- Opowiadanie: drakaina - Dziwny ogród

Dziwny ogród

Konkursową inspiracją, co jest w tekście aż nadto oczywiste, była pierwsza część V symfonii Beethovena (nr 23), aczkolwiek w innym wykonaniu niż podlinkowane w wątku konkursowym. Konkretnie w tym, które jest moim ulubionym, podobnie jak jednego z bohaterów:

https://www.youtube.com/watch?v=WFifaY_eZU0

Obraz, który w jeszcze większym stopniu zainspirował tekst i skierował go na inne niż zamierzone tory, wklejam w komentarzu. Należy do domeny publicznej.

 

Nie mam pojęcia, czy to opowiadanie ma sens i czytelnicze szanse jako odrębne, bo trochę wymknęło mi się spod kontroli i poszło w zupełnie innym kierunku, niż początkowo planowałam. Treściowo istotne dla niego jest głównie pierwsze z uniwersum, bo tam są podobne wątki. Ostatnie też, ale inaczej ;)

W kwestii konkursowej: zdążyłam z wrzutką w ostatniej minucie, ale zapomniałam, że przeglądarka w laptopie mi zwariowała i na portalu nie wkleja żadnych tekstów normalnie, tylko bredzi coś o zabezpieczeniach i niemożności wklejenia bezpośrednio, zmusza do wklejenia przez dodatkowe okienko, a następnie rozwala format. Ergo przez następne dwie i pół godziny poprawiałam formatowanie. Jury może w związku z tym nie uwzględniać tekstu w konkursie, bo o północy został wycofany do kopii roboczych i przywrócony po dwóch godzinach z hakiem.

 

Opowiadania z tego uniwersum (jakby kto chciał), chronologia wewnętrzna:

Gwiazdka z nieba

Czy ktoś widział psa czarnego?

Coś w maszynie

Ciężka woda

Dziwny ogród

Pan Samochodzik i Śpiąca Królewna

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Dziwny ogród

– Adamowicz! – ryknął Gienek, kiedy po raz en plus pierwszy, a może i drugi usłyszał charakterystyczne „bum bum bum BUUUM”. Potem jeszcze trochę dźwięków i znowu. Jak zacięta płyta. – Możesz to, ku… – Ugryzł się w język, bo szef nie znosił wulgaryzmów. – Możesz to wyłączyć?

Niestety z powodu ugryzienia w język pytanie zabrzmiało żałośliwie, a nie groźnie.

Co gorsza, Adamowicz nie odpowiedział.

Bum bum bum BUUUM! – powtórzył natomiast głośnik przenośnego magnetofonu. Bum bum bum BUM! – Jeszcze kilka razy.

Tararata-tarararam – popłynęło jeszcze taktów, a następnie rozległ się szum. A po nim, przewidywalnie, Bum bum bum BUUM!

Gienek uderzył się w czoło. Nie tylko wracała wiedza, którą w zamierzchłych powojennych czasach posiadał, ponieważ zaraz po wojnie, póki żyła matka, chodził przez trzy lata do szkoły muzycznej, gdzie piłował bez wielkich sukcesów wiolonczelę. Odniósł większy sukces: zdołał zidentyfikować drugi dźwięk – był to ani chybi szmer taśmy przewijającej się do początku.

– Niech cię pruje, Adamowicz.

Magnetofon był ulubioną zabawką szefa. Szef uważał, że muzyka łagodzi obyczaje, więc raczył współpracownika i zarazem jedynego oprócz niego samego pracownika krakowskiej delegatury Wydziału Siódmego Urzędu Spraw Wewnętrznych klasyką przegrywaną z płyt, które – podobnie jak inne deficytowe produkty – przerzucał magiczną ścieżką z RFN psołak Stefan Szwarc.

– Wysłuchali państwo pierwszych taktów piątej symfonii Ludwiga van Beethovena, grała orkiestra Berliner Philharmoniker, dyrygował Claudio Abbado – wyrecytował Gienek, parodiując ton spikera programu drugiego Polskiego Radia.

Magnetofon, niewzruszony, odegrał swoją mantrę, a po prawej stronie Gienka skrzypnęły drzwi, po raz kolejny przypominając mu, że miał przestawić biurko tak, by widzieć wchodzących.

– Prawie wszystko się zgadza, poruczniku – oznajmił Adamowicz, zdejmując przedwojenny trencz. Strzepnął z rękawa niewidoczny pyłek i powiesił płaszcz na haku na drzwiach. – Tyle tylko, że grają Filharmonicy Wiedeńscy, a dyryguje Carlos Kleiber. Najlepsze wykonanie, zapewniam pana, no i płyta nowiutka, sprzed roku, choć nagranie oczywiście sporo starsze.

Gienek przewrócił oczami.

– Może wstawimy tu gramofon – mruknął. – Skoro magnetofon się zepsuł.

Adamowicz rzucił mu zdumione spojrzenie.

– Przez całe rano się zacinał.

Szef machnął od niechcenia ręką i kolejna iteracja piątej symfonii potoczyła się przed siebie jak gdyby nigdy nic.

– Zacinał się, bo chciałem zwrócić pańską uwagę, poruczniku, na to, że los puka do pańskich drzwi.

Gdyby spojrzenia mogły zabijać, Adamowicz zapewne leżałby już trupem na podłodze albo też malowniczo przewieszony przez krzesło, ale po pierwsze spojrzenia nie zabijają, a po drugie Gienek nie był przekonany, czy szefa da się łatwo zabić. Ktoś, kto wygląda i zachowuje się jakby pamiętał pierwszą wojnę światową, a na dodatek szefuje milicyjnemu zespołowi do spraw specjalnych, zapewne zna sposoby na wymykanie się śmierci.

– Pan nie słucha, co mówię, poruczniku.

Zawsze ten kulturalny ton, nienaganne maniery. Gienek marzył czasem, żeby przylać szefowi, lecz ponieważ widział go kilka razy w akcji – zwłaszcza tej przeciwko poltergeistowi siedemnastowiecznego warchoła, który podczas aresztowania powoływał się na liberum veto i machał na oślep szablą – zawsze ostatecznie uznawał takie marzenie za nieszczególnie dobry pomysł.

– Ten Beethoven wytrącił mnie z równowagi – burknął. – Cały czas gra mi w głowie to przeklęte bum bum bum buuum! – zafałszował niemiłosiernie.

Adamowicz rozsiadł się w antycznym fotelu ustawionym za równie zabytkowym biurkiem. “Minę ma taką, jakby siedziba Siódemki nie była wilgotną piwnicą pod głównym budynkiem krakowskiej Milicji Obywatelskiej, ale co najmniej najpiękniejszą salą balową w jakimś Wersalu czy innym Sanssouci” – pomyślał z sarkazmem Gienek.

Na usta szefa wypłynął ten lekko ironiczny uśmieszek, który pojawiał się tam zawsze kiedy podsłuchane myśli podwładnego spotkały się ze szczególną aprobatą.

– Cieszy mnie, że pańskie horyzonty kulturowe poszerzają się, poruczniku. Sprawa, która czeka na pana w najbliższej przyszłości, wymaga otwartego umysłu i wrażliwości.

Gienek darował sobie przewrócenie oczami.

– Jak bardzo bliska jest ta przyszłość? – spytał ponuro.

– Jak najbliższa. Sprawa bardzo zdecydowanie niecierpiąca zwłoki. – Adamowicz spoważniał. – Zwłoka może oznaczać zwłoki, poruczniku.

 

***

 

Ku niesmakowi Gienka szef wsadził go chwilę później w taryfę, sam porozmawiał z kierowcą i zapłacił za kurs z góry.

– Burżujstwo – mruknął porucznik, niemniej posłusznie zajął miejsce na tylnej kanapie. Samochód miał przyciemnione szyby. Być może wcale nie była to zwykła taryfa. – Jakbym był jakimś cholernym pierwszym sekretarzem – dopowiedział całkiem pod nosem.

 Niesmak przerodził się w zdumienie, kiedy Gienek zorientował się, że zajechali na osiedle, na którym mieszkał od prawie dziesięciu lat. Zgadzało się wszystko oprócz tego, co miał bezpośrednio przed oczami. A to, co miał, bardzo wyraźnie mówiło mu, że nie tylko przez wszystkie minione lata nie widział w okolicy nic takiego, ale również, że niezbadane są ścieżki szefa. Jasne, w Siódemce poza nimi dwoma pracował jeszcze tylko Stefan Szwarc, niestety nieoficjalnie, więc nie można go było nigdzie delegować. Dlaczego jednak Adamowicz nie raczył się tu pofatygować sam? To, co oglądały oczy Gienka, pasowałoby jak ulał do przedpierwszowojennych manier i trencza.

Przed porucznikiem Widokiem rozciągał się bowiem ogród, za którym majaczył kształt domu. Starego domu. Wręcz willi. Sam ogród zaś był jak żywcem wzięty z obrazów tego… No, z jakichś obrazów, które wiszą w Sukiennicach albo w innym muzeum, do którego chodzi się z klasą licealną. Gienek postanowił dać zdecydowany odpór nadmiernym wysiłkom szefa, żeby współpracownika ukulturalnić. Jakby nie dość było pogadanek kaowca, akademii ku czci, nie mówiąc już o największym skarbie Gienka: kolekcji amerykańskich filmów na kasetach wideo. Ostatnio uzupełnianej gorliwie przez psołaka. Ten zestaw sprawiał, że porucznik czuł się wystarczająco ukulturalniony.

Z zamyślenia wyrwał go hałas, na który składały się trzepot i brzęczenie. Gigantyczna ważka zawadziła go skrzydłem, strącając kaszkiet.

– A niech mnie… – jęknął Gienek, ponieważ co do tej ważki to był akurat pewny, że widział ją już kiedyś, pewnie właśnie w muzeum.

Co gorsza, płot, który jeszcze przed chwilą składał się z kutych prętów, rozmywał się przed oczami zdumionego milicjanta w złotawej mgiełce, a w głębi zamajaczyła postać kobiety.

Tup tup tup tuup! – rozbrzmiały kroki. A może to były uderzenia skrzydeł ważki, która na oczach skonfundowanego Gienka zamieniała się w kobietę. Albo kobieta w ważkę. Przeklęty Ludwig van, co on narobił?

Porucznik zacisnął mocno powieki i wyciągnął rękę, by chwycić jeden z solidnych, żelaznych prętów. Chciał za wszelką cenę wrócić do rzeczywistości. W tym miejscu powinien być parking z kilkoma poobijanymi fiatami 125p oraz maluchami (jeden z nich był własnością Gienka), a także starym audi należącym do pani W., której mąż jeździ na saksy do Niemiec i przywozi masowo szroty. W sumie Gienek rozważał zakup czegoś nieco większego od malucha od pana W. i teraz rozpaczliwie usiłował uchwycić się tej myśli.

Bum bum bum BUUM! – ryknęła mu nad uchem ważka i porucznik Widok uzmysłowił sobie coś jeszcze. Dokładnie w miejscu, gdzie rozciągały się teraz jej ogromne skrzydła, powinien stać blok z jego kawalerką i bezcenną kolekcją kaset wideo!

Potrząsnął prętem, zmieniającym się pod dotykiem w giętką wić, z której wystrzeliły kwiaty pachnące wszystkimi kolorami tęczy.

„Ten przeklęty ogród zeżarł mój blok!” – To było jedyne, co przychodziło mu do głowy.

