Wrzesień 1869
– Jakie, u diabła, imperium! – ryknął spiżowym głosem premier, podnosząc wzrok znad rozłożonej na stole mapy, choć palec wskazujący nadal tkwił oskarżycielsko w punkcie, który przed chwilą wskazał jeden z wojskowych. – To – palec raz jeszcze zastukał w nieszczęsne miejsce – to ma być imperium?
Generał von Moltke, opromieniony niedawną sławą zwycięzca spod Königgrätz, skulił się na te słowa, jakby był kadetem besztanym przez kaprala na pierwszych manewrach. Kapitan Anton Wolff, jego świeżo upieczony adiutant, mógłby się założyć, że generał marzył właśnie o powrocie na dwór sułtana i organizowaniu tureckiej armii.
– Lechickie, tak twierdzą Austriacy – wydusił z siebie von Moltke głosem, jakiego chyba nikt w całych Prusach by się po nim nie spodziewał.
Odpowiedział mu metaliczny stukot – premier powolnym krokiem kierował się ku doradcom.
Wszyscy obecni popatrzyli po sobie z przerażeniem, ponieważ twarz von Bismarcka była czerwona, a oczy wyskakiwały z orbit, jakby miały w każdej chwili eksplodować.
– Nie będziesz mi tu pan powtarzał tego, co już wiem!
Pięść uderzyła w stół, który zatrząsł się, jak zdzielony żelazną maczugą, choć wiadomym było, że po zamachu sprzed trzech lat, w którym cudem uratował życie, premier ma metalowe nogi, a nie ręce. Najwyraźniej, pomyślał Wolff, siła udzieliła się pozostałym kończynom.
Bismarck uniósł mapę w dwóch palcach i podetknął ją von Moltkemu przed nos.
– To – syknął, wskazując znów konkretny punkt – to jest obszar mniejszy od Berlina! Co tam Berlina! Mniejszy od Poczdamu! I wy mi mówicie, że to imperium?!
Stojący dotychczas pod ścianą generał von Bittenfeld podszedł do stołu.
– Może to i jedna wioska – oznajmił, wyraźnie siląc się na flegmatyczność – ale ponoć stawia opór zarówno Rosjanom jak i Austriakom. Nikt się nie przeciśnie.
– Że tym ostatnim, to nie dziwota – prychnął von Moltke. – Ich doktryna wojenna…
– Przypominam, że mają w pobliżu całkiem solidną twierdzę – zauważył trzeźwo hrabia von Roon, minister wojny.
– Twierdzę, twierdzę. – Von Moltke przewrócił oczami. – Oni nie byliby w stanie nawet jej porządnie obsadzić.
– Panowie – najwyraźniej nieco uspokojony graf von Bismarck odłożył mapę na stół – to, że trzy lata temu pokonaliśmy bez trudu Austriaków, że zmusiliśmy ich do sojuszu i że mamy względem nich plany, nie oznacza, że pozbyliśmy się kłopotów. Może to ich sprawka?
Zapadło milczenie. Wszyscy pochylili się nad mapą.
– W czym w zasadzie jest problem? – zapytał po dłuższej chwili minister wojny von Moltkego. – Przecież wystarczy tam posłać mały oddział, może i austriacki, niech się wykażą jako sojusznicy.
Zapadło jeszcze głębsze milczenie. I trwało “jakoby przez pół godziny”, uznał Wolff, nie ośmielający się nawet przestępować z nogi na nogę.
W końcu von Moltke odchrząknął, strzepnął niewidoczny pyłek z munduru, wyprostował się na baczność, zupełnie niczym niepewny odpowiedzi uczeń.
