– Pod Ulm, pod Ulm, pod Austerlitz – podśpiewywał Gienek, wpatrzony w wycinki prasowe, które nie chciały za nic skleić się w sensowną całość – braliśmy w dupę, nie mówiąc nic…
Trzasnął pięścią w biurko. Cholerna przyśpiewka uczepiła się go od kilku dni i nie chciała dać spokoju. Na dodatek przypominała mu dzieciństwo, ponieważ uwielbiała ją nucić babcia, która go wychowywała po śmierci matki, a wspomnienia zamierzchłych, tuż powojennych czasów nie były tym, na co miał ochotę w robocie.
– Bo Niemiec taką naturę ma, gdy bierze w skórę, to cicho sza – rozległo się od drzwi.
Gienek przewrócił w duchu oczami: Adamowicz z jego nienagannie niewulgarnym językiem. Nawet taki wierszyk musi popsuć.
A potem uświadomił sobie, że to nie był głos Adamowicza. I że w drzwiach nikt nie stoi. Co najwyżej unosi się w powietrzu i to wysoce bezcieleśnie.
– Wszelki duch Pana Boga chwali! – odezwało się widmo, zanim zdążył zareagować. – Wiecie, dobry człowieku, że jutro dziady?
Po tym, jak dziś rano maluch nie chciał za nic odpalić, więc Gienek zapieprzał na nogach do mięsnego na sąsiednim osiedlu, gdzie niezawodna pani Beatka odłożyła mu najprawdziwszą polędwicę wołową, porucznik Widok niewątpliwie czuł się dziadem.
Dziady…? Zerknął na kalendarz i zaklął szpetnie. Oczywiście. Dziady, psia ich mać. Żadne dziady, tylko Dzień Otwarty Wydziału Siódmego Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Krakowie. Dzień, a właściwie noc, kiedy każde nadprzyrodzone paskudztwo będzie mogło tu wleźć i truć dupę.
– Jutro to nie dziś – odparł filozoficznie – więc proszę się wynosić, nie przyjmuję w tej chwili petentów. Jutro, jutro w nocy mamy Dzień Otwarty, zapraszam – dodał bez przekonania.
Widmo zwinęło się w sobie, jak zbesztany kundel, więc Gienkowi zrobiło się nawet trochę głupio.
– No dobra – mruknął. – Czego dusza pragnie?
Mógłby przysiąc, że duch, który nadal był jedynie cieniem cienia w mrocznym pomieszczeniu, zasępił się, podrapał po brodzie, zmarszczył brwi.
– Że niby czego ja chcę? – zapytał w końcu z niekłamanym zdziwieniem w głosie. – Przecież to wyście mnie wzywali, mości panie!
– Ja? – Gienek wybałuszył oczy.
– Ano, tak. Tylko że wcześniej nie dałem rady stawić się na wezwanie, dopiero bliskość dziadów pozwoliła mi…
– Ja??!! – ryknął Gienek, podnosząc się zza biurka. – Nikogo nie wzywałem. A kysz! – Rozpaczliwie usiłował przypomnieć sobie szkolne lekcje i właściwe inkantacje. – Nie chciałeś jadła, napoju, zostawże mnie w spokoju!
Duch przechylił głowę. A raczej bielszy kawałek powietrza zmienił pozycję.
– Brzmi nie najgorzej – oznajmił. – Ale skoroście mi, dobry panie, nie zaproponowali żadnej strawy ani napitku, to nie mogłem go nie chcieć – zauważył.
Porucznik Widok opadł na krzesło. Wiedział już po dwóch latach pracy w Siódemce, że duchy potrafią być upierdliwe jak mało co, ale ten był jeszcze bardziej upierdliwy niż przewidywała ustawa. Na dodatek mówił dziwacznie, przeciągając sylaby, trochę jak zacięty mechanizm, co dodatkowo drażniło Gienka.
– „Brzmi nie najgorzej” – burknął. – Bardzo zabawne. Mickiewicz wielkim poetą był!
– Och, nie twierdzę, że nie, choć nazwisko to nie jest mi znane. – Duch poszybował ku fotelowi Adamowicza, najwyraźniej znudzony unoszeniem się w drzwiach. – Wróćmy jednak do ważniejszej kwestii. Zostałem tu wezwany…
Gienek wydał przeciągły jęk.
