- Opowiadanie: jcx - Droga bez powrotu

Droga bez powrotu

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Droga bez powrotu

Detektyw i „przydzielony mu” młody stażysta, po uprzednim przekonaniu się, że nikogo nie ma w mieszkaniu, weszli przez drzwi frontowe. Za oknem wisiał dron, który przeskanował w podczerwieni już wcześniej wszystkie pomieszczenia. Otwarli korzystając z „szarorynkowego” urządzonka powszechnego wśród włamywaczy, ich sztuka została jako tako zalegalizowana na potrzeby licencji. Drzwi wzmocnione, w ściany wpleciona klatka Faradaya, zamki w drzwiach okazały się być podrasowane i wyposażone w dodatkowe zabezpieczenia. Łatwo nie było, szczególnie, gdy został ostatni zamek – tradycyjny, przekręcany kluczem, sprytnie ukryty w narożniku drzwi za kawałkiem ledwo trzymającej się dykty, którymi zostały obite z zewnątrz imitując wysoki stopień zużycia tychże. Prawdziwy zabytek, relikt epoki mechanicznych zabezpieczeń, nikt już takich nie stosuje, o produkcji nie wspominając. Prywatny detektyw Rezek Korr to jednak stary wyga, w fachu od ponad trzydziestu lat. Z niejednym bandziorem szedł w tango na noże, zaliczył kilka włamów na czarne serwery, znał też budowę zamków mechanicznych. Broń biała, palna, energetyczna, gdyby miał pod ręką rysik do tabletu, albo wykałaczkę, to też by ich użył w imię krzywdzenia bliźnich, tych spod ciemnej gwiazdy oczywiście. W tym zawodzie nic nie może zaskoczyć, trzeba stale być czujnym na nowinki, szybko reagować, jeszcze szybciej się uczyć, ale nie zapominać, że „kiedyś to było”, gdyż przeszłość czai się w cieniu i wyskakuje nagle nie pytając nikogo o zdanie. I tu przydał się dobyty z jednej ze zmyślnie poukrywanych kieszeni tech-prochowca dawno nieużywany, ale czasem niezastąpiony zestaw wytrychów, prawdopodobnie starszy, niż dzisiejszy obiekt włamu.

Za to jego partner, Aadesh Ajayaputra, to żółtodziób. Dług honoru zaciągnięty u jego rodzonej matki lata temu, gdy ta wyratowała Korra spod kosy jakiegoś niezbyt urodziwego draba, wreszcie doczekał się możliwości spłaty. Sam też wiecznie młody nie będzie, a każdy mistrz w końcu będzie potrzebował czeladnika. Jeśli nie z chęci przekazania wiedzy, to po to, żeby ulżyć sobie w wysiłku u schyłku bogatej w doświadczenia kariery. Ganianie za elementem jest wyczerpujące. Spamiętanie wszystkich technologii, technik śledzenia, zdobywania informacji, przymusu bezpośredniego i ciągłe ich uzupełnianie – podobnie. A wymieniać sobie oryginalne komponenty na syntetyczne odpowiedniki, by dłużej utrzymać się w siodle, to nie dla Rezeka. Stąd przygarnął młodego pod swoje skrzydła.

Zawsze marzył mu się domek na prerii, obok jakaś nieduża stadnina koni, takich prawdziwych, a nie mechanicznych podróbek (raz oczyścił z ciężkich zarzutów właściciela laboratorium z branży biotech i właśnie on podsunął mu pomysł na prawdziwe zwierzątko w ramach osobistych podziękowań). Przy tym nieduża plantacja po połowie chmielu i konopi. Wynajmowałby koniki bachorom bogaczy i nadmuchanym blond-utrzymankom nadzianych krezusów, kasowałby za godzinę jazdy, jak za markowe wszczepy. To, co naturalne, niezmiennie jest w modzie, a że jest tego niewiele, to żadna cena nie wydaje się wygórowana. Obok plantacji nieduży rzemieślniczy browar na użytek własny. Konopie dla medlabów, albo suszone na rynek.

Zanim przyjął Aadesha na praktyki wziął go w obroty. Szybko się przekonał, że chłopak jest całkiem bystry, a na pewno spostrzegawczy. Dobrze, czyli podstawy już ma. Teraz trzeba wtłoczyć mu wiedzę do łba i nie dopuścić, by ta wyparowała w kontakcie z pokusami młodości. Przydałoby się też nauczyć go strzelać. Ale to później, dopiero drugie zlecenie działają razem.