– Jak panowie wiedzą, podstawą umiejętnie prowadzonej kampanii wojennej jest logistyka. Pociągi. Dlatego w najbliższych latach całe królestwo Prus oraz ziemie sojuszników, aż do samych granic Rosji, Francji i Włoch, musi pokryć sieć kolejowa, zdolna zaopatrzyć dowolnie dużą armię w przeciągu…
– Starczy. – Bismarck machnął ręką, ucinając tyradę. – Pańskie poglądy na ten temat znamy aż za dobrze, zgadzamy się z nimi, a inżynierowie już pracują zarówno u nas jak i w Austrii nad poprawą stanu rzeczy, jeśli chodzi o kolej żelazną. Przy całej granicy rosyjskiej będą budowane magazyny żyw… O co chodzi? – Premier zmarszczył groźnie brwi.
Generałowie popatrywali po sobie niepewnie.
– Tak, tak – powiedział obojętnym tonem von Bittenfeld. – Budujemy, budujemy, a tam właśnie nie da się nic zbudować. Tak mówią Austriacy.
Premier zmierzył wszystkich takim spojrzeniem, jakby dobitnie chciał im powiedzieć, co sądzi o austriackim gadaniu.
***
Wojciech Chochoł poprawił kapotę, otrząsając ją z resztek słomy. Cały dzień spędził w oborze, a teraz miał przemówić do swego ludu, toteż musiał się prezentować godnie. Następnie odkaszlnął i wyszedł przed stodołę, gdzie ustawił już był starą beczkę, służącą mu za mównicę.
– Bracia Lechici! – rozpoczął, jak zwykle.
W tłumie zebranym przed stodołą dało się słyszeć entuzjastyczne pomrukiwania.
– Dziś mija kolejna miesięcznica tej wiekopomnej daty, kiedy to natchnieni przez Najświętszą Panienkę oraz wszystkich przeszłych i przyszłych polskich świętych – zawiesił na chwilę głos, wsłuchując się w radujący serce rosnący entuzjazm pobratymców – postanowiliśmy dać odpór zarazie, która tylko czeka, by napluć nam w twarz i dzieci zgermanić!
Uderzenia widłami w ziemię, widłami w widły i widłami w głowy pobratymców upewniły mówcę, że przekaz trafia do odbiorców.
– Dlatego jeszcze mocniej niż dotychczas będziemy opierać się zakusom wyrastającej nam tuż za płotem potęgi!
Wskazał trzymaną w ręce kłonicą w stronę płotu znajdującego się tuż za stodołą: ponad sztachetami, w szaro-sinej mgle połyskiwały złote szpikulce hełmów. Nieco dalej, w okrywającej pobliską rzeczkę mgiełce, snuły się sylwetki konnych patroli.
– Nie damy wprowadzić na naszą ziemię diabelskiego wynalazku! – grzmiał dalej, ku uciesze zebranych. – Niemiec chce, coby nam tu żelazne smoki jeździły? No to my mu pokażemy, co znaczy lechicki Dratewka!
Krótko napawał się efektem, jakie wywołała ta butna deklaracja, albowiem z ostatniego rzędu odezwał się stary Klima.
– Adyć u nas nikogo takiego ni mo!
Zacukał się Wojciech Chochoł, ale tylko na chwilę, błysła mu bowiem błyskotliwa myśl w głowie, co ją miał nie od parady.
– Głupiście, Klimo! – ryknął.
Odpowiedział mu harmider wideł uderzających o widły i w łeb Klimy.
Tak zakończył się wiec, na którym ostatecznie po raz kolejny uradzono, że w wiosce niepokonanych Lechitów nie będzie kolei żelaznej.
Październik 1869
Przez wiele dni po naradzie u premiera Anton Wolff miewał koszmarne sny. Śniło mu się, że siedzi w parowozie zmieniającym się w ogromnego smoka, dosiadanego przez samego grafa Bismarcka, że zionąc ogniem pędzi przez galicyjskie rubieże monarchii habsburskiej, aż nagle nabija się na widły i wpada z impetem do rzeki, która wyparowuje w zetknięciu z masą rozgrzanego żelastwa.