– Jak wezwałem, skoro nie wezwałem? – zapytał z rozpaczą.
I nagle sobie przypomniał. Okoliczności pojawienia się ducha. Ducha, który nie zna Mickiewicza. Ducha, który radośnie oznajmia, że nadchodzi święto dziadów. Ducha, który ma wyraźnie cudzoziemski akcent… Zaraz? Cudzoziemski akcent i dziady? Nie zdążył o to zapytać, nie zdążył krzyknąć „Ha! Mam cię oszuście!”, bo duch westchnął teatralnie.
– Pod Ulm – oznajmił – byłem zwykłym, zwyczajniuśkim grenadierem. Pieszym – dorzucił szybko. – Gwardii. Ale pod Austerlitz, o, pod Austerlitz, to ja już byłem ktoś. Pod Austerlitz to ja, panie szanowny, kapral byłem!
Powietrze zafalowało, jakby widmo wypięło dumnie pierś. Przez mgnienie oka Gienek miał wrażenie, że dostrzega połyskujące epolety, szamerunki czy co tam innego. Tym razem pamięć rozpaczliwie poszukiwała wiedzy historycznej.
– A kapral, panie szanowny, to nie byle co, to jak sam Cesarz!
Tym razem Gienek mógłby przysiąc, że widmo rozpromieniło się, szczerząc zęby w szerokim uśmiechu.
– Dobra – przerwał wiarusowi wspomnienia. – Rozumiem, że głupawa przyśpiewka mojej babci wezwała tu obywatela… pana… was… – Nie miał pojęcia, jak się zwracać do ducha. – Was, kapralu?
Szybko pożałował ostatniego zwrotu.
– Kapitanie – odparł duch. – Kapitanie Leroux, panie…
– Porucznik Widok. – Gienek nie zdążył ugryźć się w język. Nie zamierzał wdawać się w dysputy ani tym bardziej spoufalać z tym duchem!
– Naprawdę? Był taki, pamiętam, ale jeszcze za Republiki, w jednym oddziale służyliśmy. Krótko w armii zabawił, nie to co…
– To nie ja – uciął Gienek, patrząc z rozpaczą na gazetowe artykuły i notatki służbowe dotyczące gangu złodziei samochodów (a czasem i rowerów oraz wszelkich innych pojazdów), który prawdopodobnie kierowany był przez jakieś nadprzyrodzone paskudztwo, dlatego Adamowicz przejął sprawę od zwykłej dochodzeniówki. Problem polegał na tym, że paskudztwo okopało się w wyjątkowo niedostępnym miejscu, a Siódemka miała nader wątłe siły, nie było więc tak naprawdę kogo posłać, żeby się z tym gangiem rozprawić.
– No więc kapitan Leroux, poruczniku Vidocq, do pańskich usług, skoro mnie pan wzywał, ale dodam tylko jeszcze, że już nie…
– Dość.
Podnosząc się zza biurka, Gienek usiłował przybrać marsową minę. Wydać się kolosem z dawnych czasów, a choćby i Małym Kapralem. W każdym razie kimś, kto zdoła to gadatliwe widmo przepłoszyć, co pozwoli porządnemu milicjantowi zabrać się wreszcie za zleconą mu sprawę.
– Jutro. Jutro jest dzień otwarty. Noc otwarta. Dzień otwarty w nocy. Znaczy dziady. Jutro mam obowiązek wysłuchać opowieści o całym waszym szlaku bojowym, kapitanie, bo tak zarządził szef. To może być nawet lepsze od słuchania wampirów abstynentów albo zabłąkanego ze Szkocji banshee, który stracił głos. Obiecuję wysłuchać. Ale dziś: a kysz! Mam robotę!
Widmo nie drgnęło. Unosiło się teraz kilka centymetrów nad fotelem Adamowicza i, co gorsza, bardzo zdecydowanie się materializowało.
Mundur miało w opłakanym stanie, bez połowy guzików, w nieokreślonym wyblakłym kolorze. Oblicze szpeciła paskudna szrama, wyglądająca po prawdzie jak po cięciu szablą, za to zdobiły je fantazyjne wąsy. Potargane włosy układały się po obu stronach twarzy w coś, co kiedyś musiało być warkoczykami. Przy boku duch miał… Rękojeść szabli. Powietrze poniżej połyskiwało słabo, jakby próbowało uformować głownię, ale coś mu przeszkadzało.