„A może ten dom stał tutaj, zanim zbudowano blok?” – podpowiedziała racjonalna część umysłu. A raczej to, w co zamieniła się po dwóch latach pracy w Siódemce. Ten wydział wymuszał zmianę definicji rzeczywistości, prawdopodobieństwa, realności. A racjonalizm rozciągał się na obszary dotychczas zasadniczo mu przeczące.

Adamowicz powiedział, że los puka do drzwi Gienka.

– Nie sądziłem, że aż tak dosłownie – burknął porucznik z irytacją.

W tej samej chwili ujrzał tuż przed oczami postać kobiety w niebieskiej sukience… Pamiętał tę sukienkę, pamiętał jej zapach i głos, który się z nią kojarzył. Wspomnienia dotyczyły jednak mrocznej kamienicy w Podgórzu, a nie ogrodu oszałamiającego barwami, zapachami, dźwiękami.

Ogród zamknął się wokół niego. W witrażowych skrzydłach ogromnej ważki, która zawisła teraz nad głową Gienka, odbijał się obraz bloku, co stanowiło pewną ulgę, bo może rzeczywistość nie znikła całkowicie. Dostrzegł tam także inne obrazy, przywołujące fale wspomnień, w których kolory mieszały się z doznaniami innych zmysłów.

– Mamo! – Jego własny głos dobiegał z daleka. – Mamo, mamo!

Ku kobiecie w niebieskiej sukience biegł pędem mały chłopiec i porucznik odruchowo wyciągnął ręce, by powstrzymać nieuchronny upadek.

– Widziałem waż… – Dziecko urwało w pół słowa, ponieważ poślizgnęło się na trawie i upadło z płaczem.

Ręce obu, dużego i małego, chwyciły powietrze.

Chrzęst chrzęst chrzęst CHRZĘĘST! Skrzydła ważki poruszały się równomiernie, ogromny owad wisiał teraz nad Gienkiem, wpatrując się w niego mozaikowymi oczami.

Nie odmienisz przeszłości – mówiła melodia – i nie powstrzymasz samego siebie przed tym, co się stało.

Promienie słońca odbiły się w opalizujących skrzydełkach i wtedy Gienek zobaczył, że wśród ukazujących się tam wspomnień z jego dzieciństwa i młodości, obok pozornie niewinnego obrazu bloku, w którym teraz mieszka, pełznie coś, co pożera zwierciadlaną materię, uniemożliwia ważce lot.

Bum bum bum BUUM! – przeklęty temat nabrał naprawdę złowróżbnego tonu.

Przypomniał Gienkowi okaleczonego motyla z połamanymi skrzydełkami, którego karmił wodą z cukrem przez kilka dni, a potem znalazł martwego w zamienionym na motyli domek pudełku. I łzy, które ciekły wtedy po twarzy dziecka, tego samego, które przed chwilą przewróciło się na trawę i znikło.

– To jest moje najwcześniejsze wspomnienie – powiedział do kobiety w niebieskiej sukience. Tej, która tłumaczyła mu wtedy, że motyle, nawet te zdrowe, nie żyją dłużej niż kilka dni.

Matka skinęła głową i rozpłynęła się w powietrzu. Pozostał tylko ogród pachnący barwami dzieciństwa i ważka z coraz większym trudem unosząca się w powietrzu. Rośliny też powoli znikały, a wielki owad zaczął się kurczyć, jego ciało stawało się bardziej płaskie i niewyraźne, a kiedy Gienek zamrugał, okazało się, że witrażowe skrzydełka zamieniły się w szybki witrażu nad wejściem do wyraźniej teraz widocznego domu.

Niewiele myśląc, porucznik ruszył szybkim krokiem w tym kierunku. Bał się, że willa zniknie, jak wszystko dookoła, więc nerwowo nacisnął klamkę, otworzył drzwi – i znalazł się we własnym mieszkaniu.

Bum bum bum BUUM! – ryknęło radio ustawione na lodówce. Gienek zamarł, ale piąta symfonia nie urwała się tym razem jak w biurze.

Zabrał się do odgrzewania pierogów, a kiedy kończył, jego uszu dobiegł głos spikera:

– Wysłuchali państwo piątej symfonii c-moll opus sześćdziesiąte siódme Ludwiga van Beethovena. Grała orkiestra Berliner Philharmoniker, dyrygował Claudio Abbado.

– A widzisz, Adamowicz? – Gienek pogroził nieobecnemu szefowi pięścią. – Jednak Claudio Abbado.

 

***

 

Jakkolwiek kwestia wykonania piątej symfonii doskonale wpisała się w swoistą grę Gienka z szefem, nijak nie załatwiała „niecierpiącej zwłoki” sprawy biurowej, która zaprowadziła porucznika do własnej kawalerki na Azorach.

Pod tym względem Gienek był w kropce. Mieszkanie wyglądało zwyczajnie, nawet bałagan, który został uprzątnięty dwa tygodnie temu, na okazję wizyty kadrowej Halinki z mężem prokuratorem, nie zdążył się jeszcze odrodzić.

Ostatnio padało, więc skrzynka telefoniczna na dole bloku została zalana i linia była głucha. Porucznik oczywiście mógł wyjść do znajdującej się za rogiem budki, ale tak naprawdę wcale nie miał ochoty dzwonić do Adamowicza. Nie tylko dlatego, że nie zamierzał przyznawać się do porażki – że kompletnie nie rozumie, o co chodzi. Bardziej dlatego, że szef zazwyczaj miał nosa, więc jeśli uznał, że sprawa jest dla Gienka, to była dla Gienka. Ten ostatni co najwyżej bardzo skrzętnie ukrywał, że tak uważa.

Kiedy tak siedział z głuchą słuchawką w ręce, oczywiście zdarzyło się to, czego mógł się spodziewać. Z czeluści linii telefonicznej rozległo się… Tak. Stuk stuk stuk STUUK!

Gienek włączył telewizor i wcale się nie zdziwił na widok białego szumu, którego trzaski i szelesty zdawały się układać w cztery złowróżbne dźwięki Beethovena.

– A niech was wszystkich… – Porucznik urwał. Kiedy ostatnim razem zaklął w taki sposób, poznany w dzień otwarty Wydziału Siódmego smutny diabeł Jan Boruta zjawił się na zawołanie i potem był problem z pozbyciem się go, jako że obywatel Boruta uważał Gienka za co najmniej doktora Freuda istot nadprzyrodzonych i tłumaczenie, że w przedwojennym Wiedniu to mógł bywać Adamowicz, na nic się nie zdało.

Nie, zdecydowanie Jan Boruta nie był tym, kogo Gienek potrzebował.

W braku lepszego pomysłu na kontynuację popołudnia udał się do łazienki, lecz nawet krople spadające z wiecznie cieknącego prysznica wybijały rytm piątej symfonii.

– Czego wy ode mnie chcecie? – ryknął w przestrzeń.

Przewidywalnie, sąsiad z dołu, niejaki Marian Gołąb, zapukał w sufit, a to oznaczało, że hałasy mu przeszkadzają. Co nie było żadną nowością, ponieważ przeszkadzało mu wszystko. Zazwyczaj zresztą dzwonił, ale jemu też musiało zalać telefon.

Gienek zapiął z powrotem koszulę, porwał legitymację milicyjną z szafki przy drzwiach i tak uzbrojony zbiegł piętro niżej, po czym walnął pięścią w drzwi upierdliwego sąsiada.

Kiedy te się otwarły, legitymacja zderzyła się z kakofonią barw i zapachów. Gdzieś z samego spodu usiłowała się przebić niewątpliwa woń spalenizny nakładająca się na niewątpliwy zapach pierogów ze sklepu „Kurczak” za rogiem, dokładnie takich, jakie przed chwilą zjadł Gienek. Ale nad to wszystko wybijał się zapach ogrodu: wilgotnej ziemi, dorodnych żółtych jabłek, stokrotek i koniczyny. Pomiędzy listowiem migotały witrażowe szybki skrzydeł wielkiej ważki.

A po trawniku przechadzał się najzwyklejszy krakowski gołąb.

Gienek pognał za nim, ku majaczącej gdzieś za pachnącą oszałamiająco roślinnością willi.

– To jest wtargnięcie na teren prywatny! – zagruchał gniewnie szary ptak, machając nerwowo skrzydłami. – Wykupiłem to mieszka…

– Milicja Obywatelska! – wrzasnął Gienek, usiłując wypatrzeć w słonecznych powidokach ważkę.

– Ta bibuła tylko na przechowaniu! To wszystko ta baba spod siedemdziesiątki piątki! – Głos gołębia pobrzmiewał paniką.

– Daj mi pan spokój z bibułą, co mnie obchodzi bibuła! Widziałeś pan ważkę?

Opalizujące skrzydła uderzyły bezsilnie w szybę, wybijając oczywiście znany Gienkowi aż za dobrze rytm. Trzask trzask trzask TRZAASK!

Porucznik upuścił legitymację, chwycił się za skronie…

– Nieźle się pan, za przeproszeniem, uwalił, panie władzo… to znaczy towarzyszu poruczniku.

Marian Gołąb, niewysoki facecik w okularkach, wyglądający na nauczyciela, lekarza z przychodni studenckiej albo farmaceutę, obracał w ręku milicyjną legitymację.

– Z tym nazwiskiem powinien pan mieszkać na sąsiednim osiedlu – zauważył.

Porucznik Widok znał ten żart aż za dobrze, wiedział też, że na sąsiednim osiedlu wielu jego kolegów po fachu dostało ładne nowe mieszkania. On jednak lubił Azory, a poza tym nie miał siły złościć się na sąsiada. Ważka uciekła. Znikła. Zginęła. Ważka, ani chybi będąca kluczem do sprawy, którą zlecił mu Adamowicz.

Gienek opadł na tapczan wbudowany w meblościankę.

– …nic, na co nie pomógłby dobry klin – mówił tymczasem sąsiad nazwiskiem Gołąb, który jeszcze przed chwilą był ptakiem, podając Gienkowi szklaneczkę z bardzo pięknym złotym płynem. – Mam szwagra z dojściem do Baltony, prawdziwa szkocka, żaden tam burbon, niech się pan napije.

„Na pewno znowu jest jakiś przeklęty tydzień trzeźwości milicjanta” – pomyślał z rozpaczą Gienek, który od przejścia do Siódemki stronił od alkoholu, w myśl zasady, że jeśli coś, co się goni na akcji, wygląda jak pijackie majaki, to lepiej mieć pewność, że jest się trzeźwym – więc przestał się przejmować propagowaną przez szefostwo abstynencją.

Whisky była naprawdę dobra. Pachniała płynnym złotem, migotała niczym bursztyn, a na samym dnie…

Gienek odsunął szklaneczkę nagłym ruchem. Zamknął oczy, otworzył je z powrotem i odetchnął parę razy głęboko. Na dnie nie było ważki ani żadnego innego owada, nawet muszki owocówki. Wziął naczynie z powrotem do ręki, raz jeszcze porozkoszował się zapachem i wychylił whisky jednym haustem, po czym mamrocząc pod nosem przeprosiny przemieszane z podziękowaniami wycofał się na klatkę schodową, po drodze konfiskując jeden egzemplarz leżącej pod stolikiem na telewizor bibuły. Nie pamiętał, o którym mieszkaniu mówił Gołąb, i wolał sobie nie przypominać.

