lo­tem. Że­gnam.

Na pod­sta­wie ana­li­zy ko­re­spon­den­cji Fa­bri­zia i jego wspól­ni­ków Me­lia­ne z nie­ma­łym tru­dem uło­ży­ła listę osób, któ­rym można było za­ufać. Do nie­któ­rych wo­la­ła­by się nie zwra­cać, ale nie miała zbyt du­że­go wy­bo­ru. Na Be­tel­ge­zie bawił się ko­le­ga męża ze stu­diów, ki­tie­żań­ski bojar Dy­mitr, w za­się­gu był też ko­wan­doń­ski ry­cerz senior Twala oraz kilku mło­dych wa­sa­li z któ­ry­mi Fa­bri­zio wspól­nie po­bie­rał nauki w zam­ko­wej szko­le. Na li­ście zna­la­zła się też jedna miłośnica, na zabój za­ko­cha­na w mężu Me­lia­ne, córka na­czel­ne­go łow­cze­go Li­zet­te. Mimo że ją po­rzu­cił, była go­to­wa dla Fabrizia na wszyst­ko. Po­nad­to znała się na tro­pi­niu i do­sko­na­le ra­dzi­ła sobie z kuszą my­śliw­ską. Ze­bra­nie tego dzi­wacz­ne­go to­wa­rzy­stwa oka­za­ło się nie­zbyt trud­ne. Wy­sła­ła wszyst­kim wia­do­mość: „Fa­bri­zio w nie­bez­pie­czeń­stwie. Po­trze­bu­je two­jej po­mo­cy. Staw się na ko­smo­dro­mie Ga­stal­dów w dniu św. Ur­szu­li. Me­lia­ne de Ga­stal­do”.

Wszy­scy przy­by­li na miej­sce w ozna­czo­nym ter­mi­nie. Razem z pię­cio­ma jej ry­ce­rza­mi do­mo­wy­mi, wa­sa­la­mi hrab­stwa Im­la­dris i ich pocz­ta­mi ze­bra­ło się dwu­dzie­stu sied­miu ludzi, aku­rat tylu mógł za­brać sta­tek, ale koni zmie­ści­ło się tylko pięt­na­ście.

Ty­dzień, który hra­bi­na dała ka­pi­ta­no­wi na przy­go­to­wa­nia, sama spo­żyt­ko­wa­ła na po­szu­ki­wa­nia ak­tu­al­ne­go miej­sca po­by­tu męża. Ślady wy­sy­ła­nych przez niego wia­do­mo­ści dało się prze­śle­dzić wła­mu­jąc się do pa­mię­ci mię­dzy­pla­ne­tar­nych sta­cji prze­kaź­ni­ko­wych, co też było ła­ma­niem prawa. Ro­bi­ła to, ko­ły­sząc się w wiel­kim po­wo­zie, cią­gnię­tym przez czwór­kę koni. Skła­ma­ła te­ścio­wej, że je­dzie do źró­deł lecz­ni­czych wód po­ło­żo­nych u stóp pła­sko­wy­żu, na któ­rym lą­do­wa­ły stat­ki ko­smicz­ne. Stara hra­bi­na się zdzi­wi­ła, że sy­no­wa wy­jeż­dża tak nagle i z jedną tylko po­ko­jów­ką, ale za­bie­ra wszyst­kich swo­ich zbroj­nych, ale nie opo­no­wa­ła, w końcu dziew­czy­nie mogło się znu­dzić sie­dze­nie w domu.

 

Pe­cho­we­go męża udało się zlo­ka­li­zo­wać na Ar­cher­na­rze, gdzie ten in­co­gni­to kie­ro­wał pod­jaz­do­wą wojną prze­ciw­ko jed­ne­mu z miej­sco­wych se­nio­rów, wy­ko­rzy­stu­jąc na­jem­ni­ków i miej­sco­wych mal­kon­ten­tów. Me­lia­ne z tru­dem wy­obra­ża­ła go w tej roli i utwier­dza­ło ją w prze­ko­na­niu, że to musi źle się skoń­czyć.

Po wielu próbach udało się nawiązać kontakt listowny z Fabriziem. Przyłapany na oszukiwaniu małżonki i jawnie zaskoczony jej wiedzą o swoich poczynaniach, młodszy hrabia Gastaldo udawał (albo i nie) zawstydzonego, przepraszał, żartował i obiecywał jak najprędzej wycofać się z awantury. Czytając list Fabrizia, Meliane jakby słyszała jego głos, widziała zmieniające się miny na jego przystojnej twarzy, jak chowa ją w dłoniach, potrząsając kędziorami.

 

Ka­ro­ca prze­sta­ła dy­go­tać na ko­cich łbach i równo po­to­czy­ła się po be­to­nie pasa star­to­we­go. Ka­wal­ka­da mi­ja­ła wiel­ki sa­mo­lot-ko­smo­prom słu­żą­cy do prze­wo­że­nia pa­sa­że­rów trans­por­tow­ców mię­dzy­pla­ne­tar­nych z or­bi­ty na ląd i od­wrot­nie. Ubra­ny w je­dwa­bie ham­har­ski ry­cerz spro­wa­dzał po po­chy­łym tra­pie ostroż­nie kro­czą­ce­go gnia­do­sza pod bo­ga­to ha­fto­wa­nym cza­pra­kiem. Zwie­rzę roz­dy­ma­ło noz­drza i wy­gi­na­ło szyję w pięk­ny łuk. Pstro­ka­ty tłu­mek roz­bie­rał rze­czy przy luku ba­ga­żo­wym.

Na tle lo­ka­jów w li­be­riach, zbroj­nych, słu­żą­cych, kup­ców, urzęd­ni­ków w ce­sar­skich i im­pe­rial­nych bar­wach, mni­chów w brą­zo­wych ha­bi­tach wy­dzie­la­ła się wy­so­ka i bar­czy­sta dziew­czy­na, wy­glą­da­ją­ca na wie­śniacz­kę w sukni nie­dziel­nej z to­boł­kiem na ple­cach, wiel­kim wi­kli­no­wym ko­szem oraz ze zro­lo­wa­ną i owi­nię­ta w płót­no pie­rzy­ną. Ta ostat­nia była wy­jąt­ko­wo nie­po­ręcz­na i po dłu­gich zma­ga­niach dziew­czy­na umie­ści­ła ją na ra­mie­niu, strą­ca­jąc przy tym beret z gru­be­go kupca. Prze­pra­sza­jąc na prawo i lewo, w prze­krzy­wio­nym czep­cu młoda wie­śniacz­ka ru­szy­ła w stro­nę sta­cji dy­li­żan­sów. Mimo utrapienia z pie­rzy­ną i cięż­kie­go kosza w jej cho­dzie była jakaś ra­do­sna ener­gia, która spra­wi­ła, że Me­lia­ne uśmiech­nę­ła się, pa­trząc za nią.

– Zdaje się, że ta dziew­czy­na zmie­ni­ła swój los – po­wie­dzia­ła do Kry­sty­ny – wzię­ła tak i zmie­ni­ła. Nie wiem, po co tu przy­le­cia­ła, za pracą, mi­ło­ścią, czy jesz­cze za czymś, ale wsta­ła i po­wie­dzia­ła: „jadę!”

– A ro­dzi­ce pew­nie za nią wo­ła­li: „Dzie­ci­no, gdzież to? Da­je­my za tobą dwie krowy i świ­nię! Jak to za­bie­rzesz?! Mało chłop­ców tu się za tobą oglą­da?!” – za­im­pro­wi­zo­wa­ła Kry­sty­na.

– Na pewno wła­śnie tak było! – przy­tak­nę­ła Me­lia­nę śmie­jąc się.

 

Na orbicie Archernara Vulkanka otrzymała od męża następną wiadomość z błaganiem o ratunek i współrzędnymi do lądowania. Z małym oddziałem ukrywał się w lesie w pobliżu sojuszniczego zamku i osady Bögen­dor­f, lecz wrogowie skutecznie odcinali go od bezpiecznego schronienia. List znacznie różnił się od poprzedniego – wyglądał na pisany w pośpiechu – miał błędy interpunkcyjne, zgubiony spójnik i niezgodność przypadków w jednym zdaniu. Sytuacja musiała być bardzo dramatyczna, skoro Fabrizio, zawsze elokwentny i elegancki w mowie i piśmie popełnił taki niedbały tekst. „Jest ranny? Zaszczuty?” – Meliane wyobraziła sobie brudnego, broczącego krwią męża, kulejąc uciekającego przez leśne chaszcze przy akompaniamencie świszczących bełtów.

 Zaraz po wylądowaniu Meliane wysłała piętnastu jezdnych (wszystkich, jakich miała) na poszukiwania małżonka. Teraz musiała siedzieć z rękami na podołku i czekać, czekać…Czas dłu­żył się nie­mi­ło­sier­nie. Hra­bi­nę już kil­ka­krot­nie na­wie­dza­ła myśl, że jej na­le­ża­ło po­je­chać ze zwia­dow­ca­mi na spo­tka­nie z Fa­bri­ziem, ale za każ­dym razem przy­po­mi­na­ła sobie o swo­ich mar­nych umie­jęt­no­ściach jeź­dziec­kich i ciąży, któ­rej nie wolno na­ra­żać.