Zamknęli za sobą drzwi. Mimo wiszących chmur dzień był dość jasny, tutaj za to panowała przemożna ciemność. Okna zostały niemal całkowicie zaciemnione, możliwe, ze zamalowane, albo przesłonięte czymś od zewnątrz. Niewiele światła wpadało przez szyby, o parapety i schody przeciwpożarowe rozbijały się krople padającego deszczu oblekając wszystko całunem szumu.

Stojąc w przedsionku nałożyli okulary z soczewkami noktowizyjnymi i z tej pozycji rozpoczęli oględziny. W mieszkaniu panował chaos. Na rozklekotanym stoliku kawowym piętrzyły się kartony po wegańskich plackach ze zmodyfikowanej kukurydzy, opróżniona butelka po czymś „doprawionym” haszyszem dla koneserów czegoś mocniej wykręcającego zwoje mózgowe, w dawno nie opróżnianej popielniczce góra kiepów groziła zwaleniem się na blat.

Stary telewizor LCD w soczewkach wzmacniających światło szczątkowe świecił ponurą poświatą matrycy, która z racji zużycia nie potrafiła się już całkowicie wygasić przy uśpieniu urządzenia.

Oparcie sofy o wytartej tapicerce z syntetycznej skóry zajmowały zwały wszelakich ubrań, męskich i damskich. Jako żywo po niedawnej schadzce i zapewne czymś polegającym na wymianie płynów ustrojowych.

– Mieszkanie puste, została odzież. Wyszli nago? – zagadnął szeptem Aadesh.

Ruchem dłoni detektyw nakazał zachowanie ciszy. Dwa razy stuknął palcem w oprawkę, znak, że przełączają się na termowizję. W okularach pokój rozświetlił się barwami od chłodnego niebieskiego do pomarańczowego. Telewizor już stygł, ekran miał barwę błękitnej zieleni. Niektóre pety w popielniczce jeszcze lekko żółte. Nieco więcej ciepła, czyli koloru pomarańczowego, zostało na tapicerce sofy.

Musieli się z minąć z właścicielem i jego panienką dosłownie przed paroma minutami, może kwadransem. Rezek przełączył tryb wyświetlania obrazu pomiędzy kilkoma kolejnymi nastawami szukając ukrytych transmisji, nietypowych pól elektromagnetycznych i obiektów wytworzonych z niektórych niebezpiecznych substancji. Czysto.

Pilotem nakazał dronowi powrót do przytulnego pojemnika transportowego w ulokowanego kufrze samochodu. „No dobra, dzisiejsze szkolenie czas zacząć”, wpłynęło na przestwór myśli starego. Skierowali się do aneksu kuchennego. Korr zwrócił się do młodego Ajayaputry:

– Zerknij do jego kosza na śmieci. Co możesz mi powiedzieć?

– Opakowania po daniach błyskawicznych i zużyte staromodne torebki po herbacie z azjatyckiej dzielnicy. Nie bywa tu często, torebki grubo porosły pleśnią. Ewentualnie rzadko opróżnia pojemnik z odpadkami. Nie bawi się w segregację, wrzuca plastik razem z bioodpadami i papierem.

– Dobrze. Co jeszcze?

– Na co dzień nie śmierdzi groszem. Gdyby miał kasę i więcej czasu na posiłek wybrałby jakieś lepsze dania, niż proste gotowce walące chemią na kilometr.

– Kontynuuj.

Aadesh zaczął krążyć po pomieszczeniu.

– Dwa komplety damskiej bielizny. Przyjmował dwie naraz, ewentualnie jeden komplet jest jego, albo po zakończonej… ekhm randce lubi wyganiać nagą prostytutkę za drzwi i nasłuchiwać jej wrzasków i ten drugi komplet leży tu dłużej. Przy drzwiach zostały jego buty, ale brak damskich szpilek, czy czegoś podobnego, więc przynajmniej nie wyszły na bosaka. Raczej nie jest skończonym fetyszystą, bielizna jest porozrzucana, nie widać żadnych dodatkowych… zabawek. Ale i tak musiało się dziać sądząc po rozerwanym biustonoszu i ogólnym bałaganie. – przełączył okulary na ultrafiolet, włączyły się dwie diody UV. – Brak śladów ejakulacji. Nie doszło do szczęśliwego finału. Coś im przerwało i wyszli, dwie, albo trzy osoby. – znów termowizja. – Bielizna jest zimna.

