13/14 listopada 1869
Kowal Lucien Durand nie był ani pobożny, ani zabobonny, niemniej widok ognistej kuli sprawił, że na wszelki wypadek się przeżegnał. A następnie splunął przez lewe ramię.
Kiedy w roku 1811 jako mały chłopiec oglądał przelot komety, ojciec nie czynił takich znaków. Po pierwsze dlatego, że Martin Durand nie wierzył w żadne przesądy, a po drugie kometa zwiastował pomyślne wieści, narodziny następcy cesarskiego tronu. Po wielu zawieruchach następca tron odzyskał, więc wróżba okazała się prawdziwa.
Tylko że kometa leciał wysoko i daleko, a nie jak to, co przed chwilą rozbłysło na nocnym niebie tuż nad czubkami drzew. Takie coś mogło zapowiadać jedynie klęski i nieszczęścia.
Durand wzruszył ramionami, poprawił portki i zawrócił do drzwi. Nie miał żadnego wpływu na to, co wydarzy się na świecie, więc nie zamierzał się tym przejmować.
Gdyby trochę dłużej spoglądał ku lasom na zachód od kuźni, zapewne dostrzegłby utrzymującą się jeszcze przez kwadrans na niebie łunę. Ale bardzo chciało mu się spać, więc nie spojrzał za siebie, tylko nieco chwiejnym krokiem skierował się do izby. Kilka minut później chrapał w najlepsze.
W niedzielny poranek ze snu miała go wyrwać niespodziewana wizyta.
14 listopada 1869
Inspektor Vidocq, szef policyjnego biura do spraw specjalnych, przybył do Verdun jeszcze przed świtem wraz z ministrami wojny i spraw wewnętrznych. Przyjechali specjalnie podstawionym pociągiem, najszybszym, jaki miała na wyposażeniu armia, a prosto ze stacji udali się w towarzystwie komendanta twierdzy do pobliskiego lasu. W powozie panowało milczenie, zakłócane jedynie mechanicznym stukotem żelaznych kopyt o ziemię i zgrzytaniem blachy.
Opresyjną ciszę przerwał w końcu pułkownik. Odchrząknął i powiódł po towarzyszach podróży niepewnym wzrokiem.
– W depeszy, którą wysłałem – powiedział bardzo cicho – była mowa o meteorycie, ale, jak zapewne panowie się domyślili…
Potaknęli, popatrując po sobie. Zdążyli to omówić w pociągu: nikt nie wyciąga ministra wojny z łóżka w środku nocy, opatrując depeszę klauzulą najwyższej poufności, z powodu kawałka kamienia, choćby i spadł z nieba.
Chwilę później powóz zatrzymał się i ktoś z zewnątrz otworzył drzwiczki.
Polana była słabo oświetlona, niemniej kilka lamp naftowych oraz pochodni wystarczyło, żeby Vidocq gwizdnął.
Wśród wypalonej trawy i połamanych gałęzi leżała sterta żelastwa, otoczona kordonem żołnierzy.
– Łunę zauważył sierżant Petit – powiedział pułkownik, wskazując na jednego z podwładnych. – W zasadzie wtedy jeszcze kapral, ale oczywiście natychmiast go awansowałem… – Marszałek, minister wojny, skinął głową na znak aprobaty. – Sierżancie, proszę zdać raport.
Stojący na baczność wysoki chudzielec wyprostował się jeszcze bardziej, po czym zgromiony przez przełożonego wzrokiem rozluźnił postawę i rozejrzał się niepewnie po ważnych osobistościach.
– Jako podoficer odpowiedzialny za zaopatrzenie – zaczął relację – sprawdzałem zapasy w magazynie. Tego dnia mieliśmy manewry, więc większość żołnierzy już spała, choć zazwyczaj w soboty…
– Do sedna, sierżancie! – zwrócił mu uwagę pułkownik.
– Tak jest! Była może jedenasta… – Petit mówił szybciej i bardziej nerwowo. – Pobiegłem natychmiast do wartowników i do kapitana, a on zorganizował grupę rekonesansową… – Żołnierz spojrzał na dowódcę.
Komendant twierdzy westchnął ciężko.
– Dziesięciu ludzi – powiedział. – Czterej nie żyją, dwaj są w lazarecie w stanie krytycznym, trzech może się wykaraska, a jeden zniknął albo uciekł.
Vidocq uniósł pytająco brwi.
– Nie znaleźliśmy ciała.
Inspektor spojrzał na niebo, które na wschodzie już powinno szarzeć, lecz horyzont zasłaniały drzewa. Był zły, że nie powiedziano mu od razu o świadkach. Z tej kupy żelastwa wiele nie wyciągnie, podczas gdy ludzie to była jego specjalność.
Przeszedł parę kroków ku grupie żołnierzy wznoszących namiot dla dowództwa i skinął na Petita.
– Ci, którzy tu zginęli lub zostali ranni – zagadnął – co pan o nich wie?
Żołnierz obrzucił podejrzliwym spojrzeniem jego wyszarzany płaszcz i zabłocone buty.
– Na litość – burknął Vidocq – skoro tu jestem, to mam prawo tu być, a pan, sierżancie, ma prawo, ba: obowiązek, ze mną rozmawiać.
– Kapitan zabrał do pożaru najbardziej doświadczonych ludzi, proszę pana – odparł Petit. – Samych saperów, co już niejeden ogień gasili.
– Widział pan, jak zostali przywiezieni z powrotem?
Żołnierz wzdrygnął się.
– Niedługo po ich wyjeździe ta łuna przygasła, więc pułkownik wysłał drugą grupę, bo chciał zorientować się w sytuacji. Uprosiłem go, żebym mógł dołączyć. – Zagryzł wargę. – Do końca życia będę tego żałował.
Vidocq nie zamierzał torturować młodzika, który wojnę znał z podręczników i manewrów, żądaniem szczegółowego opisu. Podziękował sierżantowi i wrócił do komendanta i ministrów.