– Mówcie, czego komu braknie – szepnął bezwiednie Gienek, wpatrzony w niemogące się zmaterializować ostrze.
Duch kapitana Leroux zerknął w tę samą stronę.
– Iława Pruska – powiedział ze smutkiem. – Wydawało się, że tam zakończy się mój szlak bojowy, poruczniku. Odłamek kartacza urwał mi stopę, a szablę… Co tu dużo mówić, diabli wzięli, jak kozak się zamachnął. Jest sprawiedliwość na tym świecie, nie powiem, bo jemu ten kartacz to za przeproszeniem pańskim łeb rozwalił.
Gienek się wzdrygnął. Przez wiele lat pracy w wydziale kryminalnym widział sporo, a w Siódemce sporo nadprzyrodzonych okropności, a poza tym uwielbiał amerykańskie horrory, ale spokojny ton, jakim o tym szczególe bitwy opowiedział mu właśnie Leroux, był znacznie bardziej przerażający.
– …kilkanaście tysięcy konnych, huk jak grzmoty albo wystrzały armatnie, a na czele istny centaur, mówię wam, poruczniku.
Gienek zorientował się, że część opowieści mu umknęła. Mruknął coś pojednawczego, ponieważ zamierzał za chwilę powtórzyć zaklęcie, by spróbować jednak odesłać ducha.
Ten jednak zmaterializował się niemal całkowicie i opadł na fotel Adamowicza. Wyglądał upiornie, ale teraz Gienek, bywalec, bądź co bądź, kostnic i sal sekcyjnych, uświadomił sobie, że tego człowieka nie zabiło cięcie szablą w twarz ani urwana przez kartacz stopa. Ten człowiek miał siną od odmrożeń twarz, poczerniałe dłonie.
– A potem byliście w Rosji – powiedział głucho, ponieważ wiedza szkolna nagle wskoczyła na miejsce. – O roku ów… – zacytował, po czym przypomniał sobie, że Leroux nie zna wieszczów. – To też Mickiewicz. Wielkim poetą był. A tak właściwie, kapitanie, skoroście Francuz, to skąd po polsku gadacie? – Postanowił jednak zażyć ducha z mańki.
– Ano, byłem. Jak miałem nie być. A po polsku gadam z prostej przyczyny: po Iławie osiedliłem się pod Warszawą, żonę wziąłem Polkę, co to gorszy będę od Cesarza?
Tym razem pamięć kinomaniaka podsunęła film z Holoubkiem i Tyszkiewicz, ale Gienek postanowił nie prostować kwestii pani Walewskiej. Już i tak za dużo czasu zmarnował na tego żabojada.
– A w osiemset dwunastym zaciągnąłem się z powrotem, choć noga drewniana. – Wypiął ponownie z dumą pierś.
– I tam już zostaliście, w tych śniegach? – Porucznik wiedział, że pytanie duchów o ich śmierć to ryzykowna sprawa, choć były i takie, które obrażały się, jeśli o to nie zapytać.
– A nie – odparł Leroux z cieniem roztargnienia w głosie. – Tu żem dotarł i od tego czasu… – Wbił w Gienka wzrok wyblakłych oczu. – Od tego czasu… Przygarnęli mnie zakonnicy i od tego czasu… Od tego czasu… – powtarzał jak zacięta płyta.
To Gienek też znał. Niektóre duchy, kiedy w opowieści dochodziły do chwili śmierci, nie potrafiły o niej opowiedzieć, nie pamiętały szczegółów, czasem zmyślały, a czasem po prostu się zawieszały, jak ten tutaj.
– Wiecie, poruczniku – głos ducha dochodził teraz jakby z oddali – od tamtego czasu to ja widziałem najpierw tych zakonników, a potem pustkę, jakby rzucili mnie między umarłych, zapomnieli, czasem jakiś cień przemknął, jakieś głosy, ale nie mogłem się wydostać, dopókiście mnie nie zawołali…
„Jeszcze gorzej” – jęknął w duchu Gienek. To ewidentnie był jeden z tych, którzy nie przyjęli do wiadomości, że umarli.
