– Adamowicz! – ryknął Gienek, kiedy po raz en plus pierwszy, a może i drugi usłyszał charakterystyczne „bum bum bum BUUUM”. Potem jeszcze trochę dźwięków i znowu. Jak zacięta płyta. – Możesz to, ku… – Ugryzł się w język, bo szef nie znosił wulgaryzmów. – Możesz to wyłączyć?
Niestety z powodu ugryzienia w język pytanie zabrzmiało żałośliwie, a nie groźnie.
Co gorsza, Adamowicz nie odpowiedział.
Bum bum bum BUUUM! – powtórzył natomiast głośnik przenośnego magnetofonu. Bum bum bum BUM! – Jeszcze kilka razy.
Tararata-tarararam – popłynęło jeszcze taktów, a następnie rozległ się szum. A po nim, przewidywalnie, Bum bum bum BUUM!
Gienek uderzył się w czoło. Nie tylko wracała wiedza, którą w zamierzchłych powojennych czasach posiadał, ponieważ zaraz po wojnie, póki żyła matka, chodził przez trzy lata do szkoły muzycznej, gdzie piłował bez wielkich sukcesów wiolonczelę. Odniósł większy sukces: zdołał zidentyfikować drugi dźwięk – był to ani chybi szmer taśmy przewijającej się do początku.
– Niech cię pruje, Adamowicz.
Magnetofon był ulubioną zabawką szefa. Szef uważał, że muzyka łagodzi obyczaje, więc raczył współpracownika i zarazem jedynego oprócz niego samego pracownika krakowskiej delegatury Wydziału Siódmego Urzędu Spraw Wewnętrznych klasyką przegrywaną z płyt, które – podobnie jak inne deficytowe produkty – przerzucał magiczną ścieżką z RFN psołak Stefan Szwarc.
– Wysłuchali państwo pierwszych taktów piątej symfonii Ludwiga van Beethovena, grała orkiestra Berliner Philharmoniker, dyrygował Claudio Abbado – wyrecytował Gienek, parodiując ton spikera programu drugiego Polskiego Radia.
Magnetofon, niewzruszony, odegrał swoją mantrę, a po prawej stronie Gienka skrzypnęły drzwi, po raz kolejny przypominając mu, że miał przestawić biurko tak, by widzieć wchodzących.
– Prawie wszystko się zgadza, poruczniku – oznajmił Adamowicz, zdejmując przedwojenny trencz. Strzepnął z rękawa niewidoczny pyłek i powiesił płaszcz na haku na drzwiach. – Tyle tylko, że grają Filharmonicy Wiedeńscy, a dyryguje Carlos Kleiber. Najlepsze wykonanie, zapewniam pana, no i płyta nowiutka, sprzed roku, choć nagranie oczywiście sporo starsze.
Gienek przewrócił oczami.
– Może wstawimy tu gramofon – mruknął. – Skoro magnetofon się zepsuł.
Adamowicz rzucił mu zdumione spojrzenie.
– Przez całe rano się zacinał.
Szef machnął od niechcenia ręką i kolejna iteracja piątej symfonii potoczyła się przed siebie jak gdyby nigdy nic.
– Zacinał się, bo chciałem zwrócić pańską uwagę, poruczniku, na to, że los puka do pańskich drzwi.
Gdyby spojrzenia mogły zabijać, Adamowicz zapewne leżałby już trupem na podłodze albo też malowniczo przewieszony przez krzesło, ale po pierwsze spojrzenia nie zabijają, a po drugie Gienek nie był przekonany, czy szefa da się łatwo zabić. Ktoś, kto wygląda i zachowuje się jakby pamiętał pierwszą wojnę światową, a na dodatek szefuje milicyjnemu zespołowi do spraw specjalnych, zapewne zna sposoby na wymykanie się śmierci.
– Pan nie słucha, co mówię, poruczniku.
Zawsze ten kulturalny ton, nienaganne maniery. Gienek marzył czasem, żeby przylać szefowi, lecz ponieważ widział go kilka razy w akcji – zwłaszcza tej przeciwko poltergeistowi siedemnastowiecznego warchoła, który podczas aresztowania powoływał się na liberum veto i machał na oślep szablą – zawsze ostatecznie uznawał takie marzenie za nieszczególnie dobry pomysł.
– Ten Beethoven wytrącił mnie z równowagi – burknął. – Cały czas gra mi w głowie to przeklęte bum bum bum buuum! – zafałszował niemiłosiernie.
Adamowicz rozsiadł się w antycznym fotelu ustawionym za równie zabytkowym biurkiem. “Minę ma taką, jakby siedziba Siódemki nie była wilgotną piwnicą pod głównym budynkiem krakowskiej Milicji Obywatelskiej, ale co najmniej najpiękniejszą salą balową w jakimś Wersalu czy innym Sanssouci” – pomyślał z sarkazmem Gienek.
Na usta szefa wypłynął ten lekko ironiczny uśmieszek, który pojawiał się tam zawsze kiedy podsłuchane myśli podwładnego spotkały się ze szczególną aprobatą.