Teraz zmierzał ku tym rubieżom pociągiem, słuchając monotonnej gadaniny austriackiego wysłannika, który miał go wtajemniczyć w sprawę. Markus Trämmer roztaczał przed Antonem ponurą wizję spowitej w nieprzeniknioną mgłę okolicy, w której słychać jedynie szczęk żelastwa i dziwne szelesty, a od czasu do czasu echo głosów, jakby ktoś wygłaszał przemowy. I z której kilka miesięcy temu, kiedy po raz pierwszy w okolicę wkroczyli inżynierowie kolejowi, wyszedł chudy jak szczapa mężczyzna w chłopskiej kapocie wyglądającej, jakby dopiero co przerzucał słomę w stodole, i oznajmił, że wara wszystkim od Imperium Lechitów.
Od tamtego czasu nikt nie przestąpił granicy wioski.
– Nie da się – powtarzał Trämmer w kółko to, co Wolff wiedział już z narady. – Nikt nie przejdzie.
Wysiedli na dworcu w Krakau i dalej ruszyli powozem – przez nędzne przedmieścia i podmokłe, bagniste łąki, wzdłuż torów kolejowych na północ. Anton nie dopytywał – wiedział, że szyny lada moment się skończą, a przejechać po nich mogłaby na razie co najwyżej drezyna.
Po pół godzinie zobaczyli po lewej wielki obóz wojskowy. Minęli go i ich oczom ukazał się widok zaiste frapujący: po drugiej stronie nierównej, wyboistej drogi, nad łąkami unosiła się mgiełka, najwyraźniej przechodząca dalej w potężny wał mgły.
Wolff zerknął na mapę. Nieco na wschód dostrzegł linię rzeki.
– Na takim terenie mgła to nie dziwota – mruknął.
Zerknął do tyłu, na obwałowania obozu wojskowego. Nie potrafił oprzeć się poczuciu, że sojusznicy po prostu nie chcą się wywiązywać z postanowień zawartego niedawno traktatu, którego odległym celem miała być odbudowa Świętego Cesarstwa… O czym niekoniecznie na razie wiedzieli Austriacy.
Skinął na Trämmera.
– Weź pan mały oddział, idziemy na rekonesans.
Austriak pozieleniał.
– Eks.. Eksce… Ekscelen… Ekscelencja raczy żartować?
– Po pierwsze nie jestem żadną ekscelencją – żachnął się Wolff – po drugie wykonać rozkaz.
Żołnierze wraz z kapralem, którzy stanęli chwilę później przed pruskim wysłannikiem, też mieli nietęgie miny, mimo że, co nietrudno było zauważyć, nie byli to młodziankowie z ostatniego poboru, ale wiarusy, które w sześćdziesiątym szóstym zapewne stawiały czoła von Moltkemu pod Königgrätz.
– O co chodzi? – Wolff zwrócił się do kaprala, którego twarz była mniej więcej w tym samym kolorze co szary polowy mundur.
– Tam, panie kapitanie, same diabły siedzą – odparł z przekonaniem, choć nieco drżącym głosem, podoficer. Miał mocny słowiański akcent. – Nasi podchodzili, to obrywali gorzej jak od, za przeproszeniem pańskim, pruskich bagnetów. Jażem walczył pod Sadową, to…
– Dość – uciął oficer. – Dawajcie rozkaz do wymarszu, kapralu…
– Praszek, panie kapitanie!
Chwilę później żołnierze, powłócząc nieznacznie nogami – jakby chcieli pokazać, że bardzo, ale to bardzo nie uśmiecha im się marsz we wskazanym przez dowództwo kierunku – ruszyli.
Pruski oficer wskoczył na przyprowadzonego mu konia, pokazując ociągającemu się Trämmerowi, że ma zrobić to samo.