Znowu prze­łą­czy­ła mo­ni­tor w tryb ro­bo­czy i od nie­chce­nia otwo­rzy­ła w prze­glą­dar­ce por­tal „Ga­lak­ti­scher Be­obach­ter” i za­czę­ła od nie­chce­nia prze­glą­dać taśmę wia­do­mo­ści. Po kilku in­for­ma­cjach o od­le­głych roz­po­czę­tych i za­koń­czo­nych kon­flik­tach zbroj­nych, na­ro­dzi­nach, ślu­bach i zgo­nach w ro­dzi­nach pa­nu­ją­cych, o zde­rze­niu  pu­ste­go na szczę­ście trans­por­tow­ca koń­skie­go z kon­te­ne­row­cem na or­bi­cie Zyrdy, które Me­lia­ne prze­wi­nę­ła obo­jęt­nie, jej uwagę przy­cią­gnął na­głó­wek: „Wiel­kie złoża gra­wi­to­nu w sys­te­mie so­lar­nym Pla­ne­ty Wcie­le­nia. Czy gra­wi­ta­cja wresz­cie po­ta­nie­je?” To było cie­ka­we. Jej bied­ny baron in­te­re­so­wał się pro­ble­mem sztucz­nej gra­wi­ta­cji. Za­czę­ła czy­tać:

„Nie­daw­no Rze­szę ob­le­cia­ła wieść, iż wiel­kie złoża gra­wi­to­nu od­kry­to na Mer­ku­rym, pierw­szej pla­ne­cie sys­te­mu so­lar­ne­go Wcie­le­nia. Nie­wiel­kie roz­mia­ry pla­ne­ty i brak at­mos­fe­ry ozna­cza­ją, że kosz­ty wy­do­by­cia będą znacz­nie mniej­sze niż na Eisen­fer­rum II. Choć eks­plo­ata­cji złóż jesz­cze nie roz­po­czę­to, ceny tego cen­ne­go su­row­ca na ryn­kach Rze­szy spa­dły o około osiem pro­cent. Teraz rynek gra­wi­to­nu prze­ży­wa ko­lej­ny wstrząs – po­tęż­ne jego za­so­by zna­le­zio­no na Mar­sie! Ta pla­ne­ta jest nieco więk­sza i po­sia­da at­mos­fe­rę, a po­nad­to zo­sta­ła wstęp­nie uzna­na za na­da­ją­cą się do ter­ra­for­ma­cji, choć na prze­szko­dzie stoi nie­wy­star­cza­ją­ca gra­wi­ta­cja. Po­wsta­je py­ta­nie: jaką drogę wy­brać: wy­do­by­cie gra­wi­to­nu i de­wa­sta­cja pla­ne­ty, czy ter­ra­for­ma­cja i re­zy­gna­cja z tych wiel­kich za­so­bów? Od­po­wiedź jest za­ska­ku­ją­ca! Udzie­la jej Pro­fe­sor dr hab. Fre­iherr Wol­fram von Äuel z Vul­ka­nii: „Gra­wi­ta­cja w służ­bie ter­ra­for­ma­cji! To nie jest wybór albo – albo! Znaj­du­ją­cy się w głębi pla­ne­ty od­po­wied­nio spre­pa­ro­wa­ny re­ak­tor Kal­wit­za, za­si­la­ny miej­sco­wy­mi za­so­ba­mi gra­wi­to­nu bę­dzie dużo sku­tecz­niej­szy a za­ra­zem oszczęd­niej­szy od agre­ga­tów or­bi­tu­ją­cych. Oczy­wi­ście jego stwo­rze­nie jest za­da­niem wiel­ce am­bit­nym i kosz­tow­nym, nie­mniej jed­nak cho­dzi o po­zy­ska­nie całej pla­ne­ty zdat­nej dla nor­mal­ne­go życia! Mam za­miar udać się tam i wy­ko­nać nie­zbęd­ne po­mia­ry dla po­twier­dze­nie moich za­ło­żeń… ”

 Me­lia­ne po­czu­ła, że serce za­bi­ło moc­niej. Jej Wol­fram… pra­cu­je nad ta­ki­mi rze­cza­mi! Dla­cze­go ona nie jest przy nim? Dla­cze­go nie robią tego razem? Przy­po­mnia­ła jej się dziew­czy­na z lą­do­wi­ska.

„Po­rzu­cić jak ona te krowy, świ­nie, hrab­stwa i ko­ro­ny, wrzu­cić na ramię bab­ci­ną pie­rzy­nę i ru­szyć tam gdzie dusza za­pra­gnie!” – po­my­śla­ła i zanim zdą­ży­ła przy­po­mnieć sobie, że nie jest już panną wol­ne­go stanu, za­uwa­ży­ła ruch na ekra­nie wi­do­ku ze­wnętrz­ne­go.

 

Troje jeźdź­ców roz­pacz­li­wym cwa­łem wy­pa­dło z lasu na lą­do­wi­sko. Do sto­ją­ce­go na wrzo­so­wi­sku stat­ku po­zo­sta­wa­ło jesz­cze ponad sto me­trów, więc będą do­god­nym celem dla kusz prze­śla­dow­ców.

Wnet ich śla­dem z lasu wy­chy­nę­ła en­tu­zja­stycz­nie ry­czą­ca pogoń, trzy­dzie­stu jezd­nych w pół­pan­cer­zach i sztur­ma­kach. Kilku trzy­ma­ło na­pię­te kusze, po­zo­sta­li wy­wi­ja­li za­krwa­wio­ną w nie­daw­nym star­ciu bro­nią. Jeden dzier­żył pod pachą za­bra­ny z lasu gruby konar. Kusz­nik na­ci­snął spu­sto­wą dźwi­gnię i w prawą ło­pat­kę jed­ne­go z ucie­ki­nie­rów wbił się bełt. Jeź­dziec upu­ścił sza­blę, ale utrzy­mał się w sio­dle.

– Nie strze­lać! – wrza­snął do­wód­ca – nie teraz!

Jeźdź­cy wje­cha­li w krąg spa­lo­nej przez sil­ni­ki ha­mul­co­we trawy, pod­no­sząc obłok czar­ne­go pyłu. Właz śluzy po­wietrz­nej był otwar­ty, trap wy­su­nię­ty. Dwoje ucie­ki­nie­rów ze­sko­czy­ło z koni zanim się za­trzy­ma­ły, trze­ci, ranny, był nieco po­wol­niej­szy, prze­to padł pod cio­sem pa­ła­sza, ledwo do­tknąw­szy no­ga­mi ziemi.

– Liz, przo­dem! – Dy­mitr po­pchnął drob­ną dziew­czy­nę w my­śliw­skim stro­ju na trap. Nie po­trze­bo­wa­ła za­chę­ty i z chy­żo­ścią wie­wiór­ki wle­cia­ła po scho­dach. Młody bojar po­dą­żył za nią. Plecy mu sztyw­nia­ły w ocze­ki­wa­niu bełta lub ostrza. Lecz cios nie nad­szedł. Gdy zna­lazł się w środ­ku, usły­szał jak prze­suw­ne drzwi ude­rza­ją o konar we­pchnię­ty do włazu, zanim zdą­ży­ły się za­mknąć. Ktoś w środ­ku nieco cof­nął drzwi, żeby bojar mógł usu­nąć prze­szko­dę, ale gdy ten się ob­ró­cił, do­stał cały bu­kiet beł­tów w brzuch i nogi. Runął do przo­du, sku­tecz­nie unie­moż­li­wia­jąc za­mknię­cie włazu.

Liz dy­go­ta­ła, przy­ci­ska­jąc się ple­ca­mi do drzwi we­wnętrz­nych i wpa­dła do środ­ka, gdy się otwo­rzy­ły. Za­mknę­ły się przed nosem wdzie­ra­ją­cych się do po­miesz­cze­nia ślu­zo­we­go raj­ta­rów, któ­rych spo­wol­nił le­żą­cy w przej­ściu Dy­mitr.

– Niech to szlag! A jed­nak nam prze­szko­dził! – czar­no­bro­dy raj­tar splu­nął, pod­no­sząc wciąż ży­we­go bo­ja­ra za nogi i wy­rzu­ca­jąc go na ze­wnątrz.

– Nie przej­muj się, wach­mistrz otwo­rzy tę łajbę jak pusz­kę – od­rzekł drugi, mo­cu­jąc w prze­suw­nych drzwiach włazu lewar – Grunt, że nie za­mknę­li włazu.

Do po­miesz­cze­nia wszedł ofi­cer.

– Wy dwaj ode­pnij­cie mi rę­ka­wi­ce, a ty od­kręć ten panel. – za­ko­men­de­ro­wał.

 

– Pani, wszy­scy zgi­nę­li! – wy­ję­cza­ła oca­la­ła, opa­da­jąc na ko­la­na przed Me­lia­ne – cze­ka­li na nas, a jego tam nie było.