– Cieszy mnie, że pańskie horyzonty kulturowe poszerzają się, poruczniku. Sprawa, która czeka na pana w najbliższej przyszłości, wymaga otwartego umysłu i wrażliwości.
Gienek darował sobie przewrócenie oczami.
– Jak bardzo bliska jest ta przyszłość? – spytał ponuro.
– Jak najbliższa. Sprawa bardzo zdecydowanie niecierpiąca zwłoki. – Adamowicz spoważniał. – Zwłoka może oznaczać zwłoki, poruczniku.
***
Ku niesmakowi Gienka szef wsadził go chwilę później w taryfę, sam porozmawiał z kierowcą i zapłacił za kurs z góry.
– Burżujstwo – mruknął porucznik, niemniej posłusznie zajął miejsce na tylnej kanapie. Samochód miał przyciemnione szyby. Być może wcale nie była to zwykła taryfa. – Jakbym był jakimś cholernym pierwszym sekretarzem – dopowiedział całkiem pod nosem.
Niesmak przerodził się w zdumienie, kiedy Gienek zorientował się, że zajechali na osiedle, na którym mieszkał od prawie dziesięciu lat. Zgadzało się wszystko oprócz tego, co miał bezpośrednio przed oczami. A to, co miał, bardzo wyraźnie mówiło mu, że nie tylko przez wszystkie minione lata nie widział w okolicy nic takiego, ale również, że niezbadane są ścieżki szefa. Jasne, w Siódemce poza nimi dwoma pracował jeszcze tylko Stefan Szwarc, niestety nieoficjalnie, więc nie można go było nigdzie delegować. Dlaczego jednak Adamowicz nie raczył się tu pofatygować sam? To, co oglądały oczy Gienka, pasowałoby jak ulał do przedpierwszowojennych manier i trencza.
Przed porucznikiem Widokiem rozciągał się bowiem ogród, za którym majaczył kształt domu. Starego domu. Wręcz willi. Sam ogród zaś był jak żywcem wzięty z obrazów tego… No, z jakichś obrazów, które wiszą w Sukiennicach albo w innym muzeum, do którego chodzi się z klasą licealną. Gienek postanowił dać zdecydowany odpór nadmiernym wysiłkom szefa, żeby współpracownika ukulturalnić. Jakby nie dość było pogadanek kaowca, akademii ku czci, nie mówiąc już o największym skarbie Gienka: kolekcji amerykańskich filmów na kasetach wideo. Ostatnio uzupełnianej gorliwie przez psołaka. Ten zestaw sprawiał, że porucznik czuł się wystarczająco ukulturalniony.
Z zamyślenia wyrwał go hałas, na który składały się trzepot i brzęczenie. Gigantyczna ważka zawadziła go skrzydłem, strącając kaszkiet.
– A niech mnie… – jęknął Gienek, ponieważ co do tej ważki to był akurat pewny, że widział ją już kiedyś, pewnie właśnie w muzeum.
Co gorsza, płot, który jeszcze przed chwilą składał się z kutych prętów, rozmywał się przed oczami zdumionego milicjanta w złotawej mgiełce, a w głębi zamajaczyła postać kobiety.
Tup tup tup tuup! – rozbrzmiały kroki. A może to były uderzenia skrzydeł ważki, która na oczach skonfundowanego Gienka zamieniała się w kobietę. Albo kobieta w ważkę. Przeklęty Ludwig van, co on narobił?
Porucznik zacisnął mocno powieki i wyciągnął rękę, by chwycić jeden z solidnych, żelaznych prętów. Chciał za wszelką cenę wrócić do rzeczywistości. W tym miejscu powinien być parking z kilkoma poobijanymi fiatami 125p oraz maluchami (jeden z nich był własnością Gienka), a także starym audi należącym do pani W., której mąż jeździ na saksy do Niemiec i przywozi masowo szroty. W sumie Gienek rozważał zakup czegoś nieco większego od malucha od pana W. i teraz rozpaczliwie usiłował uchwycić się tej myśli.
Bum bum bum BUUM! – ryknęła mu nad uchem ważka i porucznik Widok uzmysłowił sobie coś jeszcze. Dokładnie w miejscu, gdzie rozciągały się teraz jej ogromne skrzydła, powinien stać blok z jego kawalerką i bezcenną kolekcją kaset wideo!
Potrząsnął prętem, zmieniającym się pod dotykiem w giętką wić, z której wystrzeliły kwiaty pachnące wszystkimi kolorami tęczy.
„Ten przeklęty ogród zeżarł mój blok!” – To było jedyne, co przychodziło mu do głowy.
„A może ten dom stał tutaj, zanim zbudowano blok?” – podpowiedziała racjonalna część umysłu. A raczej to, w co zamieniła się po dwóch latach pracy w Siódemce. Ten wydział wymuszał zmianę definicji rzeczywistości, prawdopodobieństwa, realności. A racjonalizm rozciągał się na obszary dotychczas zasadniczo mu przeczące.