Czoło niewielkiej kolumny nikło już we mgle, toteż Wolff spiął konia i podjechał do przodu. Wierzchowiec zarżał, kiedy lepka, nieprzyjemna mgła otoczyła ich ze wszystkich stron. W mlecznym świetle bielały pnie brzóz, a za nimi majaczyły ciemniejsze kształty.
Potem kapitan usłyszał dźwięki. Najpierw czegoś, co brzmiało bardziej jak myśliwski róg niż wojskowa sygnaturka. Odpowiedział temu głosowi brzęk metalu o metal, pokrzykiwania. Mgła gęstniała, nie widać było nawet żołnierzy maszerujących tuż obok. Przez myśl Wolffa przemknęło, że to rzeczywiście nie wygląda jak naturalne zjawisko, lecz jakaś diabelska sztuczka.
W tej samej chwili rozległy się pełne bólu krzyki, a biel mgły przecięły… Zaiste, wyglądało to jak bagnety.
Koń zarżał i stanął dęba, omal nie zrzucając jeźdźca. Oficer zdołał uspokoić zwierzę, zaklął szpetnie i wyciągnął broń. Wbrew wszelkiej wiedzy podręcznikowej, która wrzeszczała do niego z głębi pamięci i umysłu, z szablą uniesioną nad głową runął w kierunku tego, co wedle tejże wiedzy podręcznikowej było czworobokiem piechoty.
I zarył wraz z koniem w błotniste dno płytkiej rzeczki. Poczuł, że siodło zsuwa się po końskim grzbiecie – najwyraźniej puścił popręg – on sam zaś wpada w zimny nurt. Zdążył wymamrotać pod nosem coś o honorze Prus, zanim woda uniemożliwiła mu wydawanie artykułowanych dźwięków.
Wydostał się na brzeg, mokry i zziębnięty. Koń stał na środku rzeki i przyglądał mu się z czymś na kształt zaciekawienia połączonego z dezaprobatą.
Wolff nie miał jednak czasu na rozważanie humorów rumaka, nad sobą ujrzał bowiem oddział kozaków, przypatrujących mu się z niewątpliwym zaciekawieniem i niewątpliwą dezaprobatą. Umundurowany, nieautoryzowany oficer na terenie obcego państwa mógł w panujących obecnie w całej Europie napiętych stosunkach zostać uznany za casus belli, toteż kapitan szybko wskoczył z powrotem do rzeki, pociągnął konia za uzdę i wspiął się na austriacki brzeg.
A raczej usiłował się wspiąć. Albo trawa była tak śliska, albo też jakieś inne siły były tu czynne, w każdym razie nie powiodło się. Wolff skapitulował i poprowadził konia w dół biegu rzeczki, w nadziei, że w końcu zdoła się wydostać na sojuszniczy brzeg.
Udało mu się sporo dalej. Zły i brudny poprawił popręg, wsiadł i ruszył z powrotem. Po może kwadransie natknął się znów na mgłę. Tym razem nie zamierzał atakować – pistolet zamókł podczas przymusowej kąpieli w wodzie, zresztą diabli wiedzą, gdzie kapitan by wylądował, gdyby próbował strzelać.
Zsiadł z konia i bardzo powoli wprowadził go w mgłę.
***
Błażek od Czepców gadał jak najęty, machając rękami i wykrzykując co rusz akty strzeliste, aż stary Mikołajczyk musiał go zdzielić po łbie, żeby wydobyć z chłopaka cokolwiek zrozumiałego.
– Widmo? Koń biały we mgle? – dopytał w końcu na wszelki wypadek. – I rycerz jakiś? Trza Chochoła uwiadomić.
Poderwał się i pognał niczym młodzik do sadu za domem, gdzie Wojciech lubił przesiadywać, kiedy nie przemawiał do chłopów.
Kwadrans później cała wieś wyległa patrzeć, jak na granicy zabudowań błąka się cień, a za nim postępuje jako żywo koń biały.
Padli chłopi na kolana, a Wojciech Chochoł wystąpił i przemówił.