Korr z jednej z wielu ukrytych kieszeni swojego tech-prochowca dobył małej latareczki, jednym klikiem przycisku rozjaśnił mroki pomieszczenia. W świetle widzialnym bałagan zamienił się w najprawdziwszą norę kolekcjonera śmieci. Było tu wszystko: od opakowań po syfiastej paszy dla motłochu, przez porwane ubrania i podniszczone meble, pudła z zabytkowymi, zapleśniałymi już książkami, na pordzewiałej ramie od roweru pozbawionej kół kończąc.

– I to jest gość, który zawinął dwa miliony? Żyć w takim syfie? – zdziwił się młody.

– Ludzie mają różne potrzeby i priorytety. Może potrzebował na spłatę długów, albo na dziewczynki. – spuentował stary wyga. – Okazja czyni posiadaczem.

Pokręcili się jeszcze kilkanaście minut, zlustrowali, co się dało i wyszli. W kilku miejscach Rezek umieścił pluskwy i kieszonkowe detektory ruchu. Na wypadek, gdyby obiekt wrócił. Na framudze drzwi czekała zaś niespodzianka: malutki spryskiwacz z czujnikiem ruchu mający rozpylić specjalną zawiesinę emitującą specyficzną mieszankę zapachową możliwą do wytropienia za pomocą czujników drona. Jak już znalazło się delikwenta, trzeba go pochwycić w pazury i za Boga nie wypuścić.

Nie wezwali windy, jazda zdezelowaną klatką wiszącą na stalowej linie wydawała się ryzykowna dla życia. Skorzystali ze schodów. Szli w milczeniu, każdy na swój sposób starający się ogarnąć niuanse sprawy. Potem w wynajmowanym biurze podzielą się ze sobą spostrzeżeniami i proponowanymi scenariuszami dalszego działania. Co chwilę do ich uszu dochodziły dźwięki typowe dla tutejszego elementu, ale i społeczności o niskim stanie posiadania. Krzyki i wrzaski, dudnienie muzyki ustawionej na cały regulator, brzęk szkła, strzelanina odbywająca się gdzieś na ekranie telewizora, płacz małych dzieci.

Po drodze minęli dwóch wydziaranych przyjemniaczków. Wystarczyło nie patrzeć im w oczy, choć tamci ewidentnie byli przygotowani na wszelką ewentualność, a perspektywa bitki musiała przemawiać do wyobraźni. Znaleźli się na zewnątrz. Korr otworzył drzwi po stronie kierowcy swojego rozlatującego się mustanga z kopcącym ropniakiem pod maską, oparł rękę na dachu i zaczął się zastanawiać, co oznaczała obecność jednej pary obuwia w mieszkaniu. Wyszedł w innych, albo bez jakichkolwiek?

Rozmyślania przerwał brzęczyk alarmu. Jeden z zakamuflowanych czujników wykrył ruch.

– Na górę! – krzyknął do Aadesha.

W biegu po schodach pilotem dał znak dronowi, żeby pilnował wejścia do budynku na wypadek, gdyby facet próbował im się wymknąć.

Lecieli popędzani parzącym ostatecznym terminem wykonania zlecenia. Gdy byli w połowie piętra dwóch uprzednio spotkanych milusińskich znów się napatoczyło.

– Co jest dziadek, czego tak zapierdalasz po nie swoim rejonie?! – wydarł się jeden i wyrzucił ramię do przodu zatrzymując detektywa.

– Panowie, proszę, przepuśćcie nas. Mamy do załatwienia ważną sprawę. – detektyw dyplomatycznie próbował załatwić sprawę. Widząc naprzeciw wrogie wyrazy twarzy wyciągnął asa z rękawa: – Ile chcecie?

– Gościu, ty naprawdę myślisz, że możesz nas kupić? Kręgiel, dawaj, złamiemy go!

Jego towarzysz nie kazał powtarzać, ruszył z kopyta. Stojący trzy stopnie niżej Korr używając obu rąk walnął każdego w żołądek.

– Paralizator! – krzyknął do młodego.

Aadesh wydobył urządzenie i dziabnął tego po prawej, potem szybkim ruchem podał mentorowi, gdyż nie miał łatwego dojścia do drugiego draba. Łuk elektryczny przeskoczył ponownie i miejscowy element w agonii bólu spływał po stopniach schodów.

Polecieli dalej.

Pilot od drona zawibrował. Wysłany przezeń komunikat odtworzyła słuchawka w uchu.

– Zawracamy. Ucieka schodami pożarowymi!

Przebiegli po jęczących, dygoczących ciałach i wypadli z budynku. Dron ruszył pierwszy w pościg. Ajayaputra zrównał się z Korrem.