 

***

 

Coś musiało być w ścianach. Coś, co przeniknęło z innej rzeczywistości i usiłowało pożreć blok Gienka wraz z lokatorami. Czy to miał na myśli Adamowicz, wygłaszając ten nieśmieszny bon mot o zwłokach?

Co gorsza, wizja podpowiadała oczywiste wyjaśnienie zagadki: jedynym, co mogło chcieć pożreć zbudowany w latach siedemdziesiątych blok, był pałający żądzą zemsty duch stojącej tu zapewne kiedyś willi. W zasadzie po dwóch latach w Siódemce Gienek nie powinien się już niczemu dziwić i w sumie nawet się nie dziwił. Czuł natomiast ogarniającą go frustrację, ponieważ nie miał pojęcia, jak walczyć z krwiożerczym widmowym domem.

Z ostukiwania ścian szybko się wycofał – było już po dwudziestej drugiej, a na dodatek kiedy tylko leciutko zapukał palcem w boazerię, ta odpowiedziała cytatem z Beethovena.

„Przeznaczenie puka do moich drzwi”. Przetrawiał tę myśl przez kolejne bezsenne godziny. A potem zegar na dalekiej Wieży Ratuszowej wybił godzinę czwartą. Dong dong dong DOONG! – rozległo się w nocnej ciszy.

Gienek wyskoczył z łóżka i w piżamie popędził na balkon. Nad nim, dziwnie bliski z dziesiątego piętra, stał księżyc w pełni. W dole zieleniły się rachityczne drzewka, posadzone przez dzieciaki z niedalekiej szkoły w czynie społecznym. Poza tym osiedle Azory, a i sąsiedni Widok oraz starsze zabudowania ciągnące się w drugą stronę, ku Staremu Miastu, były pogrążone w mroku i niemalże czuć w nich było spokojne oddechy krakowian.

– Może istotnie się uwaliłem? – wyszeptał Gienek w mrok. – Może nie poszedłem dziś do biura, a wszystko to było projekcją moich lęków przed awanturą, jaką urządzi mi jutro Adamowicz?

Na poręczy balkonu sąsiedniego mieszkania przysiadł gołąb i wpatrywał się w Gienka rubinowymi oczkami.

– Gołębie nie latają w nocy – powiedział mu zdecydowanym głosem porucznik, a wtedy ptak zamienił się w ważkę.

W księżycowej poświacie jej skrzydła znów odbijały sceny z dawnych lat. Czyżby to w nich czaiła się odpowiedź? „Czy byłem kiedykolwiek w domu z witrażem z ważką?”

Usiłował przypomnieć sobie wojenne dzieje rodziny. Nie pamiętał kamienicy na ulicy Słonecznej, gdzie się urodził. Potem wybuchła wojna i kilkakrotnie zmieniali miejsce zamieszkania, zwłaszcza po śmierci ojca, ale na pewno nie przeprowadzili się tutaj. W końcu wylądowali w Podgórzu. Może tu mieli rodzinę albo znajomych?

No i czy willa z ważką znajdowała się na pewno w tym miejscu? Pojedyncze nieduże domki, które zachowały się między blokami, były świadkami dawnej zabudowy. Nieduże. A Gienek miał wrażenie, że migająca wśród drzew budowla jest ogromna.

Ważka o oczach gołębia zatrzepotała skrzydłami i porucznik poczuł, że leci w dół, spada na ziemię, usta otwierają się do krzyku.

Stłuczone kolano tak bardzo boli, ale niebieska sukienka jest już blisko, łagodny głos pachnie latem, bezpieczeństwem. Mały chłopiec wtulił się w miękką jak puch tkaninę, chłonął łapczywie kojący odgłos serca matki.

– Ja ją widzę jako dziecko, tak? Dlatego wydaje się duża? – zapytał gołębia, który jak gdyby nigdy nic układał dziobem pióra.

Tak tak tak TAK! – odpowiedziało serce i po raz pierwszy symfonia nie zabrzmiała nieuchronnością losu, ale nadzieją.

 

***

 

– Tak – powiedział Gienek – Mehoffera. Przez samo h. Muszę wiedzieć, co znajdowało się w tym miejscu przed wybudowaniem bloku, w którym mieszkam.

Pani z wydziału architektury była bardzo niezadowolona, że ktoś, kto na dodatek twierdził, że jest funkcjonariuszem milicji, zawraca jej w piątkowy poranek głowę. Oczy, zerkające co chwila w leżącą na biurku gazetę, mówiły wyraźnie, że Gienka nie powinno tu być, ponieważ od rozwiązania krzyżówki zależą losy wygranej w postaci sprzętu domowego, a termin wysyłania rozwiązań mija dziś wraz z zamknięciem urzędów pocztowych, bo liczy się data stempla pocztowego.

Po prawie pół godzinie przekopywania się przez akta kobieta wyciągnęła odpowiednią teczkę i rzuciła ją Gienkowi.

– Ma. I niech nie uszkodzi dokumentów.

Zasiadła z powrotem do krzyżówki, pomrukując gniewnie pod nosem.

Gienek nie rozumiał wiele z dziwacznych map ani wypisów z ksiąg wieczystych, bał się jednak, że jeśli o cokolwiek zapyta, krzyżówkowa harpia wyrzuci go za drzwi.

W końcu natrafił na mapę z lat sześćdziesiątych, na której jako żywo, kiedy porównał ją z najnowszą, w miejscu jego bloku stał niewielki domek w ogrodzie. Niestety, porucznik nie przewidział, że nie będzie tu żadnych zdjęć ani rysunków. A już na pewno rysunków witraży nad drzwiami.

– Dziękuję – wymamrotał. – Nie tego szukałem.

Spojrzenie kobiety bardzo zdecydowanie pragnęło zabić petenta.

– Może przynajmniej wie, co to będzie „drapieżny owad na pięć liter, ostatnia a”? – rzuciła do wychodzącego.

 – Ważka! – jęknął z przerażeniem Gienek. – Ważka. Widziała pani ważkę?

Kobieta zlustrowała go od stóp do głów ponurym wzrokiem.

– Taki z pana milicjant jak ze mnie baletnica – oznajmiła. – Wariatów chyba nie przyjmują? Ważka, ważka… No, w sumie pasuje, ale wtedy tu nie może być… – Zastukała długopisem w kartkę.

Długopis urzędniczki nie pozostawiał wątpliwości co do tego, co miał do powiedzenia. Stuk stuk stuk STUK!

Gienek nie słuchał, co nie mogło krzyżować się z ważką. Wypadł na korytarz i pognał ku wyjściu z budynku. Na ulicy zaczerpnął głęboko powietrza, bo miał wrażenie, że niebo za chwilę spadnie mu na głowę.

Pognał do archiwum miejskiego, a potem do redakcji Dziennika Polskiego, gdzie mieli duże zbiory starych zdjęć, stamtąd zaś do uniwersyteckiej biblioteki, ale nigdzie nie znalazł fotografii nieistniejącego domu przy ulicy Mehoffera.

„Zwariowałem” – pomyślał, wracając do domu. Wstąpił do budki i zadzwonił do biura, ale znudzony portier powiedział mu, że nie widział Adamowicza, pewnie nie było go dziś w pracy.

Bardzo zdecydowanie to Gienek miał rozwiązać tę zagadkę.

Przystanął przed blokiem, usiłując wypatrzeć cień ogrodu. Teraz jednak nic takiego nie było widać, szara ściana nie kryła żadnych tajemnic. Gienek zaczął obmacywać tynk, stukać w mur. Sąsiadka, może i ta od bibuły, obrzuciła go podejrzliwym spojrzeniem.

– Myśli pan, że to się zawali? – zapytała z lekkim przestrachem. – Dziadostwo te bloki – prychnęła, kiedy nie odpowiedział. – Nie to, co przedwojenne budownictwo.

Gienek odwzajemnił podejrzliwe spojrzenie. Kobieta była trochę od niego starsza.

– Długo pani mieszka w tej okolicy? – zapytał.

Zmrużyła niepewnie oczy.

– Ano, prawie od urodzenia. Choć dawniej to nieco dalej, wie pan, tam, gdzie teraz jest pętla autobusowa…

– Co tu było przed tym blokiem? – zapytał, powstrzymując chęć potrząśnięcia nią. – Pamięta pani?

Wzruszyła ramionami.

– A co miało być? Pewnie domy takie jak tam – wskazała brodą niewysoką zabudowę między sąsiednimi blokami. – Nie pamiętam.

Zebrała z teatralnym westchnieniem siatki i pomaszerowała w kierunku wejścia do bloku.

Sprawa, którą zajmie się pan w najbliższej przyszłości, wymaga nie tylko otwartego umysłu, ale i wrażliwości.

Muzyka wciąż grała w jego głowie, ważka przyleciała z obrazu. Czując się niepomiernie głupio, Gienek wystukał na murze tam tam tam taam. Potem powtórzył ten rytm stopą na obluzowanej płycie chodnikowej. Nie zważał na mijających go ludzi, popatrujących ze zdziwieniem na dorosłego mężczyznę wyczyniającego dziwne tańce pod blokiem.

A potem, jakby coś poprowadziło jego rękę, zaczął rysować palcem na ścianie kształt ważki. I czuł, że ona ożywa pod jego palcami. Szara ściana rozbłysła kolorem, opalizujące skrzydełka zatrzepotały – szur szur szur SZUUR! – i ważka zerwała się do lotu, otwierając wrota do ogrodu, którego tu jeszcze przed chwilą nie było.

Gienek zrobił krok do przodu, w bramę bloku, wiodącą do wyłożonego lastryko korytarza z dziesiątkami identycznych drzwi i ścianami do połowy zamalowanymi obłażącą lamperią. Zrobił ten krok i znalazł się przed maleńkim domkiem. Nad drzwiami widniał witraż z ważką, która teraz latała wokół głowy Gienka, a w jej skrzydełkach odbijały się wszystkie wspomnienia.

– Czym jest ten dom? – zapytał. – Gdzie jestem?

W oddali majaczyła postać kobiety w niebieskiej sukience.

– Jesteś w twojej przeszłości – odpowiedziała matka.

– Ważka. Czym jest ważka?

– Wspomnieniem.

– Ten dom… Dom z ważką. Byłem tam w dzieciństwie? Należał do kogoś z rodziny?

Pokręciła głową.

– Tego domu nie ma. Sam go stworzyłeś. Musisz w nim coś znaleźć.

Jej postać zaczęła się rozpływać w mgiełce.

Mały chłopiec wyciągnął ręce ku jaskrawoniebieskiemu owadowi, unoszącemu się nad wodą. Nie dosięgnął go, ważka odleciała z furkotem skrzydełek. Dziecko patrzyło na nią z zachwytem, po czym popędziło ku stojącej w cieniu starej jabłoni matce, żeby oznajmić, że widziało takie piękne stworzenie!

Dojmujący ból rozbitego kolana, kojący dotyk i bicie serca matki. Chłopiec wtulił się w miękki jak puch materiał sukienki, kątem oka dojrzał błękitnego owada krążącego nad niedalekim stawem. A potem pojawił się ktoś jeszcze, kto spłoszył ważkę, a na twarz dziecka zaczęły spadać gorące, parzące łzy.

Słyszał głos matki, czuł, jak jej ręce zaciskają się na jego ramionach coraz mocniej.

– Nie – mówiła. – Nie, nie, nie.

 

Ogromna złota ważka unosiła się w powietrzu przed Gienkiem. Jej skrzydła wybijały dobrze znany rytm.