– Proszę otoczyć większy teren drugim kordonem i nic na razie nie ruszać. – Zerknął wymownie w stronę lawety artyleryjskiej, która najwyraźniej czekała na możliwość uprzątnięcia wraku. – Trzeba będzie wezwać inżynierów i uczonych, więc dobrze by było, gdyby to pozostało w stanie, w jakim się tu znalazło. Pan wybaczy – zwrócił się lekkim tonem do ministra spraw wewnętrznych, który otwierał usta, żeby zaprotestować – ale na zabezpieczaniu dowodów znam się najlepiej z nas wszystkich.
– Sugerowałbym sprowadzenie młodszego pana Carnota – powiedział minister wojny. – Jest on…
– Carnota?! – wykrzyknął minister spraw wewnętrznych, po czym zniżył głos. – Jego ojciec i brat to republikanie – syknął.
– Jego rodzina miała wielkie zasługi dla Francji i pierwszego cesarstwa, a on jest przede wszystkim chemikiem i inżynierem. Potrzebujemy jego wiedzy – odparował marszałek.
Ministrowie zredagowali depesze, a Vidocq skorzystał z okazji i pojechał z telegrafistą do twierdzy, gdzie kazał się zaprowadzić do lazaretu.
Kiedy rozmawiał z sierżantem Petitem, wydawało mu się, że jest sobie w stanie wyobrazić rannych. Widywał ciała rozerwane przez kule armatnie, zmasakrowane przez wynaturzonych morderców, wyławiane z rzek po długim czasie spędzonym w wodzie, zwęglone w pożarze. To, co zobaczył, nie mieściło się w tych wyobrażeniach.
Nie miał przed sobą po prostu oparzeń: ani od rozgrzanego metalu, ani od gorącej pary. Ciała dwóch żołnierzy pokrywała lekko opalizująca skorupa – trochę przypominająca zakrzepłą krew, choć raczej jakby z wraku coś wyciekło i przykleiło się do skóry, przepaliwszy mundur i bieliznę. Vidocq przeniósł wzrok na łóżka „rokujących nadzieję”. Jeden zwinął się wokół poduszki i mamrotał coś pod nosem. Drugi spał głęboko, tylko czasem wstrząsały nim drgawki. Trzeci leżał nieruchomo z pustym wzrokiem utkwionym w nieokreślonym punkcie przestrzeni. Ci mieli na sobie ubrania, a dziwaczna substancja oblepiała tylko fragmenty ciał: dłoń, ramię, szyję, policzek.
Inspektor podniósł wzrok na lekarza.
– Zakładam, że nie podeszli dość blisko – wyjaśnił doktor. – Kiedy druga grupa ich znalazła, leżeli wokół… – Wzdrygnął się. – Sam pan lepiej wie czego, ja tam nie byłem. Ci trzej pewnie usiłowali się czołgać, a tamci… – Wskazał na najciężej poparzonych. – Prawdę mówiąc, nie wiem, jakim cudem jeszcze żyją. – Pokręcił głową. – Z początku próbowałem to zmyć albo usunąć, ale wygląda tak, jakby skóra zrogowaciała lub pokryła się naroślą.
Vidocq przez chwilę przyglądał się rannym. Piersi żołnierzy, których skorupa pokrywała w całości, unosiły się równomiernie; gdyby nie łuska w nienaturalnym kolorze, można by uznać, że nic im nie dolega. Pochylił się nad tym zwiniętym, bełkoczącym. Nie potrafił rozróżnić słów, a może wcale ich nie było w niemal dziecięcym zawodzeniu.
Inspektor wzdrygnął się. Zaczynał mieć podejrzenie, co mogło spowodować taki stan żołnierzy.
– Jeśli któryś się obudzi – zwrócił się do lekarza – proszę natychmiast puścić posłańca do pułkownika. I niech pan notuje wszystko, choćby i nie miało cienia sensu.
Wyszedł na dziedziniec twierdzy, na którym promienie słońca usiłowały przebić się przez jesienną mgłę. Gdzieś tam błąkał się ten jeden, który zniknął. Jeśli rzeczywiście zniknął.
***
– Nazywam się Michel Lefort, nazywam się Michel Lefort, nazywam się Michel…
Uporczywy dźwięk zrobił swoje. Lucien Durand przetarł oczy i omal nie wyskoczył z łóżka z krzykiem. Nad nim pochylał się człowiek… Nie, nie człowiek.
– Nazywam się Michel Lefort – powtórzył potwór.
Młynarz wydawał wczoraj córkę za mąż, a kowal wypił sporo wina z tej okazji, ale był w domu grubo przed północą i pamiętał, że kładł się spać w zasadzie trzeźwy.
Czy trzeźwi ludzie widzą komety spadające do lasu?
Podrapał się po brodzie, usiłując dociec, skąd właściwie wzięło mu się to pytanie, po czym przypomniał sobie dziwaczny rozbłysk na niebie. Potwór tymczasem powtarzał swoje imię i nazwisko, brzęcząc jak nieznośna mucha.
– No, już wiem, jak się nazywasz, bracie – burknął Durand – to może teraz powiesz mi, dlaczego wyglądasz jak sam diabeł?
– Nazywam się Michel Lefort – powtórzył tamten, pochylając się jeszcze niżej.
Lucien usiłował wcisnąć się głęboko w łóżko, żeby uciec przed smrodem spalenizny, który uderzył go teraz z pełną mocą w nozdrza. Zamrugał powiekami i kilka szczegółów wskoczyło na miejsce: czarno–czerwona maska potwora była ludzką twarzą, pokrytą sadzą i czymś, co wyglądało jak płatki rdzewiejącego metalu.