– Widzicie teraz, że inośmy wroga przegnali, to nam znak niebiosa zesłały! Długo jeszcze wprawdzie przyjdzie nam błąkać się we mgle, lecz wkrótce nadejdzie ten dzień, kiedy nasze imperium wyrośnie na potęgę, przy której zbledną wszystkie inne, i wszyscy mocarze świata uklękną przed mocą Lechitów…
Ze wszystkich gardeł wydostało się nabożne westchnienie. Nie, nie ze wszystkich.
– Nie będzie Lechita pluł nam w twarz! – rozległ się z tyłu głos starego Klimy, tym razem bardzo wyraźnie podchmielonego.
Zacukał się Wojciech Chochoł, lecz tylko na chwilę.
– Głupiście, Klimo! – ryknął.
Paru chłopów dla podkreślenia racji przywódcy zaczęło okładać Klimę czym mieli pod ręką.
I nawet nie zauważyli, że widmowy rycerz pobłąkał się jeszcze chwilę, puścił wodze konia, schylił się po coś, a potem wspiął się na siodło i odjechał w siną dal, pozostawiając za sobą wieś.
Listopad 1869
Miesiąc później Anton Wolff wysiadał na krakowskich Błoniach z gondoli niedużego sterowca, która wdzięcznie spłynęła ku ziemi. Na ogromnej łące zgromadził się tłum żądnych sensacji mieszczan, paru gryzipiórków z lokalnych gazet kierowało towarzyszącymi im fotografami, usiłując znaleźć najlepszą perspektywę.
Kapitan szepnął słowo drepczącemu za nim żołnierzowi, ten zaś podszedł do policmajstra pilnującego, by tłum nie podszedł zbyt blisko do maszyny, policmajster skinął na kilku swoich ludzi rozstawionych strategicznie po całym lądowisku, i wkrótce fotografowie wraz z dziennikarzami zostali wyproszeni. Sensacja sensacją, ale niech w gazetach nie znajdą się zbyt dokładne zdjęcia i opisy najnowszych nabytków armii.
Sterowiec w ogóle się tu znalazł, ponieważ premier uparł się, że opowieść Wolffa jest wyssana z palca i zagroził młodemu oficerowi sądem wojennym. Von Moltke zdołał jednak przekonać Bismarcka, by dać kapitanowi jeszcze jedną szansę. Co więcej, sam przybył do Galicji, by na własne oczy zobaczyć samozwańcze imperium o powierzchni mniejszej od Poczdamu. Teraz generał zszedł za adiutantem na ziemię i przypatrywał się zebranym tłumom.
Do sterowca zbliżył się austriacki generał w towarzystwie Markusa Trämmera. Za nim kroczyła grupa składająca się z oficjeli w czarnych tużurkach, wysokich dowódców wojskowych w mundurach, biskupów w biskupich szatach, mężczyzn poprzebieranych w operowo wyglądające stroje oraz dam w sukniach pamiętających chyba jeszcze nieboszczkę Marię Teresę.
Von Moltke skrzywił się nieznacznie.
– Po co ta pompa? Nie mogliśmy po prostu spróbować przelecieć nad tą wioską i wrócić do Berlina? – zapytał ledwie słyszalnym szeptem.
Jego adiutant przestąpił niepewnie z nogi na nogę.
– Oni tu kochają celebracje – odmruknął.
Nie zdążył powiedzieć wiele więcej, bo najdostojniej wyglądający z oficjeli wystąpił do przodu, odsunął na bok Trämmera i rozpoczął przemowę.
– Ekscelencjo, panie hrabio, generale – urwał, zagubiwszy się najwyraźniej w tytulaturze. – Przedstawiciele lokalnych władz witają waszą wielmożność w skromnych progach cesarsko-królewskiego miasta, które…
Wolff zaczął liczyć chmury na niebie.