– Mama dowiedziała się wtedy, że ojca zgarnęli w łapance, tak?

Złote oczy wpatrywały się w niego z uwagą.

Wokół na powrót rósł ogród. Dojrzałe jabłka kusiły soczystym wnętrzem, w powietrzu unosiły się zapachy kwiatów, skoszonej trawy, poziomek. Spadające na ogród gorące łzy warzyły rośliny, odbierały blask opalizującym owadzim skrzydełkom. Bezradny, kaleki motyl usiłował wzlecieć w powietrze.

Chłopiec ujął go delikatnie w dłonie i posadził w pudełku.

– Owady żyją kilka dni – powiedziała matka, ocierając łzy dziecka. – Tylko kilka dni.

Zakopał pudełeczko z truchełkiem w ogrodzie. Znad stawu przyleciała niebieska ważka i wpatrywała się w małego Gienka z uwagą.

– To był nasz ogród – powiedział duży Gienek do ważki, która patrzyła teraz na niego oczami matki. – Byłem za mały, żeby pamiętać. Dlaczego teraz sobie przypominam? Jak?

W oddali mignął cień mężczyzny trzymającego na uwięzi latawiec, ale zanim Gienek zdążył zareagować, mocny podmuch wiatru poderwał zabawkę wysoko do góry i cała scena rozwiała się w rytm zbliżających się kroków.

Stuk stuk stuk STUUK!

Na alejce, która nagle rozwinęła się przed oczami Gienka, w miejscu, gdzie powinno być lastryko i zielonoszara lamperia, rozległy się kroki. Z każdym z nich ogrodowa ścieżka zamieniała się w korytarz w starej kamienicy. Nieco starszy chłopiec wieszał na choince łańcuch z łusek nabojów, pozbieranych w Rynku.

Stuk stuk stuk STUUK!

W drzwiach salonu stanął młodo wyglądający mężczyzna w jasnym trenczu i staroświeckim kapeluszu. Potem przeszedł do kuchni, gdzie rozmawiał przez dłuższą chwilę z matką.

 

***

 

– Adamowicz! – ryknął Gienek, wparowując do biura.

Szef skierował na niego spojrzenie chłodnych błękitnych oczu.

– Już wiesz? – zapytał uprzejmym tonem, nie zdradzającym żadnych emocji.

– O co w tym wszystkim chodzi? W co ty grasz? Nabierasz mnie na krwiożercze domy po to, żeby opowiedzieć mi o tym, że się już kiedyś spotkaliśmy? Że mnie śledziłeś przez te wszystkie lata?

Zrzucił z wściekłością papiery z biurka, uderzył pięścią w wiszący wciąż na piwnicznej ścianie plakat z jakiegoś zamierzchłego Pierwszego Maja. Adamowicz patrzył na to miotanie się z olimpijskim spokojem.

– Nikogo nie śledziłem – odparł w końcu. – Choć pewnie powinienem był. Nie zwróciłeś wtedy mojej uwagi.

Gienek stanął jak wryty: dotarło do niego, że szef po raz pierwszy, od kiedy się poznali, zwracał się do niego per ty.

– Byłem skoncentrowany na twoim ojcu.

Ręce porucznika młóciły bezradnie powietrze.

– Moim… ojcu…? – wyjąkał.

Niebieskie oczy Adamowicza miały teraz odcień taki, jak ciało ważki albo sukienka mamy.

– Po kimś odziedziczył pan te zdolności, prawda?

Świat wrócił do normy.

– Ty znałeś mojego ojca?

Adamowicz potaknął.

 

***

 

Gienek siedział na balkonie, wpatrując się w ogród, w którym skończyło się jego beztroskie dzieciństwo. Nie potrafił sobie przypomnieć, co było później, aż do tamtego dnia w styczniu czterdziestego piątego roku, kiedy młodo wyglądający mężczyzna przyszedł porozmawiać z jego matką o ojcu.

Ten mężczyzna stał teraz w drzwiach balkonu za Gienkiem.

– Dlaczego nie powiedziałeś mi od razu? Dwa lata temu? Jak mnie zwerbowałeś?

– Nie wiedziałem. Nosi pan panieńskie nazwisko matki. Ona pewnie chciała pana w ten sposób ukryć.

Gienek wolał na razie nie dociekać, przed czym lub przed kim.

– Skąd się dowiedziałeś?

Porucznik nadal nie poruszał się, zapatrzony w zieleń społecznych drzewek, na którą nakładało się wspomnienie szczęśliwego dnia przerwanego przez zgrzytliwie urywającą się melodię, przez czarny cień zakradający się do rozświetlonego słońcem ogrodu.

Za plecami dał się słyszeć cichuteńki szelest. Gienek odwrócił odruchowo głowę.

Na dłoni Adamowicza siedziała jaskrawobłękitna ważka.

– Zobaczyłem ją w pańskich wspomnieniach.

Gienek patrzył na niego nic nie rozumiejąc.

– Myślę, że tym, co musi pan znaleźć w domu wspomnień, jest pański ojciec.

– Mój ojciec…

Po kimś odziedziczył pan te zdolności, prawda?

Poczuł, że jego oczy robią się coraz większe ze zdumienia.

– Latawiec – powiedział niepewnie. – Tato…? Nic o nim nie wiem.

– Był konstruktorem. I pomagał mi… w pewnej sprawie, o której niedługo się pan dowie.

– Dlaczego… Dlaczego nie mogłeś mi tego wszystkiego po prostu opowiedzieć?

Adamowicz pogładził ważkę po jaskrawoniebieskim łebku i Gienek dopiero teraz zobaczył, że nie jest to żywy owad, ale maleńki robot o ciele wykonanym ze szlachetnego kamienia.

– To, co go… powiedzmy: zabiło, budzi się znowu. Na to, żeby z tym walczyć, musi pan czuć emocje. Zrozumieć swoje przeznaczenie.

– On zginął, bo wpadł w łapankę.

Na ustach Adamowicza błądził smutny uśmiech.

– Nie – odpowiedział szef. – To łapanka odbyła się po to, żeby go schwytać.

Gienek nie przypuszczał, że szeroko otwarte oczy mogą zrobić się jeszcze większe.

– Schwytać…?

W kuchni zabrzęczało radio, ale dobywały się z niego tylko niewyraźne trzaski.

Adamowicz potaknął.

– Myślisz, że on…?

Mechaniczny łebek ważki uniósł się ku Gienkowi.

– Znalazłem ją w biurze kilka dni temu. Nie trafiła tam przypadkiem. Napuściłem na pana Beethovena, żeby wywołał wspomnienia.

– I co teraz?

– Będziemy szukać pańskiego ojca, to chyba oczywiste?

Adamowicz pstryknął palcami i radio w kuchni ryknęło na pełny regulator pierwszymi taktami piątej symfonii c-moll, opus sześćdziesiąte siódme, Ludwiga van Beethovena.

– Carlos Kleiber – powiedział szef. – Najlepsze wykonanie, zapewniam pana, poruczniku.

Koniec

Komentarze

 

Józef Mehoffer, “Dziwny ogród”, 1903. Z dzieciństwa pamiętam, że ten obraz przez pewien czas był w krakowskim Muzeum Narodowym, choć jeszcze przed wojną został zakupiony przez warszawskie MN i tam w pewnym momencie wrócił, ku oburzeniu krakowian, bo Mehoffer to bardzo galicyjska i krakowska postać. Zakładam jednakowoż, że Gienek mógł go oglądać w Sukiennicach.

http://altronapoleone.home.blog

Pomyślałem, że prześlę parę szybkich wrażeń z lektury. Smakowite, bardzo w Twoim stylu, a zarazem chyba nieco deliryczne. Swoista logika zdarzeń, odmienna od systemów wynikania przyczynowo-skutkowego, do jakich przywykliśmy. Aby rozwiązać zagadkę, główny bohater musi sięgnąć w głąb wyobraźni, podążyć za swoimi majakami, zamiast się przed nimi bronić.

Przesycone nawiązaniami kulturowymi. Przy tym prawdopodobnie przeoczam tutaj część wartości, ponieważ przy swoim dębowym uchu nie jestem w stanie w pełni dostrzec i docenić, czego się spodziewam, jak ton i nastrój tekstu podąża za V symfonią i odzwierciedla przekazywane przez nią emocje. Dostajemy jednak wyrwany obrazek ze środka uniwersum, wyglądający jak hipotetyczny prolog trzeciego tomu powieści albo coś podobnego. Oczywiście nie mówię, że nie broni się jako samodzielne opowiadanie, ale pozostawia pewne uczucie zdrowego niedosytu.

Przy dosyć pobieżnej lekturze nie rzuciły mi się w oczy żadne rażące błędy, nie spodziewałbym się ich zresztą. Co najwyżej zwróciłem uwagę na ten drobiazg:

Ktoś, kto wygląda i zachowuje się jakby pamiętał pierwszą wojnę światową

Moim zdaniem, powinien być przecinek przed jakby ze względu na rozbieżność orzeczeń. Wygląda jakby mój ojciec, ale Wygląda, jakby znał mojego ojca. https://sjp.pwn.pl/zasady/379-90-H-1-Przed-czlonem-porownawczym-wprowadzonym-przez-wyrazy-jak-jakby-jako;629797.html

Bardzo dziękuję za ciekawą lekturę!

 

Przy okazji – PsychoFish wspominał jakiś czas temu, że w przypadku Mozilli kombinacja ctrl+shift+v kopiuje poprawnie. Przetestowałem, u mnie działa.

Dzięki, Ślimaku :)

 

W przedmowie piszę, że sama nie wiem, czy to się broni jako osobne opowiadanie, ale nie chcę tam puszczać spojlerów, więc to, co przez moment chciałam tam dorzucić, daję tu.

To miała być zupełnie inna historyjka, o niespełnionym poecie młodopolskim (nie piszę więcej, bo może to kiedyś jeszcze wykorzystam, więc spoilers). Opowiastką humorystyczną i niezależną, a wyszło mocno z uniwersum, bo wczoraj rano poszło w takim kierunku. Tak chyba zadziałał na mnie wymóg synestezji – sama jestem synestetykiem i to najwyraźniej dla mnie coś mocno “osobistego”, nie pasującego do nieintrowertycznych historii. Wszystkie moje teksty z mocnym akcentem synestezji są radykalnie wręcz skupione na wewnętrznych doznaniach bohatera – punktu widzenia. Tu skądinąd nie wiem, czy synestezja jest widoczna, ale to hasło mocno siedziało w moim umyśle podczas pisania i ukierunkowało tekst.

I tak, bohater zdaje sobie sprawę w pewnym momencie, że tu nie ma żadnej kryminalnej zagadki, ale jego własna historia – to jest zwrot, który dokonał się w samym tekście pod wpływem myślenia o synestezji :)

 

Co do przecinka, nie jestem przekonana, poczekam na inne opinie.

 

Przetestowałem, u mnie działa.

To nie kwestia Mozilli, ale laptopa i pewnie wersji na nim. Na pececie normalnie działa, ale akurat to kończyłam będąc u Taty z laptopem.

http://altronapoleone.home.blog

Cześć, Drakaino!

