Siedziałem w ciemności tak długo, że straciłem rachubę czasu. Nie było w niej nic poza mną, żadnych mebli, szczurów, karaluchów, nawet innych więźniów. Pustka. Byłem w niej sam, a mimo to dokuczała mi niewyobrażalna ciasnota. Rozpiąłem przepocony kołnierzyk cywilnego ubrania. Gardło nadal miałem ściśnięte, trudno powiedzieć czy ze strachu, czy może z pragnienia.
Wtedy zapalił światło.
Zajęło to chwilę, zanim oczy przyzwyczaiły się na nowo do czegoś innego niż aksamitny mrok. Siedział za szybą. Wielki Finnvara, wódz, przewodnik Krainy Wróżek i tak dalej, i tak dalej. Od Mgieł Zapomnienia do Wysp Nieśmiertelności ziemia drżała na dźwięk niekończącej się litanii jego tytułów, zarówno tych dziedzicznych jak i nabytych z czasem.
– Kapitan Alun Lynch. Tak się naprawdę nazywasz?
Przytaknąłem i przyjrzałem mu się nieśmiało. W rzeczywistości był kanciasty, trochę ludzki nawet, w niczym nie przypominał postaci z malowideł. Kształt czaszki ani zarys szczęki Finnvary nie przystawały do tego, co w podręcznikach opisywano jako fizjonomię rasy panów. Zęby w uśmiechu miał jednak równe, a uszy tak szlachetnie szpiczaste, jak tylko można. Przetarłem oczy, wciąż nie wierząc w to, że się udało.
Finnvara cmoknął wyraźnie poirytowany. On też przyglądał mi się od dłuższego czasu, wyciągnięty wygodnie w fotelu, za którym wisiał kobierzec z symbolem triskela. I pewnie też osądził mój wygląd zgodnie z obowiązującymi zasadami. Powoli uniosłem zdrętwiałą rękę w pozdrowieniu, wstać już nie miałem siły. Chciałem udawać do końca, bycie podwójnym agentem weszło mi w krew.
– Nie mamy całego dnia, więc opowiadaj – ponaglił mnie Finnvara. –Tacy jak ty mają dobre historie.
*
Nie pomylił się; moja historia była dobra, choć bywają lepsze.
Wstąpiłem do Gardy po to, żeby zniszczyć system od środka. Ale bardziej po to, żeby przypodobać się pewnej dziewczynie. Miała na imię Niamh i była mieszańcem. Nie znała się na magii i tylko jedno ucho miała lekko szpiczaste. W dodatku ciągle bawiła się w jakieś podejrzane akcje z działaczami podziemia. Nie przepadałem za tym, ale serce nie sługa. Kryłem Niamh jak mogłem i miałem wrażenie, że całkiem dobrze mi szło. Do czasu. Niestety, zdarzyło się tak, że mój oddział wysadził tajną drukarnię w stodole pewnego skompromitowanego ziemianina.
Niamh ulotniła się stamtąd, gdy reszta oddziału obrączkowała milczących niedobitków. A ja rzuciłem się za nią. Biegła przez pole i nie odwracała się za siebie. Biegła, tratując grządki mandragory czy innego tam wrzosu, całkiem nieźle jej szło jak na kogoś prawie że bez butów. Brudne stopy migały spod zadartej powyżej kolan spódnicy. Klapały o nie podeszwy trzymające się na mocno nadwyrężone słowo honoru.
– Niamh! – darłem się za nią, ile sił w gardle. – Poczekaj na mnie!
Potknąłem się o splot nadgorliwie kiełkujących pędów i zaryłem twarzą w ziemię; żelazisty posmak wypełnił mi usta. Plułem bluzgami i ziemią na przemian. Wypastowany na błysk nosek galowego buta utkwił w potrzasku, a galowy mundur lepił się do gliniastego podłoża. Podniosłem głowę, by przekonać się, że już jej nie dogonię. Niamh dobiegła do miejsca, gdzie zaorana ziemia przechodziła w zarośniętą łąkę.
– Pfffoszekaj, no! – wrzasnąłem, wypluwając resztki ziemi. – Nic ci przecież nie zrobię!