– Przedstawiciele postanowili się z nami przelecieć – mruknął mu do ucha Trämmer, zdoławszy przecisnąć się do gości. – Rzekomo dla większej wiarygodności przedsięwzięcia. – Westchnął.
– Cały ten tłum? – Kapitan jęknął. – Gondola ich i tak nie pomieści.
Trämmer miał minę, jakby chciał klasnąć w dłonie, ale się powstrzymał.
– Doskonale – szepnął. – Każemy im wybrać przedstawicieli, a sami po cichu odlecimy, zgodnie z pierwotnym planem. Nie zorientują się, za bardzo będą się kłócić – uprzedził pytanie.
***
Wojciech Chochoł dostrzegł z daleka cień latającego smoka.
– Jasiek! – ryknął, spoglądając ku wiszącym nad klepiskiem kosom. – Zwołuj chłopy! Kosy na sztorc!
Odpowiedziało mu głuche milczenie.
– Jasiek! Gdzie cię znowu wywiało!
Wiatr poniósł jego słowa wśród szelestu liści.
Chochoł wstał z ławki – przyszło mu to z trudem, a i słomy jakoś więcej się przyczepiło do ubrania – i ruszył na poszukiwanie chłopaka. „Utrapienie z nim” – pomyślał. „Myśli tylko, jak się wystroić, żeby się dziewkom przypodobać”.
Jaśka zastał w chacie. Przed lusterkiem, z zamiatającą pawimi piórami o podłogę krakuską w zastygłej bez ruchu ręce.
W dalszych izbach – to samo. Wszyscy jak zaklęci, zatrzymani w pół ruchu. Tylko stary Klima lekko chwiał się, jak krzew na wietrze, a z jego nieruchomych ust dobywał się cichy śmiech.
Zacukał się Wojciech Chochoł, tym razem na dłużej. „Głupiście wszyscy” – cisnęło mu się na usta, ale nikt by nie usłyszał. Przywódca wyskoczył przed chatę, przebiegł po wszystkich pozostałych domostwach, a nogi robiły się sztywniejsze z każdym krokiem. Wyszedł na obrzeże wsi, gdzie miesiąc wcześniej widzieli rycerza. Uświadomił sobie, że od tamtego dnia z nikim nie rozmawiał, nawet nikogo nie widział, tylko siedział na ławce w sadzie… Przystanął pod tracącą na zimę liście brzozą i zdjął coś z gałęzi.
Przez chwilę zastanawiał się, co w jego ręce robi długi konopny sznurek, ale potem zobojętniał na tę zagadkę, ponieważ jego nogi, a następnie całe ciało, oplotła słoma. Chochołowi zrobiło się ciepło i przytulnie, sen zwiastował długi odpoczynek. Odgłosy sadu gasły, gdzieś w oddali kosa padła z brzękiem na klepisko, wiatr zdawał się nieść chichot starego Klimy. Z góry dochodził terkot latającego smoka, ale i on w końcu umilkł.
***
Sterowiec zawisł nad spowitą nieprzeniknioną mgłą wioską. Wśród martwej bieli tym razem nie poruszały się żadne kształty, z dołu nie dochodził żaden dźwięk. Kapral Praszek zameldował wcześniej, że przez miniony miesiąc nic w przeklętej wiosce się nie wydarzyło.
Na znak von Moltkego cały pojazd obniżył się do poziomu mgły, a potem gondola zanurzyła się w morze chmur.
Anton Wolff obawiał się trochę, że dziwaczna siła odepchnie ich tak, jak uczyniła to miesiąc temu, kiedy próbował nacierać na lechickie bagnety. Że jak źle pójdzie, to ciśnie ich daleko na terytorium Rosji i to dopiero będzie casus belli. Nic takiego jednak się nie wydarzyło. Wkrótce sterowiec zawisł tuż nad klepiskiem między chałupami.
We wsi nie było żywej duszy. Tylko po kątach wszystkich domów, a także pod drzewami, stały dziwaczne, martwe słomiane figury. Spod słomy prześwitywało coś jak kamienne twarze, ale może była to tylko gra świateł.