Ostat­nie słowa dziew­czy­na wy­po­wie­dzia­ła pisz­czą­cym szep­tem i za­la­ła się łzami.

– Ostatnia wia­do­mość, niby od Fa­bri­zia, była pu­łap­ką – stwier­dzi­ła – Tak, Le­onie, od­cią­łeś obwód śluzy?

– Tak, pani, ale jeśli znają… – od­po­wie­dział wy­stra­szo­ny oku­lar­nik, ści­ska­ją­cy bez­u­ży­tecz­ny kord w spo­co­nej dłoni.

– Za­łóż­my, że znają. Ile mamy czasu?

– Dzie­sięć minut, góra kwa­drans.

– Wszy­scy zgi­nie­my! – jęk­nę­ła Liza.

– Za­mknij się, bo każe cię wy­chło­stać! – wark­nę­ła pani – co robią ci na ze­wnątrz?

– We­tknę­li w zie­mię czuj­nik sej­smicz­ny – za­mel­do­wał za­ło­gant, ob­słu­gu­ją­cy ka­me­ry ze­wnętrz­ne.

– Kryś­ka! Mój kom­pu­ter, bie­giem!

 

Wach­mistrz wyjął z tasz­ki coś na po­do­bień­stwo sta­lo­wej pa­pie­ro­śni­cy i ze­staw prze­wo­dów za­koń­czo­nych igła­mi.

– Od­cię­li?

– Jasne, że tak, ale to żaden pro­blem. Ten sta­tek to SchSch-103k. Mój kuzyn na takim lata. – Ofi­cer ostroż­ne roz­chy­lił pęk prze­wo­dów. – Tu je­steś! – Wbił igłę, potem na­stęp­ną. Pod­łą­czył i otwo­rzył „pa­pie­ro­śni­cę”.

– Nie za­sła­niaj­cie świa­tła! – rzu­cił tło­czą­cym się z tyłu żoł­da­kom.

 

Zdy­sza­na po­ko­jów­ka wró­ci­ła z bo­ga­to in­kru­sto­wa­ną szka­tu­łą. In­for­ma­tyk podał pani prze­wód. Po chwi­li dłu­gie palce hra­bi­ny już tań­czy­ły na ko­ścia­nych kla­wi­szach kom­pu­te­ra, a na ob­ra­mo­wa­nym srebr­nym fi­li­gra­nem ekra­nie mno­ży­ły się li­nij­ki kodu. Hra­bi­na przy­gry­zła wargę: “Do­sta­łam wia­do­mość od was, a teraz wy do­sta­nie­cie wieść ode mnie”.

 

– Wach­mi­strzu!

– Jesz­cze trzy mi­nu­ty, ka­pi­ta­nie!

– Nie mamy trzech minut. Czuj­nik sej­smicz­ny wy­krył od­dział stu jezd­nych w od­le­gło­ści dwóch ki­lo­me­trów. Zbli­ża­ją się od stro­ny Bögen­dor­fa.

– Jesz­cze chwi­la!

– Od­wrót! Jak nas tu do­pad­ną, to ko­niec!

 

Czar­ny kurz ze spa­lo­ne­go wrzo­su po­wo­li opa­dał na sty­gną­ce ciała, a po­rzu­co­ny czuj­nik sej­smicz­ny wciąż uprze­dzał o zbli­ża­niu się wir­tu­al­nej ka­wa­le­rii.

Rów­no­le­gle na po­kła­dzie „Vi­ver­ny” opa­da­ło na­pię­cie, ustę­pu­jąc miej­sce kon­ster­na­cji. Me­lia­ne sie­dzia­ła pa­trząc na swoje ręce, bez­wład­nie le­żą­ce na po­doł­ku. Miała na nich krew przy­ja­ciół męża i swo­ich ry­ce­rzy nada­rem­nie po­le­głych w jej fa­tal­nej akcji ra­tun­ko­wej. Uro­czy Dy­mitr, któ­re­go zdą­ży­ła po­lu­bić w cza­sie lotu z Be­tel­ge­zy, pan Hel­rond, który, będąc gierm­kiem jej ojca nosił ją, pię­cio­let­nią, na ba­ra­na i uda­wał, że chce upu­ścić do becz­ki z desz­czów­ką, jego wła­sny, nie­daw­no pa­so­wa­ny przez Fa­bri­zia syn i dwu­na­stu in­nych za­cnych ludzi le­że­li nie­po­grze­ba­ni w tym lesie i wy­pa­lo­nym wrzo­so­wi­sku. Mało bra­ko­wa­ło, a zgi­nę­ła­by rów­nież za­ło­ga stat­ku, a ona sama do­sta­ła­by się do nie­wo­li, z opła­ka­ny­mi kon­se­kwen­cja­mi dla ca­łe­go rodu Ga­stal­do. Dwie wiel­kie, go­rą­ce łzy spa­dły na jej dło­nie.

– Pani! Pani!

Me­lia­ne pod­nio­sła oczy i uj­rza­ła sto­ją­ce­go przed nią ka­pi­ta­na.

– Moja pani, nie mo­że­my tu dłu­żej stać. Za­mknę­li­śmy właz ale oni mogą wró­cić i po postu nas oblec, roz­kła­da­jąc się do­oko­ła bi­wa­kiem. Nie bę­dzie­my mogli wy­star­to­wać, nie paląc ich sil­ni­ka­mi, bo wtedy nas roz­wa­lą jesz­cze na or­bi­cie za uży­cie nie­do­zwo­lo­nej broni.

Akcja po­nio­sła klę­skę i tkwie­nie na tym miej­scu nie miało żad­ne­go sensu. Trze­ba było sta­rto­wać.

– Do­brze, ka­pi­ta­nie. Za­bierz­cie tylko ciała, które… – po­wie­dzia­ła ła­mią­cym się gło­sem.

– Tak jest, pani! Uwe, Ernst, zaj­mij­cie się tym! Resz­ta na sta­no­wi­ska star­to­we.

Ka­ta­ryn­ka ukry­ta w po­kry­wie szka­tuł­ko­we­go lap­to­pa za­gra­ła cha­rak­te­ry­stycz­ny ton. Wia­do­mość. Od Fa­bri­zia. Żad­ne­go tek­stu, w za­łącz­ni­ku plik wideo. Me­lia­ne miała rów­nie ab­so­lut­ną, co ir­ra­cjo­nal­ną pew­ność co do jego tre­ści, klik­nę­ła go z re­zy­gna­cją.

Las. Tłu­mek uzbro­jo­nych męż­czyzn. W środ­ku klę­czą­cy Fa­bri­zio w zbroi, ale bez hełmu, zwią­za­ny pasem od mie­cza. Jeden z wro­gów po­chy­la się ku niemu i coś mówi, wska­zu­jąc ręką ka­me­rę. Mąż ob­ra­ca głowę we wska­za­nym kie­run­ku. Na wy­chu­dłej twa­rzy wyraz klę­ski i re­zy­gna­cji.

„Jakże łatwo ci we­soł­ko­wie, czer­pią­cy życie wiel­ką łychą, szyb­ko się łamią!” – prze­mknę­ło przez myśl Me­lia­ne. Wy­obra­zi­ła na jego miej­scu sztyw­ne­go Or­si­na, sto­ją­ce­go wśród wro­gów z dumną i za­cię­tą miną. „Po coś się w to wplą­tał, mężu? – wes­tchnę­ła – „Nie dla cie­bie wojna! Czy nie mo­głeś dalej cie­szyć się ży­ciem, ko­cha­ny przez przy­ja­ciół, uwiel­bia­ny przez ko­bie­ty… Mie­li­by­śmy dziec­ko… A teraz że­gnaj!”

Nie zdzi­wi­ła się, kiedy sto­ją­cy za ple­ca­mi Fa­bri­zia wo­jow­nik wziął po­zio­my za­mach swoim pół­to­ra­kiem. Ścię­ta głowa od­sko­czy­ła do przo­du, ko­zioł­ku­jąc i bry­zga­jąc krwią w stro­nę ka­me­rzy­sty. Ciało męża w dro­giej żło­bio­nej zbroi z me­ta­lo­wym chrzę­stem cięż­ko zwa­li­ło się na zie­mie, a ze­mdlo­na żona sze­lesz­cząc je­dwa­biem sukni opadła na ręce po­ko­jów­ki i po­kła­do­we­go in­for­ma­ty­ka.

 

To, co dzia­ło się dalej, Me­lia­ne pa­mię­ta­ła mgli­ście. Ją wnie­śli do łoż­ni­cy, uło­ży­li na ma­te­ra­cu, zdję­li pan­to­fle. Potem wszyst­ko się trzę­sło, gra­wi­ta­cja wci­ska­ła ją w łoże, a bal­da­chim nad nim trzesz­czał i gro­ził się urwać. Kry­sty­na le­ża­ła obok i trzy­ma­ła ją za rękę. Po­ło­ży­ła się nie­pro­szo­na, co oczy­wi­ście było z jej stro­ny bez­czel­no­ścią, ale hra­bi­na czuła się wdzięcz­na za ten wyraz wspar­cia. Ostat­nie, co po­czu­ła, zanim opu­ści­ła ją świa­do­mość, było jakby cie­pło w kro­czu.