***
W Metzu zwołano nadzwyczajne posiedzenie rządu, więc ministrowie wyjechali późnym popołudniem. Pozostawiony sam sobie, inspektor podszedł do wraku, spowitego wciąż mgłą, jakby dymił. Wśród opadłych z drzew liści i jesiennego błota nie sposób było odnaleźć pojedynczych ludzkich śladów.
Kopnął ze złością ziemię i poczuł, że stopa w coś się zaplątała. Cofnął ją – do buta była przyklejona mocno nadpalona lina. Pochylił się i ostrożnie rozgarnął liście wraz z uschniętą trawą, uważając, żeby rękawiczka nie zsunęła się z dłoni. Nie miał ochoty na kontakt z tym, co oblepiło ciała żołnierzy, a co mogło wciąż znajdować się w pobliżu stygnącego żelastwa.
Nie miał wątpliwości, że zwęglone strzępy leżące na ziemi były kiedyś płótnem. Podniósł patyk i zaczął grzebać głębiej i dalej, usiłując znaleźć nieuszkodzony kawałek.
– Panie inspektorze.
Za nim stał starszawy żołnierz w mundurze podporucznika piechoty. Vidocq uniósł pytająco brwi. Wojak przestępował nerwowo z nogi na nogę.
– Nie wiem, czy pan myśli to, co i ja sobie pomyślałem – wyrzucił z siebie w końcu. – Ale widzi mi się, że to jaki statek powietrzny.
Vidocq przewiercił go spojrzeniem.
– Jak dawno temu uczyłem się przez rok w szkole artylerii w Metzu – wyjaśnił podporucznik – to był taki człowiek, Didion się nazywał, który dowodził, że da się latać w powietrzu. A potem to aż do Paryża pojechałem, oglądać pokazy ballon dirigeable, które pan Giffard…
Nie skończył, ponieważ Vidocq chwycił go za ramiona.
– Weź mi pan sprowadź tego Didiona, jeśli jeszcze żyje… – warknął. – Albo lepiej niech go komendant sprowadzi – zreflektował się. – A pana, podporuczniku, mianuję moim osobistym asystentem.
Jak się okazało, Jean Laurain też był w grupie, która natknęła się na zagładę pierwszego oddziału ratunkowego, lecz w przeciwieństwie do Petita walczył w wojnie krymskiej i swoje w życiu widział.
– Dotarliśmy tu godzinę po tamtych – mówił do Vidocqa, kiedy obchodzili kordon, przyglądając się metalowym szczątkom i szukając kawałków płótna i lin – więc nikt naprawdę nie wie, jak to wyglądało wcześniej. Nie pokazali panu trupów, prawda? Znaczy tych, którzy zginęli.
Vidocq zaklął w duchu.
– A widział pan tych, którzy przeżyli – kontynuował Laurain. – Tę maź, która pokrywa ich ciała?
– Maź? – Inspektor zatrzymał się w pół kroku. – Zaraz po wypadku to była maź?
Podporucznik przytaknął i odwinął rękaw munduru. Na nadgarstku miał niewielką plamę, wyglądającą jakby otarł się o rdzewiejące żelazo. Potarł skórę dłonią w rękawicy.
– Przykleiło się, jak podnosiłem jednego z nich, część odpadła, ale resztę będę musiał chyba zgrzebłem potraktować. – Zaśmiał się ponuro.
Vidocq przypomniał sobie równomierny oddech żołnierzy pokrytych skorupą.
– Ci, którzy zginęli – powiedział głucho. – Jak…?
– Spalone na węgiel ciała – odparł Laurain.
Maź nie zabijała, a jednak trudno było się dziwić, że wszyscy patrzyli na nią, płynną czy zeskorupiałą, z odrazą. Była obca i zawłaszczała wszystko, do czego przylgnęła, jak pasożyt.
– Zabici i ranni… Pamięta pan, jak dokładnie leżeli?
Laurain skrzywił się.
– Było ciemno, działaliśmy szybko, a to – wskazał z odrazą na żelastwo – jeszcze trochę dymiło i żar od niego szedł. Śmierdziało tu jak w chlewie, za przeproszeniem pańskim. Kazałem ludziom tej mazi nie tykać ani metalu, a sam się przed nią nie uchroniłem. – Podrapał się w rękę.
– Swędzi? – zapytał Vidocq.
Podporucznik przytaknął, choć bez przekonania.
– Tylko jak o tym pomyślę, inaczej to nie. A co do tego, jak leżeli… Wie pan, na zdrowy rozum to ci najbardziej usmoleni powinni być blisko ognia. Ale ten, co go podnosiłem, taki cały pokryty tym paskudztwem, to leżał o, tam, gdzie teraz stoi młody Mercier. – Wskazał na jednego z żołnierzy kordonu.
Co najmniej piętnaście kroków od wraku. A zatem rodzaj obrażeń nie zależał od odległości od ognia.
– Ten, który zniknął – mruknął inspektor. – Tylko on może nam powiedzieć, co tu się stało.
Przed czym mógł uciekać z pożaru doświadczony saper? Czy idąc z przodu zobaczył coś, czego inni nie dostrzegli, czy też przeraził go dopiero widok tego, co stało się z kompanami?
***
Lucien Durand z pewnym obrzydzeniem patrzył jak człowiek – jednak człowiek – nazwiskiem Michel Lefort usiłuje zdrapać z siebie sadzę i rdzawe płatki, kalecząc skórę do krwi. Kowal z niejaką nostalgią wspomniał swoją starą, której zmarło się zeszłej zimy, a która wiedziałaby, jakim zielskiem złagodzić pieczenie czy świąd. Zerknął za okno: jesienna plucha i chłód i tak zwarzyły już wszystkie rośliny na łące.
Michel Lefort przestał powtarzać w kółko swoje imię, nadal jednak nie mówił, gdzie nabawił się tego paskudztwa na twarzy. Lucien sprawdził na wszelki wypadek kuźnię: piec był zimny, a więc łachudra nie próbował ogrzewać się tam w nocy. Zresztą skąd by u porządnego kowala tyle rdzy?