Odwróciła się wreszcie. Jasne, pełne niebieskawych pasemek włosy smagały jej twarz, odsłaniały nieszpiczaste uszy. Była za daleko, bym wiedział, czy wydyma z pogardą usta, czy może się śmieje. Czułem, że na jej twarzy nie maluje się strach ani przesadna życzliwość.
– Niamh, proszę, wysłuchaj mnie! – Podniosłem się i otrzepałem z ziemi. Bardzo szanowałem mój mundur i wszystko, co sobą reprezentował. – Nie chciałem przecież…
Pokręciła głową. A ja urwałem, bo kto to widział, żeby żołnierz wielkiego Finnvarry się komuś tłumaczył. Nawet Niamh. Zwłaszcza Niamh. Uciekała przede mną wariatka jedna, a chciałem ją tylko uratować.
– Nie rób głupstw… – wydyszałem i wyciągnąłem rękę. Zbliżyłem się do niej już powoli, bo mimo nieśmiertelności zmęczył mnie ten pościg. Niamh była o krok, dwa przede mną. Stała wśród wysokich, przetykanych polnymi kwiatami traw. Oczy miała czerwone od płaczu, policzki rumiane z wysiłku, zupełnie jakby nie urodziła się w Krainie Wróżek. Skrzywiłem się, bo nigdy nie przepadałem za tym, gdy była zbyt ludzka.
– No, chodź do mnie. – Wyszczerzyłem się w uśmiechu swojskim jak pajda chleba z masłem.
Nie posłuchała. Nim zdążyłem mrugnąć, nakreśliła w powietrzu znak. I błysnęło, ale nie słyszałem huku. Światło wydarło dziurę w niebie, a Niamh rozpłynęła się w nim na dobre. Zostały po niej buty z oderwanymi podeszwami. I masa problemów, z których zniszczony mundur był chyba najmniejszym.
*
Zdawałem raport dowódcy jak zbity pies, który skamle coraz ciszej ze strachu przed nadchodzącym kopniakiem. Niamh co prawda była już bezpieczna, ale nie tak to sobie zaplanowałem. Wydawało mi się, że major Caradog Dunn zaczyna czuć pismo nosem. Przechadzał się po pokoju przesłuchań, do którego zaciągnął mnie zanim zdążyłem się umyć i przebrać, strzygł spiczastymi uszami i czochrał krótko przystrzyżone włosy. Raz po raz zerkał w górę to na czarno–białą flagę z symbolem triskela, to na portret Najwyższego Wodza Finnvary na paradnym jednorożcu. I mełł w ustach bezgłośne przekleństwa, dopóki nie skończyłem mówić.
– Daliście jej tak po prostu uciec, Lynch?! – Major Dunn trzasnął pięścią w stół, aż podskoczyłem. – Wytłumaczcie mi to, bo może to ja jestem kimś ograniczonym w prostocie umysłu i ducha… Jakim, do kurwy nędzy, cudem udało wam się to spaprać?!
– Ależ, majorze… – przerwałem mu, czego nikt nigdy nie powinien był robić. – Przejęliśmy przecież całą kryjówkę pół–ludzi, wzięliśmy jeńców, zniszczyliśmy matryce ulotek ruchu oporu…
Dunn wypuścił powietrze nosem, uśmiechnął się i usiadł na brzegu stołu, przy którym siedziałem. Dalej było tylko gorzej. Poprosił przez interkom panienkę Mared, swoją sekretarkę, by przygotowała nam dwa kubki naparu z pokrzywy. I poklepał mnie po ramieniu szczerząc się tak serdecznie, że cały zesztywniałem. Wszystkie te podstawy techniki przesłuchań pamiętałem z zajęć w akademii. Do Gardy nie brali przecież nikogo z ulicy.
– Alun, synku, bo mogę tak do ciebie mówić, prawda? – Równe, pozbawione kłów zęby niebezpiecznie zbliżały się do mojej twarzy. Przełknąłem głośno ślinę. – Nie myśl, że nie rozumiem, sam byłem młody i wiem, jak to jest. Wydaje ci się, że możesz być ponad naturalne podziały i bratać się z kim popadnie. Nawet, jeśli to wbrew naturze, ba, wbrew wszystkiemu, co stanowi o wyższości i celu, któremu powinien sprostać każdy o czystej, magicznej krwi… Pamiętasz, co o ludziach pisał nasz wielki wódz Finnvara?