 

Obu­dzi­ła się przy­kry­ta koł­drą i prze­bra­na w czy­stą ko­szu­lę nocną. Bal­da­chim był na miej­scu a sta­tek na or­bi­cie. Ciszę na­ru­sza­ło ledwo sły­szal­ne po­chli­py­wa­nie. Kry­sty­na. Sie­dzia­ła na pod­ło­dze opie­ra­jąc plecy o łóżko i obej­mu­jąc ko­la­na ra­mio­na­mi. Me­lia­ne wy­cią­gnę­ła rękę i de­li­kat­nie po­gła­ska­ła ją po gło­wie.

Po­ko­jów­ka ob­ró­ci­ła się do swej pani i teraz klę­cza­ła przy łóżku. Na za­pła­ka­nej twa­rzy go­ści­ła udrę­ka. Dziew­czy­na chcia­ła coś po­wie­dzieć i nie mogła się prze­móc.

– Dziec­ko? – spy­ta­ła hra­bi­na.

Kry­sty­na ner­wo­wo ski­nę­ła dwa razy i znowu wy­bu­chła pła­czem. Me­lia­ne ob­ję­ła ją i przy­tu­li­ła do swego brzu­cha. „Tak, to cie­pło w kro­czu…” Była pusta. Pusta pod każ­dym wzglę­dem. Wy­pa­lo­na. Prze­gra­ła ze swoją pychą i aro­gan­cją. Prze­gra­ła z obcymi ha­ke­rami. Dla­cze­go po­la­zła w to sama? Dla­cze­go nie po­szła z tym do te­ścio­wej? Ta do­dzwo­ni­ła­by się do męża, a on by coś zdzia­łał. Bała się przy­znać, że wła­ma­ła się do pocz­ty męża? Dla­cze­go w ogóle nie po­zo­sta­wi­ła spra­wy wła­sne­mu to­ko­wi? Prze­cież jej samej i dziec­ku nic nie gro­zi­ło. Fa­bri­zio i tak pew­nie po­stra­dał­by głowę, a ona nadal miesz­ka­ła­by w pa­ła­cach Ga­stal­dów, a za kilka lat, kiedy dziec­ko pod­ro­sło­by, po­je­cha­ła­by do Clo­ri­mon­de. I ci wszy­scy lu­dzie, przy­ja­cie­le i wa­sa­le ży­li­by dalej. Teraz ich ciała roz­szar­pu­ją w lesie pa­dli­no­żer­cy. To jej wina. Trze­ba z tym teraz żyć dalej. Już w tej chwi­li.

Pu­ści­ła Kry­sty­nę, którą w za­my­śle­niu gła­ska­ła po wło­sach. Usia­dła i spu­ści­ła nogi na pod­ło­gę.

– Ubierz mnie. Co robi ka­pi­tan?

– Roz­ma­wia z okrę­tem służ­by cel­nej – od­po­wie­dzia­ła Kry­sty­na, wal­cząc z czkaw­ką po pła­czu – Mamy za­pła­cić karę za lą­do­wa­nie poza wy­zna­czo­nym miej­scem.

– Jasne. Po­proś ka­pe­la­na, by przy­szedł do ka­pli­cy.

 

Cie­płe świa­tło lamp­ki wiecz­nej od­bi­ja­ło się od zło­ceń cy­bo­rium i brązu oł­ta­rzo­we­go kru­cy­fik­su. Jesz­cze dwie lamp­ki wy­do­by­wa­ły z mroku ob­li­cza Wcie­lo­ne­go i Jego Matki. Me­lia­ne nie ośmie­la­ła się na nie spoj­rzeć. Pa­trzy­ła na le­żą­ce przed nią krzyż i ewan­ge­liarz. Ka­pe­lan – wy­so­ki i chudy Vul­kań­czyk stał obok i mil­czał.

„Też nie wie od czego tu za­cząć” – po­my­śla­ła hra­bi­na. Prze­łknę­ła.

– Ojcze, zgrze­szy­łam, o czym i tak wiesz. W swej za­ro­zu­mia­ło­ści sta­nę­łam do walki i prze­gra­łam. Po­mi­nę­łam star­szych, nie ura­to­wa­łam męża, stra­ci­łam ludzi na próż­no, na­ra­zi­łam i stra­ci­łam dziec­ko. Wszyst­ko to moja wina.

– Na pewno była w tym rów­nież pycha, ale po­my­lić się w oce­nie sy­tu­acji, to rzecz ludz­ka… – Ka­płan na­brał po­wie­trza, chcąc po­wie­dzieć coś jesz­cze, ale Me­lia­ne znowu za­czę­ła mówić:

– Teraz mam wąt­pli­wo­ści – choć wy­ru­szy­łam na ra­tu­nek mę­żo­wi – czy nie pra­gnę­łam w głębi serca, żeby mi się nie udało, by uwol­nić się od tego mał­żeń­stwa, od na­rzu­co­ne­go mi życia. I oto je­stem wolna. Drogi na Be­tel­ge­zę dla mnie już nie ma. Ojcze! Sta­ra­łam się, mo­dli­łam się, mówię szcze­rze, żeby się udało, ale serce…

– I dał ci Pan we­dług pra­gnie­nia serca twego – po­wie­dział ka­płan głu­cho.

– Za taką cenę? Jak mam z tym żyć? Co teraz robić? – wy­ję­cza­ła Me­lia­ne.

– Jak żyć? Nie ob­wi­niaj się za to, czego nie mo­głaś kon­tro­lo­wać. Od­po­wia­dasz za świa­do­me de­cy­zję, ich mo­ty­wy, oraz nie­dbal­stwo. To, że w głębi serca pra­gnę­łaś cze­goś in­ne­go nie wpły­nę­ło na twoją de­cy­zję, by wy­ru­szyć na ra­tu­nek mę­żo­wi. Nie myśl też, że to twoje głę­bo­ko ukry­te nawet przed tobą pra­gnie­nia były przy­czy­ną nie­po­wo­dze­nia. Prze­cież nie sa­bo­to­wa­łaś wła­snych po­czy­nań. Bierz, co Pan Bóg daje.

 

Łań­cuch ka­be­sta­nu się urwał.

 

Hra­bi­na po­ja­wi­ła się na most­ku w to­wa­rzy­stwie Kry­sty­ny, w ża­łob­nej sukni, ale ze spo­ko­jem na twa­rzy. Spoj­rza­ła na nie­tę­gie miny ka­pi­ta­na i ofi­ce­rów. Usia­dła na cen­tral­nym fo­te­lu. Musiała zacząć działać, mimo że w środku wiatr rozwiewał popioły wśród ruin i zgliszcz. Było w tym swoje błogosławieństwo, gdyż konieczność podejmowania decyzji i wprowadzania ich w czyn tłumiła poczucie winy i ból z powodu utraty nienarodzonego dziecka, który coraz wyraźniej dochodził do głosu. Aktywność nieco tamowała potok chaotycznych myśli i sprzecznych uczuć. Była teraz wolna, to fakt. Lecz kiedy myślała, że ma otwartą drogę do szczęścia z Wolframem, natychmiast ogarniały ją wątpliwości, czy ma do tego prawo moralne. To było nie do wytrzymania. Zaczynała rozumieć po co ludzie wymyślili przysłowiowe „prawo do szczęścia”. Choć stopniowo prowadziło ich cywilizacje do degrengolady i amoralności, pozwalało wyłączyć trapiące wyrzuty sumienia, jak narkotyk uśmierza ból powolnego konania. Niech diabli wezmą te wszystkie prawa! Ona weźmie, co Pan Bóg daje!

– Jakie będą roz­ka­zy, moja pani? – za­py­tał ka­pi­tan, zgi­na­jąc się w głę­bo­kim ukło­nie.

Meliane usłyszała jego głos jak przez sen.

„Chyba znowu się zawiesiłam” – pomyślała.

Przemówiła, starać się przydać własnemu głosowi wyraziste i stanowcze brzmienie.

– Roz­ma­wia­łam przed chwi­lą z wro­ga­mi mo­je­go męża. Wyślą jego ciało na  Be­tel­ge­zę. Przy­rze­kli też, że po­zo­sta­li nasi po­le­gli zo­sta­ną po­cho­wa­ni po chrze­ści­jań­sku. Ciała ry­ce­rzy Dy­mi­tra i Ar­nol­da skremujemy ko­smicz­nym zwy­cza­jem w po­bli­skiej gwieź­dzie.

– Tak, pani.

– Na­stęp­nie zmie­nia­my nazwę stat­ku na „Pie­rzy­nę”.

– Że co? Że jak?

Me­lia­ne zro­bi­ła pauzę z roz­ba­wie­niem pa­trząc na zdę­bia­łą za­ło­gę.

– Żar­to­wa­łam. Potem le­ci­my na Marsa. Przy oka­zji pod­rzu­ci­my Kryś­kę do domu.