Przyjrzał się dziwacznemu gościowi. Mimo chłodu Lefort miał na sobie tylko koszulę, dość czystą w porównaniu z twarzą i rękami. Tylko smugi sadzy pozostawione przez palce. Tak jakby miał wcześniej inne ubranie, które zrzucił…
Wzrok Duranda powędrował w dół. Mundurowe spodnie. Jak ci z twierdzy w Verdun. W młodości kowal był rezerwistą gwardii narodowej, więc odbywał tam ćwiczenia. Tylko że twarz i dłonie Leforta nie wyglądały, jakby żołnierz przeżył wybuch prochu.
– Co się stało? – zapytał bardzo powoli. – Co ci się, bracie, stało?
Tamten podniósł głowę, poruszył ręką w powietrzu i wbił wzrok w kowala.
– Potwór – powiedział. – Z nieba.
Kometa, pomyślał Durand. Ten człowiek też widział kometę.
***
Pułkownik zgodził się wysłać kilku żołnierzy na poszukiwanie zaginionego, a Vidocq wraz ze świeżo mianowanym asystentem zataczali coraz szersze kręgi wokół wraku. Na jednym ze złamanych konarów znaleźli większy i mniej zniszczony przez ogień kawałek grubego, szarego płótna, pokryty czerwonawym nalotem. Podobnym do zabrudzenia na ręce podporucznika.
Inspektor skinął na Lauraina.
– Żelazo, które widzieliśmy, jest tylko stopione, prawda?
Żołnierz potaknął.
– Może to nie rdza? Może krew? – zasugerował.
Vidocq przyglądał się płótnu. Plamy wyglądały dokładnie tak, jakby tkanina zetknęła się z przeżartym metalem.
– Może – odpowiedział, nieprzekonany.
Czuł rosnącą irytację. Nie chciał ruszać wraku przed przybyciem inżynierów, nie było świadków, których można by przesłuchać, zaczynał więc mieć poczucie, że przyjechał tu na darmo. Na dodatek podejrzenie, które powziął w lazarecie, nabierało właśnie politycznych konsekwencji, a to oznaczało niekończące się gabinetowe debaty zamiast solidnego śledztwa.
Jeden z szeregowców przyniósł im kawę.
– Nie mają ciastek? – zapytał Vidocq bez większej nadziei.
Żołnierz pobiegł do namiotu i wrócił z kilkoma pajdami chleba i pasztetem.
– Tylko to – odpowiedział. – A w południe będzie zupa.
Vidocq westchnął i zabrał się za jedzenie. Miał wrażenie, że wszystko wokół niego pokrywa dziwaczny rdzawy nalot. Zamrugał powiekami, usiłując pozbyć się czerwonawych powidoków. Potrząsnął głową, by odgonić smród, którego wprawdzie nie czuł, ale od kiedy o nim usłyszał, miał wrażenie, że zatyka mu nos. I by odgonić złe przeczucia…
Ktoś wołał od strony dowództwa.
– Dobrze się pan czuje? – zapytał Laurain z troską.
“Przeklęta sprawa”, pomyślał Vidocq, wracając do rzeczywistości. “Albo się starzeję”.
Wzdrygnął się, dopił kawę i pociągnął podporucznika do namiotu.
Na stole przed komendantem leżała mundurowa kurtka. Pokryta wyschniętymi grudkami czegoś, co na pierwszy rzut oka przypominało węgiel, oraz płatkami rdzy.
– To on? – zapytał.
Pułkownik wskazał na stojącego obok żołnierza.
– Szeregowiec… znaczy już kapral Jordy znalazł to na polu na wschód od lasu.
– Co jest w tamtą stronę? – Vidocq zerknął na rozłożoną na blacie mapę.
– Mała wioska, trochę rozrzuconych domów, jakieś rzeczki, młyn, kuźnia, no wie pan, zwykła okolica.
Vidocq machnął ręką.
– Jordy – zakomenderował – pokaże pan dokładnie miejsce znalezienia. Laurain, ze mną.
Obaj żołnierze rzucili pytające spojrzenia w stronę dowódcy. Pułkownik westchnął ciężko i skinął głową.
– Wykonywać rozkazy inspektora – powiedział zrezygnowanym głosem.
***
Lefort pierwszy zauważył zbliżających się od strony lasu ludzi i poderwał się ze stojącej przed kuźnią ławy, na której kowal go posadził i usiłował karmić bulionem.
W oczach żołnierza malowało się przerażenie. Wytrącił Durandowi miskę z ręki i chwycił się z jękiem za głowę, jakby ogłuszony przerażającym dźwiękiem, słyszalnym tylko dla niego.
Tamci przyspieszyli kroku. Na przodzie biegł postawny mężczyzna w rozwianym płaszczu, za nim dwaj żołnierze w takich samych mundurach jak Lefort.
Na to, co się wydarzyło w następnej chwili, Lucien Durand zareagował odruchowo, a pół roku później zaprowadziło go to aż do Paryża. Tam w oszałamiająco pięknym wnętrzu wręczono mu krzyż kawalera Legii Honorowej, następnie zaś w mniejszym gabinecie złożono propozycję, której oczywiście nie odrzucił.
Na razie jednak Durand po prostu złapał Leforta za ręce i wykręcił je, kiedy ten nagle puścił głowę i sięgnął po rewolwer, kierując lufę we własny podbródek. Broń wystrzeliła, kula świsnęła kowalowi tuż koło ucha, po czym roztrzaskała szybę w oknie kuźni i głośnym rykoszetem odbiła się od metalowych sprzętów w jej wnętrzu.
Potem zapanowała cisza.
Wysoki mężczyzna w płaszczu podszedł i wyjął broń z ręki oszołomionego Leforta, przyjrzał się jej i włożył sobie do kieszeni.
Pięciu ludzi spoglądało po sobie w napięciu.
