Arcymag Gademaris z posępną miną obserwował gęstniejący tłum na polach turniejowych Dalenbergu. Powodowana ciekawością ludność stolicy królestwa wyległa licznie zza miejskich murów, by być świadkiem epokowego eksperymentu, opić się piwa, nażreć gotowanej kapusty i pieczonego mięsa, a także, jak bogowie pozwolą, dać komuś w mordę albo wychędożyć.
Niezadowolony z publiczności czarodziej zerknął na środek placu turniejowego. Powietrze falowało od magicznych zaklęć, a głęboki na sto łokci, kamienny szyb wypełniały zbiorniki, metalowe osłony, reakcjory, rury, rurki, katalizatory i inne, nienazwane jeszcze przed długie lata mechanizmy, które połączone w misterny sposób miały przysporzyć magowi wiecznej chwały w akademickim środowisku. I, oczywiście, zapewnić bogactwo.
Grupa ubranych w ochronne stroje robotników z głośnym klekotem maszynerii przepompowywała do umieszczonej w szybie aparatury ostatnią partię dekoktów. Pokryte ognioodporną powłoką skórzane kaftany były wymogiem bezpieczeństwa, bo efekt trzymiesięcznej pracy gildii alchemików był wielce niestabilny i wybuchowy w swej materii. Skroplona esencja powietrza spoczywała w specjalnie na tę okazję odlanych w trahakańskich hutach zbiornikach, zabezpieczonych dodatkowo serią zaklęć wiążących, ale gdyby jakimś nieszczęśliwym przypadkiem doszło do zapłonu, to…
Arcymag, aż się wzdrygnął.
– Przyjechali! – zawołał pełnym przejęcia tonem jeden z asystentów, kiedy otoczona orszakiem konnych gwardzistów królewska karoca właśnie wjeżdżała na plac.
– Wasza królewska mość. – Kilka długich chwil później, Gademaris skłonił się nisko przed dwustuosiemdziesięciofuntowym, spoconym królewskim majestatem, który właśnie opadł z westchnieniem ulgi na tron, przytargany specjalnie na tę okazję z zamku.
– Czy oni nie mają nic innego do roboty? – zatroskał się Alryk III i obrzucił krytycznym wzrokiem tłum gapiów. Władca Dalenbergu nie lubił, jak jego poddani mieli za dużo wolnego czasu, bo miał wtedy niemiłe wrażenie, jakby coś przeciekało pomiędzy jego tłuściutkimi placami, ale jeszcze bardziej niemiła było myśl, że mogło to być złoto.
– To z okazji nowego święta, które ustanowiłeś wczoraj, panie – wtrącił stojący za królewskim krzesłem kanclerz Tranhorn.
Co za drań – Gademaris domyślił się czyjej inicjatywie zawdzięcza liczną publiczność, która w razie czego będzie świadkiem jego porażki. Lub tryumfu.
– Ale to już dziś? – zdziwił się władca.
– Dzień zwycięstwa pod Trzema Górami był już świętem wyznaczonym edyktem twojego prapradziadka, prawie dwieście lat temu… – Kanclerz zaczął wywód.
– Tak, tak – przerwał zniecierpliwiony Alryk. – Tylko dziadunio nie miał zaciężnej armii do opłacenia, wojny z Ralz do wygrania, a jedyne co go interesowało, to komu dać w mordę i gdzie wychędożyć kolejną księżniczkę, by powiększyć domenę, którą teraz JA, muszę jakoś utrzymać w całości. Ale dobra, nieważne. Mistrzu Gademaris, powiedzcie, jak moja inwestycja, i dlaczego ta dziura w ziemi kosztowała mnie aż czterysta tysięcy dalenów? – Alryk odwrócił wzrok na odległą konstrukcję umieszczoną w miejscu, gdzie zwykle stały rycerskie namioty uczestników turnieju.
– Gotówką – dodał ze złośliwym uśmiechem Tranhorn.
Co za menda – pomyślał Gademaris.
Niechęć kanclerza do arcymaga była ogólnie znana i biurokrata nie omieszkał zmarnować żadnej okazji, by dopiec rektorowi Królewskiej Akademii Magicznej. Ich zatarg sięgał czasów, kiedy obydwaj byli absolwentami tej samej uczelni, a młody Gademaris podebrał Tranhornowi dziewczynę, co w efekcie skończyło się wielką magiczną bijatyką miedzy studentami.
– Zapewniam waszą wysokość, iż to pewna inwestycja.