Trämmer trącił jedną z nich nogą – zachwiała się, lecz stała dalej.
– Upiorne – odezwał się von Moltke. – Ale coś mi się widzi, że jednak coś się panu na głowę rzuciło, kapitanie. – Rzucił adiutantowi posępne spojrzenie. – I wam wszystkim też – zwrócił się dla równowagi do Trämmera i austriackiego generała, który towarzyszył im podczas lotu jako jedyny przedstawiciel lokalnych władz. – Przyślemy tu inżynierów z Berlina, będzie kolej jak się patrzy, no i fort. Trzeba wzmocnić Festung Krakau.
Lipiec 1870
Osiem miesięcy później Anton Wolff, odzyskawszy ku swojej niepomiernej uldze, choć w sposób niewyjaśniony i całkowicie niespodziewanie szlify kapitana, zameldował się u dowódcy. Generał von Moltke wyglądał jakby połknął kij.
– Siadaj pan, kapitanie Wolff – powiedział. – A właściwie majorze. Musimy porozmawiać.
Anton, który z byłego kapitana stał się na powrót kapitanem w okolicznościach dla siebie niejasnych, a teraz na dodatek jeszcze awansował, zasalutował i usiadł zgodnie z rozkazem.
– Przez ten Brunowitz… czy jak się ta piekielna wieś nazywa! – generał parsknął, poirytowany – nie da się poprowadzić kolei. Żelazo trzaska jak na siarczystym mrozie, choć tam ciągle tylko taka nijaka listopadowa pogoda i mgła. Nawet jakżeśmy tam skład prochu zrobili, to zamókł. Fundamenty fortu się rozleciały. I wszędzie te słomiane kukły, których najsilniejsi ludzie nie byli w stanie ruszyć z miejsca. – Generał pokręcił głową. – No to premier nie miał wyjścia, musiał pana wypuścić, a i degradacja niezasłużona była, niezasłużona.
Wolff czekał w milczeniu na rozkazy, ale się nie doczekał.
– Pan generał ma dla mnie jakieś polecenia?
Odpowiedział mu stukot palców w blat stołu.
– Premier dostał wczoraj niepokojącą depeszę od Jego Królewskiej Mości – powiedział po chwili. – Ukazała się w gazecie… po pewnych poprawkach. Teraz czekamy na reakcję.
Wolff uniósł pytająco brwi.
– Nie domyślasz się pan, panie kapitanie? Przepraszam: majorze. Naszemu żelaznemu premierowi bardzo nie podoba się ta wizerunkowa porażka na froncie wschodnim. – Generał skrzywił się porozumiewawczo.
Kapitan, a właściwie nowo mianowany major Wolff, wymacał w kieszeni niewielki metalowy przedmiot, który przez pół roku uwięzienia dodawał mu wiary w to, że wypadki pod Krakau naprawdę miały miejsce. Mosiężny myśliwski rożek stracił blask, warto by go wypolerować. Instrument był najwyraźniej uszkodzony, ponieważ nie dało się z niego wydobyć czystego dźwięku, a poza tym do metalu przykleił się, nie do oderwania, kawałek pawiego pióra. Po krótkim namyśle Wolff uznał jednak, że nie będzie czyścił ani naprawiał tej pamiątki. Niech zostanie taka, jaka była, pasująca do tej mgły i poruszających się w niej cieni.
– Uderzymy na Austrię czy Rosję? – zapytał niepewnie. Nie wykluczał, że w zaistniałej sytuacji graf Bismarck zechce całkowicie podbić habsburską monarchię, zwłaszcza że Rosja to nie przelewki.
Von Moltke zaśmiał się głucho w odpowiedzi.
– Ani na jedną, ani na drugą. Kierunek Francja. I módlmy się, żeby tam nie było takich osobliwych wiosek.