– Że to niezdarne podistoty godne tylko służyć rasie panów?
– I…? – Słodki jak budyń oddech kapitana grzał mi policzek.
– Ż–że… – zająknąłem się, kuląc się w sobie coraz bardziej. – Jedyną z pozytywnych cech ludzi i pół–ludzi jest gotowość do poddaństwa?
– Brawo, Alun, widać, że uważałeś w szkole! – Major klasnął w dłonie. Błysk w oku miał zimny i straszny. – Powiesz mi zatem, bo i to wiesz z pewnością, jak można jednocześnie być świadomym tych dwóch niepodważalnych prawd i… Wiem, że ta Niamh Kyd była twoją narzeczoną, staremu Caradogowi też zdarza się odrobić lekcje. Ale aresztować wszystkich spiskowców poza nią i pleść brednie o tym, jakoby to jałowe, niemagiczne dziewczę przeniosło się gdzieś samo z siebie… Przyznasz, że to kpina i to taka w niezbyt dobrym guście, co Alun?
– Ale kiedy ja…
– Dość! – Chwycił mnie za kark i podniósł z krzesła. – Od dawna mam na ciebie oko, Lynch, i widzę, co tu się kroi. Pociąga cię ułomność, a może i zasrana śmiertelność, każdy ma swoje zboczenia… Dopóki się z tym nie obnosisz, nie hańbisz nieśmiertelnej rasy. Ale to, co zrobiłeś tym razem, to sprawa dla Trybunału. I wyślę im raport, jak Wodza i Macierz kocham, wyślę listem poleconym. I rozstrzelają cię za zdradę, rodzinę wywiozą do obozu… No, chyba że wykażesz się naparstkiem oleju w głowie.
Puścił i opadłem na krzesło. Potem sięgnął po przypominający pilnik nożyk, służył do podważania więźniom paznokci przed użyciem szczypców. Nadawał się też świetnie do obcinania nosów czy języka, zgrabnie wydłubywał oczy. Wiedziałem, bo zdarzało mi się go używać. Przyglądałem się kapitanowi wyczekująco. Miał dwukolorowe oczy, jedno piwne, drugie zielone, z obu biło szalone poczucie misji. Mój oddech przyspieszał, a nogi zadrżały.
– Znajdź tę skundloną dziewuchę i przyprowadź do mnie. I nie próbuj sztuczek, Alun, bo wiesz, co będzie. – Przeciągnął sugestywnie palcem po grdyce i klepnął mnie z rozmachem w plecy. – No, dalej, powiedz! Ku czyjej chwale zrobisz z nią porządek?
– Ku chwale Finnvary, Wodza nad Wodzami! – wyrecytowałem na jednym wdechu, unosząc rękę w geście pozdrowienia. Finnvara z obrazu mierzył mnie surowym wzrokiem podobnie jak człowieka czyszczącego jego but wciśnięty w złote strzemię.
Dunn roześmiał się w głos i zmierzwił mi pieszczotliwie włosy. Śmialiśmy się chwilę razem, a potem już tylko on sam. Nóż ze świstem przeciął powietrze i wbił się w wierzch mojej dłoni. Najpierw dyszałem głośno, nie dając po sobie poznać bólu. Po paru nieudolnych szarpnięciach, które wcale mnie nie uwolniły, przestałem wreszcie zgrywać bohatera.
– Panienko Mared – Dunn, wyraźnie rozbawiony moim wrzaskiem, zagruchał przez interkom – poproszę jednak tylko jeden napar, bo kolega się rozmyślił.
Krew rozlewała się po blacie pełnym niepodstęplowanych raportów, a ja jęczałem coraz ciszej.
*
Stałem przy wysokim stoliku, przeglądając gazetę. Za oknem kawiarni zmierzchało, zbliżała się godzina policyjna. Ostatni spacerowicze przyspieszyli kroku, nikt nie chciał by zgarnęła go łapanka Gardy. Jeden z uroków życia w dzielnicy pół– ludzi, znałem to dobrze z dzieciństwa. Naciągnięte mocno na uszy czapki ukrywały przed światem wstydliwy sekret… Żaden z nich nie miał szpiczastych uszu jak prawdziwa istota wyższa.