Adamowicz powiedział, że los puka do drzwi Gienka.
– Nie sądziłem, że aż tak dosłownie – burknął porucznik z irytacją.
W tej samej chwili ujrzał tuż przed oczami postać kobiety w niebieskiej sukience… Pamiętał tę sukienkę, pamiętał jej zapach i głos, który się z nią kojarzył. Wspomnienia dotyczyły jednak mrocznej kamienicy w Podgórzu, a nie ogrodu oszałamiającego barwami, zapachami, dźwiękami.
Ogród zamknął się wokół niego. W witrażowych skrzydłach ogromnej ważki, która zawisła teraz nad głową Gienka, odbijał się obraz bloku, co stanowiło pewną ulgę, bo może rzeczywistość nie znikła całkowicie. Dostrzegł tam także inne obrazy, przywołujące fale wspomnień, w których kolory mieszały się z doznaniami innych zmysłów.
– Mamo! – Jego własny głos dobiegał z daleka. – Mamo, mamo!
Ku kobiecie w niebieskiej sukience biegł pędem mały chłopiec i porucznik odruchowo wyciągnął ręce, by powstrzymać nieuchronny upadek.
– Widziałem waż… – Dziecko urwało w pół słowa, ponieważ poślizgnęło się na trawie i upadło z płaczem.
Ręce obu, dużego i małego, chwyciły powietrze.
Chrzęst chrzęst chrzęst CHRZĘĘST! Skrzydła ważki poruszały się równomiernie, ogromny owad wisiał teraz nad Gienkiem, wpatrując się w niego mozaikowymi oczami.
Nie odmienisz przeszłości – mówiła melodia – i nie powstrzymasz samego siebie przed tym, co się stało.
Promienie słońca odbiły się w opalizujących skrzydełkach i wtedy Gienek zobaczył, że wśród ukazujących się tam wspomnień z jego dzieciństwa i młodości, obok pozornie niewinnego obrazu bloku, w którym teraz mieszka, pełznie coś, co pożera zwierciadlaną materię, uniemożliwia ważce lot.
Bum bum bum BUUM! – przeklęty temat nabrał naprawdę złowróżbnego tonu.
Przypomniał Gienkowi okaleczonego motyla z połamanymi skrzydełkami, którego karmił wodą z cukrem przez kilka dni, a potem znalazł martwego w zamienionym na motyli domek pudełku. I łzy, które ciekły wtedy po twarzy dziecka, tego samego, które przed chwilą przewróciło się na trawę i znikło.
– To jest moje najwcześniejsze wspomnienie – powiedział do kobiety w niebieskiej sukience. Tej, która tłumaczyła mu wtedy, że motyle, nawet te zdrowe, nie żyją dłużej niż kilka dni.
Matka skinęła głową i rozpłynęła się w powietrzu. Pozostał tylko ogród pachnący barwami dzieciństwa i ważka z coraz większym trudem unosząca się w powietrzu. Rośliny też powoli znikały, a wielki owad zaczął się kurczyć, jego ciało stawało się bardziej płaskie i niewyraźne, a kiedy Gienek zamrugał, okazało się, że witrażowe skrzydełka zamieniły się w szybki witrażu nad wejściem do wyraźniej teraz widocznego domu.
Niewiele myśląc, porucznik ruszył szybkim krokiem w tym kierunku. Bał się, że willa zniknie, jak wszystko dookoła, więc nerwowo nacisnął klamkę, otworzył drzwi – i znalazł się we własnym mieszkaniu.
Bum bum bum BUUM! – ryknęło radio ustawione na lodówce. Gienek zamarł, ale piąta symfonia nie urwała się tym razem jak w biurze.
Zabrał się do odgrzewania pierogów, a kiedy kończył, jego uszu dobiegł głos spikera:
– Wysłuchali państwo piątej symfonii c-moll opus sześćdziesiąte siódme Ludwiga van Beethovena. Grała orkiestra Berliner Philharmoniker, dyrygował Claudio Abbado.
– A widzisz, Adamowicz? – Gienek pogroził nieobecnemu szefowi pięścią. – Jednak Claudio Abbado.
***
Jakkolwiek kwestia wykonania piątej symfonii doskonale wpisała się w swoistą grę Gienka z szefem, nijak nie załatwiała „niecierpiącej zwłoki” sprawy biurowej, która zaprowadziła porucznika do własnej kawalerki na Azorach.
Pod tym względem Gienek był w kropce. Mieszkanie wyglądało zwyczajnie, nawet bałagan, który został uprzątnięty dwa tygodnie temu, na okazję wizyty kadrowej Halinki z mężem prokuratorem, nie zdążył się jeszcze odrodzić.
