Jakimś cudem koń nie połamał nóg, a podwozie skonfiskowanej dorożki wytrzymało i udało mi się dowieźć profesora Igora Kirma na miejsce. Ściągnąłem lejce tuż obok kapitana Urnauta, a kilkanaście kroków od stalowego potwora. Vapofant stał krzywo na czterech nogach, z których jedna tkwiła w ciemnej kałuży oleju. Wyglądał, jakby coś strzyknęło mu w kręgosłupie i wymagał pilnej wizyty u kręgarza. Nie umniejszało to jednak respektu, jaki budził samym swym rozmiarem – aż dziw brał, że tak wielka machina potrafiła przemierzać całe staje, zasilana jedynie mocą pary, która białymi kłębami wciąż ulatywała z komina.
Zeskoczyłem z kozła w momencie, gdy uczony wysiadał już z powozu, z oczami wlepionymi w Vapofanta, jakby to były cycki najwspanialszej diwy Teatru Wielkiego.
– Kapitan Jan Urnaut – przywitał go mój przełożony, jak zwykle nie szczędząc pogardy w spojrzeniu.
Ja już byłem przyzwyczajony, ale pięćdziesiąt lat starszy mężczyzna mógł poczuć urazę.
– Igor Kirm – odpowiedział profesor, ściskając rękę oficera, bez patrzenia mu w twarz.
Jakby prowadzili potyczkę na subtelne zniewagi na oczach całej naszej kompanii.
– Nie przyjechaliście się tu gapić – powiedział Urnaut. – Konstruujecie broń dla Cesarstwa, więc opracujcie coś, co pozwoli niszczyć Vapofanty, zanim przybędą tu dwa kolejne z odsieczą.
Igor Kirm powoli zwrócił twarz w kierunku cesarskiego oficera i parsknął ostentacyjnie.
– Mam w kwadrans wynaleźć nową broń, która powali kilkudziesięciotonowe stalowe słonie?
Kapitan drgnął, ale opanował gniew. Nieczęsto mu się to zdarzało.
– Masz powiedzieć, jak mamy z tym walczyć – wycedził.
– Tu nie ma wielkiej filozofii. Trzeba przebić ten pancerz. – Kirm wskazał cielsko potwora, wiszące kilkanaście stóp nad ziemią.
Imponował mi jego spokój, ale wiedziałem, że jeszcze chwila i Urnaut eksploduje, a wtedy pieprzony synalek ważnego ojczulka będzie nieprzewidywalny.
– Kpisz ze mnie, starcze? – syczał przez zęby. – Nikt nam takich dział nie skonstruował, wiesz?
Kirm przyjął kontrę bez wzruszenia.
– Ktoś obciął na to fundusze, wiesz?
Kapitan wziął głęboki oddech, jakby próbował się opanować.
– Te machiny od dwóch miesięcy pustoszą kraj, zdobywając miasto za miastem – mówił drżącym głosem. – Lada dzień zajmą stolicę. Tu i teraz, po raz pierwszy, możemy zajrzeć do środka tego cholerstwa i znaleźć słabe punkty, więc bierzcie się do roboty, profesorze, zrozumiano?
– Wszystkie nasze dotychczasowe propozycje nie znalazły uznania w oczach jaśniepaństwa generałów. Co się zmieniło?
„Odległość od stolicy”, pomyślałem.
– Jakie propozycje? – powiedział Urnaut, głosem tak cienkim, jak włókna nerwowe, na których wisiała jego cierpliwość.
– Wiązać nogi łańcuchami, zrzucać butelki z naftą i podpalać, minować ulice… – wyliczał profesor, prostując kolejne palce prawej dłoni.
– Nie, nie, tak się nie da – odpowiadał Urnaut.
– Właśnie o tym mówiłem. Próbowaliśmy pokazać proste rozwiązania, ale wy chcecie magiczną różdżkę, która zmieni stalowe monstra w potulne kociaki. I to na już, na teraz. Nadęte buce. W domu krzykniesz, a służba podsuwa kawior, podciera pupcię i całuje siusiaka.
W dwóch krokach Urnaut dopadł Kirma i podniósł, trzymając go za koszulę.
– Obejrzyj to i wymyśl broń – wycedził cały czerwony na twarzy.
Puścił, odpychając inżyniera tak, że ten się zatoczył.
– Mam jeszcze jeden pomysł – odpowiedział.
Wyciągnął z kieszeni chusteczkę. Na klęczkach nazbierał do niej kamieni i związał w niewielki tobołek.
