Gdy pani Harmonia zaczęła chorować, mąż nakazał, by ulokowano ją w pokoju gościnnym na poddaszu rezydencji. Przebywała tam już miesiąc.
– Jak się pani czuje? – pytam pewnego dnia, przynosząc posiłek.
– Lepiej, chyba lepiej… – Podnosi się na łóżku i posyła mi zmęczony uśmiech. – Cudny dziś dzień, prawda? Jakaż szkoda, że nie mogę wyjść…
Za oknami jest zupełnie szaro, pojedyncze krople deszczu wybijają wolny rytm na szybach. Gdzieś w oddali szumią drzewa tańczące z wiatrem. Jakże melancholijnie… Uwielbiam lato, słońce i zieleń, lecz dzisiaj, z jakiegoś powodu, przemawia do mnie ten smętny, słodko-gorzki nastrój…
– Czarujący poranek. Taki przepełniony nostalgią…
– Naprawdę tak uważasz? – dziwi się pani Harmonia. – Byłam pewna, że jestem osamotniona w moim sentymencie do lirycznej pogody. Hmm… No dobrze, powiedz zatem, proszę, co sądzisz o tym pokoju?
Nie muszę się nawet rozglądać, byłem tu już setki razy. Łoże, stare meble, niewielkie okna. Nic, o czym warto by wspominać. Choć może…
Zerkam na ściany. Wcześniej mi nie przeszkadzały, lecz od jakiegoś czasu mnie drażnią. To ta tapeta, stara, żółta i paskudna. Nie zazdroszczę pani Harmonii, że musi na nią nieustannie patrzeć. Przymykam oczy. Żółć pozostaje ze mną, czuję nudności.
– Obrzydliwa, prawda? – pyta pani Harmonia.
Z trudem przełykam ślinę.
– Słucham?
– Tapeta. Niedobrze się robi na jej widok. Tak pomyślałeś, czyż nie? Pokojówka mówiła to samo…
Milczymy przez chwilę.
– Zawołasz, proszę, mojego męża? – Pani Harmonia próbuje przywołać uśmiech. – Chyba dzieje się ze mną coś dziwnego…
*
Pana Hugona znajduję, jak zazwyczaj, w gabinecie. Siedzi otoczony dokumentami; cyframi i literami tworzącymi jego majątek. Kłaniam się i streszczam sytuację.
– Zamierzasz przychodzić do mnie z każdą mrzonką mojej żony? – pyta pan Hugon, zdejmując okulary. – Ja tu pracuję!
Wiję się w przeprosinach. Wiem oczywiście, że pan Hugon nie kocha żony. Czy raczej, że kocha ją logicznie, jak sam to kiedyś ujął po kilku kieliszkach. Małżeństwo z rozsądku, typowe dla wyższych sfer. Wymuszone uczucie…
Lecz pani Harmonia kocha męża szczerze. On widzi ich miłość jako kontrakt, ona jako namiętność, intymność i zaangażowanie. Chce chodzić pod rękę, całować, wspólnie spędzać czas. Och, jakże żal mi dobrej pani Harmonii, zwłaszcza teraz, gdy choruje, a dla pana Hugona to tylko okazja, by od niej odpocząć.
– Dobrze już! – Mój chlebodawca macha ręką i wraca do pracy. – Poślij po lekarza. Niech ją znów obejrzy…
*
Wieczorem pan Hugon i lekarz wychodzą na balkon. Jestem z nimi, by napełniać kieliszki.
– Chcę przeprowadzić więcej badań – mówi doktor, wąsaty staruszek.
– Po cóż? – Pan Hugon pociąga łyk koniaku. – Przecież ustalił pan już, że to klimakterium, ewentualnie wina klimatu. Gdy nieco ozdrowieje wyślę ją do kurortu na południu…
Lekarz odkasłuje, przygładza palcami wąsy.
– Rozmawiałem z pańską żoną, a później ze służbą… Nie zauważył pan ostatnio niczego dziwnego? Zmian w zachowaniu swoim lub pracowników?
Pan Hugon wzrusza ramionami.
– Nie, niczego takiego nie zauważyłem…
– Czy podobała się panu poranna pogoda?
– Cóż to za niedorzeczne pytanie?
– Proszę odpowiedzieć.
Przewraca oczami.
– Była kojąca – przyznaje. – Chłodno, rześko, łatwo było zebrać myśli. Zawsze lubiłem wiosnę, odrodzenie, życie, handel! Ale… Może się starzeję…? Do czego pan zmierza?