– Tak, tak. Diamenty, mówiłeś.
– Zgadza się, wasza wysokość. Przez wiele lat badałem właściwości tych szlachetnych kamieni i wiem, co leży u podstaw ich genezy, a jest to wysokie ciśnienie i wielka temperatura, jakie panują w głębinach ziemi. Jak kiedyś wspomniałem w założeniach przedsięwzięcia, reakcjor dweomerowy MOJEGO projektu – Gademaris spojrzał wymownie na Tranhorna – pozwoli nam odtworzyć ten proces, co z kolei na wiele lat zapewni królestwu stałe źródło dochodu.
– Ale czy na pewno koronie to się zwróci? – spytał z udawanym przejęciem kanclerz.
A to psi zwis!
– Oczywiście, nie od razu – skrzywił się mag. To nie była zbyt przyjemna część tematu, ale teraz, na ostatniej prostej, nie było czasu na wątpliwości czy wahanie. Przecież król nie odwoła całej operacji! – Jak już wielokrotnie mówiłem – znów wymowne spojrzał na kanclerza wzrokiem zarezerwowanym dla kompletnych idiotów – pierwsza partia z dwóch uncji materiału źródłowego powinna dać około trzystu karatów diamentów pierwszego sortu, czyli jakieś osiemdziesiąt tysięcy dalenów, w zależności od ceny rynkowej, która może lekko spaść, kiedy pójdzie wieść, że mamy taką technologię. Przy dwutygodniowym okresie ponownego rozruchu reakcjora i dostępności pozostałych składników procesu…
Gdzieś daleko w polu zagrały sygnałowe rogi, czarodziej przerwał swój wywód. Okolice szybu opustoszały, gdy brygady pracowników ukryły się w pobliskim schronie, a nad urządzeniem powiewały czerwone flagi.
– Jesteśmy gotowi, wasza wysokość – rzekł poważnie mag.
– To do dzieła. – Król łaskawie skinął dłonią i zajął się podanymi przez pazia winem i bażancim udkiem.
Arcymag udał się na wypełnione księgami stanowisko kontrolne, by przygotować zaklęcie inicjujące, kiedy to Tranhorn również podjął zaplanowane wcześniej działania.
Kanclerz od kilku dni próbował przebić się przez misterną sieć zaklęć tego dupka Gademarisa, ale zabezpieczenia były zbyt kompleksowe i nie dało się tam wcisnąć nawet najmniejszej klątwy. Stracił już wszelką nadzieję na pokrzyżowanie planów „arcymatoła”, kiedy wpadł na genialny pomysł. Skoro nic nie da się tam popsuć, to może parę rzeczy poprawić? Stał więc teraz z klejnotem mocy w dłoniach i udając, że roztacza ochronną tarczę nad królewskim majestatem, pompował masy magicznego potencjału w okoliczne zaklęcia.
Nie ma za co, dupku – pomyślał z mściwą satysfakcją Tranhorn. – Podziękujesz później.
Nie podziękował.
Gademaris zorientował się w tej kreciej robocie, kiedy już było za późno. Po delikatnym uwolnieniu kilku początkowych zaklęć, nawet był zadowolony, że tak gładko mu idzie. Ale chwilę później cały proces nabrał jakiegoś dziwnego przyspieszenia, a w urządzeniu pojawiały się ciągle masy niezidentyfikowanej energii, które bezskutecznie próbował okiełznać.
Olśnienie przyszło wraz z ochotą, by powyrywać nogi z dupy tajemniczemu pomocnikowi, choć miał dość konkretne podejrzenia, ale był zbyt zajęty utrzymaniem olbrzymiej mocy w ryzach.
Pełzająca na granicy masy krytycznej magia, połączona z wysokoenergetycznymi dekoktami, znalazła w końcu ujście wywalając zawór jednego z dolnych zbiorników. Napędzana mocą spalanej esencji powietrza, ukierunkowana przez ostatnie, ocalałe zaklęcia ochronne, komora reakcjora wraz z osłonami z najlepszej krasnoludzkiej stali i całym zgromadzonym w środku tej tuby złomem, wystrzeliła z kamiennego szybu, ciągnąc za sobą tęczową smugę dweomeru. Uwolniona fala energii przeleciała przez pola turniejowe uderzając w tłum, i pomimo ochronnych barier, nie zostawiła nikogo na nogach.