– To kapral Michel Lefort? – Cywil odezwał się w końcu do towarzyszących mu żołnierzy, którzy potaknęli.
– Nazywam się Michel Lefort – oznajmił Lefort i powtórzył to jeszcze kilka razy.
Żołnierze wzięli go pod ramiona i posadzili z powrotem na ławie. Durand uznał z niejaką ulgą, że najwyraźniej nie zamierzali go rozstrzeliwać. W każdym razie nie tu i nie teraz. Miał nadzieję, że jemu też to nie grozi. A jakkolwiek najchętniej nigdy nikomu by się nie przyznał do tego, co widział po powrocie z wesela młynarzówny, podejrzewał, że tłum niespodziewanych gości w jego domu musi mieć z tym coś wspólnego.
Mężczyzna w płaszczu pociągnął go na drogę prowadzącą ze wsi do położonej tuż pod lasem kuźni.
– Ten Lefort – powiedział – skąd przyszedł?
– Nie mam pojęcia – odrzekł prawie zgodnie z prawdą Durand. – Obudził mnie rano, powtarzając, że tak się nazywa.
Cywil zmierzył go wzrokiem, który zdawał się mówić: czuję, że wiesz coś więcej, bratku. Durand nie był tchórzem, ale spojrzenie, które przewiercało go na wylot, wywoływało w nim dreszcz przerażenia.
– Coś mówił poza tym?
Lucien Durand przeprowadził w umyśle szybką kalkulację, z której wyszło, że kłamstwo ma zazwyczaj krótkie nogi, a jeśli ten tu będzie chciał z niego wydobyć prawdę, zrobi to prędzej czy później.
– Bełkotał coś o potworze z nieba – mruknął.
Szare oczy lustrowały go jeszcze przez chwilę.
– Ty też coś widziałeś, zgadza się?
Wstąpiwszy raz na drogę prawdy, kowal postanowił się jej trzymać.
– Ano. Jakby kometa wczoraj był na niebie.
– Kometa, hę? Skąd nadleciał?
Kowal rozejrzał się, po czym pociągnął tamtego za dom.
– Tu żem wyszedł za potrzebą – powiedział, pokazując na krzaki pod płotem. – Gapiłem się o tam – wskazał trochę na północ, a trochę na zachód – i zobaczyłem. Ale wróciłem zaraz do łóżka, bo młody już nie jestem, a młynarz dał przednie wino…
– Starczy. – Mężczyzna w płaszczu klepnął go w plecy. – Dobrze się spisałeś, chłopie. Lepiej jednak nie opowiadaj o tym wszystkim dookoła.
Durand nie miał takiego zamiaru, o nie, więc przytaknął gorliwie.
***
Lekarz w twierdzy pokręcił głową na widok pokaleczonej twarzy Leforta.
– Co ty z sobą zrobiłeś, chłopcze? – zapytał, obmywając mu skórę wilgotnym ręcznikiem. Podniósł wzrok na przyglądającego mu się spod ściany inspektora i zapytał cicho, nie spodziewając się zapewne odpowiedzi: – Co tam się stało?
Żołnierz przez całą drogę powtarzał jedynie, jak się nazywa, teraz zaś siedział potulnie, rozglądając się wokół przerażonym wzrokiem. Zadrapania, które inspektor wcześniej brał za efekt przedzierania się nocą przez krzaki, na czystej skórze wyglądały jak ślady po paznokciach. Przez chwilę Vidocq rozważał walkę z Durandem, odrzucił jednak tę możliwość. Znając aż za dobrze zwykłych ludzi i ich słabości, wyczuł, że kowal powiedział prawdę. Albo prawie całą prawdę. W każdym razie nie łgał jak pies.
Jordy wyprawił się do wsi i zapewnił inspektora, że ludzie nie rozmawiali o komecie ani żadnym innym dziwnym zjawisku. Na szczęście wypadek zdarzył się późnym wieczorem i daleko od dużych miast, gdzie wracający z teatru czy rautu zapewne już powiadomiliby prasę. A to było ostatnie, czego tu potrzebowali, zanim uczeni napiszą raport, a rząd podejmie decyzje.
Wszystko wskazywało zresztą na to, że ognista kula nie przemierzyła dużej połaci nieba, a wybuchła dopiero nad lasem. Jeśli to była eksplozja. Twierdza znajdowała się dość daleko, by dźwięku nie było w niej słychać. Ale kuźnia? Dwadzieścia minut szybkim marszem od miejsca wypadku? O ile zaspany i niezbyt trzeźwy człowiek mógł zignorować odległy trzask łamanych gałęzi, to czy nie usłyszałby czegoś, co wybuchło mu niemal nad głową?
Nagle coś przykuło uwagę Vidocqa. Jeśli nie liczyć zaognionych lekko skaleczeń, twarz żołnierza była czysta. Rdzawe płatki opadły na posadzkę, brud pozostał na ręczniku. Vidocq niemalże wyrwał go z rąk doktorowi. Do płótna przyczepiły się ciemne grudki, podobne do tych, które widział przyklejone do porzuconej kurtki.
Wyglądające jak pokruszona skorupa, pokrywająca ciała rannych żołnierzy.
– Stan pozostałych się nie zmienił?
Doktor wzruszył ramionami.
– Wszyscy żyją …
Urwał, ponieważ w sali obok rozległ się dziwaczny dźwięk. Jakby ktoś rozsypał po podłodze kaszę. Obaj skoczyli w kierunku drzwi.
Jeden z najciężej rannych siedział na łóżku, wodząc po pomieszczeniu niewidzącym wzrokiem. Od jego ciała odrywały się matowiejące grudki i opadały z grzechotem na posadzkę. Nagle mężczyzna zachwiał się i runął przed siebie.