Ostatnio padało, więc skrzynka telefoniczna na dole bloku została zalana i linia była głucha. Porucznik oczywiście mógł wyjść do znajdującej się za rogiem budki, ale tak naprawdę wcale nie miał ochoty dzwonić do Adamowicza. Nie tylko dlatego, że nie zamierzał przyznawać się do porażki – że kompletnie nie rozumie, o co chodzi. Bardziej dlatego, że szef zazwyczaj miał nosa, więc jeśli uznał, że sprawa jest dla Gienka, to była dla Gienka. Ten ostatni co najwyżej bardzo skrzętnie ukrywał, że tak uważa.
Kiedy tak siedział z głuchą słuchawką w ręce, oczywiście zdarzyło się to, czego mógł się spodziewać. Z czeluści linii telefonicznej rozległo się… Tak. Stuk stuk stuk STUUK!
Gienek włączył telewizor i wcale się nie zdziwił na widok białego szumu, którego trzaski i szelesty zdawały się układać w cztery złowróżbne dźwięki Beethovena.
– A niech was wszystkich… – Porucznik urwał. Kiedy ostatnim razem zaklął w taki sposób, poznany w dzień otwarty Wydziału Siódmego smutny diabeł Jan Boruta zjawił się na zawołanie i potem był problem z pozbyciem się go, jako że obywatel Boruta uważał Gienka za co najmniej doktora Freuda istot nadprzyrodzonych i tłumaczenie, że w przedwojennym Wiedniu to mógł bywać Adamowicz, na nic się nie zdało.
Nie, zdecydowanie Jan Boruta nie był tym, kogo Gienek potrzebował.
W braku lepszego pomysłu na kontynuację popołudnia udał się do łazienki, lecz nawet krople spadające z wiecznie cieknącego prysznica wybijały rytm piątej symfonii.
– Czego wy ode mnie chcecie? – ryknął w przestrzeń.
Przewidywalnie, sąsiad z dołu, niejaki Marian Gołąb, zapukał w sufit, a to oznaczało, że hałasy mu przeszkadzają. Co nie było żadną nowością, ponieważ przeszkadzało mu wszystko. Zazwyczaj zresztą dzwonił, ale jemu też musiało zalać telefon.
Gienek zapiął z powrotem koszulę, porwał legitymację milicyjną z szafki przy drzwiach i tak uzbrojony zbiegł piętro niżej, po czym walnął pięścią w drzwi upierdliwego sąsiada.
Kiedy te się otwarły, legitymacja zderzyła się z kakofonią barw i zapachów. Gdzieś z samego spodu usiłowała się przebić niewątpliwa woń spalenizny nakładająca się na niewątpliwy zapach pierogów ze sklepu „Kurczak” za rogiem, dokładnie takich, jakie przed chwilą zjadł Gienek. Ale nad to wszystko wybijał się zapach ogrodu: wilgotnej ziemi, dorodnych żółtych jabłek, stokrotek i koniczyny. Pomiędzy listowiem migotały witrażowe szybki skrzydeł wielkiej ważki.
A po trawniku przechadzał się najzwyklejszy krakowski gołąb.
Gienek pognał za nim, ku majaczącej gdzieś za pachnącą oszałamiająco roślinnością willi.
– To jest wtargnięcie na teren prywatny! – zagruchał gniewnie szary ptak, machając nerwowo skrzydłami. – Wykupiłem to mieszka…
– Milicja Obywatelska! – wrzasnął Gienek, usiłując wypatrzeć w słonecznych powidokach ważkę.
– Ta bibuła tylko na przechowaniu! To wszystko ta baba spod siedemdziesiątki piątki! – Głos gołębia pobrzmiewał paniką.
– Daj mi pan spokój z bibułą, co mnie obchodzi bibuła! Widziałeś pan ważkę?
Opalizujące skrzydła uderzyły bezsilnie w szybę, wybijając oczywiście znany Gienkowi aż za dobrze rytm. Trzask trzask trzask TRZAASK!
Porucznik upuścił legitymację, chwycił się za skronie…
– Nieźle się pan, za przeproszeniem, uwalił, panie władzo… to znaczy towarzyszu poruczniku.
Marian Gołąb, niewysoki facecik w okularkach, wyglądający na nauczyciela, lekarza z przychodni studenckiej albo farmaceutę, obracał w ręku milicyjną legitymację.
– Z tym nazwiskiem powinien pan mieszkać na sąsiednim osiedlu – zauważył.
Porucznik Widok znał ten żart aż za dobrze, wiedział też, że na sąsiednim osiedlu wielu jego kolegów po fachu dostało ładne nowe mieszkania. On jednak lubił Azory, a poza tym nie miał siły złościć się na sąsiada. Ważka uciekła. Znikła. Zginęła. Ważka, ani chybi będąca kluczem do sprawy, którą zlecił mu Adamowicz.
Gienek opadł na tapczan wbudowany w meblościankę.
– …nic, na co nie pomógłby dobry klin – mówił tymczasem sąsiad nazwiskiem Gołąb, który jeszcze przed chwilą był ptakiem, podając Gienkowi szklaneczkę z bardzo pięknym złotym płynem. – Mam szwagra z dojściem do Baltony, prawdziwa szkocka, żaden tam burbon, niech się pan napije.