Opowieść ducha sprawiła jednak, że coś mu się zaczęło przypominać. Wyprawa z babcią, przedwojenną nauczycielką, do podziemi jednego z kościołów, opowieść o pochowanym tam żołnierzu… Gdzie to było?
– Jesteście pierwszym człowiekiem, z którym rozmawiam od tak dawna.
W tym momencie czułe serce Gienka, którego nikt by się nie spodziewał po niedźwiedziowatym i gburowatym milicjancie, nie wytrzymało.
– No dobra – mruknął. – Zostańcie, kapitanie, skoro już was tu przedwcześnie przywiało. Możecie tam siedzieć, dopóki was Adamowicz, znaczy szef, nie przegoni. Ale ja mam robotę i ona czekać nie może.
Chwilę później Leroux siedział wpatrzony w niego i nie przeszkadzał, a Gienek jak zwykle, kiedy miał do rozwiązania trudny problem, mruczał pod nosem, usiłując powiązać ze sobą elementy śledztwa.
– Jesteście oficerem sztabowym? – zapytał nagle duch, któremu najwyraźniej znudziło się siedzenie cicho.
– Nie. Milicjantem. Policjantem. – Nie miał pojęcia, co mogło istnieć w czasach nieproszonego gościa.
Na zdeformowanej twarzy Leroux pojawił się autentyczny uśmiech.
– Marzyłem, żeby zostać policmajstrem w Warszawie! – oznajmił. – Tylko że z moją nogą się nie dało. W policji nie da się całej służby na koniu przejeździć. – Westchnął.
– Podobno żeście w piechocie służyli! – wykrzyknął triumfalnie Gienek, choć ochota na przyłapanie widma na kłamstwie dosyć mu przeszła.
Leroux posłał mu karcące spojrzenie, wyraźnie pokazujące, kto tu ma wyższą szarżę.
– Już pod Jeną byłem w kawalerii, a pod Iławą Pruską – zaczął, ale Gienek zamachał rękami.
– Dobrze, poddaję się! – zawołał. – Wracam do pracy, bo mi szef głowę urwie, jak za przeproszeniem ten kartacz!
Przez chwilę znów trwała cisza, zakłócana jedynie przez gniewne pomruki Gienka.
– Co to jest samochód?
„A mogłem próbować go odesłać”.
– Wóz, który sam jeździ.
Wodniste oczy ducha zrobiły się tak okrągłe, że groziły wypadnięciem z orbit, a właściwie oczodołów.
– Był u nas jeden oficer, co opowiadał o jakimś inżynierze z Paryża, co konstruował takie machiny, które mogłyby same jeździć – powiedział Leroux z rozmarzeniem. – Pokażecie mi, poruczniku?
„I to by było na tyle w kwestii pracy” – pomyślał Gienek.
Odsunął stertę papierów ze śledztwa na bok, wyciągnął w miarę niewymiętą i czystą kartkę papieru z szuflady, znalazł piszący długopis, i zaczął bazgrolić raport dla szefa.
„Obywatelu kapitanie Adamowicz, melduję posłusznie, że w związku z byciem nękanym przez istotę nadprzyrodzoną, kategoria duch, pochodzenie XIX wiek, Francja, wypełnienie przeze mnie zleconych na dzień dzisiejszy zadań okazało się niemożliwe”.
– Och, „obywatelu” – rozległo się znienacka nad nim rozmarzonym tonem. – Przypomina mi to lata młodości, kiedy zaciągnąłem się po raz pierwszy, do armii republikańskiej, żeby bić Austriaków…
Zajęty raportem Gienek nie zauważył, że Leroux opuścił fotel i bezszelestnie znalazł się za jego plecami.
– Wyobraźcie sobie, obywatelu poruczniku, jak złościł się mój papa, który miał nadzieję, że przejmę po nim księgarnię!
Pół godziny później całkowicie zrezygnowany Gienek znał całą historię rodziny Leroux, księgarzy z Grenoble od pokoleń. W końcu zerknął na zegar, sięgnął po palto i skinął na ducha.
– Chodźcie, kapitanie, pokażę wam samochody.