Lekarz doskoczył do pacjenta, ale nie zdążył go podtrzymać. Moment później cofnął się z przerażeniem. Vidocq nie odwrócił wzroku, kiedy ciało chorego na ich oczach zamieniało się w wyschniętą mumię. Podejrzenia inspektora właśnie zmieniły się w pewność.
15 listopada 1869
Nikt już nie miał wątpliwości, że na polanie leży wrak: generałowi Didionowi, który przybył jeszcze poprzedniego dnia wieczorem, wystarczyło jedno spojrzenie.
– Rozbita gondola, raczej małego parowego dirigeable niż zwykłego balonu – oznajmił. – Prawdopodobnie pruska, sądząc po konstrukcji.
Z Metzu i Paryża przyjechali uczeni, którzy teraz z pomocą wojskowych przekopywali się przez stertę żelastwa.
Wartownik uchylił klapę namiotu, inny żołnierz odebrał od wchodzących wierzchnie okrycia. Wprawdzie było już pewne, że kiedy maź zastygła w czarne, matowe grudki, nie przyczepiała się do ubrań ani skóry, nikt jednak nie chciał mieć z nią kontaktu. Pułkownik wydał więc wszystkim, którzy zbliżali się do wraku, peleryny i grube kawaleryjskie rękawice.
Generał nie bawił się w grzecznościowe wstępy.
– Nie mamy pojęcia, co tam się stało – oznajmił. – Carnot, niech pan opowie.
Uczony ukłonił się sztywno zebranym.
– Prawdopodobnie doszło do pożaru, który zniszczył balon. I który sam zgasł, nie rozprzestrzeniając się na pobliskie drzewa. Sęk w tym, że żadne znane nam paliwo nie ma takich właściwości… – Chemik zawiesił na moment głos, spoglądając kolejno na zebranych. – I nie chodzi nawet o możliwości termodynamiczne, bo wygląda ono na coś podobnego do nafty używanej w lampach i dodawanej do węgla w części parowozów.
Zamilkł. Vidocq znał uczonych na tyle, żeby wiedzieć o problemach, jakie miewają z formułowaniem wniosków wykraczających poza racjonalizm. Nawet jeśli fakty i dowody przeczą rozumowi.
– Chodzi o to, co się stało z ludźmi, którzy się z tym zetknęli – podpowiedział.
W nocy z ręki jednego z lżej rannych oderwała się martwa skorupa, pozostawiając brzydką, zaognioną ranę, aż chirurg rozważał amputację. Żołnierz odzyskał częściowo świadomość, ale Vidocq zdołał dowiedzieć się jedynie, że było bardzo gorąco i coś strzeliło w nich tą mazią. Lefort przespał kilka godzin dzięki potężnej dawce laudanum, a kiedy się obudził, przedstawił nieskładną opowieść o potworze wynurzającym się z płonącego balonu. Nie potrafił go jednak opisać, więc zarówno lekarz jak i inspektor podejrzewali, że widział go jedynie w wyobraźni. Rękę Lauraina udało się oczyścić z rdzy, niemniej pod spodem pozostała paskudna wysypka.
– Nie tylko – odparł Carnot. – Nie rozumiemy także mechanizmu korozji metalu. Balon nie zetknął się z niczym, co mogłoby doprowadzić do tak szybkiego zniszczenia gondoli, a zwłaszcza komory z paliwem.
Przez chwilę rozwodził się nad właściwościami metali i kwasów oraz nieprawdopodobieństwem zajścia odpowiednich reakcji w tych warunkach i czasie. Vidocq bębnił palcami w blat.
– Musimy wykluczyć możliwe – mruknął w końcu.
Uczeni spojrzeli na niego ze zdumieniem.
– Pan coś wie – powiedział Carnot.
Vidocq skrzywił się.
– Raczej podejrzewam. Myślę, że trzeba będzie powołać sztab kryzysowy, ale na ujawnienie pewnych informacji potrzebuję zgody z samej góry.
Didion zrobił wielkie oczy.
– Od cesarza?
Carnot miał minę, jakby chciał zapytać, co rząd ukrywa przed społeczeństwem.
– Od jego brata – odparł Vidocq, obserwując z rozbawieniem miny zebranych.
Cesarz miał dwóch przyrodnich braci. Jeden był konstruktorem, do którego pomysłów i wydatków cierpliwość miała wyłącznie najbliższa rodzina. Drugi po wielu latach pełnienia wysokich funkcji państwowych został kilka lat temu mianowany nadzwyczajnym ministrem bez teki. Do spraw specjalnych. Takich, jakimi zajmowało się policyjne biuro Vidocqa.
– Zgaduję, że nie chodzi o pana de Léon – mruknął komendant twierdzy.
22 listopada 1869
– Podsumujmy to, co wiemy na pewno – powiedział energicznie Aleksander Walewski, obrzucając zebranych wzrokiem. Vidocq, który pamiętał dobrze jego ojca, nie mógł się nadziwić, jak bardzo przypominał nie tylko wyglądem, ale i w manieryzmach starego cesarza. – Twierdzą panowie, że w lesie koło Verdun – zerknął na rozłożoną na stole mapę – miał miejsce wypadek nieposiadającego załogi pruskiego balonu…
Vidocq poruszył się nerwowo w fotelu.
– Uważają też panowie, że pożar strawił poszycie, a z komory paliwowej wyciekło coś, co spowodowało częściowe zniszczenie metalowej gondoli. I że to ostatnie przeczy wiedzy na temat chemii i fizyki.
Uczeni popatrywali po sobie, niechętnie kiwając głowami.
– Pan minister zaś, jak rozumiem – te słowa skierowane były do szefa spraw zagranicznych – przeanalizował depesze od naszych ludzi w Berlinie i sprzyjających Prusom państwach niemieckich.
– Wszystko wskazuje na to, że mamy do czynienia z wypadkiem, a takich szpiegowskich lotów mogło być więcej – odparł zapytany.
– Szpiegowskich? – zapytał zdumiony minister spraw wewnętrznych. – Pozbawionym załogi balonem?