– Trzeba to wrzucić, o, tam, w staw kolanowy, między płyty pancerza – powiedział, wręczając zawiniątko Urnautowi. – Kamienie zablokują tryby i unieruchomią nogę.
Oficer poczerwieniał. Rzucił tobołkiem – jak wszystkim, czym się brzydził – w swojego adiutanta. We mnie. Zabolało, ale złapałem.
– Kpisz?
– Jestem śmiertelnie poważny – odpowiedział Kirm.
Oficer wyciągnął rewolwer i wycelował w pierś inżyniera.
– Nie wkurwiaj mnie, tylko wymyśl broń – krzyknął.
– Nie jesteś wkurwiony – powiedział Kirm. – Jesteś obsrany. Boisz się, bo ojczulek załatwił ci posadę z dala od frontu, a tu nagle wojenka podeszła do drzwi.
– Przestań pieprzyć!
– Defilady, odznaczenia, bankiety. To robiliście przez ostatnich czterdzieści lat. Wiesz, że podobne machiny były już kiedyś u bram stolicy? Wtedy je odparliśmy. Byłem tam, równie obsrany, jak ty teraz, ale imałem się każdego sposobu, by wygnać te ścierwa z Cesarstwa. Udało nam się. A wiesz, co oni potem zrobili? Poświęcili czas na udoskonalenie broni, na pójście do przodu, a wy, nasze elity, utonęliście w zachwytach, splendorze i kawiorze, choć w okopach nie widziałem żadnej piersi z orderami. Tego nie da się już uratować.
Rewolwer Urnauta drżał kilkanaście centymetrów od piersi Kirma, a czerwona twarz oficera zmieniała wyraz od wściekłości, przez niedowierzanie, obrzydzenie, aż po strach.
– Witaj na froncie. Tutaj wszyscy mają takie oczy – powiedział profesor, mierząc kapitana wzrokiem.
Urnaut krzyknął i strzelił raz, drugi, trzeci. Wrzeszczał, aż opróżnił bęben. Stał nad ciałem Kirma i wciąż pociągał za spust.
***
Odkąd zrozumiałem, że nic więcej nie da się zrobić, już tylko stałem nad skulonym kapitanem i wyrzucałem na niego całą swoją frustrację.
– Rozkazy! Jakie są rozkazy, pętaku?!
Siedział skulony pod murem kamienicy w bocznej uliczce Alei Wyzwolenia i wołał matkę przez zasmarkane usta. Jeszcze rok temu defilował tu na czele kompanii, z której teraz część żołnierzy zdezerterowała, a pozostali leżeli na ulicach stolicy, podziurawieni kulami i szrapnelami, albo rozerwani na strzępy. Powietrze przeszywały serie z kartaczownic i świsty pocisków artyleryjskich, a ulica drżała od ciężkich kroków Vapofantów, które wybijały na bruku rytm śmiercionośnego marszu.
Były blisko.
Nie miałem jak uciekać.
Pochyliłem się nad żałosnym oficerem jeszcze niżej i wtedy coś wypadło mi zza pazuchy. Zawinięte w chusteczkę kamienie, naprędce skonstruowana przez Kirma broń na Vapofanty.
Niewiele myśląc, wybiegłem na Aleję Wyzwolenia niemal wprost pod nogi machiny kroczącej. Wymierzyłem i z całych sił rzuciłem zawiniątkiem w kolano. Uderzyło w płytę pancerza tuż nad przegubem, rozerwało się i kamienie prysnęły we wszystkie strony.
Bum! Bum! Bum!
Kartaczownica z następnej machiny wzięła mnie na cel. Wśród odłupywanych przez pociski fragmentów bruku i tynku rzuciłem się z powrotem za mur budynku.
Mogłem już tylko czekać na śmierć.
Ale nagle rytm kroków Vapofanta załamał się, coś zatrzeszczało, zazgrzytało. Zamknąłem oczy. Światem wstrząsnęło, ze ściany leciał tynk, do nosa wdarł mi się pył. Krztusiłem się i kaszlałem.
Gdy otworzyłem oczy, z chmury kurzu zaczęło wyłaniać się metalowe cielsko. Leżało kilka kroków ode mnie, wciąż buchając parą z pochylonego komina.
W kadłubie machiny otworzył się właz.
Drżącą ręką wyciągnąłem z kabury rewolwer i wycelowałem.
W otworze pojawiła się wykrzywiona bólem twarz, żołnierz z trudem próbował wyjść. I wtedy mnie zobaczył. Zastygł.
„Tutaj wszyscy mają takie oczy”, pomyślałem.