Ku zdumieniu Gienka Leroux cieszył się jak małe dziecko, a ku jego uldze nikt nie z mijanych ludzi nie zauważał ducha. Obeszli kilka okolicznych ulic, obejrzeli samochody, tramwaj i autobus, a w końcu porucznik zabrał widmo napoleońskiego żołnierza na przejażdżkę służbowym polonezem.
Wieczorem chciał odstawić niespodziewanego towarzysza na miejsce jego spoczynku, zdołał sobie bowiem przypomnieć, że z babcią był w kryptach kościoła przy ulicy Reformackiej, ale Leroux rzucił mu tak żałosne spojrzenie, że Gienek zabrał go do swojej kawalerki.
Żeby mieć chwilę czasu, puścił na wideo Marysię i Napoleona, ale efekt był taki, że przez następne dwie godziny słuchał wykładu, że guziki nie takie, a sukienka powinna mieć inny dekolt. Scen współczesnych Leroux, o dziwo, nie komentował, jakby w ogóle przemykały przed jego oczami niezauważone.
– Podobnie jak nie komentuje mojego ubioru – mruknął pod nosem Gienek. – Ani ludzi na ulicach.
Wzruszył ramionami. Duchy to naprawdę skomplikowana grupa nadprzyrodzonych, nie da się wyciągać żadnych wniosków nawet na podstawie sporych już doświadczeń, jakie porucznik posiadał.
Zostawił gderającego trochę po francusku, a trochę po polsku byłego grenadiera przed telewizorem, a sam wsunął się do wnęki oddzielonej regałem, gdzie miał łóżko, a raczej legowisko.
Zasnął zaskakująco szybko jak na to, że zza przepierzenia dochodziły odgłosy filmu, i znalazł się w innej rzeczywistości.
Wokół galopowały setki, tysiące koni. Słyszał bojowe okrzyki, huk kopyt na ziemi, czuł przejmujące zimno, widział gasnące światło dnia i ostatnie promienie słońca nad pokrytym śniegiem cmentarzem. Nagrobki wznosiły się ku niebu niczym maszty, w oddali majaczyła dzwonnica kościoła. Gienek nagle poczuł, że tętent koni porywa go ze sobą, że oto siedzi w siodle, a jego ręka unosi się w górę, wymachując szablą. Daleko na przodzie widział dowódcę, o którym musiał wspomnieć wcześniej Leroux, zdającego się przemieniać w mityczną postać pół-człowieka, pół-konia.
A potem tuż obok wybuchł pocisk i Gienek poczuł piekący ból, po którym zapanowała ciemność.
Otworzył oczy i dostrzegł nad sobą upiorne oblicze Leroux.
– Wiem, jak ci pomóc – powiedział oficer sprzed prawie dwustu lat. – Zobaczyłem we śnie, co cię trapi.
Rozradowany Gienek wmanewrował Adamowicza w dyżur na dniu otwartym, sam zaś miał zupełnie inne plany na noc dziadów.
Psołak Stefan Szwarc był nieco zdumiony nagłym i bardzo pilnym zamówieniem z Siódemki, a kiedy mijały kolejne godziny i erefenowski łącznik nie pojawiał się, Gienek zaczynał tracić nadzieję na to, że świetny plan, jaki uknuli razem z Leroux, ma szanse się powieść. Wróciła obawa, że to jednak on będzie musiał wysłuchiwać gorzkich żali nadprzyrodzonych istot z Krakowa i okolic. Sprzęt, jaki miał do dyspozycji Wojewódzki Urząd Spraw Wewnętrznych, bardzo zdecydowanie nie nadawał się do użycia w planie.
Kiedy zaczęło się zmierzchać, Gienek niespokojnie krążył po placyku na tyłach osiedlowych garaży. Żałował, że wyznaczył Stefanowi takie miejsce materializacji – daleko od wszystkich, w których psołak pojawiał się wcześniej, a więc może błędnie skalibrowane. Po kilku latach współpracy z Siódemką młody Szwarc był już niezły w materializacji na zamówienie, niemniej nowe miejsce zawsze było ryzykowne. Gienek klął więc pod nosem, podczas gdy Leroux radośnie liczył przejeżdżające samochody.
W końcu w krzakach zamajaczył cień i pozostawało mieć nadzieję, że to nie kolejny ekshibicjonista, którego wypadało będzie zatrzymać i doprowadzić na najbliższy posterunek, ale Stefan póki co w postaci psa.