„Na pewno znowu jest jakiś przeklęty tydzień trzeźwości milicjanta” – pomyślał z rozpaczą Gienek, który od przejścia do Siódemki stronił od alkoholu, w myśl zasady, że jeśli coś, co się goni na akcji, wygląda jak pijackie majaki, to lepiej mieć pewność, że jest się trzeźwym – więc przestał się przejmować propagowaną przez szefostwo abstynencją.
Whisky była naprawdę dobra. Pachniała płynnym złotem, migotała niczym bursztyn, a na samym dnie…
Gienek odsunął szklaneczkę nagłym ruchem. Zamknął oczy, otworzył je z powrotem i odetchnął parę razy głęboko. Na dnie nie było ważki ani żadnego innego owada, nawet muszki owocówki. Wziął naczynie z powrotem do ręki, raz jeszcze porozkoszował się zapachem i wychylił whisky jednym haustem, po czym mamrocząc pod nosem przeprosiny przemieszane z podziękowaniami wycofał się na klatkę schodową, po drodze konfiskując jeden egzemplarz leżącej pod stolikiem na telewizor bibuły. Nie pamiętał, o którym mieszkaniu mówił Gołąb, i wolał sobie nie przypominać.
***
Coś musiało być w ścianach. Coś, co przeniknęło z innej rzeczywistości i usiłowało pożreć blok Gienka wraz z lokatorami. Czy to miał na myśli Adamowicz, wygłaszając ten nieśmieszny bon mot o zwłokach?
Co gorsza, wizja podpowiadała oczywiste wyjaśnienie zagadki: jedynym, co mogło chcieć pożreć zbudowany w latach siedemdziesiątych blok, był pałający żądzą zemsty duch stojącej tu zapewne kiedyś willi. W zasadzie po dwóch latach w Siódemce Gienek nie powinien się już niczemu dziwić i w sumie nawet się nie dziwił. Czuł natomiast ogarniającą go frustrację, ponieważ nie miał pojęcia, jak walczyć z krwiożerczym widmowym domem.
Z ostukiwania ścian szybko się wycofał – było już po dwudziestej drugiej, a na dodatek kiedy tylko leciutko zapukał palcem w boazerię, ta odpowiedziała cytatem z Beethovena.
„Przeznaczenie puka do moich drzwi”. Przetrawiał tę myśl przez kolejne bezsenne godziny. A potem zegar na dalekiej Wieży Ratuszowej wybił godzinę czwartą. Dong dong dong DOONG! – rozległo się w nocnej ciszy.
Gienek wyskoczył z łóżka i w piżamie popędził na balkon. Nad nim, dziwnie bliski z dziesiątego piętra, stał księżyc w pełni. W dole zieleniły się rachityczne drzewka, posadzone przez dzieciaki z niedalekiej szkoły w czynie społecznym. Poza tym osiedle Azory, a i sąsiedni Widok oraz starsze zabudowania ciągnące się w drugą stronę, ku Staremu Miastu, były pogrążone w mroku i niemalże czuć w nich było spokojne oddechy krakowian.
– Może istotnie się uwaliłem? – wyszeptał Gienek w mrok. – Może nie poszedłem dziś do biura, a wszystko to było projekcją moich lęków przed awanturą, jaką urządzi mi jutro Adamowicz?
Na poręczy balkonu sąsiedniego mieszkania przysiadł gołąb i wpatrywał się w Gienka rubinowymi oczkami.
– Gołębie nie latają w nocy – powiedział mu zdecydowanym głosem porucznik, a wtedy ptak zamienił się w ważkę.
W księżycowej poświacie jej skrzydła znów odbijały sceny z dawnych lat. Czyżby to w nich czaiła się odpowiedź? „Czy byłem kiedykolwiek w domu z witrażem z ważką?”
Usiłował przypomnieć sobie wojenne dzieje rodziny. Nie pamiętał kamienicy na ulicy Słonecznej, gdzie się urodził. Potem wybuchła wojna i kilkakrotnie zmieniali miejsce zamieszkania, zwłaszcza po śmierci ojca, ale na pewno nie przeprowadzili się tutaj. W końcu wylądowali w Podgórzu. Może tu mieli rodzinę albo znajomych?
No i czy willa z ważką znajdowała się na pewno w tym miejscu? Pojedyncze nieduże domki, które zachowały się między blokami, były świadkami dawnej zabudowy. Nieduże. A Gienek miał wrażenie, że migająca wśród drzew budowla jest ogromna.
Ważka o oczach gołębia zatrzepotała skrzydłami i porucznik poczuł, że leci w dół, spada na ziemię, usta otwierają się do krzyku.
Stłuczone kolano tak bardzo boli, ale niebieska sukienka jest już blisko, łagodny głos pachnie latem, bezpieczeństwem. Mały chłopiec wtulił się w miękką jak puch tkaninę, chłonął łapczywie kojący odgłos serca matki.