Czekałem tam dobrych kilka godzin. Kelnerka po raz niewiadomo który zapytała, czy czegoś mi nie trzeba. Machnąłem w powietrzu legitymacją służbową i dała wreszcie spokój z wymuszoną uprzejmością. Cmoknąłem i zerknąłem na zegarek. Mój informator się spóźniał.
– Chwała Finnvarze! – Usłyszałem i opuściłem gazetę. – Ugryzło cię w dupę granie na dwa fronty, Alun?
Wcisnąłem zabandażowaną dłoń w kieszeń. Robin, brat Niamh, nigdy specjalnie za mną nie przepadał. Pojawiłem się w sąsiedztwie trochę za późno, żeby uznać jego władzę jako króla podwórka; odszedłem też na długo przed tym, jak zaczął się liczyć w podziemiu. No, i miałem marzenia inne niż bieganie na posyłki bandziorów robiących w kontrabandzie pomiędzy światem ludzkim a naszym.
– Mieliśmy hasło o kasztanach i placu… – burknąłem.
– Sam jesteś kasztan. – Usadowił się na wysokim barowym stołku. – Mów lepiej, czego chcesz i co z tego będzie.
Robin poprawił postawiony kołnierz prochowca i opuścił rondo kapelusza. Miał pewną renomę i nie chciał, by widziano go z psem na łańcuchu Gardy. Dyskretnie podsunąłem mu pękatą kopertę pełną lewych dokumentów, tak na znak, że ręka rękę myje.
– O nią nie masz co pytać. – Robin zważył pakunek w ręce. – Nie mam dobrych wieści.
Tu streścił mi, co trzeba, zapijając co drugie słowo maślanką. Westchnąłem. Niamh zeszła do podziemia niedługo po moim zaprzysiężeniu, uwzięła się że rozwalimy system razem: ona od zewnątrz, ja od środka. Ale minęło trochę czasu i zaczynała mieć dość tego krycia się po cudzych kątach, szafach i piwnicach. Dość miała walki obozów i stronnictw, dość konspiracji, dość łamania szyfrów i haseł otwierających tylko co poniektóre drzwi. Postanowiła, że znajdzie sposób, by porozmawiać z samym Finnvarą. Wierzyła, że ktoś tak mądry jak on zrozumie i coś w tym wszystkim zmieni. Dalej brzmiało to już jak typowa samobójcza misja.
– Mam nadzieję, że zdążyłeś się pożegnać. – skończył Robin jakby chciał dobitnie podkreślić, że z tak szalonych eskapad się nie wraca. Zmarszczyłem brwi i pochyliłem głowę.
– Jeszcze nie jest za późno – powiedziałem w końcu. – Mam swoje dojścia…
– To samo mówiłeś, kiedy zabrali rodziców. Mierz zamiary na siły, Alun.
Jęk syreny zapowiadającej ciszę nocną zatrząsł szybami witryny. Zagłuszał gwizdy konstabli, ścigali dwójkę chłopców uciekających przed kontrolą dokumentów. Kiedy odwróciłem wzrok, Robin zniknął. Zostawił po sobie serwetkę z dziwnym, kanciastym symbolem. Od razu przypomniałem sobie ten, który Niamh nakreśliła w powietrzu. Zakazany znak teleportacji.
*
– Odważny jesteś, nie ma co. – Finnvara pokiwał głową z uznaniem. – Ale naprawdę myślałeś, że ci się powiedzie?
Uśmiechnąłem się niezręcznie. Prawda była taka, że nie myślałem w ogóle. Plan idealny ułożył mi się w głowie po kwadransie gapienia się na serwetkę w opustoszałej kawiarni.
Z budki telefonicznej na rogu zadzwoniłem do Dunna. Powiedziałem, że dostałem cynk od informatora i od jutra zaczynam akcję pod przykrywką. Major ryknął śmiechem w słuchawkę, jakby chciał mi przypomnieć, że ręce mam dwie, więc w razie klapy powinienem szykować się na kolejne przesłuchanie. Mimo wszystko dał mi zielone światło. Uch, Dunn, ty świnio!