– Skąd on się wziął? – zapytał w biegu.

– Musiał mieć ekranowany schron schowany w ścianie. Wylazł po tym, jak się ulotniliśmy, a spłoszył się, jak żeśmy pacyfikowali tych dwóch zjebów. – wydyszał mentor.

Gnali wąskimi uliczkami. Skręt w lewo, w prawo, w którymś momencie zawrócili, typ kluczył jak natchniony. Ścigali go już przez sześć przecznic wzdłuż i wszerz. Młody zmylił drogę i został w tyle. „Klient” skręcił w stronę najbliższego zaułka. Lecący za nim dron zawisł przed świecącą taflą szkła. Korr dobiegł i stanął jak wryty.

– Kurwa! – zaklął rzęsiście. – Tylko nie tutaj…

Nad wejściem do budynku unosił się, to opadał, wielki kolorowy neon z nazwą przybytku: „Droga bez powrotu” barwiąc kropelki siąpiącego, cuchnącego smogiem deszczu na barwy tęczy chorej na kiłę i rzeżączkę. Każdy siedzący w branży detektywistycznej, ochroniarskiej, handlu informacjami i wszelkimi pokrewnymi wie, że to miejsce jest jak czarna dziura. Jeśli mroczny pół-świat (słowo „półświatek” nie oddaje skali tej… branży) miejskiej gangsterki jest niebezpieczny, to to tutaj jest samym dnem piekła. Niby zwykły dom rozrywki, jakich pełno. Strudzeni obywatele w takim miejscu mogą zakosztować każdej używki, płatnej miłości, hazardu, mordobicia i co tylko wyobraźnia jeszcze podpowie. Ale nie tutaj…

Stanął i bił się z własnymi myślami. Wiedział, że jeśli nie złapie gościa, to równie dobrze może zwijać interes. Zawalone zlecenie z automatu równa się zepchnięciem na margines. Konkurencja nie śpi, trzeba mieć nieposzlakowaną opinię i stuprocentową skuteczność, by móc liczyć na pracę.

Do tego jakoś spłacić ex i alimenty. I odprowadzić „wpisowe” do agencji. Bez tego przepadnie licencja. A życie na ulicy nie jest usłane różami. Krokusami też nie. Nawet nie zwiędłymi paprociami. Jest usłane brudem, syfem i zeschłą krwią, ciągle w cieniu handlu żywym towarem, narkotykami miękki, twardymi i tymi „tylko raz i adios”, praniem brudnej forsy, oraz mordami na zlecenie i bez zlecenia.

Dobiegł doń zdyszany Aadesh. Zgiął się wpół i oparł dłonie na kolanach.

– Co jest, szefie? Dlaczego nie wchodzimy?

Detektyw zmierzył młodego zimnym wzrokiem.

– Wiesz, co to za miejsce?

– Sądząc po fasadzie i tym oczojebnym gównie nad wejściem, to jakiś burdel.

Korr pokręcił głową. Splunął na mokry od deszczu bruk.

– Gdyby to był zwykły burdel, to już byłoby po sprawie. Nawet gdyby był niezwykły – też. To jest jebana królowa melin, przekroczysz próg i możesz się żegnać z życiem. Krążą legendy o tych, co stąd wychodzą: ponoć stają się ludzkimi wrakami.

– A kto rozgłasza te plotki? Może sami właściciele, żeby ograniczyć naloty federalnych? Co za problem skidnapować kogoś, ograbić, trochę pociąć i podrzucić w pobliżu?

Rezek Korr w całym swym doświadczeniu uświadomił sobie, że… nie brał tego pod uwagę. Miasto miało dla niego skończony, od dawna znany wymiar. Pewne punkty na mapie były jak latarnie, niezmienne w czasie i przestrzeni, według których można było nawigować wręcz z zamkniętymi oczami. Punkty te były przekazywane z ust do ust; to, co trafiło do „encyklopedii miejskich włości”, nietykalnych i niezaprzeczalnie wartych swojej reputacji, już jej nie opuszczało.

Jeszcze raz popatrzył na neon. „Droga bez powrotu”. Nawet nazwa osnuwa to miejsce mgiełką niezawisłości wobec świata zewnętrznego. Jeśli tak, to jak to się utrzymuje? I dla kogo istnieje? Muszą być jacyś klienci i to – biorąc pod uwagę reputację miejsca – stali klienci, gdyż wątpliwym jest, żeby dali radę finansowo, gdyby ograniczali się do krojenia przypadkowych ludzi, którzy mieli nieszczęście zapuścić się w te rejony. Każdy mający trochę oleju w głowie omija wiadome fragmenty miasta.