– Ja ją widzę jako dziecko, tak? Dlatego wydaje się duża? – zapytał gołębia, który jak gdyby nigdy nic układał dziobem pióra.
Tak tak tak TAK! – odpowiedziało serce i po raz pierwszy symfonia nie zabrzmiała nieuchronnością losu, ale nadzieją.
***
– Tak – powiedział Gienek – Mehoffera. Przez samo h. Muszę wiedzieć, co znajdowało się w tym miejscu przed wybudowaniem bloku, w którym mieszkam.
Pani z wydziału architektury była bardzo niezadowolona, że ktoś, kto na dodatek twierdził, że jest funkcjonariuszem milicji, zawraca jej w piątkowy poranek głowę. Oczy, zerkające co chwila w leżącą na biurku gazetę, mówiły wyraźnie, że Gienka nie powinno tu być, ponieważ od rozwiązania krzyżówki zależą losy wygranej w postaci sprzętu domowego, a termin wysyłania rozwiązań mija dziś wraz z zamknięciem urzędów pocztowych, bo liczy się data stempla pocztowego.
Po prawie pół godzinie przekopywania się przez akta kobieta wyciągnęła odpowiednią teczkę i rzuciła ją Gienkowi.
– Ma. I niech nie uszkodzi dokumentów.
Zasiadła z powrotem do krzyżówki, pomrukując gniewnie pod nosem.
Gienek nie rozumiał wiele z dziwacznych map ani wypisów z ksiąg wieczystych, bał się jednak, że jeśli o cokolwiek zapyta, krzyżówkowa harpia wyrzuci go za drzwi.
W końcu natrafił na mapę z lat sześćdziesiątych, na której jako żywo, kiedy porównał ją z najnowszą, w miejscu jego bloku stał niewielki domek w ogrodzie. Niestety, porucznik nie przewidział, że nie będzie tu żadnych zdjęć ani rysunków. A już na pewno rysunków witraży nad drzwiami.
– Dziękuję – wymamrotał. – Nie tego szukałem.
Spojrzenie kobiety bardzo zdecydowanie pragnęło zabić petenta.
– Może przynajmniej wie, co to będzie „drapieżny owad na pięć liter, ostatnia a”? – rzuciła do wychodzącego.
– Ważka! – jęknął z przerażeniem Gienek. – Ważka. Widziała pani ważkę?
Kobieta zlustrowała go od stóp do głów ponurym wzrokiem.
– Taki z pana milicjant jak ze mnie baletnica – oznajmiła. – Wariatów chyba nie przyjmują? Ważka, ważka… No, w sumie pasuje, ale wtedy tu nie może być… – Zastukała długopisem w kartkę.
Długopis urzędniczki nie pozostawiał wątpliwości co do tego, co miał do powiedzenia. Stuk stuk stuk STUK!
Gienek nie słuchał, co nie mogło krzyżować się z ważką. Wypadł na korytarz i pognał ku wyjściu z budynku. Na ulicy zaczerpnął głęboko powietrza, bo miał wrażenie, że niebo za chwilę spadnie mu na głowę.
Pognał do archiwum miejskiego, a potem do redakcji Dziennika Polskiego, gdzie mieli duże zbiory starych zdjęć, stamtąd zaś do uniwersyteckiej biblioteki, ale nigdzie nie znalazł fotografii nieistniejącego domu przy ulicy Mehoffera.
„Zwariowałem” – pomyślał, wracając do domu. Wstąpił do budki i zadzwonił do biura, ale znudzony portier powiedział mu, że nie widział Adamowicza, pewnie nie było go dziś w pracy.
Bardzo zdecydowanie to Gienek miał rozwiązać tę zagadkę.
Przystanął przed blokiem, usiłując wypatrzeć cień ogrodu. Teraz jednak nic takiego nie było widać, szara ściana nie kryła żadnych tajemnic. Gienek zaczął obmacywać tynk, stukać w mur. Sąsiadka, może i ta od bibuły, obrzuciła go podejrzliwym spojrzeniem.
– Myśli pan, że to się zawali? – zapytała z lekkim przestrachem. – Dziadostwo te bloki – prychnęła, kiedy nie odpowiedział. – Nie to, co przedwojenne budownictwo.
Gienek odwzajemnił podejrzliwe spojrzenie. Kobieta była trochę od niego starsza.
– Długo pani mieszka w tej okolicy? – zapytał.
Zmrużyła niepewnie oczy.
– Ano, prawie od urodzenia. Choć dawniej to nieco dalej, wie pan, tam, gdzie teraz jest pętla autobusowa…
– Co tu było przed tym blokiem? – zapytał, powstrzymując chęć potrząśnięcia nią. – Pamięta pani?
Wzruszyła ramionami.
– A co miało być? Pewnie domy takie jak tam – wskazała brodą niewysoką zabudowę między sąsiednimi blokami. – Nie pamiętam.
Zebrała z teatralnym westchnieniem siatki i pomaszerowała w kierunku wejścia do bloku.
Sprawa, którą zajmie się pan w najbliższej przyszłości, wymaga nie tylko otwartego umysłu, ale i wrażliwości.