– Smakowała panu zupa?
– Słucham?
– Dzisiejsza zupa. Czy smakowała panu?
– Czy mi smakowała dzisiejsza zupa…?! Co pan…! – wzdycha. – Nie, panie doktorze, nie smakowała. Kucharz się nie postarał, była za wodnista i za mdła…!
– Czyli wcześniej bywała dobra?
– O co panu chodzi?
– Tapety w pokoju pańskiej żony, jakie są?
– O co panu chodzi!?
– Jakie!?
– Żółte!
– I…!?
– I obrzydliwe!
Lekarz wyciąga drżącą dłoń. Pospiesznie podaję kieliszek, a on wypija jednym haustem. Wypuszcza powietrze, ociera wąsy.
– Mamy do czynienia z czymś niesamowitym – wyrokuje. – Osoby wokół pańskiej żony podzielają jej subiektywne wrażenia…! Świat medycyny nie słyszał jeszcze o takim przypadku! Toż to ewenement, nowe odkrycie! Pani Harmonia powinna pojechać ze mną…!
Pan Hugon prycha gniewnie.
– Żeby potem mówili, że oddałem żonę na eksperymenty? Stracę twarz! Proszę sobie pobierać od niej, co pan chce i badać u siebie w szpitalu, ale Harmonia zostaje tutaj!
Staruszek, niechętnie, przystaje na warunki.
*
W kolejnych dniach doktor był częstym gościem rezydencji. Z czasem zaczął sprowadzać innych lekarzy, przywozić szpitalną aparaturę. Zauważyłem też, że z wizyty na wizytę jest coraz bardziej podenerwowany, a sińce pod oczami ma większe i większe.
Dla mnie był to okres pełen miłych niespodzianek. Nauczyłem się cieszyć szarzyzną jesieni, odkryłem, że alkohol jest ohydny oraz dostrzegłem, jak bardzo magenta różni się od fuksji. Och, oraz to, że pan Hugon jest naprawdę przystojny…
Któregoś wieczoru zostaję wezwany do gabinetu. Mój pan i trzęsąca się zbieranina nerwów, w której z trudem rozpoznaję doktora, siedzą po przeciwnych stronach biurka.
W milczeniu nalewam herbatę.
– Jesteśmy jak dzieci we mgle…! – rozpacza lekarz. – Nie wiemy nic, nic! Wszystkie badania na marne! Nie mamy pojęcia, co to jest, skąd się wzięło, jak to leczyć! Są hipotezy, oczywiście… Czy to nowy sposób komunikacji międzyludzkiej? Może to pasożyt, którego wszyscy mamy, a którego królowa żeruje na pańskiej żonie i przesyła sygnały swym dzieciom? Och, cóż nam po tym!
Chowa twarz w dłoniach. Pan Hugon milczy.
– To jest już w mieście… – mówi cicho doktor. – Rozprzestrzenia się…! Mamy wiele przypadków… Proszę pana, powiem wprost, panią Harmonię trzeba odizolować, wywieźć gdzieś daleko, a najlepiej…
Pan Hugon wychyla się w fotelu.
– Tak…?
Doktor odkasłuje w dłoń.
– Niech pan sobie wyobrazi chaos, który może nastać! Jednakie gusta u wszystkich ludzi… Gospodarka popadnie w ruinę! I co, jeśli pańska żona, dajmy na to, ogłuchnie? Co, jeśli wszyscy zbiorowo zaczniemy sądzić, że nic nie słychać? Wiem, że ona nie ma dla pana znaczenia! Wszyscy to wiedzą, niech pan nie udaje! Stoimy u progu katastrofy! Moi koledzy w szpitalu zgadzają się ze mną, trzeba podjąć drastyczne kroki, dla dobra ludzkości…!
Pan Hugon otwiera szufladę biurka, wyciąga rewolwer, odbezpiecza i strzela. Sześć wystrzałów, sześć krwawiących dziur w nieruchomej piersi starca.
Gdzieś z głębi rezydencji dochodzi krzyk którejś z pokojówek. Pan Hugon wysypuje łuski na blat, ładuje bęben na nowo.
– Wzywaj stangreta – mówi beznamiętnie. – Musi zawieźć mnie do szpitala.
Jestem wstrząśnięty, lecz nie zdziwiony. Jakim głupcem musiał być doktor, by proponować panu Hugonowi skrzywdzenie pani Harmonii?
Człowiekowi, dla którego miłość jest intymnością, namiętnością i zaangażowaniem?