Koniec

Komentarze

Cześć!

 

Szybkie pytanko: czy to jest samodzielne opowiadanie, czy też należy coś innego przeczytać, by wszystko zrozumieć?

 

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Historia jest całkiem samodzielna. Jest umieszczona w jednym uniwersum z wydaną powieścią i dwoma wiszącymi na portalu opowiadaniami, ale dla zrozumienia nie ma potrzeby ich czytać.

Niezła historią o tym, że wcale niełatwo być hrabianką, a feudalizm podoba się bardzo nielicznym. Bardziej, niż mogłoby się wydawać.

Trochę się pogubiłam przy szturmowaniu rakiety – kto uciekał, kto ją próbował zdobyć… Poza tym czytało się przyjemnie.

Językowo czasami coś zazgrzyta.

Trzy baronie z siedmiu skapitulowały przed nacierającym wrogiem, gdyż głowy panujących tam rodów znaleźli wśród jeńców.

Nie rozumiem tego zdania. Co tu jest podmiotem? Kto znalazł te głowy? Czy może głowy znalazły się?

Drobną, szczupłą, bladą, o ostrych rysach twarzy, lekko skośnych oczach i egzotycznych wulkalskich spiczastych uszach, czuła się przy nim jak szara myszka.

Tu też się coś posypało.

Babska logika rządzi!

Dzięki za przeczytanie tego długiego tekstu i generalnie pozytywną ocenę.

Trochę wyjaśnień: Uciekali ludzie Meliane, którzy udali się na poszukiwanie Fabrizia i trafili w pułapkę, natomiast szturmowali statek rajtarzy wynajęci przez jego wrogów.

Nie wiem co jest niezrozumiałego z głowami, bo chodzi o głowy rodów (osoby), a nie o głowy na karku). Trzy baronie skapitulowały, bo baronowie trafili do niewoli.

Co jest nie tak w drugim zdaniu nie zrozumiałem.

Głowy (niezależnie od znaczenia) znalazły się, a nie znaleźli się. Jeśli chcesz utrzymać rodzaj męskoosobowy, to władcy/rządzący/seniorzy albo jakoś podobnie. No i zabrakło “się”. Przez tę kumulację nie potrafiłam zgadnąć, co chciałeś powiedzieć.

Z drugim zdaniem jest podobnie. Końcówka, że czuła się jak myszka, jest w porządku. Ale z początkiem gorzej. Po pierwsze, czym “Drobną, szczupłą, bladą”? Ręką? Figurą? Urodą? Po drugie, co tym czymś robiła? Może miało być “Ze swoją drobną, szczupłą, bladą, o ostrych rysach twarzą, lekko skośnymi oczami i egzotycznymi wulkalskimi spiczastymi uszami”. A może nie…

Babska logika rządzi!

Dziękuję za wytłumaczenie. Zaraz poprawię. Dzięki za klika.

 

Cześć!

 

Najpierw łapanka i kilka rzeczy, które jakoś mi się rzuciły:

 

Brat znalazł się w potrzasku, lecz matce udało się wymknąć się z miasta helikopterem, zanim wroga jazda zajęła lotnisko.

Zbędne się, ucieczka helikopterem przed jazdą brzmi osobliwie.

przeto zdolnego do samodzielnego lądowania na planety posiadające atmosferę. → przeto zdolnego do samodzielnego lądowania na planetach posiadających atmosferę.

że jest (-)najlepszym kochankiem jakiego zna.

O jedną spację za dużo.

lekko skośnych oczach i egzotycznych wulkalskich spiczastych uszach. → lekko skośnych oczach i egzotycznych, spiczastych, wulkalskich uszach.

Przez ból straconej miłości i przerwanej habilitacji piękno tego świata powoli przebijało się do jej serca.

Tekst jak z humoreski ;-)

Po części z nudów, po części z pragnienia byća przydatną, młoda hrabina postanowiła zając się bezpieczeństwem cybernetyczną rodu Gastaldo.

Brak  a ;coś tu nie gra.

choć to oczywiście to dopełniło kielich goryczy. → choć to oczywiście to dopełniło kielich goryczy.

Z początku Meliane nie lubiła dziewczyny, którą była, jak zresztą wszystkie kobiety wokół, od niej ładniejsza

Coś tu nie gra.

Krystyna chciała była zgasić światło i wyjść, ale Meliane uchyliła rąbek kołdry:

Wszyscy przybyli na miejsce w oznaczonym terminie.

Harcerze?

zebrało się dwudziestu siedmiu ludzi, akurat tylu mógł zabrać statek, ale koni zmieściło się tylko piętnaście.

Konie?! Mają statek kosmiczny, po co im konie?!

Pechowego męża udało się zlokalizować na (-)Archernarze

Zbyt dużo spacji.

Meliane z trudem wyobrażała go w tej roli i utwierdzało ją w przekonaniu

Czegoś tu brakuje imho.

Karoca przestała dygotać na kocich łbach i równo potoczyła się po betonie startowego pasa lądowiska. → Karoca przestała dygotać na kocich łbach i równo potoczyła się po betonowym pasie startowym.

Pas startowy lądowiska brzmi osobliwie.

Ubrany w jedwabie hamharski rycerz sprowadzał po pochyłym trapie ostrożnie kroczącego gniadosza pod bogato haftowanym czaprakiem.

Dużo tych przymiotników.

Czy grawitacja wreszcie potanieje?”(+)To było ciekawe.

Brak spacji.

Przegrała ze swoją pychą i arogancją. Przegrała obcym hakerom.

?

Teraz ich ciała rozszarpują w lesie miejscowe padlinożercy. → Teraz ich ciała rozszarpują w lesie miejscowi padlinożercy.

– Rozmawiałam przed chwilą z jego wrogami mojego męża.

Coś tu za dużo.

 

Przeczytałem i choć historia okazała się całkiem ciekawa, to mocno się wymęczyłem. Bo to kawał gawędy z mnóstwem opisów, za to akcji czy nawet fabuły tutaj niewiele. Początkowo opko przygniata suchym, choć ciekawym światotwórstwem, ale potem robi się już nieco lepiej.

Zabrakło mi tu relacji, emocji, bo pokazujesz tylko mgnienia, scenki powiązane mozolna instrukcją kto jest kim, po co, na co i dlaczego. Zastanów się, czy nie warto więcej pokazywać, zamiast opisywać, bo tego mi tu zabrakło.

Wizja świata jest intrygująca: średniowiecze w dobie lotów międzyplanetarnych. Konie wożone w statkach kosmicznych, nie kupuję tego, zbyt ekstrawaganckie i nielogiczne to dla mnie. Rozumiem, zasady, ale lepsze jest wrogiem dobrego. Powrót do feudalnych zależności, zwłaszcza w kwestii zamążpójścia, też zgrzyta. Bardzo to naciągane, taki Ludwik XVI w kosmosie, można by to logiczniej osadzić.

Napisane znośnie, choć miejscami przymiotników jest dużo a nigdzie też tekst specjalnie mnie nie wciągnął, zabrakło emocji, tajemnicy, jakiejś niepewności. Przydałaby się beta, bo wydźwięk całości jest niezły, tylko że przez pierwsze 30k znaków nie ma ku temu większych przesłanek.

 

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Czcigodny Krarze, dziękuję za łapankę. Dziękuję też za uważne przeczytanie mojej długiej gawędy. Rozumiem twoje zmęczenie moim pisaniem, takim właśnie gawędziarskim, bo piszę tak, jak lubię czytać. Przygodówki z wartką akcją, ale bez przemyślanego uniwersum, porzucam po pierwszych stronach. Generalnie nie czytam opowiadań, oprócz tych na portalu, bo tego wymaga życie towarzyskie. Opowiadam długie historie. Interesuje mnie ewolucja bohaterów, ich przemyślenia.

Trochę mnie dziwi, że nie dostrzegasz tu emocji, bo czego jak czego, a tego tu jest pełno. Może chodziło ci o jakieś inne emocje, niż bohaterki?

Widzę, że moje uniwersum cię nie przekonało, dlatego nie namawiam do czytania “Przypadków” i pozostałych moich opowiadań. Opisana w powieści cywilizacja posiada rozmaite technologie i przeszła przez różne systemy ustrojowe i rozczarowana wynikami tzw. postępu wybrała powrót do średniowiecza. Konie tam są równie niezbędne, co statki kosmiczne. Z Ludwikiem XVI to się pomyliłeś, tu by pasował raczej Ludwik XI, albo jeszcze wcześniejszy.

Dla mnie naciągane jest zakładanie, że to nasza cywilizacja rozwija się poprawnie. Jak dla mnie ona wykoleiła się jeszcze w XVIII wieku, jeśli nie wcześniej, po wojnie Trzydziestoletniej.

Opowiadam długie historie. Interesuje mnie ewolucja bohaterów, ich przemyślenia.