Oszołomiony upadkiem ze stanowiska kontrolnego Gademaris z trudem podniósł się na kolana, poprawił kapelusz i, wodząc wzrokiem po zakrzywionej trajektorii tęczowej ścieżki, odszukał na niebie swój wynalazek odlatujący z rosnącą prędkością w siną dal.
Och, kurwa.
*
Daleko, no może nie aż tak daleko, bo tylko osiemset mil na północny zachód od Dalenbergu, nad brzegiem Oceanu Burz, w mieście Ysteron, stolicy teokracji Ralz, trwało podniosłe oczekiwanie. Wyznawcy czterech głównych rytów w państwie wylegli na ulice miasta w nadziei na spełnienie Wielkiej Przepowiedni. Jak dotąd wszystkie dwanaście proroctw spełniło się co do joty, i to z korzyścią dla Ralz. Po trzystu latach, to właśnie dziś miało się rozstrzygnąć ostanie, ale najważniejsze, bo decydujące o tym, który z przedstawicieli wielkich rodów jest godzien tytułu Cesarza.
Kandydatów, a raczej frakcji, było cztery. Nadmorski ród Gasti który umiłował błękit. Członkowie wojskowej rodziny Esteber jako barwę heraldyczną przyjęli czerwień. Trabenowie – szlachta ze wschodnich rubieży, nosiła zieleń. Najmniejszą, ale chyba najzamożniejszą grupę stanowiła grupa miejskich patrycjuszy z rodu Fermengent, odzianych w złoto.
W najwyższej komnacie Wieży Proroka przedstawiciele rodów czekali z niecierpliwością na znak Strażnika. Sędziwy staruszek wpatrywał się poprzez metalową tubę w niebo, niewzruszony pełną napięcia atmosferą za plecami.
– Czy już czas? – spytał zawsze niecierpliwy książę Traben.
– Tak, już czas – westchnął Strażnik i dał znak do wyjścia na przyległy do pomieszczenia niewielki balkon.
Czterej mężczyźni, przepychając się lekko w drzwiach, zajęli miejsca przy kamiennej balustradzie i ramię w ramię obserwowali wskazany wycinek nieba. Najpierw pojawiała się nieokreślona kolorem plamka wywołując lekką konsternację wśród zgromadzonych. Konsternacja wzrosła, kiedy barwy zaczęły być dostrzegalne.
– Co to kurwa, ma być?! – zagaił jak zwykle w dosadny sposób książę Esteber.
– To jest jakiś spisek! – wykrzyknął książę Fermengent, jak zwykle doszukując się spisku.
– Ten błękit, to boski znak! – Padł na kolana jak zwykle pobożny książę Gasti.
– Jaki cholera, błękit?! Przecież to zielona poświata! – warknął Traben.
– Chyba złota, kolorów nie odróżniasz prostaku? – spytał z pogardą Fermengent.
– Przecież to czerwień Esteberów, kłamcy!
– Kogo nazywasz kłamcą, żołdaku?! Odszczekaj to!
– Sam odszczekaj, owcojebco!
A potem już wszystko jakoś samo się potoczyło. W ruch poszły ukryte w fałdach szat sztylety, szpile, ostre sprzączki od pasów i cały arsenał niezwykle pomysłowej dworskiej broni. W efekcie jeden z książąt wyleciał przez balkon wprost w kolorowy tłum zgromadzony na placu pod wieżą. Ten stał przez chwilę z tysiącem rozdziawionych gąb, by koniec końców rzucić się sobie do gardeł, rozpoczynając tym samym niezwykle krwawą wojnę religijną, po której Ralz już nigdy nie odzyskało swej świetności.
Nikt oczywiście nie zwrócił uwagi na fakt, poza paroma dociekliwymi dysydentami teologicznymi, którzy szybko i bezboleśnie stracili głowy za takie herezje, że oryginalna kometa, zwana później od nazwiska pewnego gnomiego astronoma – kometą Murchołowa, na kilka godzin została przesłonięta dziwnym pasem magicznych wyziewów. Po dziś dzień trwają spekulacje, jakiego koloru był jej warkocz i jakie znaczenie miało pojawienie się wszystkich czterech kolorów zjednoczonych razem na niebie.
*
Daleko, tym razem, na Mroźnych Stepach północy, oddzielonych od Ralz potężnym łańcuchem Gór Skalistych, ork Hrodar z plemienia Pękniętej Czaszki od pięciu dni przechodził rytuał zjednoczenia duchowego. Nażarty grzybkami tung i opity wywarem z wilczych jagód siedział na szczycie niewielkiego pagórka, w otoczeniu czaszek przodków i od czasu, do czasu, robił pod siebie. Przodkom to zupełnie nie przeszkadzało, bo byli martwi, a Hrodarowi, bo był naćpany.