Vidocq znów zaczął się wiercić, jakby fotele w gabinecie miały popękane sprężyny.
– Dojdziemy do tego – powiedział Walewski, dając znak ministrowi spraw zagranicznych, by kontynuował.
– W rządzie pruskim jest silna frakcja, która chciałaby wykorzystać ten incydent, by sprowokować nas do postawienia ultimatum.
– Czego nie możemy zrobić – dopowiedział minister wojny. – Nie w obecnym stanie naszej armii. Potrzebujemy co najmniej roku na mobilizację rezerw oraz wzmocnienie arsenału i umocnień. Wojna wydaje się nieunikniona, ale w naszym interesie leży odwlekać ją, ile się da.
– Czy to nie da Prusom możliwości dozbrojenia się? – Minister spraw wewnętrznych nie sprawiał wrażenia przekonanego.
Vidocq przestał się wiercić i odchrząknął. Wolał zacisze swojego gabinetu, wolał podejrzane zaułki i tawerny, wolał nawet namioty w lesie od ociekających złotem wnętrz, gdzie nadmiar światła i kolorów rozpraszał go.
– Sądząc po tym, co widzieliśmy pod Verdun, a także po raportach pańskich agentów – spojrzał wymownie na ministra wojny – to już wiele nie zmieni.
Marszałek przytaknął.
– A dla naszych potencjalnych sojuszników w tej wojnie – dodał minister spraw zagranicznych – lepiej będzie, jeśli to my zostaniemy zaatakowani.
– Szpiegowski balon nad terytorium Francji to przecież casus belli! – zaprotestował minister spraw wewnętrznych. – Choć nadal nie rozumiem…
Walewski wpatrywał się w Vidocqa.
– Panie inspektorze – powiedział. – Ma pan moją zgodę. Panowie muszą jednak dać mi słowo, że to, co usłyszycie, zostanie zachowane w tajemnicy. Jeśli ktoś się nie zgadza, może wyjść. – Zerknął na chemika. – Żadne konsekwencje nie zostaną wyciągnięte.
Nikt nie wstał. Carnot spojrzał Walewskiemu prosto w oczy.
– Mój ojciec jest lojalną opozycją Jego Cesarskiej Mości.
Nadzwyczajny minister dał znak Vidocqowi, który miał wrażenie, jakby fotel pod nim zajął się ogniem. Albo, co gorsza, zmienił w lepką maź.
– Od kilkunastu lat moje biuro tropi przejawy obecności w świecie czegoś, co nazywamy jakże obrazowo czernią – oznajmił, starając się nadać głosowi konwersacyjny ton. Jakby zapraszał wszystkich na kolację. Chyba w piekle, pomyślał z przekąsem.
Nie zamierzał wdawać się w szczegóły: z jednej strony ofiar, z drugiej zaś ludzi świadomie podejmujących z czernią współpracę. Ani opowiadać o tych, którzy wyczuwali tę siłę czy substancję i byli w stanie oprzeć się pokusie, podczas gdy na umysły wielu działała całkowicie bez ich wiedzy. Albo o tym, jak różne mogły być reakcje na bezpośrednie zetknięcie się z czernią lub osobami będącymi jej nosicielami: od obrzydzenia po niemal erotyczną fascynację. O eksperymentach, o których donosili szpiedzy i które sam potajemnie prowadził.
– Od kilkunastu lat… – szepnął minister spraw wewnętrznych.
Carnot miał minę sfinksa.
Ze wszystkich obecnych, jeśli nie liczyć Walewskiego, jedynie minister wojny zdawał się nie być zaskoczony.
– Słyszałem pogłoski o specjalnych regimentach austriackich, nie sądziłem jednak, że to prawda – mruknął.
– Nie wiem, czy takie oddziały naprawdę istnieją – odparł Vidocq – ale w pogłoskach zazwyczaj jest ziarno prawdy. Ta substancja, czymkolwiek jest, potrafi dawać nadzwyczajną siłę, choć tylko wybranym. Znacznie częściej powoduje obłęd albo zabija. – Zawiesił głos, obserwując zebranych. Siedzieli oniemiali, jakby informacje dopiero powoli do nich docierały. – Mało kto świadomie wyczuwa czy też widzi czerń, a wśród ofiar tego wypadku najwyraźniej Lefort posiada taki dar, dlatego uciekł na sam widok wraku.
Teraz wszyscy zaczęli mówić jeden przez drugiego. Inspektor postanowił pozwolić im się wygadać.
Zanim wyjechał z Verdun, odbyła się jeszcze krótka narada, w której wziął udział przybyły incognito Walewski jako wysłannik cesarza, komendant twierdzy i lekarz wojskowy. Dwóm ostatnim oraz części garnizonu nie dano wielkiego wyboru: na najbliższe lata otrzymali doskonale płatną synekurę w postaci placówki położonej wysoko w Alpach, dokąd przewieziono wrak oraz pozostałych przy życiu, nieprzytomnych żołnierzy z grupy ratunkowej.
Vidocq spędził wiele godzin przyglądając się ofiarom. Ciała tych, którzy zginęli, nie nosiły żadnych śladów kontaktu z mazią. Z bełkotu jednego z lżej rannych wywnioskował, że Lefort, zanim uciekł, oddał kilka strzałów w kierunku rozbitego balonu. Kapral na samą wzmiankę o tym dostawał drgawek. Vidocq wiedział, że w bębenku jego rewolweru brakowało trzech nabojów. Saper musiał oszaleć na sam widok tego, co znajdowało się w gondoli.
– Pan, inspektorze, uważa, że ten balon nie był pozbawiony załogi? – Z zamyślenia wyrwał go głos ministra spraw wewnętrznych.
Vidocq skrzywił się.
– Nic nie uważam, jedynie dopuszczam taką możliwość.
– Dlaczego w takim razie nie znaleziono ciała?