Muzyka wciąż grała w jego głowie, ważka przyleciała z obrazu. Czując się niepomiernie głupio, Gienek wystukał na murze tam tam tam taam. Potem powtórzył ten rytm stopą na obluzowanej płycie chodnikowej. Nie zważał na mijających go ludzi, popatrujących ze zdziwieniem na dorosłego mężczyznę wyczyniającego dziwne tańce pod blokiem.
A potem, jakby coś poprowadziło jego rękę, zaczął rysować palcem na ścianie kształt ważki. I czuł, że ona ożywa pod jego palcami. Szara ściana rozbłysła kolorem, opalizujące skrzydełka zatrzepotały – szur szur szur SZUUR! – i ważka zerwała się do lotu, otwierając wrota do ogrodu, którego tu jeszcze przed chwilą nie było.
Gienek zrobił krok do przodu, w bramę bloku, wiodącą do wyłożonego lastryko korytarza z dziesiątkami identycznych drzwi i ścianami do połowy zamalowanymi obłażącą lamperią. Zrobił ten krok i znalazł się przed maleńkim domkiem. Nad drzwiami widniał witraż z ważką, która teraz latała wokół głowy Gienka, a w jej skrzydełkach odbijały się wszystkie wspomnienia.
– Czym jest ten dom? – zapytał. – Gdzie jestem?
W oddali majaczyła postać kobiety w niebieskiej sukience.
– Jesteś w twojej przeszłości – odpowiedziała matka.
– Ważka. Czym jest ważka?
– Wspomnieniem.
– Ten dom… Dom z ważką. Byłem tam w dzieciństwie? Należał do kogoś z rodziny?
Pokręciła głową.
– Tego domu nie ma. Sam go stworzyłeś. Musisz w nim coś znaleźć.
Jej postać zaczęła się rozpływać w mgiełce.
Mały chłopiec wyciągnął ręce ku jaskrawoniebieskiemu owadowi, unoszącemu się nad wodą. Nie dosięgnął go, ważka odleciała z furkotem skrzydełek. Dziecko patrzyło na nią z zachwytem, po czym popędziło ku stojącej w cieniu starej jabłoni matce, żeby oznajmić, że widziało takie piękne stworzenie!
Dojmujący ból rozbitego kolana, kojący dotyk i bicie serca matki. Chłopiec wtulił się w miękki jak puch materiał sukienki, kątem oka dojrzał błękitnego owada krążącego nad niedalekim stawem. A potem pojawił się ktoś jeszcze, kto spłoszył ważkę, a na twarz dziecka zaczęły spadać gorące, parzące łzy.
Słyszał głos matki, czuł, jak jej ręce zaciskają się na jego ramionach coraz mocniej.
– Nie – mówiła. – Nie, nie, nie.
Ogromna złota ważka unosiła się w powietrzu przed Gienkiem. Jej skrzydła wybijały dobrze znany rytm.
– Mama dowiedziała się wtedy, że ojca zgarnęli w łapance, tak?
Złote oczy wpatrywały się w niego z uwagą.
Wokół na powrót rósł ogród. Dojrzałe jabłka kusiły soczystym wnętrzem, w powietrzu unosiły się zapachy kwiatów, skoszonej trawy, poziomek. Spadające na ogród gorące łzy warzyły rośliny, odbierały blask opalizującym owadzim skrzydełkom. Bezradny, kaleki motyl usiłował wzlecieć w powietrze.
Chłopiec ujął go delikatnie w dłonie i posadził w pudełku.
– Owady żyją kilka dni – powiedziała matka, ocierając łzy dziecka. – Tylko kilka dni.
Zakopał pudełeczko z truchełkiem w ogrodzie. Znad stawu przyleciała niebieska ważka i wpatrywała się w małego Gienka z uwagą.
– To był nasz ogród – powiedział duży Gienek do ważki, która patrzyła teraz na niego oczami matki. – Byłem za mały, żeby pamiętać. Dlaczego teraz sobie przypominam? Jak?
W oddali mignął cień mężczyzny trzymającego na uwięzi latawiec, ale zanim Gienek zdążył zareagować, mocny podmuch wiatru poderwał zabawkę wysoko do góry i cała scena rozwiała się w rytm zbliżających się kroków.
Stuk stuk stuk STUUK!
Na alejce, która nagle rozwinęła się przed oczami Gienka, w miejscu, gdzie powinno być lastryko i zielonoszara lamperia, rozległy się kroki. Z każdym z nich ogrodowa ścieżka zamieniała się w korytarz w starej kamienicy. Nieco starszy chłopiec wieszał na choince łańcuch z łusek nabojów, pozbieranych w Rynku.
Stuk stuk stuk STUUK!
W drzwiach salonu stanął młodo wyglądający mężczyzna w jasnym trenczu i staroświeckim kapeluszu. Potem przeszedł do kuchni, gdzie rozmawiał przez dłuższą chwilę z matką.