Przez kilka dobrych dni nie wychodziłem z domu. Musiałem się przygotować. Przypiąłem serwetkę z symbolem do ściany i ćwiczyłem. Farba na palec wskazujący, stos papieru i do dzieła. Napociłem się nad tym jak nad wkuwaniem złotych myśli Wielkiego Wodza. W Gardzie używaliśmy nieco innej magii, więc wyszedłem z wprawy. A znaki działały w sposób pożądany tylko, jeśli odtworzyć je bezbłędnie. Poza tym nie lubiłem fuszerki. Po trzech słoikach farby i wielu ryzach papieru byłem gotów.
Reszta poszła już jak z płatka. Robin załatwił kogoś, kto nie zadawał zbędnych pytań, żeby wywieźć mnie z miasta. Wiedziałem, że znak zadziała tylko na dużej otwartej przestrzeni, takiej jak tamto pole. Magia i cywilizacja mogły współistnieć, ale rzadko współdziałać.
Wracając do samego planu… Snułem się po przystani pół dnia zanim przyuważyłem faceta wachlującego się gazetą. Miał kapelusz naciągnięty na nieszpiczaste uszy.
– Czy mógłbym przejrzeć pańską gazetę? – zapytałem. To było nasze umówione hasło.
– Niestety to wczorajsza – odpowiedział zgodnie z ustaleniami. – Ale mogę poczęstować pana papierosem.
– Dziękuję, palę tylko cygara.
Kiedy płynęliśmy motorówką, dowiedziałem się, że Robin jest spalony i że odeślą go pewnie do obozu. To jest, o ile Dunn nie kazał go już rozstrzelać. Szkoda Robina, ale sam się prosił. A może to ja go w to wciągnąłem? Od dłuższego czasu męczyło mnie uczucie bycia obserwowanym. Dunn, świnia jedna… Pewnie postarał się o to, by któryś z jego przydupasów chodził za mną krok w krok.
Dopłynęliśmy do zarośniętej tatarakiem przystani. To była ta sama wioska, gdzie zaczęła się cała ta pokręcona historia i ta sama, gdzie po raz ostatni widziałem Niamh. Stanąłem na brzegu gotów to wszystko skończyć.
– No, to chwała Finnvarze! – rzuciłem na pożegnanie.
– Oby nie na długo! – odparł przekornie przemytnik. Wiedział, że dopadnie go ścigający mnie ogon Gardy, wybrał więc szybką śmierć w akcji. Kątem oka widziałem, jak rozgryza kapsułkę, potem krzywi się, chwyta za gardło, syczy. Upadł tuż obok steru motorówki, a ja przeciąłem cumy i odepchnąłem łódkę od brzegu. Nie miałem czasu na bardziej wyrafinowane zacieranie śladów.
Pomaszerowałem przez pole mandragory. Dłonią wciśniętą w kieszeń płaszcza kreśliłem znak, żeby nie wyjść z wprawy. Bałem się pomyłki.
– Stój, zdrajco! Stój i nie próbuj sztuczek!
Odwróciłem się w porę, by zobaczyć, że chmara moich kolegów z Gardy biegnie od strony przystani. A z nimi Dunn wściekły najbardziej na siebie samego, że też nie przejrzał intrygi żółtodzioba.
– Ani kroku dalej, bo rozsadzę ci łeb! – wrzasnął i już przymierzał się, by nakreślić stosowny znak. Ja jednak go ubiegłem.
I tak oto wylądowałem tutaj.
*
– No, niezła historia. – Finnvara pokiwał głową i zanotował coś palcem na błyszczącej tabliczce, którą trzymał w dłoniach. – Chcesz wiedzieć, gdzie jest Niamh? I co się z tobą teraz stanie?
– Tak jest, wodzu! – Podskoczyłem z wielką chęcią zasalutowania, wyszło to dosyć niezgrabnie, bo plątały mi się nogi i ręce. Zupełnie jakby ktoś inny nimi sterował.
Finnvara założył nogę na nogę i postukał w tabliczkę.
– Widzisz, wcale nie jestem waszym wodzem, tylko takim bardziej stwórcą. A wiadomo, że w procesie tworzenia zdarzają się błędy. I twoja dziewczyna czymś takim się okazała, jej brat zresztą też, więc… Ujmijmy to tak, że musiałem ich skasować.