Bo to coś nie musi mieć ciała, pomyślał, ale nie powiedział tego głośno. Podobnie jak następnej myśli: bo może rozpadło się na te opalizujące, niszczące metal kawałki, przepełzło do ludzi i usiłuje teraz w nich odżyć. Niektórzy pokonali pasożyta, uśmiercili go, przypłacając to życiem lub obłędem, inni zaś – trudno powiedzieć, jako co lub kto się przebudzą.
Nie powiedział im tego, ponieważ ministrowie spraw takich i owakich zmieniają się, mają rodziny, a lepiej, żeby o pewnych sprawach wiedziało jak najmniej osób.
– Jeśli szpieg znajdował się we wnętrzu gondoli – pan Carnot przybył mu z niespodziewaną odsieczą – to ciało spłonęło całkowicie, zważywszy, jaka tam musiała panować temperatura.
Uczony spojrzał na inspektora porozumiewawczo. Vidocq potaknął.
– Jak rozumiem – powiedział powoli marszałek – kolejność zdarzeń jest następująca. Szpiegowski balon zajmuje się ogniem i rozbija w lesie koło Verdun. Ekipa ratunkowa, przekonana, że zmierza ku pożarowi, znajduje gorący jeszcze wrak, z którego coś się wydobywa…
Vidocq był przekonany, że oryginalnie marszałek chciał powiedzieć: wypełza. Minister spraw wewnętrznych zakrył usta chusteczką.
– To coś atakuje żołnierzy – ciągnął niezrażony minister wojny – z których tylko jeden, jeśli dobrze zrozumiałem, widzi to, rozpoznaje zagrożenie i ucieka, ponieważ sam kontakt przyprawił go o utratę zmysłów. Pozostali giną od ognia lub zostają ranni w zetknięciu z tym czymś. Doznanych przez nich obrażeń też nie potrafimy wyjaśnić.
“Wystarczy tej przenikliwości”, pomyślał Vidocq.
– Tak właśnie, panie marszałku – odpowiedział gładko.
– Gdzie oni są? – zapytał minister spraw wewnętrznych.
– W bezpiecznym miejscu – odparł Walewski. – Dla nich i dla nas.
Przez dłuższą chwilę panowało pełne napięcia milczenie.
– Co pańskim zdaniem mamy teraz zrobić? – zapytał w końcu minister spraw zagranicznych. – Prusy czekają na nasz protest w związku z prowokacją graniczną.
– Do czego, przypomnę, nie możemy dopuścić – zauważył Walewski.
– Prasa prędzej czy później wywęszy tajne pociągi, górskie forty i ogniste kule na niebie – oznajmił minister spraw wewnętrznych. – Niemożliwe, żeby coś takiego, nie mówiąc już o kawałku spalonego lasu, zauważyło tylko dwóch ludzi w okolicy.
– Teren został już przekazany armii – odparł marszałek. – Powstanie tam fort, jeden z wielu, które wzmocnią naszą linię obrony w Ardenach. Zażądamy też rozbrojenia twierdzy w Luksemburgu, gdzie, jak od dawna podejrzewamy, mieści się baza szpiegowska. Między innymi dlatego potrzebujemy czasu, zanim pozwolimy Prusom wypowiedzieć nam wojnę.
Prasa istotnie stanowiła problem. Inspektor wiedział od swoich ludzi, że dziennikarze wypytują już o posiedzenie rządu w Metzu.
– To bardzo proste, co zrobimy – powiedział. – Podsuniemy gryzipiórkom odpowiednią informację.
Wszystkie oczy zwróciły się na niego pytająco.
– W nocy z trzynastego na czternasty listopada w lesie pod Verdun spadł meteoryt. Część ludzi wzięła go za kometę.
– Prusacy się zorientują! – zaprotestował minister spraw zagranicznych.
– I doskonale – odrzekł Walewski, wstając. – Niech się głowią, co się stało z ich balonem, czy i co z niego odzyskaliśmy, co z tego zrozumieliśmy i czy planujemy to przeciwko nim wykorzystać. Idę zdać raport Jego Cesarskiej Mości.
Zanim wyszedł, zwrócił się jeszcze do inspektora.
– Co zamierza pan zrobić z tym kowalem, Vidocq?
19 lipca 1870
Lucien Durand oglądał narzędzia, które przysłano do wielkiej kuźni na terenie nowego fortu, zbudowanego wokół miejsca, gdzie pół roku wcześniej spadł meteor. Gazeta z początku grudnia, informująca o tym zdarzeniu, wisiała oprawiona w ramkę nad warsztatem.
– Ja głupi, myślałem, że taki niezupełnie kometa to same nieszczęścia przyniesie – powiedział do sierżanta Petita, który wraz z nim i dwoma szeregowcami rozpakowywał ekwipunek. – A tu, proszę, odznaczenie mam jak się patrzy – wskazał na przywiezione dwa dni temu z Paryża dyplom i order, wiszące obok gazety – i pracę, w której dostaję pieniądze, nawet jak roboty nie ma.
Zerknął ku najnowszym gazetom leżącym obok pak z narzędziami. Ciągle mówiło się o możliwej wojnie z Prusami, ale póki co panował napięty pokój.
– A ten Lefort odzyskał w końcu rozum? – zapytał jeszcze.
Petit wzruszył ramionami.
– Nie wiem. Część naszego garnizonu przeniesiono wraz z lazaretem gdzieś, gdzie podobno jest lepsze powietrze.
Durand pokiwał głową i zabrał się za przegląd podków dla koni kawaleryjskich.
***
W dalekim forcie pod Mont Cenis kapral Michel Lefort każdą noc spędzał w infirmerii. Musiał pilnować, czy to, co ciągle siedziało na jego towarzyszach, nie przybierze postaci potwora z nieba.
Czasem myślał też o dobrym kowalu, który nie pozwolił, żeby potwór go zabił.