***
– Adamowicz! – ryknął Gienek, wparowując do biura.
Szef skierował na niego spojrzenie chłodnych błękitnych oczu.
– Już wiesz? – zapytał uprzejmym tonem, nie zdradzającym żadnych emocji.
– O co w tym wszystkim chodzi? W co ty grasz? Nabierasz mnie na krwiożercze domy po to, żeby opowiedzieć mi o tym, że się już kiedyś spotkaliśmy? Że mnie śledziłeś przez te wszystkie lata?
Zrzucił z wściekłością papiery z biurka, uderzył pięścią w wiszący wciąż na piwnicznej ścianie plakat z jakiegoś zamierzchłego Pierwszego Maja. Adamowicz patrzył na to miotanie się z olimpijskim spokojem.
– Nikogo nie śledziłem – odparł w końcu. – Choć pewnie powinienem był. Nie zwróciłeś wtedy mojej uwagi.
Gienek stanął jak wryty: dotarło do niego, że szef po raz pierwszy, od kiedy się poznali, zwracał się do niego per ty.
– Byłem skoncentrowany na twoim ojcu.
Ręce porucznika młóciły bezradnie powietrze.
– Moim… ojcu…? – wyjąkał.
Niebieskie oczy Adamowicza miały teraz odcień taki, jak ciało ważki albo sukienka mamy.
– Po kimś odziedziczył pan te zdolności, prawda?
Świat wrócił do normy.
– Ty znałeś mojego ojca?
Adamowicz potaknął.
***
Gienek siedział na balkonie, wpatrując się w ogród, w którym skończyło się jego beztroskie dzieciństwo. Nie potrafił sobie przypomnieć, co było później, aż do tamtego dnia w styczniu czterdziestego piątego roku, kiedy młodo wyglądający mężczyzna przyszedł porozmawiać z jego matką o ojcu.
Ten mężczyzna stał teraz w drzwiach balkonu za Gienkiem.
– Dlaczego nie powiedziałeś mi od razu? Dwa lata temu? Jak mnie zwerbowałeś?
– Nie wiedziałem. Nosi pan panieńskie nazwisko matki. Ona pewnie chciała pana w ten sposób ukryć.
Gienek wolał na razie nie dociekać, przed czym lub przed kim.
– Skąd się dowiedziałeś?
Porucznik nadal nie poruszał się, zapatrzony w zieleń społecznych drzewek, na którą nakładało się wspomnienie szczęśliwego dnia przerwanego przez zgrzytliwie urywającą się melodię, przez czarny cień zakradający się do rozświetlonego słońcem ogrodu.
Za plecami dał się słyszeć cichuteńki szelest. Gienek odwrócił odruchowo głowę.
Na dłoni Adamowicza siedziała jaskrawobłękitna ważka.
– Zobaczyłem ją w pańskich wspomnieniach.
Gienek patrzył na niego nic nie rozumiejąc.
– Myślę, że tym, co musi pan znaleźć w domu wspomnień, jest pański ojciec.
– Mój ojciec…
Po kimś odziedziczył pan te zdolności, prawda?
Poczuł, że jego oczy robią się coraz większe ze zdumienia.
– Latawiec – powiedział niepewnie. – Tato…? Nic o nim nie wiem.
– Był konstruktorem. I pomagał mi… w pewnej sprawie, o której niedługo się pan dowie.
– Dlaczego… Dlaczego nie mogłeś mi tego wszystkiego po prostu opowiedzieć?
Adamowicz pogładził ważkę po jaskrawoniebieskim łebku i Gienek dopiero teraz zobaczył, że nie jest to żywy owad, ale maleńki robot o ciele wykonanym ze szlachetnego kamienia.
– To, co go… powiedzmy: zabiło, budzi się znowu. Na to, żeby z tym walczyć, musi pan czuć emocje. Zrozumieć swoje przeznaczenie.
– On zginął, bo wpadł w łapankę.
Na ustach Adamowicza błądził smutny uśmiech.
– Nie – odpowiedział szef. – To łapanka odbyła się po to, żeby go schwytać.
Gienek nie przypuszczał, że szeroko otwarte oczy mogą zrobić się jeszcze większe.
– Schwytać…?
W kuchni zabrzęczało radio, ale dobywały się z niego tylko niewyraźne trzaski.
Adamowicz potaknął.
– Myślisz, że on…?
Mechaniczny łebek ważki uniósł się ku Gienkowi.
– Znalazłem ją w biurze kilka dni temu. Nie trafiła tam przypadkiem. Napuściłem na pana Beethovena, żeby wywołał wspomnienia.
– I co teraz?
– Będziemy szukać pańskiego ojca, to chyba oczywiste?
Adamowicz pstryknął palcami i radio w kuchni ryknęło na pełny regulator pierwszymi taktami piątej symfonii c-moll, opus sześćdziesiąte siódme, Ludwiga van Beethovena.
– Carlos Kleiber – powiedział szef. – Najlepsze wykonanie, zapewniam pana, poruczniku.