Ku niepomiernej uldze był to czarny pies, który przeciągnął własne cielsko przez otwór w materii świata, a następnie przemienił się w chudego dwudziestolatka i sięgnął do korytarza. Przeciągnięcie zamówienia trwało dość długo i to akurat Gienka nie dziwiło. W końcu na placyku stanęły dwa błyszczące nowością harleye-davidsony, zupełnie takie, jak na amerykańskich filmach.
– Mówiłem, żebyś tylko pożyczył cokolwiek sensownego – mruknął Gienek do Stefana. – Co my…
– To byłaby kradzież – odparował psołak. – A rodzice są tak wdzięczni za to, że mogę dla panów pracować, że… no, stać ich na to.
„Yhm” – pomyślał Gienek. „Tylko jak ja się potem wytłumaczę z posiadania czegoś takiego i to w dwóch egzemplarzach?”
Machnął ręką. Pomyśli o tym jutro, dziś poczuje się jak Easy Rider, z wiatrem we włosach i rykiem motoru w uszach.
– Dzięki.
– A to kto? – Stefan wskazywał na majaczącego w mroku ducha.
– Kapitan Leroux, z jakiegoś tam pułku huzarów sprzed dwustu lat – odparł szybko Gienek, po czym pogroził palcem oficerowi. – Ani mi się waż wchodzić teraz w szczegóły. Mamy ważną bitwę do wygrania!
– Fajowo – powiedział Szwarc, wpatrzony z zachwytem w upiora, po czym zamienił się w czarnego psa i wskoczył w migotliwy korytarz, którym tylko on potrafił przemieścić się w mgnieniu oka do rodzinnej Norymbergi.
Leroux tymczasem przyglądał się z równą fascynacją smukłym srebrnym potworom stojącym na placyku.
– To są wasze konie? – zapytał cicho, z niemal nabożną czcią.
– Można tak powiedzieć – odparł Gienek. On też patrzył na motocykle z czcią, choć wynikała ona z innych powodów.
Trochę obawiał się, czy Leroux poradzi sobie z motorem. Wystarczyło jednak, że oficer wskoczył na siodełko, a motocykl zawarczał, jakby uruchomiony magiczną siłą. Bo tak zapewne było.
Pognali przez miasto z wiatrem świszczącym w uszach, z rykiem silników głośnym jak tętent kilkunastu tysięcy koni pod Pruską Iławą. A potem wznieśli się nad ziemię i spadli na siedzibę złodziei pojazdów wszelakich. Na próżno kierujący siatką wampir rzucał zaklęcia, na próżno podległe mu zombiaki usiłowały chwytać koła motocykli i rzucać w nie kamieniami.
Przed Gienkiem cwałował na duchu konia i całkiem realnym motorze oficer w błyszczącym szamerunkami huzarskim mundurze i z szablą uniesioną w górę. Zimne światło księżyca odbijało się w wypolerowanej głowni, a ręka porucznika omal nie załamała się pod ciężarem odzyskanej broni.
Wrogowie pierzchali spod kół i kopyt, kiedy dwaj jeźdźcy runęli między nich pędząc na złamanie karku i wymachując szablami. Wpadli z rykiem silników, koło w koło i pysk w pysk, prosto do szopy wampira.
Zdumiony przywódca gangu usiłował strzelić w porucznika magią, ale pocisk jedynie musnął szczękę Gienka. A potem Leroux ciął szablą i wampir rozsypał się w proch. Zombiaki zatrzymywały się w pół kroku, jak nienakręcone automaty, i opadały galaretowatą masą na ziemię. Zwycięstwo było całkowite.
W uniesieniu bojowym porucznik Widok poczuł, że ta szarża to początek pięknej przyjaźni. Wiedział, że Leroux myśli podobnie, choć nie widział jeszcze Casablanki.
Ale przede wszystkim widział żywą zieleń munduru nowego przyjaciela i szablę, której głownia nie znikła po walce, ale nadal odbijała światło księżyca.
„Dziady” – pomyślał. „Ten dostał, czego mu brakowało”.
– Będzie z ciebie policjant, Leroux. – Poklepał towarzysza broni po ramieniu. – Lekka kawaleria Wydziału Siódmego. – Mrugnął do niego. – Nikt nas nie pokona.