 

Wyszło Ci bardzo klimatyczne opowiadanie, z nutką, a właściwie całą symfonią tajemnic i niedomówień. Z chęcią przeczytam ciąg dalszy, bo historia mnie zaintrygowała, a najbardziej spodobał mi się wykreowany świat. Bohaterowie nieźli (zapewne rozwiną skrzydła w kolejnych opowiadaniach, bo każdy ma potencjał, w szczególności psołak Stefan Szwarc) i choć niewiele w tekście konfliktu „zewnętrznego”, to nuda nie została odnotowana. ;-)

Udało Ci się również wpleść sporo humoru (zakłócenie miru domowego Gołębia, wizyta w wydziale architektury), co zagrało bardzo dobrze, przełamując fantasmagoryczny ton opowieści.

Fragmenty synestezyjne są, niekiedy mogłyby wybrzmieć z większą mocą, chociażby w opisie tankowania szkockiej („pachniała płynnym złotem”, ale jak to działało na pozostałe zmysły porucznika?).

Wykonanie na najwyższym poziomie. Ładny język, nic nie zgrzyta, czytanie takich tekstów, to duża przyjemność.  

 

Pozdrawiam i życzę powodzenia w konkursie! :-)

"Kozy mają mnie w nosie, a psy na ogonie." T. Rałowski

FilipieWiju, lista opek z tego cyklu jest w przedmowie. Od psołaka Stefana i anonimowego konkursu na fun-tastykę, w którym sparodiowałam własne uniwersum się zaczęło ;) Dziękuję za miłą opinię!

http://altronapoleone.home.blog

Zauważyłem już po dodaniu komentarza. ;-) Wszystkie zakolejkowałem (choć lepiej się czyta teksty świeże, bez dużej liczby komentarzy, bo o ile staram się zazwyczaj omijać opinie innych przed wyrażeniem własnej, to czasem kursor i tak ściąga w dół ;-)).

"Kozy mają mnie w nosie, a psy na ogonie." T. Rałowski

Aha, poszukiwania zapowiedziane w tym “odcinku” nie są jeszcze nigdzie opisane, “Dziwny ogród” i “Pan Samochodzik” to w sumie dwa prologi do planowanej powieści z tego świata.

http://altronapoleone.home.blog

Been here. devil

Ładnie napisane, ale czuję się niedopieszczona fabularnie – w sumie niewiele się tu zadziało, a jeszcze mniej z tego wynika. Może w przyszłości, ale to już inne opko czy powieść. Innymi słowy – czuć fragmentarycznością.

Trochę mnie irytuje, że nie rozumiem, co się stało, i czy to było fantastyczne. Jakieś zwidy, majaki, nibyhipnoza wywołana Beethovenem…

Ale ładna gra witrażowością i w sumie czytało się nieźle.

A przecinek, IMO, powinien tam być.

które wiszą w Sukiennicach albo w innym muzeum, do którego chodzi się z klasą w liceum.

Ten rym był zamierzony?

Babska logika rządzi!

Cześć!

 

Bardzo zmysłowe opowiadanie i takie, które trzeba czytać uważnie, żeby nadążyć z wyobrażaniem sobie wszystkiego. Akcja jest nieśpieszna, ale jednocześnie ciągle się coś dzieje. Przenikanie się rzeczywistości opisałaś bardzo ciekawie. Mam tylko wrażenie, że ta historia urwała się bardzo gwałtownie.

Minę miał taką, jakby siedziba Siódemki nie była wilgotną piwnicą pod główną siedzibą krakowskiej Milicji Obywatelskiej, ale co najmniej najpiękniejszą salą balową w jakimś Wersalu czy innym Sanssouci, pomyślał z sarkazmem Gienek.

Wydaje mi się, że tu lepiej pasowałby czas teraźniejszy, skoro Gienek sobie to pomyślał, widząc siadającego za biurkiem szefa.

– Jak bardzo jest ta bliska jest ta przyszłość? – spytał ponuro.

Tu się coś poplątało.

Dziecko urwało w pół słowa, ponieważ poślizgnęło się na śliskiej trawie i upadło z płaczem.

To chyba nie jest celowe powtórzenie.

Przeczytane.

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

Hej, Drakaino!

 

Pięknie napisane. Beethoven przeplata się przez tekst jak nić przez materiał, świetnie obrazuje to swego rodzaju szaleństwo, w jakie popada bohater. Wykreowałaś ciekawy klimat: jest tajemniczo, może nawet trochę strasznie, ale w relacjach międzyludzkich jest swojsko – tak jak to było zanim się nie pozamykaliśmy na cztery spusty ze smartfonami i netflixami.

Dużo tu tajemnicy, symboliki i niedopowiedzeń. A że nie czytałem innych opek z tej serii, to muszę oczywiście ponarzekać, że nie do końca chwyciłem zakończenie. Pewnie żeby się domknęło musiałabyś na koniec dać ścianę wyjaśnień, ale to znów zepsułoby misternie tkany klimat. Cóż, może uda mi się zajrzeć do innych opowiadań z cyklu – nie kasuj linków ;)

Bardzo podoba mi się narracja, nie jest nudna, ale też nie pędzi z wydarzeniami na złamanie karku. Przy tym scen jest niewiele, a jednak spinają się w spójną całość.

Idę do klikarni, bo się należy! Jak Gienkowi whisky.

 

Pozdrawiam!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Że w Krakowie jest magicznie, wiedziałam, ale że aż tak, nie miałam pojęcia.

Opowiadając o doświadczeniach Gienka, niezwykle obrazowo pokazałaś jak wiele jest tej magii i to nawet nie w określonych szczególnych miejscach, ale na osiedlu zwykłych bloków, w obudzonych nagle wspomnieniach… Rozsiane w całym opowiadaniu akcenty muzyczne doskonale dopełniają niezwykłości zdarzeń, a świetnie przedstawione obrazki z realnego życia nie pozwalają zapomnieć, że wszystko dzieje się tu i teraz.

I choć nie do końca pojmuję, co sprawiło, że Gienek przenikał do innego świata, to cieszę się, że mogłam mu towarzyszyć i pozostaję z nadzieję, że będzie mi dane poznać dalszy ciąg tej historii.

 

Za­brał się za od­grze­wa­nie pie­ro­gów… → Za­brał się do odgrzewania pie­ro­gów

 

– … nic, na co nie po­mógł­by dobry klin… → Zbędna spacja po wielokropku.

 

Mały chło­piec wy­cią­gnął ręce ku ja­skra­wo nie­bie­skie­mu owa­do­wi… → Mały chło­piec wy­cią­gnął ręce ku ja­skra­wonie­bie­skie­mu owa­do­wi

 

Na dłoni Ada­mo­wi­cza sie­dzia­ła ja­skra­wo błę­kit­na ważka.Na dłoni Ada­mo­wi­cza sie­dzia­ła ja­skra­wobłę­kit­na ważka.

 

Ada­mo­wicz po­gła­dził ważkę po ja­skra­wo nie­bie­skim łebku… → Ada­mo­wicz po­gła­dził ważkę po ja­skra­wonie­bie­skim łebku

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardzo wam wszystkim dziękuję za te opinie :) Bałam się, że ponieważ opko wymknęło się spod kontroli i powędrowało w zupełnie innym kierunku niż przewidywałam, będzie nieczytelne jako samodzielny utwór, a widzę, że jednak mimo otwartego zakończenia, daje radę, i to niekoniecznie wśród osób, które znają wcześniejsze opowiastki z tymi bohaterami.

No, nieźle mi ta synestezja namieszała,

 

Babolki oczywiście poprawię, dziękuję za ich wskazanie; jak na tekst napisany na kolanie, bo koncepcja zmieniła się parę godzin przed dedlajnem, i tak nie jest źle :)

 

Tylko do tego mam pytanie – czy to aby nie jest regionalizm? Bo jeśli to galicyjskie albo krakowskie, to musi zostać ;) Ja zawsze mówię “zabrać się za coś”.

Zabrał się za odgrzewanie pierogów… → Zabrał się do odgrzewania pierogów

 

http://altronapoleone.home.blog

Regulatorko, ależ obie pisownie są uprawnione:

jaskrawobłękitny “o barwie jaskrawego błękitu”;

jaskrawo błękitny “błękitny w sposób jaskrawy, np. z powodu odcinania się od szaroburego otoczenia”.

 

Najbardziej zrozumiały intuicyjnie przykład analogiczny, jaki mi w tej chwili przychodzi na myśl:

średniogórski “związany z górami średnimi”;

średnio górski “w przeciętnym stopniu związany z górami”.

Drakaino, mam nadzieję, że to wyjaśni sprawę:

 

Coraz częstszym błędem jest utożsamianie konstrukcji brać się za coś/ wziąć się za coś ze zwrotem brać się do czegoś/ wziąć się do czegoś. Tymczasem nie są to wcale sformułowania synonimiczne! Warto zatem zapamiętać, że:

brać się do czegoś, wziąć się do czegoś to rozpoczynać jakieś działanie, zabierać się do czegoś, zaczynać zajmować się czymś: Kiedy skończył malowanie, wziął się do sprzątania; Zawsze zaraz po śniadaniu brała się do pracy;

brać się za coś/ wziąć się za coś to chwytać kogoś a. siebie za jakąś część ciała: Wzięli się za ręce.

Zapamiętaj!

brać się/ wziąć się za coś występuje w zdaniach o znaczeniu dosłownym (brali się za ręce i tańczyli) a. przenośnym (brał się z życiem za bary = mocował się), ale zawsze tylko w połączeniu z nazwą części ciała!

 

Magdalena Tytuła, Marta Łosiak "Polski bez błędów. Poradnik językowy dla każdego"

Opracowano przy współpracy z Wydawnictwem Szkolnym PWN

 

Tu jest link, ale nie mam pewności, czy zadziała:

https://zapytaj.onet.pl/encyklopedia/140056,,,,brac_sie_wziac_sie_do_czegos_brac_sie_wziac_sie_za_cos,haslo.html

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki, Reg, też tego szukałam i trafiłam na podobne werdykty. Być może to bardzo lokalny regionalizm, niemalże rodzinny ;) Poprawiłam, aczkolwiek dla mnie “zabrać się do odgrzewania pierogów” brzmi dziwacznie…

http://altronapoleone.home.blog

Ślimaku Zagłady, skoro SJP PWN każe pisać jasnoniebieskijasnobłękitny, to naturalną rzeczą było dla mnie że piszemy też jaskrawoniebieskijaskrawobłękitny.

Bardzo dziękuję za otworzeni mi oczu, ale cóż – jestem coraz starszą starowinką i może czas, by pomyśleć o azylu;)

 

edycja

Drakaino, zdaję sobie sprawę, że kiedy od zawsze masz zakodowane jakieś wyrażenie/ powiedzenie do którego przywykłaś, bo stale go używasz, niezmiernie trudno przestawić się na nową wersję, mimo że jest poprawna. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Rzeczywiście, napisałbym zawsze jasnoniebieski / jasnobłękitny, bo trudno mi sobie wyobrazić sytuację, w której przysłówek jasno – inaczej niż jaskrawo – odnosiłby się tutaj do kontekstu przymiotnika zamiast do przekazywanej cechy. Wydaje mi się natomiast, że w przypadkach, gdy rozstrzygnięcie tej interpretacji nie jest oczywiste, pisownię rozdzielną uważa się zwykle za bezpieczniejszą.

I jest jeszcze ciekawy przykład słowa nowonarodzony, które w odniesieniu do Dzieciątka Jezus występuje zawsze łącznie, bo oznacza trwałą właściwość, ale w przypadku zwykłego oseska raczej osobno (przysłówek “nowo” modyfikuje kontekst przymiotnika, nie zaś tworzy świeży zrośnięty przymiotnik, ponieważ – właśnie z wyjątkiem Jezusa – nie można go odnieść do jakiegoś hipotetycznego stanu “nowego narodzenia” – i stąd pisownia osobna).