– Ale co to znaczy? – zapytałem drżącym głosem.
– No, że jej już nie ma. Ale skoro się tu przyplątełeś, mogę dodać ci punktów umiejętności, może percepcji albo siły… Zobaczę jeszcze.
Chciałem mu wygarnąć, ale głos uwiązł mi w gardle. Uderzałem pięściami w szybę, za którą siedział, nie czułem jednak najmniejszego oporu. Wreszcie Finnvara przeciągnął po tabliczce długim jak lufka do papierosa rysikiem i zobaczyłem jego prawdziwą twarz. Zniknął symbol triskela za jego plecami, błyszcząca złotem sala tronowa, równe rzędy zębów i szpiczaste uszy. Przede mną siedział człowiek, w dodatku niezbyt udany model, bo raczej gruby, nieproporcjonalny i przygarbiony. W jego wyglądzie było dosłownie wszystko, co w złotych myślach Wodza nad Wodzami, należało do cech podistot.
– I jak ten nowy patch, Finn? Skończyłeś już symulację? – zapytał Finnvarę drugi człowiek. Był do niego bardzo podobny, też miał kraciastą koszulę kryjącą piwny brzuszek i przetłuszczone włosy spięte na karku. Różnił się od Finnvary tylko tym, że wydawał się bardziej pewny siebie.
– Jakiś taki średnio na jeża. Zamienię chyba elfy na smoki albo trolle… – Postukał palcem w tabliczkę, w ciemności nad głową rozbłysnął równy rząd błyszczących znaków. Zapiekła mnie skóra. Czułem jak ręce pokrywają się łuską, by zaraz potem zmienić się w grubokościste, ściskające maczugę łapska. Odetchnąłem z ulgą, gdy wreszcie wróciły do pierwotnej postaci.
– Albo może daj spokój i wywal to? – Kolega Finnvary machnął ręką. – Szkoda czasu.
– Ale czemu? Tyle nad tym siedziałem…
– Serio, stary? – Zmarszczył brwi i wykrzywił usta w pobłażliwym uśmiechu. – Elfy i naziści? To się nie mogło udać.
Finnvara, który wcale już nie wyglądał jak dumny wódz, smętnie pokiwał głową.
I zgasił światło.
Uszczypnąłem się kilka razy, ale to nie był sen. Zostałem sam z ciemnością, pustką i mnóstwem pytań bez odpowiedzi. Od niechcenia nakreśliłem w powietrzu ten sam przeklęty znak, który mnie tu przywiódł. Błysnęło. I chyba przestałem na chwilę istnieć.
*
Ocknąłem się w stogu siana. Wygrzebawszy się z niego zrozumiałem, że to inny świat. Zamiast pustki było niebo przecięte tęczą, w powietrzu wyczułem, że niedawno spadł deszcz. Rozejrzałem się wokół. Wyglądało to na jakieś podkoloryzowane średniowiecze. Pole otaczały chatki z mchu i paproci obsadzone kolorowymi dywanami rabatek. Na wzgórzu zamek mieniący się srebrnozłotą poświatą, skrzydlate jednorożce pomykały po niebie. Jedyne, czym się martwiłem to mieszkańcy tego świata. Tłum wieśniaków uzbrojonych w widły to dość niepokojąca wizja. Na ich czele stał brodaty starzec z kosturem, długaśną brodą i ogólną aparycją maga.
– Chwała Finnvarze! – zawołał, a tłum zawtórował mu od razu. – Chwała Stwórcy światów za to, że przysyła nam kolejnego podróżnika!
Już miałem ujawnić tym niczego nieświadomym kmiotkom prawdziwą naturę Finnvary, ale zmieniłem zdanie. Z tłumu patrzyły na mnie znajome twarze Robina i Niamh. Bycie skasowanym wyraźnie im służyło. Uśmiechali się jak każdy w tłumie elfów, mieszańców, gnomów i innych nieznanych mi zupełnie stworów. “Może to i dobrze, że jesteśmy błędem” – pomyślałem i wyrzuciłem odznakę z triskelem w trawę.