Umysł orka błądził po krainach duchów, szukając rady. Młody wódz kilka dni temu objął swoje stanowisko w tradycyjny dla plemienia sposób, czyli rozłupując czaszkę swego cokolwiek szorstkiego w obyciu ojca, a teraz potrzebował pomysłu, co dalej robić.
– O, wielki Skóra na Palu, który nie miałeś litości dla wrogów – zamruczał głębokim głosem ork. – O ty, Lisi Zgonie, który zawsze wiedziałeś gdzie czai się zdrada. O ty, Silny jak Jak, który miażdżyłeś plemiona niczym stepowe ślimaki, i ty, Kudłaty Szczurze, który piłeś swój mocz by zachować zdrowie. – Tu Hrodar zawahał się na chwilę, zezując półprzytomnie na czerep wuja ojca ze strony babki, ale stwierdził, że każda pomoc się przyda, a w końcu Kudłaty jakimś tam wodzem był. – Dajcie mi znak! Jak wypełnić proroctwo Szalonego Płomienia!?
Według Hrodara był to “oryginalny” pomysł, ale w rzeczywistości cyklicznie pojawiał się w głowach innych, zapalczywych wodzów już od dobrych paru stuleci. Każdy z nich myślał, że to właśnie jemu przypadnie spełnienie przepowiedni największego ze stepowych szamanów, który poprowadził klany do zwycięstwa nad Czarnymi Orkami. Kiedy pod bohaterskim naporem kościanych toporów i zębów wiernych wilczych watah padła ostatnia jaskinia Czarnych, a krzemienna włócznia Szalonego Płomienia przebiła serce Urgona Splugawionego, moc przodków ogarnęła szamana i zakrzyknął:
Słonce świeci, tęcza leci,
Twarda skała, niczym pała.
Gdy upadnie, wojnę wznieci,
Będzie orków, wielka chwała.
Siła tej magii była tak wielka, że na zawsze odcisnęła swe piętno w jaskini, i kiedy wiele wieków później dotarła do niej ekspedycja antropologiczna sir Loraka de Orkenkumpel, echo słów szamana dalej rezonowało w skalnych ścianach.
Nawiasem mówiąc, oprócz niebagatelnej roli, jaką odegrała ta przepowiednia w późniejszej historii sinoskórych, był to też pierwszy, udokumentowany przypadek orczej poezji, z której rozwinęła się popularna wśród plemion krótka rymowana forma, zwana w ludzkiej terminologii literackiej limeorkiem.
Gdzieś wysoko na niebie, ponad chmurami, tam gdzie kończy się powietrze, a zaczyna pustka, targane silnymi wibracjami zbiorniki esencji zerwały ostatnie nity i oddzieliły się od komory reakcjora. Czterdzieści łokci metalu szybowało jeszcze długi czas siłą rozpędu, zataczając wielomilowy łuk nad szczytami gór i połaciami stepów, by ostatecznie uderzyć kilkaset kroków od wzgórza przodków, wywalając przy tym głęboki na dziesięciu orków dół.
Kiedy oszołomiony Hrodar zataczając się dotarł do krateru i ujrzał na dnie pięćdziesiąt tysięcy funtów najlepszej krasnoludzkiej stali w dziwnym, tęczowym kolorze, jego świńskie oczka tylko zalśniły drapieżnym błyskiem na ten niespodziewany dar.
Tęczozguba – jak nazwano później ten niezwykły stop magicznych metali – na długie lata stała się zmorą ludzkich pograniczników z Ralz. Strzała z takim grotem bez trudu przebijała nawet podwójnie plecioną kolczugę, a płytowa zbroja dawała szanse pół na pół – przeżyjesz albo nie. Stal „od przodków” dostarczyła uzbrojenia największemu w historii zebraniu klanów, które z radosnym okrzykiem rzuciło się plądrować nadgraniczne rejony teokracji.
W obliczu orczego najazdu i wewnętrznych problemów Ralz zwróciło się o pomoc do króla Dalenbergu. Szczwany władca w treściwym w kruczki prawne akcie udzielił sąsiadom sążnistej pożyczki, której warunki na długie lata zrujnowały i tak kulejącą gospodarkę wyniszczonego wojną państwa.