Udzielasz mi przecież wiele więcej cennych porad językowych aniżeli ja Tobie i poczytuję sobie za honor, że w ogóle czasem mi się to udaje. Życzę, aby Twoje oczy pozostawały szeroko otwarte i przejrzyste. A są może jakieś azyle dla paranormalnych ślimaków?

Dziękuję, Ślimaku. :)

Każdy kiedyś dotrze do swojego azylu, paranormalny ślimak też, ale w tym przypadku to szalenie odległa perspektywa. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardzo mi się podobało.

Po pierwsze – jak zwykle w opowiadaniach z tego cyklu w umiejętny sposób łączysz humor – i to taki, że zdarza mi się zachichotać głośno, jak w przypadku boazerii odpowiadającej na stukanie cytatem muzycznym z Beethovena – z lekką melancholią. Ta melancholia jakoś wydaje się tkwić z jednej strony w samej naturze peerelowskiej rzeczywistości, pełnej w mieście takim jak Kraków ( = stosunkowo mało zniszczonym podczas wojny) nostalgii za innymi czasami, z drugiej – w charakterze bohatera, który gdzieś wkracza w smugę cienia i nie ma pojęcia, czy w jego życiu jeszcze coś się zdarzy. Do tego taki, powiedziałabym, Bułyczowowski narrator, patrzący z lekką ironią i dystansem na wydarzenia, bardzo dobrze dopasowany do tonu i nastroju.

Wiem, że nie czytałaś “Rzek Londynu” Bena Aaronovitcha, ale Twój Adamowicz kojarzy mi się trochę z Thomasem Nightingalem z tej serii – kapryśnym, błyskotliwym, nie z dzisiejszych czasów i z niedzisiejszymi zainteresowaniami. Tu fajnie wpisałaś go w muzyczny temat, używając Beethovena nie tylko do tego, żeby wyznaczyć rytm tekstu, ale i żeby zróżnicować bohaterów i ich podejście do życia.

Bardzo mi się podoba to, jak ogrywasz w teście “Dziwny ogród” Mehoffera i postacie z tego obrazu. Efektownie i pomysłowo wykorzystujesz motyw ważki, wplatając ją w fabułę zarówno jako pewien symbol (ducha willi?), jak i jako nadnaturalną istotę / wcielenie wspomnień.

Fakt, że tekst się o tyle urywa, że wydaje się zapowiedzią czegoś dłuższego – sama to zresztą potwierdzasz w komentarzach wyżej. Ale poza tym fabuła jest spójna i konkretna, nastrój jest szalenie efektownie budowany, a Twoja wersja krakowskiej urban fantasy jest jedną z moich ulubionych.

ninedin.home.blog

Dzięki, ninedin :)

 

Ważka jest jeszcze konstruktem, zabawką, którą wykonał ojciec Gienka, ale to chyba trochę za mało wybrzmiało w tym tekście.

I tak, to razem z “Panem Samochodzikiem” to prequele planowanej powieści w tym świecie.

http://altronapoleone.home.blog

 

Jak bardzo jest bliska jest ta przyszłość. – podwojenie słowa jest

 

Te nawiedzające bohatera przeżycia mnie bardziej kojarzą się z halucynacjami niż z synestezją.

Przeczytałem z przyjemnością. Żyję w Krakowie i nim oddycham. Tanki :) 

Ładne, klimatyczne. Fajnie łączysz elementy muzyczne, plastyczne i wspomnieniowe. A i humoru w tym nostalgicznym klimacie nie brakuje. W ogóle lubię Gienka, tutaj poznajemy go z nieco innej strony, i to mi się bardzo spodobało.

Mam jedynie wrażenie fragmentaryczności, pozostawiłaś otwarte wątki, narobiłaś smaku, i przez to czuję się nieco niedopieszczona czytelniczo.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Koalo, cieszę się, że Kraków zagrał :)

 

Irko

Mam jedynie wrażenie fragmentaryczności, pozostawiłaś otwarte wątki

To wszystko przez to, że ten tekst miał być zupełnie o czym innym, ale zjechał w zupełnie inną stronę, a ponieważ zrobił to w południe dedlajnu, to niestety dopadł go dedlajn i trochę limit. Znaków zostało niewiele, więc domknięcie wątku ojca by się nie zmieściło, a pójście o krok dalej byłoby chyba jeszcze gorsze. No, plus czas się naprawdę kończył XD

 

narobiłaś smaku

Tyle dobrze :) Mam pomysł na powieść, która rozwinie głównie wątek z “Pana Samochodzika…”, ale również przy okazji z tego opowiadanie, bo ostatecznie skończyłam je tak, jak je skończyłam, żeby dobrze mi się złożyło z wątkami tamtego :)

http://altronapoleone.home.blog

Piękny obraz i świetne opowiadanie im inspirowane. Opowiadanie o tęsknocie, poszukiwaniu samego siebie, świecie i odpowiedziach, które nie zawsze chcą byś takimi, których oczekujemy. Pamiętam klimaty końca PRL, klimaty mojego dzieciństwa, może dlatego opowiadanie przeniosło mnie do tego świata, może dla tego tak głęboko on we mnie wniknął. 

 

Pozdrawiam :)

Byłem w weekend na wsi i tak sobie kontemplowałem zieleń trawy, gdy o głowę zaczęła mi się obijać ważka. Nie niebieska, tylko czerwona, ale i tak od razu usłyszałem bum, bum, bum, BUUUM!

Coś Ty mi zrobiła, Drakaino?!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

" Niesmak przerodził się w zdumienie"

" – Ważka!"

– nadmiarowe spacje przed akapitem.

 

"Przewidywalnie, sąsiad z dołu, niejaki Marian Gołąb, zapukał w sufit, a to oznaczało, że hałasy mu przeszkadzają. Co nie było żadną nowością, ponieważ przeszkadzało mu wszystko."

<3

 

"Porucznik oczywiście mógł wyjść do znajdującej się za rogiem budki, ale tak naprawdę wcale nie miał ochoty dzwonić do Adamowicza. Nie tylko dlatego, że nie zamierzał przyznawać się do porażki – że kompletnie nie rozumie, o co chodzi."

Ten fragment chyba najlepiej odzwierciedla moje wrażenia z lektury. Niestety – pogubiłem się. Tzn. owszem, pod koniec całość zamysłu się domknęła, a i wcześniej w jakiś sposób trzymało się to kupy, ale jednak mimo to za dużo chaosu się tu wdarło. I to nie w ten mglisto-lynchowski sposób, jaki bardzo lubię. I nie w synestezyjny (historia przeciskania się przez synestezję aż do wyjścia z obrazu lepiej oddawała “czucie tekstu”)). Tu jednak trochę to wszystko wyszło jakby poturlać kamyk po stoku i patrzyć, jak sobie leci w dół – trochę chaotycznie, trochę nie, trochę na moment przystając, a potem znowu tocząc się szybciej.

Jest natomiast magia, choć chyba bardziej przekonuje mnie sposób, w jaki ją oddajesz w “Tworzywie snu”, a z kolei percepcyjne doznania są dla mnie bardziej przemawiające w takich historiach, jak te z “brzęczeniem” u cesarza Austro-Węgier.

Natomiast bardzo podobają mi się smaczki. Niby te wzmianki o pierogach, czy o budce telefonicznej, to drobiazgi, a jednak właśnie one wbijają w bardzo udany sposób w czasy, w których dzieje się akcja.

Początek nie porwał. Brakuje haczyka. Czegoś, co zaintryguje, wzbudzi ciekawość. Pokazujesz od razu scenę z życia bohatera, gdzie magnetofon gra: „bum, bum, bum”, postaci starają się popisać elokwencją i znajomością Beethovena, a autor znajomością przedwojennej garderoby. To wszystko przetykane jest zdaniami buczenia i turkotania, które dopiero po jakimś czasie okazują się być opisem Piątej Symfonii Beethovena.

Zastanawiam się, czy analizowałaś ten wstęp pod kątem tego, który ze wspomnianych elementów miał czytelnika porwać?

A przecież potrafisz ten haczyk zarzucić, choćby w „Auto da fe” zrobiłaś to genialnie.

 

W kwestii zawiązania akcji, mamy tu motyw muzyczny, który po tym nieszczęsnym „bum, bum, bum” z początku, później zaczyna mieć sens. Oraz motyw ogrodu-zagadki. Przy tym drugim też nie robisz wiele, by czytelnik zatopił się w tę historię i chciał dowiedzieć się więcej.

Cieszy mnie, że pańskie horyzonty kulturowe poszerzają się, poruczniku. Sprawa, która czeka na pana w najbliższej przyszłości, wymaga otwartego umysłu i wrażliwości.

Gienek darował sobie przewrócenie oczami.

Jak bardzo bliska jest ta przyszłość? spytał ponuro.

Jak najbliższa. Sprawa bardzo zdecydowanie niecierpiąca zwłoki. Adamowicz spoważniał. Zwłoka może oznaczać zwłoki, poruczniku.

To jest ten fragment mający zawiązać akcję.

Miałka informacja o „jakieś” sprawie. Zauważ, że nawet naszego głównego bohatera ta sprawa tak fascynuje, że tylko chce przewrócić oczami. Jako czytelnik odebrałem to podobnie.

 

I to jest jeden z dwóch podstawowych felerów tej opowieści. Nie zasysa, nie wciąga, nie boimy się o bohatera, nie podgryzamy paznokci z ciekawości, bo nie dajesz powodów. Nie pomagasz.

 

Drugi feler jest taki, że to nawet nie jest opowiadanie. To raczej fragment powieści, kolejny odcinek serialu. I gdybym już znał dobrze bohaterów, pokochał ich, przeżył z nimi kilka przygód, to możliwe, że potrafiłbym się zainteresować kolejną ich przygodą. Dostałem jednak tylko fragment, który bez właściwego wprowadzenia jest zwyczajnie nudny.

Zakończenie jest podobne. Bez domknięcia głównego wątku. Kończysz odcinek, clifhanger, i niechaj czytelnik czeka co będzie w następnym.

 

Niestety, nie potrafiłem się zatopić w tę opowieść. Strasznie nużyła, akcja toczyła się leniwie, a Ty pomiędzy dialogami przemycałaś kolejne informacje, które miały mnie naprowadzić na trop… Zalewałaś mnie tymi szczegółami, choć nie zdołałaś wzbudzić we mnie zainteresowania sprawą, więc na nic się te wskazówki zdały. Do tego dialogi wydały się miejscami sztywno-nienaturalne. Może tak w PRL-u brzmiały, choć wątpię, ale nawet jeśli, to nie zmienia to faktu, że wieje z nich nudą.

 

Teraz kwestie techniczne:

 

Pierwsze zdanie zdecydowanie mogłoby być lepsze

– Adamowicz! – ryknął Gienek, kiedy po raz en plus pierwszy, a może i drugi usłyszał charakterystyczne „bum bum bum BUUUM”.

(1) „kiedy po raz en plus pierwszy” – przeczytaj głośno… mnie język się nieco poplątał.

 

(2) logika:

(n+1) vs (n+2)… skoro nie zdefiniowałaś liczby n, to jest kompletnie bez znaczenia czy dodasz do niej 1 czy 2. Wystarczyło napisać „po raz enty” i znaczenie byłoby dokładnie takie samo. A tak, już na wstępie odniosłem wrażenie, że się popisujesz.