I bardzo dobrze, ale pokaż tą ewolucję, nie czytelnik ją zobaczy. Nie pisz o tym bezpośrednio, tylko pokaż w interakcjach. W tym opowiadaniu jest bardzo dużo opisu, a bardzo mało pokazywania. Tak samo ze światotwórstwem: realia są ciekawe (choć imho osobliwe), ale może wprowadzane czytelnika poprzez opis to nie jest najlepsze wyjście. Zastanów się, czy nie warto tego pokazać poprzez sceny, rozmowy, spacery, przejażdżki, cokolwiek. Bo samych opisów masz bardzo dużo i reszta treści nieco w tym ginie. Ja bym pewnie zostawił w połowie, bo ciągle czekałem na wskazówki, o czym to jest, gdyby nie dyżur.

Trochę mnie dziwi, że nie dostrzegasz tu emocji, bo czego jak czego, a tego tu jest pełno.

Tak, ale opisujesz to, stwierdzając fakty “jak jest”. Można to ciekawiej zrobić, zwłaszcza w tak długiej formie. W scenie z poronieniem już to lepiej wyszło, albo w samym zakończeniu, i to gra. Tylko najpierw trzeb przebrnąć się przez 30+k znaków.

Widzę, że moje uniwersum cię nie przekonało, dlatego nie namawiam do czytania “Przypadków” i pozostałych moich opowiadań. Opisana w powieści cywilizacja posiada rozmaite technologie i przeszła przez różne systemy ustrojowe i rozczarowana wynikami tzw. postępu wybrała powrót do średniowiecza.

Świat ciekawy, ale logicznie mi to zgrzyta. Dla mnie świat to kula, która toczy się tam, gdzie aktualnie pchają ją marzenia większości, żądza władzy jednostek i żądza pieniądza wszystkich, wbrew rozczarowaniom czy ideom.

Konie tam są równie niezbędne, co statki kosmiczne.

Tak, tego zdecydowanie nie rozumiem.

Z Ludwikiem XVI to się pomyliłeś, tu by pasował raczej Ludwik XI, albo jeszcze wcześniejszy.

Symbol epoki feudalnej, wybrałem akurat ten.

Dla mnie naciągane jest zakładanie, że to nasza cywilizacja rozwija się poprawnie.

A co możemy powiedzieć o poprawności, jeżeli nie mamy porównania? Kto i na jakiej podstawie stwierdza, że cywilizacja rozwija się poprawnie? Świat to kula, każdy pcha w swoją stronę (w jakimś sensie), toczy się tam, gdzie go pchają najskuteczniej (albo najliczniej). Temat rzeka, czy świat się wykoleił, a co to niby znaczy, wykoleił względem czego? Odwiecznego, ustalonego porządku? Temat rzeka.

 

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Faktycznie temat rzeka.

Niemniej jeśli przyjąć, że świat ma nad sobą Stwórcę i Opatrzność, to choćby dana człowiekowi wolna wola pozwalała toczyć kulę w dowolnym kierunku, obiektywnie będą istnieć kierunki właściwe i niewłaściwe.

Jestem już po lekturze Przypadków…, więc wracam do świata już znanego, choć widzianego z innej, bardzo ciekawej perspektywy.

Podobało mi się to, że feudalizm z twojego uniwersum nie zostawił kobietom jedynie ról żon, matek, kochanek i niewiast, do których mają wzdychać błędni rycerze, ale mamy też takie postacie jak Meliane. Ograniczenia, jakie narzucał system na jednostki, dotyczyły wszystkich. I jest to właściwie zgodne z “naszym” historycznym feudalizmem (w końcu, wbrew obiegowym opiniom, to dopiero XIX wiek zniewolił kobiety).

Opowiadanie należy do tych niespiesznych, i bardzo dobrze, choć mam wrażenie, że w pewnym momencie wszystko przyspieszyło i akcja “właściwa” wraz z końcówką są nieproporcjonalnie krótsze od długiego wstępu. Nie sugeruję tu, żeby przycinać wstęp – wręcz przeciwnie, rozbudowałbym końcówkę, dodał może jakiś epilog, który zamknąłby wątek Meliane (chyba, że planujesz pokazać jej przyszłe perypetie).

Sama fabuła podobała mi się. Meliane, choć niezadowolona do końca ze swej pozycji, próbowała odnaleźć się w sytuacji, łatwo nie było, okupiła to bólem, stratą, cierpieniem, ale próbuje żyć dalej. Mam wrażenie, że jest to postać z krwi i kości.

Don Domingo, (zwracam się po gilliomarsku;)) to, co sugerujesz odnośnie rozbudowy drugiej połowy tekstu, uważam za bardzo sensowne. Długi, gawędziarski wstęp przyklepałem do szorta i doczepiłem nieco za krótkie nogi, otrzymując swoistą żyrafę.

Faktycznie mam zamiar powrócić do postaci Meliane i jej dalszych losów. Dobrze zrozumiałeś moją intencję – bohaterka nie “walczy z systemem” tylko próbuje odnaleźć swoją drogę, rzetelnie wypełniając swoje obowiązki.

Nie poganiaj mnie, bo tracę oddech ;) Przeczytałam praktycznie zaraz po Twoim pierwszym wpisie, tylko nie miałam czasu napisać komentarza :)

Czytało się całkiem fajnie, aczkolwiek polemizowałabym ze stwierdzeniem, że opko jest optymistyczne. Fakt, na koniec Meliane dostaje jednak to, czego pragnęła, ale, o ile nie szkoda mi mężusia, tak nazwanie poronienia fuksem jakoś mi nie chce przejść przez gardło. A bez niego nie zyskałaby wolności.

Pewnie nie o taki odbiór Ci chodziło, ale mam wrażenie, że to opko dość dosadnie pokazuje, że taki system jest daleki od ideału. Nie wiem, czy chciałabym żyć w świecie, w którym byle szlachciura może sobie rozpętać wojenkę ;)

Mam wrażenie, że w końcówce dodałeś mocno gazu i zrobiło się trochę skrótowo. Pogubiłam się w scenie ataku na statek, nie od razu załapałam, kto atakuje, a kto jest atakowany. Mężuś też nad podziw szybko stracił głowę. Rozumiem, że Meliane przybyła po prostu za późno, ale przy czytaniu czuje się przeskok. No, i mógłbyś jej dać choćby sekundę żalu za utraconym dzieckiem. W końcu to też jej krew ;)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Irko, dzięki za przeczytanie i komentarz. Zgadzam się, że końcówka wyszła nieco sprasowana, a nad przejściem do batalistyki trzeba popracować.

Nie oczekiwałem przytakiwania, więc taki odbiór uważam za jak najbardziej na miejscu. Nawiasem mówiąc nawet nie tracąc dziecka Meliane mogłaby się urwać, zrzekając się w jego imieniu praw do tronu, tak jak zrobiła hrabina Rosabelverde (profesorka cybelingwistyki w uniwesytecie Clorimonde) w końcówce “Przypadków”, ale wątpię by się na to zdecydowała. To kłóciłoby się z jej systemem wartości, w którym dążenie do szczęścia kosztem obowiązku jest oznaką egoizmu i słabości.

I cóż, świat nie jest idealny, ale choć byle szlachciura może rozpętać tam wojnę, to przynajmniej ryzykuje w niej własną głowę, w odróżnieniu od naszego świata, gdzie byle amerykański prezydent rozwala całe kraje w imię szerzenia demokracji i zamiast dostać w łeb, dostaje nagrodę Nobla.

Zgodnie z sugestiami uzupełniłem łącznik długiego wstępu z pierwotnym tekstem, co powinno usunąć niejasność, co do tego kto z kim walczy.

Pamiętam pierwszą wersję tego tekstu, którą napisałeś na konkurs. Widzę, że w tym opowiadaniu stała się fragmentem całości. Pozytywne zmiany. Historia hrabiny stała się zamkniętą całością, ale z otwartym zakończeniem.

Udało Ci się stworzyć ciekawą i wielowymiarową bohaterkę, która walczy o swoje w tradycyjnym świecie, gdzie rola kobiety wydaje się z góry określona. Interesująca wydaje się też postać Krystyny i relacja między obiema paniami.

Opisałeś barwny świat w opowiadaniu, ale nie chciałabym w nim żyć. Za dużo intryg, wojen, podstępów. Przeszkadzał mi sposób, jak Meliane zareagowała na utratę ciąży, w zasadzie wcale się nie przejęła, a nawet uznała to za pozbycie się problemu. Można sobie wyobrazić taki sposób zachowania u młodej kobiety, ale bohaterka traci sympatię odbiorcy.

Sceny walki zostały opisane dynamicznie, w plastyczny sposób, jak w innych Twoich tekstach. Opowieść czyta się szybko. Na początku zgrzytał długi wstęp. Jednak te wszystkie informacje są potrzebne w opowiadaniu. Chyba zostawiłabym rozmyślania bohaterki, ale w innej formie, może dodała więcej słów sugerujących wprost, że przypomina sobie przeszłość w danej chwili. Skróciłabym wstęp.

Ando, dzięki za przeczytanie i pozytywną ocenę. W obronie Meliane mogę powiedzieć, że była w ciąży bardzo krótko i nie zdążyła przyzwyczaić się do dziecka po macierzyńsku, choć jako członkini rodu panującego od razu zajęła się obroną jego przyszłej pozycji. Myślę wrócić do Meliane w przyszłości, jak też do dziewczyny z pierzyną, która pojawi się w drugim tomie Przypadków.