*
Daleko, daleko, bardzo daleko tym razem, na zachodnim brzegu Oceanu Burz, w mieście-kopcu Trzyysk, panowało gorączkowe ożywienie powszechnego ruszenia. Kolumny wojowników z podporządkowanych kopców-klanów maszerowały błotnistymi alejami miasta.
Z najwyższej wieży kopca wielka matka T’ccoza-Ssyk czyli Ta-Która-Antycypuje-Zwycięstwo przez magiczny kryształ obserwowała z zadowoleniem setki samców uwijających się pomiędzy statkami w porcie. Inne matki-siostry świergotały radośnie za jej plecami, omawiając rozmieszenie poszczególnych klanów we flocie. Na jej stworzenie zużyli ostatnie zasoby drewna, ale jak donosili zwiadowcy, nowy, bogaty świat już oczekiwał.
Daleko na wschodzie, za wodami oceanu znajdował się ląd, na którym jedzenie nie miało pancerza i nie pluło jadem, zielone lasy dostarczą budulca na nowe kopce, a słodkiej wody jest tyle, że nie trzeba prowadzić o nią walk. Największa flota w dziejach świata czekała na znak, aby opuścić ogołocony do cna kontynent, gdzie tylko piachu było w nadmiarze. Pięć milionów chitynowych wojowników powoli zajmowało miejsca na pokładach.
T’ccoza-Ssyk zaświergotała z zadowolenia. To był jej dzień, moment, który wieszczyły setki pokoleń jej pramatek w krótkim przedśmiertnym ogniu jasnowidzenia. W ostatnich spazmach życia ryły pazurami na ścianach królewskiej komnaty lęgowej jej imię, jako najpotężniejszej ze wszystkich Królowych. Godzinę tryumfu miała znaczyć „gwiazda-wielu-kolorów-która-spadnie-z-nieba”.
Kryształ dalekowidzenia zalśnił srebrnym blaskiem oznajmiając przybycie znaku o wielkiej mocy.
Komora reakcjora wyszła z chmur ciągnąc za sobą smugi magicznych wyziewów.
W tym miejscu należy wspomnieć, że wszelkie akademickie założenia arcymaga Gademarisa na temat produkcji diamentów w warunkach laboratoryjnych opierały się na prostym błędzie w tłumaczeniu pewnej wzmianki. Czarodziej natrafił na nią w Trahakańskiej Bibliotece Królewskiej, studiując jedyny ocalały egzemplarz „Genezy kamieni szlachetnych”. W starożytnym krasnoludzkim „oran” – czyli węgiel, był leksykalnie bardzo blisko nieużywanego już słowa „uran”, oznaczającego bezużyteczną skałę o chorobotwórczych właściwościach. Zasugerowany przekładem arcymag przez długie lata zbierał każdy dostępny odłamek uranu, przekonany, że wypadające włosy, krwawienie z odbytu i ogólne osłabienie ciała, to oznaki nieuchronnie zbliżającego się uwiądu starczego.
Wynalazek czarodzieja po przebyciu pięciu tysięcy mil zakreślił parabolę opadając ku wybrzeżom nietkniętego ludzką stopą kontynentu. Zaklęcia ochronne i wiążące straciły w końcu swoją moc i uwolniona esencja żywiołów zmieszała się z dwoma uncjami uranu, inicjując proces powstawania „diamentów”.
Na podstawie rozsianych na przestrzeni stu pięćdziesięciu mil śladów, jakie wiele wieków później badali cesarscy magowie, tajemnicza eksplozja miała siłę dwóch i pól miliona standardowych kul ognistych pierwszego kręgu.
T’ccoza-Ssyk rzeczywiście była najpotężniejszą z Matek Kopców. I ostatnią.
*
Oszołomiony upadkiem ze stanowiska kontrolnego Gademaris z trudem podniósł się na kolana, poprawił kapelusz i, wodząc wzrokiem po zakrzywionej trajektorii tęczowej ścieżki, odszukał na niebie swój wynalazek odlatujący z rosnącą prędkością w siną dal.
Och, kurwa.
Kilka długich chwil później zasapany Alryk III z pomocą lekko sponiewieranego kanclerza wygrzebał się spod przewróconego tronu, poprawił koronę i obrzucił władczym wzrokiem czarodzieja.
– Jak się umawialiśmy, magu, mój skarbnik zgłosi się do ciebie za miesiąc, po obiecane dywidendy. I wygląda na to, Gademaris, że wisisz mi czterysta tysięcy dalenów.
– Gotówką – dodał Tranhorn.
No co za kutas!