 

(3) „bum bum bum BUUUM”

Przepraszam. Czy Ty, drakaino, miłośniczko muzyki poważnej i opery, opisałaś właśnie tak Symfonię Beethovena? „Bum, bum, bum?” Myślałem w pierwszej chwili, że Adamowicz próbuje odpalić syrenkę.

A tak już bardziej poważnie. Rozumiem, co chciałaś osiągnąć tym „bum, bum”. Powtarzalny motyw z symfonii nadający klimatu opowiadaniu. Nawet wsłuchałem się w tę symfonię, by to lepiej poczuć. Natomiast problem tkwi w tym, że słowo „bum” kojarzy mi się z bębnami, natomiast w symfonii za ten motyw odpowiadają smyczki. Nie pasuje mi to. Ale też nie wiem, jak można by to lepiej opisać.

Nie tylko wracała wiedza, którą w zamierzchłych powojennych czasach posiadał, ponieważ zaraz po wojnie, póki żyła matka, chodził przez trzy lata do szkoły muzycznej, gdzie piłował bez wielkich sukcesów wiolonczelę.

Tasiemiec nieapetyczny

 

Głównego bohatera nazywasz zdrobniale Gienkiem lub oficjalnie porucznikiem (stosujesz te formy wymiennie i trudno załapać, że to ta sama osoba). Jego szefa i właściwie wszystkie inne postaci nazywasz równie oficjalnie Adamowiczem/Stefanem Szwarcem. Trochę mi ten „Gienek” tutaj nie pasuje do reszty.

 

Dziecko urwało w pół słowa, ponieważ poślizgnęło się na trawie i upadło z płaczem.

Nie brzmi to dobrze. Z płaczem to mogło dopiero wrócić do mamy. Jak upadało to jeszcze nie płakało.

Chrzęst chrzęst chrzęst CHRZĘĘST! Skrzydła ważki poruszały się równomiernie, ogromny owad wisiał teraz nad Gienkiem, wpatrując się w niego mozaikowymi oczami.

Czy ważki chrzęszczą?

Gdzieś z samego spodu usiłowała się przebić niewątpliwa woń spalenizny nakładająca się na niewątpliwy zapach pierogów ze sklepu Kurczak za rogiem, dokładnie takich, jakie przed chwilą zjadł Gienek.

Nie wiem co chciałaś osiągnąć powtarzając tę „niewątpliwość”. Wydaje się zabiegiem umyślnym, ale nie widzę w tym wartości…

Ważka uciekła. Znikła. Zginęła. Ważka, ani chybi będąca kluczem do sprawy, którą zlecił mu Adamowicz.

A niby dlaczego? Nie wyjaśniasz tego. Rzucasz czytelnikowi podpowiedź, ale to taka podpowiedź z kapelusza. Nieuzasadniona.

nic, na co nie pomógłby dobry klin mówił tymczasem sąsiad nazwiskiem Gołąb, który jeszcze przed chwilą był ptakiem, podając Gienkowi szklaneczkę z bardzo pięknym złotym płynem.

Zbędne. Czytelnik wie już jak sąsiad miał na nazwisko. Scena wciąż ta sama i wiadomo, o którego sąsiada chodzi.

Pachniała płynnym złotem,

Czy złoto ma zapach?

Gienek nie rozumiał wiele z dziwacznych map ani wypisów z ksiąg wieczystych, bał się jednak, że jeśli o cokolwiek zapyta, krzyżówkowa harpia wyrzuci go za drzwi.

I to ma być detektyw? Agent do spraw niewyjaśnionych, który nie potrafi odczytać mapy albo księgi wieczystej? Zrobiłaś z niego stereotypowego milicjanta.

 

Podsumowanie:

 

Ninedin w polecance napisała:

„Drakaina tymczasem gra w ten gatunek po swojemu, wykorzystując jego formuły, ale na swoich warunkach, i kreuje niejednoznaczne postacie, które chciałabym widzieć w popularnym obiegu polskiej fantastyki.”

 

I zgodzę się z nią w pełni. Drakaina ma bardzo charakterystyczny styl pisania, akcja toczy się wolno, informacje dozuje z umiarem, wnętrza bohaterów poczuć nie sposób, bo są równie skryte jak tajemnice, które próbują rozwikłać. I bez wątpienia pisze na swoich warunkach.

 

Niestety mnie jako czytelnikowi te warunki się nie podobają. Nie podoba mi się brak dynamiki, niczym u dziewiętnastowiecznych klasyków, nie podoba mi się emocjonalna pustynia w duszach bohaterów, nie podoba mi się, że każde kolejne opowiadanie jest pisanie jakby od tej samej matrycy. I jako czytelnik nie kupuję tego, bo nie jest to dla mnie atrakcyjne.

Ty to wiesz, nie zgadzasz się z tym, i świadomie dalej piszesz po swojemu. Rozumiem, na swój sposób szanuję. Jednak działa to tak, że skoro autor nie wychodzi naprzeciw moim oczekiwaniom, to ja nie sięgam po jego dzieła.

 

Miałem swego czasu dyskusję z Tsol-em, pod jednym z jego dość specyficznych opowiadań. Zapytałem, dla kogo on chce pisać, czy dla bardzo wąskiej grupy odbiorców o podobnym jak on sam guście, czy szerzej? Ciebie też o to zapytam. Czy satysfakcjonuje Cię pisanie dla siebie i wąskiej grupy odbiorców, czy masz ambicje, by zaistnieć na literackim rynku z większym rozmachem? Jeśli to drugie, to musisz wyjść ze strefy komfortu, dać coś takim czytelnikom jak ja. Coś więcej niż kolejną iterację Vidoqua w PRL-owskich dekoracjach.

 

Wiem, że są czytelnicy, którym to się podoba, natomiast ja do nich nie należę. Potrzebuję większej dynamiki, potrzebuję lżejszego pióra, a przede wszystkim potrzebuję wejść w skórę bohatera, by zachwycić się historią. Twoje pisanie jest na przeciwnym biegunie, dlatego też, chcąc być fair, oceniał tego tekstu nie będę, bo ocena byłaby zbyt subiektywna i zwyczajnie krzywdząca.

 

W kwestii piór, no cóż, tekst nie zachwycił, znużył… nie spełnił podstawowego piórkowego kryterium. 

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

@Krokus

Coś Ty mi zrobiła, Drakaino?!

Cieszę się, że tekst do części czytelników jakoś trafia, mimo że był pisany lewą ręką na kolanie. Twoja reakcja utwierdza mnie w przekonaniu, że osiągnęłam to, co osiągnąć chciałam :)

 

@wilk – dzięki za pochwałę smaczków. Spora część to moje wspomnienia z dzieciństwa, sklep “Kurczak” był koło nas… Sąsiada Gołąba miałam, choć miał na imię Marcin, ale zachowywał się dokładnie tak jak ten z opowiadania. Jak tylko się cokolwiek głośniejszego zrobiło, dzwonił i mówił piskliwie żałośliwym tonem “Mówi Marcin Gołąb…”

 

@Chrościsko

 

Nie będę się ustosunkowywać do kwestii zamknięcia i odcinkowości, bo proszę przeczytać przedmowę. Doskonale i od początku zdaję sobie sprawę z tego, że to średnio jest samodzielne opowiadanie, po trochu winny jest dedlajn (a raczej pisanie na parę godzin przed nim), no i w większej jeszcze mierze limit. Sama bym temu tekstowi taka nie dała, bo właśnie jest niesamodzielny.

Natomiast pozwolę sobie nie zgodzić się z częścią Twoich zarzutów, bo wynikają one po części z tego, co już wiemy nie od dziś: że mamy odmienne oczekiwania wobec literatury, a zatem i wybory twórcze.

Zauważ, że nawet naszego głównego bohatera ta sprawa tak fascynuje, że tylko chce przewrócić oczami.

Ale to jest ten bohater, pastisz/parodia cynicznego policjanta z czarnego kryminału. Facet, którego teoretycznie nic nie obchodzi, a we wszystko się wciąga.

 

Nie zasysa, nie wciąga, nie boimy się o bohatera, nie podgryzamy paznokci z ciekawości, bo nie dajesz powodów. Nie pomagasz.

Tu akurat też – inna perspektywa. Ja nie szukam wyłącznie opowieści, w których podgryzam paznokcie z ciekawości albo boję się o bohatera, więc ich nie piszę. Kwestia gustu, potrzeb czytelniczych. Nie rozumiem tylko, dlaczego kilka osób uparcie uważa, że powinnam pisać inaczej, wyłącznie właśnie tak, żeby się denerwowali o bohatera. Oczywiście, macie prawo to lubić i tego oczekiwać, a nie lubić czego innego, ale to naprawdę nie jest jedyny rodzaj literatury (popularnej), ani nawet jedyny model opowieści przygodowej czy kryminalnej ;)

Zauważ, że ludzie, którym to opowiadanie przypadło do gustu, chwalili zupełnie inne rzeczy i ja akurat te rzeczy w nim chciałam osiągnąć, a nie napisać kolejną kryminalną historyjkę.

 

Czy złoto ma zapach?

A czy to nie jest konkurs synestezyjny?

 

I to ma być detektyw? Agent do spraw niewyjaśnionych, który nie potrafi odczytać mapy albo księgi wieczystej? Zrobiłaś z niego stereotypowego milicjanta.

Tak! Bo on jest wyjściowo stereotypowym milicjantem, który zdążył się znudzić swoją pracą (ma po czterdziestce), i nagle trafia do zupełnie innych warunków, które ciągle jeszcze traktuje z dystansem, sam nie chcąc się przed sobą przyznać, że go to wciąga. A jeśli chodzi o księgi wieczyste, to ja przy nich wysiadam i nie bardzo rozumiem, dlaczego akurat milicjant, który pracował w dochodzeniówce, mialby się na nich szczególnie dobrze znać.

 

nie podoba mi się brak dynamiki, niczym u dziewiętnastowiecznych klasyków,

Tu trafiłeś dość dobrze, bo ja celowo piszę jak dziewiętnastowieczni klasycy. Jeśli poczytałbyś moje komentarze pod wieloma bardzo popularnymi autor(k)ami portalowymi, to zobaczyłbyś, że ja nie lubię nowoczesnej konfekcji literackiej – sprawnej na granicy doskonałości, dynamicznej, z wszystkim na miejscu, tylko dla mnie kompletnie pustej i nie wzbudzającej we mnie żadnych emocji.

 

nie podoba mi się emocjonalna pustynia w duszach bohaterów,

Naprawdę w tym tekście widzisz pustynię emocjonalną? No, tu mnie zdziwiłeś, bo ja pisząc to miałam wręcz wrażenie ekshibicjonizmu emocjonalnego autorki i bohatera. Ale może inaczej widzisz pisanie o emocjach. Dla mnie ten tekst jest wręcz bolesny emocjonalnie. Aczkolwiek zapewne nie potrafię pisać o emocjach histerycznie i na wysokim C.

 

każde kolejne opowiadanie jest pisanie jakby od tej samej matrycy

A tu poproszę szczegóły, bo ja mam tak z paroma portalowymi autorami, którzy piszą zupełnie inaczej niż ja ;)

 

Czy satysfakcjonuje Cię pisanie dla siebie i wąskiej grupy odbiorców, czy masz ambicje, by zaistnieć na literackim rynku z większym rozmachem? Jeśli to drugie, to musisz wyjść ze strefy komfortu, dać coś takim czytelnikom jak ja.