W obronie świata powiem, że wojen intryg i podstępów, tam jest nie dużo więcej niż w naszym, ale jest zdecydowanie mniej manipulacji i propagandy )).

Zgadzam się, że warto podkreślić wspomnieniowy charakter wstępu.

Opowiadanie powinno zaczynać się akcją, taki długi wstęp to spory błąd konstrukcyjny, większość czytelników rezygnuje z lektury.

nie zdążyła przyzwyczaić się do dziecka po macierzyńsku

Takie zachowanie dyskwalifikuje bohaterkę w oczach czytelnika, który przestaje jej kibicować.

Chyba masz rację w obu przypadkach. Pomyślę nad tym, by to przekomponować.

OK. Obiecałem zajrzeć, więc jestem. Wcześniej… nie było czasu.

Nie czytałem komentarzy ale biorąc pod uwagę ich ilość i datę publikacji, za wiele do poprawy nie będzie. Pewnie skoncentruję się na własnych odczuciach i przemyśleniach – czyli będzie subiektywnie. Reszta – do przemyślenia.

W wieku siedmiu lat mnożyła i dzieliła w pamięci sześcioznaczne liczby, ale prawdziwy jej talent polegał na niesamowitej zdolności używać tych liczb dla sterowania rzeczywistością.

W wieku siedmiu lat mnożyła i dzieliła w pamięci sześcioznaczne liczby, ale prawdziwy jej talent polegał na niesamowitej zdolności używania tych liczb do sterowania rzeczywistością.

W każdym razie pozwalało to pamiętać, wyłącznie o tym, co ją interesowało, bo o innych rzeczach pamiętała służba.

Według mnie – “to” jest zbyteczne

W wieku czternastu lat niepozorna panna w towarzystwie czterech dworek

literówka?

Meliane wydawało się, że rzetelnie spełnia wszystkie feudalne rytuały, choć potem okazywało się, że podała…

rażące powtórzenie

Rodzina wstępnie zaakceptowała związek, ale zaręczyny trzeba było odłożyć z powodu śmierci ojca narzeczonej, śmierci, która była pierwszym ogniwem łańcucha nieszczęść, koniec którego wciąż krył się w ciemnej wodzie przyszłości.

Proponuję podzielić na dwa zdania i zdecydowanie zmienić szyk w drugiej części, bo brzmi i czyta się dziwnie:

Rodzina wstępnie zaakceptowała związek, ale zaręczyny trzeba było odłożyć z powodu śmierci ojca narzeczonej. Śmierci, która była pierwszym ogniwem łańcucha nieszczęść, którego koniec wciąż krył się w ciemnej wodzie przyszłości.

Po śmierci ojca na czele rodu stanął dwudziestotrzyletni braciszek dwudziestosiedmioletniej wówczas Meliane.

IMO (Ale to luźna uwaga. Zwyczajnie wyróżnione wyrazy mnie lekko wzdrygnęły. I nie wiem, czy “wówczas” jest potrzebne.):

…braciszek starszej o cztery lata Meliane.

Zachęcany przez sprzymierzeńców, młodocianych doradców i starych lizusów młody hrabia…

Nie za dużo tych “grzybków”?

To co nastąpiło wkrótce(, ?) mało nazwać klęską

Pierwsza większa bitwa zakończyła się pogromem utratą wielkiego sztandaru i straszliwą liczbą zabitych i wziętych do niewoli głównie podczas panicznej ucieczki.

Nie podoba mi się to zdanie. Jeśli Wielki Sztandar jest jakimś ważnym artefaktem, to zapisałbym go wielkimi literami (mogę się mylić – do sprawdzenia). Powtarzanie “i” w jednym zdaniu też mi nie pasuje. Ponadto wytłuszczona końcówka zdania brzmi dziwnie. Albo przecinek przed, albo propozycja poniżej (wyłącznie do przemyślenia):

Pierwsza większa bitwa zakończyła się pogromem, utratą Wielkiego Sztandaru, paniczną ucieczką i straszliwą liczbą zabitych oraz wziętych do niewoli.

Trzy baronie z siedmiu skapitulowały przed nacierającym wrogiem, gdyż ich seniorzy znaleźli wśród jeńców.

Czy tu czegoś nie brakuje? Na przykład “się”?

pod warunkiem, że zachowają swoje zdobycze.

IMO zdanie traci rytm. Proponuję wyrzucić “że”:

pod warunkiem zachowania swoich zdobyczy.

Brat znalazł się w potrzasku, lecz matce udało wymknąć się z miasta helikopterem, zanim wroga jazda zajęła lotnisko.

Powtarzasz “się” i aby nie raziło to w oczy “fałszujesz” szyk drugiej części zdania. Moja propozycja:

Brat znalazł się w potrzasku, lecz matka opuściła miasto helikopterem, zanim wroga jazda zajęła lotnisko.

Cholera, tak też brzmi kiepsko ;-)

… Betelgejsko-tigamijski

Czy aby na pewno z dużej litery?

Trzeba było uzgodnić z mężem…

Trzeba było uzgodnić to z mężem…

Sama sytuacja mnie trochę nie przekonuje, bo po takich długich, częstych wyjazdach Fabrizio jest na tyle krótko, że nie ma możliwości z nim porozmawiać na ważny dla Meliane temat? Może się czepiam ale nie kupuję tego.

zając się bezpieczeństwem cybernetyczną rodu Gastaldo.

zająć się bezpieczeństwem cybernetycznym rodu Gastaldo.

“Zająca” dojrzałem po chwili ale było warto, bo poprawił mi nastrój.

…czyli był pierwszym kandydatem do wywalenia.

…czyli był pierwszym kandydatem do usunięcia.

Chyba dobrze zrozumiałem intencję? Jakoś nie pasuje tutaj “wywalenie”. Oczywiście można użyć innego synonimu.

zlewając część informacji przeciwnikom.

przekazując część informacji przeciwnikom

Tu podobnie i mam nadzieję, że też czegoś nie poplątałem. ;-)

Wzięła się za uchwyt szuflady…

Złapała za uchwyt szuflady…

Oj, dziwnie to IMO zabrzmiało.

Zwabił cię obietnicami, czy zabrał na siłę, mój mąż?

Albo zmieniłbym szyk: 

Mój mąż wabił cię obietnicami, czy zabrał na siłę?

Albo zmienił zapis na jeden z dwóch poniższych (jak wszystko – tylko propozycja/e):

Zwabił cię obietnicami, czy zabrał na siłę… mój mąż?

Mój mąż. Zwabił cię obietnicami, czy zabrał na siłę?

Szantażem i łzami matka wydarła jej beztroskę, miłość, naukę – zabrała jej życie. Nie wybaczy jej nigdy.

Przerażona Krystyna słyszała jak jej pani wali pięścią w poduszkę.

O-jej! Można trochę pozmieniać lub usunąć bo, o-jej!

mbwana Twala

Czy mbwana, to imię? Jeśli tak, to wielka litera, oczywiście.

Na liście znalazła się też jedna kochanka…

Luźna propozycja:

Na liście znalazła się też jedna z kochanek…

Mimo porzucenia(, ?) była gotowa dla niego na wszystko.

Zastanawiam się, czy nie dodać przecinka.

…potoczyła się po betonie startowego pasa lądowiska.

Nie, no rozumiem, i to ma sens ale brzmi słabo. Propozycja:

…potoczyła się po betonie pasa startowego.

Mimo nieporęcznej pierzyny

“Nieporęczna pierzyna” jest w dwóch nieodległych miejscach tekstu. Proponuję zamienić w jednym z nich np. na “wielką pierzynę” lub coś w podobie. ;)

Niedawno Rzeszę obleciała wieść

Rozumiem, że to zamierzone.

ceny tego cennego surowca na rynkach Rzeszy spadły na około osiem procent.

Zamierzone? A może “o około osiem procent” lub “do około ośmiu procent”? W to ostatnie wątpię.

Znajdujący się w środku planety odpowiednio spreparowany reaktor Kalwitza…

Sic! Obecnie jądro Marsa jest płynne – tak wskazują badania. Rozumiem, że w dalekiej, dalekiej przyszłości pewnie przestanie ale trochę zakoliło. Trudno mi się odnieść, jak “geologicznie” posunięte w przyszłość jest Twoje uniwersum.

Jeden dzierżył pod pachą zabrany z lasu gruby konar.

Zastanawiam się nad przecinkiem ale głównie nad tym, czy moja wyobraźnia ogarnia ten opis. :-D Proponuję wsiąść na koń z takim konarem i zapierniczać galopem. Aaaa! Czytając dalej, zrozumiałem, że taki był plan aby ten konar wepchnąc między “drzwi a framugę”. Coś mi się wydaje, że w tym miejscu trochę przekombinowałeś i “wpierw” był pomysł zablokowania drzwi a potem pomysł na “konar pod pachą”, mam rację?