Nie chcę pisać konfekcji, nie chcę zbyt daleko idących kompromisów z “takimi czytelnikami jak ty”, ponieważ to nie będzie moja literatura. Poszłam na bardzo duży kompromis z tym, jak naprawdę chciałabym pisać. I zobaczymy, czas zweryfikuje, jak to będzie dalej z publikacjami itd. Szykuje się kilka, więc sama się przekonam. Ale jakbym miała wybierać, czy być jak Dorothy Dunnett z niewielkim gronem oddanych fanów, śledzących wszystkie powiązania pomiędzy epizodycznymi postaciami, czy Remigiuszem Mrozem, którego się czyta w milionach egzemplarzy, żeby w sposób doskonały zapomnieć po miesiącu, co się czytało – bardzo zdecydowanie wybieram to pierwsze.

 

Co do technikaliów: bum jest celowe, bo tak słyszy to bohater. Nie będę opisywać V Symfonii swoimi odczuciami melomana, bo bohater nie jest melomanem. Prawie zawsze piszę narrację bardzo mocno spersonalizowaną, więc wszystko jest filtrowane przez bohatera, jego wiedzę, jego emocje, jego uprzedzenia i gust.

Powtórzenie jest niecelowe.

Układ formalne i nieformalne w określeniach bohaterów – celowy. Ta seria powstała jako autoparodia na konkurs funtastyczny, anonimowy, więc jest to odwrócenie układu Adam – Vidocq. Ot, tyle.

Co do nieuzasadnienia – to jest tekst mocno oniryczno-introwertyczny. W takim tekście nie wszystko musi mieć wyłożone wprost uzasadnienie. Tu się właśnie rozmijamy – nie lubię tekstów, w których wszystko jest idealnie na swoim miejscu, ale nie będę się tu nad tym rozwodzić…

 

W kwestii “Auto da fe” mnie natomiast zaintrygowałeś, bo to pierwsze opowiadanie, jakie napisałam w całości, choć nie pierwsze, jakie opublikowałam, jest marnie zredagowane, ale może w poprawionej wersji wrzucę je na portal, bo mam zgodę Esensji.

http://altronapoleone.home.blog

Drakaino, co do Twoich odpowiedzi, to zostawię już to tak, jak jest. Bo dyskutowaliśmy o tym wiele razy i chyba nic nowego nie wniosę ponad to, co napisałem.

 

Odniosę się tylko do “Auto da fe”. To opowiadanie, które zacząłem czytać kiedyś, dawno temu, a które, z jakiś codziennożyciowych powodów musiałem przerwać i ostatecznie lektury nie dokończyłem (cały czas sobie obiecuję do niego wrócić).

Ale ten początek to było “wow”. Klimat dawnej Szkocji, stos, czarownica, i niepewność tego co zaraz się wydarzy. I mnóstwo pytań, dlaczego ona tam jest, czy ja spalą, czy ktoś jej pomoże.

Cały efekt osiągnęłaś kilkoma akapitami i prostymi środkami. Takie Twoje pisanie chciałbym widzieć. Zauważ, że mówimy ledwie o fragmencie opowiadania, które czytałem pewnie z dwa lata temu. A wciąż pamiętam.

I tym pozytywnym akcentem pozwolę sobie zakończyć :).

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Na początku “Auto da fe” jest Salamanka, przełom XVI/XVII w., Szkocja wchodzi dalej ;) Czarownica na stosie właściwie się nie pojawia, ale i tak miło, że początek tekstu zrobił dobre wrażenie. Ale potem jest tak namieszane z planami czasowymi, że nie jestem pewna, czy się do końca spodoba.

http://altronapoleone.home.blog

Dobry wieczór :)

 

Cóż mogę powiedzieć, jak często się zdarza, przybywam późno i będę powtarzał, co wyżej, za co na wstępie przepraszam.

 

Podzielam opinie o braku haczyka na początku. Pewnie jakiś trup by się zdał, sprawa wydaje się dość prosta do ugryzienia – morderstwo, samobójstwo, śmiertelny wypadek. No bo w sumie czego dotyczy śledztwo, jaką sprawę należy rozwiązać?

 

Fragmentaryczność – niestety, tak. Aczkolwiek w moim wypadku nie wiązała się ona z brakiem emocji podczas czytania, brakiem relacji z bohaterem – wręcz przeciwnie, na moje usta ciśnie się pytanie: gdzie jest reszta tej historii? Dawać mi ją tutaj szybciutko ;) Zaciekawiłaś, opowiedziałaś tajemnicę, ale jej nie nie odkryłaś, uchyliłaś rąbek. Czekaj, czy nie dlatego właśnie ludzie nie lubą czytać fragmentów? :P

 

Synestezja – hmmm, taaaak, ale też sporo onomatopei. Zamiast opisywać dźwięki, chciałbym móc je zobaczyć dotknąć, poczuć. I to najlepiej nie symfonię, czy ogród, ale pojedyncze doznania, jeden kolor, jeden dźwięk, jedną samogłoskę – tak jak u Rimbauda w jego słynnych Samogłoskach.

Z drugiej strony być może nie jestem aż tak wrażliwy, dlatego nie dotarłaś do mnie ze swoim tekstem.

 

Duży plus za świat przedstawiony – świetne kreacje postaci poczynając od sąsiadów przez realia Krakowa z jego dzielnicami oraz piwnicą na “Wydział Specjalny Milicji”, na pani urzędniczce kończąc. Świetnie warsztatowo, płynnie, bez potknięć, udało mi się zagłębić bez problemu w świat przedstawiony, aż miałem trudności, żeby się oderwać ;)

 

Hmm, dość mocno się poczepiałem, choć podkreślę na koniec, że podobało mi się. Gdyby było kolorowe, witrażowe piórko, to bym przyznał ;)

W klasycznym głosowaniu będę na NIE.

 

Pozdrawiam!

Che mi sento di morir

Będzie krótko.

Mam pomysł na powieść, która rozwinie głównie wątek z “Pana Samochodzika…”, ale również przy okazji z tego opowiadanie, bo ostatecznie skończyłam je tak, jak je skończyłam, żeby dobrze mi się złożyło z wątkami tamtego :)

Bardzo chętnie książkę przeczytam, ale w przypadku tego konkretnego opka zaważyła fragmentaryczność. To raczej wstęp do czegoś większego, niż samodzielne opko. Dlateo w głosowaniu będę na NIE.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Technicznie: raz czy drugi mignął mi jakiś drobny błąd, wynikający jednak zapewne raczej z pośpiechu niż gapiostwa. Poza tym nad wyraz solidnie.

Interpretacja tematu: jak najbardziej zauważalna i odpowiednio wykorzystana w tekście.

Fabuła i poprawność: fabuła wydaje się trochę skromna. Oczywiście trzeba Ci oddać, że dostajemy tu kawałek solidnej opowieści, napisanej w dodatku z wyczuciem i na odpowiednio wysokim poziomie literackim. Trudno jednak oprzeć się przy tym wrażeniu, że tak, jak na przestrzeni całego opowiadania dostajemy taki bardzo solidny stempel w postaci inspiracji tematem konkursu, tak sama fabuła kryje się jakby nieco w tle owej inspiracji. Wydaje się skromniejsza, nie walczy jakoś szczególnie ambitnie o zwrócenie na siebie uwagi czytelnika. Ta fabuła jest tutaj jak taki dość solidny element tekstu, ale też nie daje od siebie tekstowi niczego więcej.

Dziękuję za udział w konkursie.

I gratuluję podium. :-)

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

Udany zabieg z motywem muzycznym – ten los pukający do drzwi rzeczywiście słychać za każdym razem, gdy o nim wspominasz. Nie bardzo natomiast łapię związek między Beethovenem a Mehofferem. Można powiedzieć, że na tym właśnie polega synestezja, na pokazywaniu związków między odległymi doznaniami, ale to powoduje, że opowiadanie broni się tylko w ramach konkursu, nie jako samodzielna opowieść. Dla zewnętrznego odbiorcy potrzebny byłby jednak jakiś klucz, pokazujący nieoczywisty, ale pozwalający współdoznać synestezji łącznik między tymi elementami. Podobnie niesamodzielnie jest w warstwie fabularnej – opowiadanie sprawia wrażenie prologu do właściwej historii, samo nie tylko nie domyka wątku, ale właściwie nie buduje logicznej fabuły – przełożony powierza Gienkowi misję i sugeruje, że od jej wypełnienia zależy czyjeś życie, Gienek błąka się między wizjami, do niczego samodzielnie nie dochodzi i otrzymuje wyjaśnienie od Adamowicza, który znał je już wcześniej.

Technicznie chropawo, np.

współpracownika i zarazem jedynego oprócz niego samego pracownika

Osobiście uważam tę nominację za na wyrost, w przedmowie zastrzegałam się nawet, że nie wiem, czy ten tekst ma sens jako samodzielne opowiadanie, ale plus jest taki, że przynajmniej ten czy ów lożanin zawitał na moim profilu i zerknął na tekst ;) Więcej nominacji poproszę.

 

Co do “technicznie chropawo” – cóż, tekst był pisany na kolanie, ale wymieniasz raptem jedno rzeczywiście niefortunne powtórzenie, więc chyba jednak aż tak źle nie jest, zwłaszcza że nawet najbardziej czepialscy nie czepiali się zbytnio ;) Oczywiście wszelkie tego typu realne babolki zostaną wyedytowane w ostatecznej redakcji do pokonkursowego czytania.

http://altronapoleone.home.blog

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Cześć!

 

Na początku pragnę zaznaczyć, że nie przeczytałem tekstu, tylko przesłuchałem na “Oczytanym kameleonie” podczas jazdy samochodem ;-) Nawigacja gadała na początku, więc kilka zdań mi umknęło, ale i tak szybko zanurzyłem się w opowieść, w której połączyłaś ogień z wodą (jak dla mnie, milicja i wrażliwość to… ogień i woda)

Pomysł osobliwy, ciekawy i z dystansem do rzeczywistości. Pokazujesz PRL przez zaczarowane okulary, skupiając się na odmienności tego okresu, jednocześnie pomijając masę “szarzyzny”, ciekawy koncept imho. Zestawiasz to dodatkowo z ogrodem i wspomnieniami bohatera, w którego rzeczywistość zaczynamy powoli wkraczać. Napisane przepięknie, z dyskretnym humorem, mocno w “twoim” stylu, co bardzo pasuje do XIX wieku, a w przypadku XX wieku dodaje realizmu, tylko raczej magicznego. Na plus, za niekonwencjonalną formę.

Jeżeli chodzi o fabułę, to mam niestety wrażenie, że jest to fragment, bo kiedy wreszcie ma się coś wyjaśnić, to dostajemy retrospekcję i więcej pytań. Tu trochę się zawiodłem (ale to też zachęta do przeczytania kolejnych opowiadań). W koncówce, zgrzyta też logicznie tłumaczenie faktu, że Adamowicz nie wiedział, kogo werbuje. Mam wrażenie, że w służbach zwracano uwagę na takie rzeczy.

Podsumowując, bardzo pomysłowy i dobrze napisany tekst, który nosi jednak znamiona bycia elementem większej układanki. W miarę możliwości postaram się przeczytać pozostałe, może wtedy popatrzę na to z innej perspektywy.

 

Pozdrawiam

 

 

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Nowa Fantastyka