Nie będziemy mogli wystartować, nie paląc ich silnikami, bo wtedy nas rozwalą jeszcze na orbicie za użycie niedozwolonej broni.

Stop. “Zrozumiałem” z tego fragmentu, że spalenie silnikami, to użycie niedozwolonej broni? Pogubiłem się nieco.

Trzeba było starować.

Trzeba było startować.

Ciało męża w drogiej żłobionej zbroi z metalowym chrzęstem ciężko zwaliło na ziemie, a zemdlona żona szeleszcząc jedwabiem sukni osunęła na ręce pokojówki i pokładowego informatyka.

Czegoś tu brakuje, na przykład “się” ale w dwóch miejscach trąciłoby siękozą. Może:

Ciało męża w drogiej(, ?) żłobionej zbroi z metalowym chrzęstem(, ?) ciężko zwaliło się na ziemię, a zemdlona żona szeleszcząc jedwabiem sukni opadła na ręce pokojówki i pokładowego informatyka.

grawitacja wciskała ją w łoże, a baldachim nad nim trzeszczał i groził się urwać.

Serio? Dla mnie, mało zrozumiałe jest, że statek, który nie ma “nadmiaru mocy” i “darmowej energii do zasilania silników” – bo przecież “liczba koni” zabranych na pokład była ograniczona, podobnie jak pasażerów – zawiera tak niepotrzebne “bajery”, jak baldachim nad łożem. Ile to wszystko waży? I nie to, żebym walczył z Twoim uniwersum, tylko… dlaczego?

Przegrała obcym hakerom.

Czyżby:

Przegrała z obcymi hakerami.

?

„Też nie wie od czego tu zacząć – pomyślała hrabina. Przełknęła.

Zgubiony cudzysłów zamykający?

To, że w głębi serca pragnęłaś czegoś innego nie wpłynęło na twoją decyzję (by?) wyruszyć na ratunek mężowi.

Nie myśl też, że to twoje głęboko ukryte nawet przed tobą pragnienia były przyczyną niepowodzenia, przecież nie sabotowałaś własnych poczynań.

Może jednak dwa zdania? Np.:

Nie myśl też, że to twoje głęboko ukryte nawet przed tobą pragnienia były przyczyną niepowodzenia. Przecież nie sabotowałaś własnych poczynań.

Hrabina pojawiła się na mostku w towarzystwie Krystyny, w żałobnej sukni, ale ze spokojem na twarzy.

Moje czepialstwo nie zna granic, więc pytam, czy Meliane zawsze wozi ze sobą czarną kieckę? I słyszę odpowiedź: Zawsze!

Nota bene żarcik z “Pierzyną” na koniec mnie nie ubawił a trochę popsuł nastrój. Bo sytuacja jest poważna i smutna zarazem. Może miałeś w zamyśle oszczędzenie czytelnikowi przeczytania patetycznej sceny ale… trzeba było bardziej popracować nad tym fragmentem, zwłaszcza, że stanowi swego rodzaju zamknięcie (jakiejś całości).

I jeszcze ostatnia myśl – Dymitr (i Arnold?), przy starcie statku chyba zostali “skremowani” – za dużo na tą gwiazdę wysyłać nie trzeba, hihi ;-)

 

KONIEC – a miało nie być łapanki

 

Widziałem, że choćby Krar85 wyłapał ten “pas startowy” (oraz kilka innych “kwiatków”) i zaproponował sensowne zmiany. Poprawiłeś? Hmmm…

 

Ogólnie podoba mi się Twoja łatwość pisania dużych form. Tak, zazdroszczę! Wszystko się “klei” w zgrabną historyjkę. Miejscami bardzo ładnie malujesz słowem ale tekst jest nierówny – są fragmenty, przez które czytając się płynie, by po chwili grzęznąć po kolana w trudniejszym tekście.

Uniwersum “barokowe”, taki trochę steampunk. Ciekawe. Nie do końca moje klimaty ale nie cierpiałem ;-) Duży potencjał.

Pozdrawiam – P.B.

Cześć Bartonie! Dzięki, że dotarłeś i dzięki za czesanie. Wyłapałeś sporo baboli, w tym kilka rusycyzmów, które u mnie ustawicznie wracają. W języku rosyjskim przegrywa się komuś, a nie z kimś ( hakerom/ z hakerami).

Pas startowy jest całkowicie na miejscu, gdyż służy wahadłowcom ziemia – orbita, obsługującym duże statki nielądujące. Startują i lądują one jak samoloty. Wspominałem o nich przy okazji odlotu Fredegara z Kowandongu w Przypadkach.

Odnośnie sukni. Statek Meliane to Schlosshiff – latające rezydencja. Ma tam pełną garderobę sukni okolicznościowych, jakże inaczej? Nie mieć stroju żałobnego, to jakby nie mieć skafandra w locie kosmicznym ;)

Witaj, Nikolzollernie. Co do kiecki nie będę się upierał. Co do pasa startowego, a i owszem. Nie chodzi o błąd logiczny i ja rozumiem jakie elementy infrastruktury mogą tam występować. Chodzi o niezgrabność, polegającą na użyciu "startowy" i "lądowisko". To jest subiektywne ale nie tylko mnie koli w oczy. Oczywiście, decyzja należy do Ciebie – ja zdecydowanie bym to zmienił.

Nie wiem na czym polega sprzeczność pasa z lądowiskiem. Wywalam lądowisko z tego zdania. Poprawiłem większość wątpliwych fragmentów. Nad końcówką na pewno trzeba popracować, faktycznie jest jakaś zdawkowa. Wrócę do tego.

Baldachim jest z lekkiego drzewa. Nie waży tyle co koń i jest na statku tylko jeden. Umieściłem go tam trochę licząc na taką reakcję, jak Twoja. To jeszcze nic w porównaniu z tym, jaki wypas jest na statkach nielądujących!

Konar do blokowania drzwi przewidziałem od początku.

Jeszcze raz dziękuję!

 

 

Khaire!

 

Słowo się rzekło, robokobyłka u płota. Czas uległ wprawdzie poważnemu wydłużeniu, ale to wszystko przez kosmiczne przestrzenie i anomalie po drodze.

Przeczytałem z przyjemnością, bo co tu ukrywać, Twój styl i pomysły zwyczajnie trafiają w moje gusta. Zarzuty o zbytnią opisowość są natomiast w pełni uzasadnione. Nie ma co tu wypisywać, że mógłbyś poprawić ten akapit czy tamten, bo według mnie zawartość zawsze będzie wylewać się z tej formy. Może i dałoby się wstawić ekspozycję w pełnoprawną scenę albo cały akt, zamiast opowiadać z offu, skąd łzy Meliane, pytanie, czy to nie zajęłoby pięć razy więcej miejsca.

Twój świat jest bardzo oryginalny, odważny i jako taki, wymaga mnóstwa wyjaśnień, na czym traci fabuła, smakowanie życia bohaterów, poznawanie ich wzajemnych relacji itp. IMHO krótka forma jest dobra do ćwiczeń warsztatu i prezentowania go do degustacji Czytelnikom, ale jeśli Autor ma do przekazania coś więcej niż impresję czy atrakcyjną anegdotę, to kompresja zawsze odbije się czkawką. Nie zgadzam się w każdym razie ze stwierdzeniem, że opowiadanie jest ostateczną sztuką trafiania w punkt i trzeba je tłuc tak długo, aż portal Nowej Fantastyki opierzy Cię jak wielkiego ptaka ;)

Ergo jako opowiadanie Kabestan losu zawodzi, ale nie dlatego, że pomysł jest zły, tylko w mojej ocenie to jest materiał na powieść albo przynajmniej jej spory fragment. Zaś ten tekst przypomina mi bardziej jej streszczenie.

 

Pozdrawiam,

D_D

Twój głos jest miodem... dla uszu

Duago, dzięki za przeczytanie. Trafiłeś w sedno mojego podejścia do pisania. Prawdę mówiąc, nie potrafię myśleć w formacie opowiadania. Szczerze mówiąc, opowiadania nawet czytam niechętnie. Wszystkie moje opowiadania są zamaskowanymi fragmentami większych całości lub koncentratem zbyt dużych dla opowiadania historii. Robokoń i Kabestan stanowią cześć planowanego cyklu przenikających się “Opowieści z Wielkiej Rzeszy” z udziałem wspólnych bohaterów. Może wyjdzie z tego swoista mozaikowa powieść.

Jeśli zechcesz zobaczyć Wielką Rzeszę w formacie powieściowym, z chęcią podrzucę “Przypadki rycerza Fredegara von Stettena” w wersji papierowej. Szczegóły omówimy w korespondencji prywatnej.

Może wyjdzie z tego swoista mozaikowa powieść.

Krótko: czytałbym.

 

Jeśli zechcesz zobaczyć Wielką Rzeszę w formacie powieściowym, z chęcią podrzucę “Przypadki rycerza Fredegara von Stettena” w wersji papierowej.

Krótko: pewnie, że chcę! ;)

Twój głos jest miodem... dla uszu

Przechodzimy na korespondencję prywatną

Nowa Fantastyka