Tak, to ma sens.

Zarzucił nadgarstek na wysokość oczu.

– Młody, jest godzina… szesnasta z małym hakiem. Jeśli nie wyjdę w ciągu godziny, nie: dwóch godzin, sprowadź kawalerię. Tu masz namiar do mojego znajomka na komisariacie, to porucznik Stiles. Choćby siedział w jacuzzi z cycatą panienką męcz go, żeby ruszył tu swoje tłuste dupsko. Jeśli będzie się opierał powiedz mu, że „ ja nadal pamiętam”.

– Dobra, coś jeszcze?

– Daj mi swój paralizator. Dodatkowe gadżety są wskazane w takim miejscu. Ukryj się w miejscu, gdzie będziesz miał oko na wejście.

– Mogę pomóc…

– Zapomnij. Gdyby coś ci się stało twoja matka wyrwałaby mi kręgosłup przez odbyt. Ruszaj już.

 

Drzwi, a właściwie dwuskrzydłowe wrota wykonane w stylu barokowym z imitacji drewna, bogato zdobionego, rozsunęły się zapraszająco, gdy Korr podszedł. Z przedsionka dobiegła przyjemna dla ucha melodia muzyki jazzowej. Detektyw zdziwił się, że nuta trafiała w jego gust.

Nozdrza podrażnił delikatny zapach cygar zmieszany z kwiatową nutą. Światło zdawało się wabić, jak słodki kwiatostan kolibra.

Jeden krok, drugi i trzeci. Dalszą drogę blokuje ciężka bordowa kotara, niczym kurtyna w teatrze tuż przed podniesieniem do pierwszego aktu. Uniósł prawą rękę, wsunął w szczelinę pomiędzy płatami grubej tkaniny i uniósł na tyle, by uzyskać wizualny dostęp do dalszych partii przybytku.

Anielski głos dobył się z przestrzeni wokół:

– Czy jesteś pewny, że podołasz wszystkim rozkoszom i przyjemnościom, które dla ciebie przygotowaliśmy?

Przeszedł dalej. Na ścianach wąskiego korytarzyka wielkie ekrany wyświetlające monochromatyczną burleskę. Na suficie żyrandole upstrzone kroplami rżniętych kryształów rzucających barwne refleksy na powierzchniach wokół.

Od razu został „zaatakowany” przez kilka postaci, które na oko pełniły role hostess, w męskim i żeńskim wydaniu. Skąpo odziane i odziani, z mieniącą się złotą farbą skórą, makijażem podkreślającym posągowe kształty i nieścieralnym uśmiechem na ustach. W odpowiedzi na kilka par dłoni macających go po głowie, po ramionach, po plecach i klatce piersiowej detektyw mocniej zacisnął dłoń na paralizatorze trzymanym w kieszeni tech-prochowca gotowy porazić pierwszą personę, którą pokusi wykonać zły ruch. Przez komitet powitalny przeszedł jednak w jednym kawałku. Zresztą, gdyby to był androidy z wgranym programem instynktu samozachowawczego, starcie nie skończyłoby się dla niego przyjemnie.

Kolejna kotara. Wychylał już głowę spod tkaniny, gdy spostrzegł dziewczynę ustylizowaną na kabaretową baletnicę. Była sama. Wysoka, w kusej koszulce i spódniczce, na stopach baletniczki, zaczęła wirować i wyczyniać piruety. Czasem wykonywała zamaszyste „najazdy” na osobę Korra wlepiając w niego wielkie, pełne nieznanej obietnicy zielone oczy mocno kontrastujące ze śnieżnobiałą białą tapetą na skórze, czarnymi cieniami do powiek i krwiście czerwonymi ustami. Uśmiechem mogła topić najstarsze lodowce, gibkie ciało rozgrzewało zmysły.

Był pod wrażeniem, ale szybko ochłonął i zaczął przeć naprzód odganiając nadskakującą dziewczynę. Ta przy którymś piruecie wyciągnęła ku niemu uniesioną wnętrzem do góry dłoń i dmuchnęła czymś prosto w twarz. Jakimś… pyłem? Proszkiem?

Wdarło się do oczu, wdarło się do gardła i nosa. Piekło, dławiło, łzy płynęły ciurkiem. Kaszel zabierał dech. Kolory stały się niewyraźne, obraz zamglony. Już chciał ją zdzielić z prawego sierpowego, ale dziewczyna zniknęła, zaraz potem ściany, elementy wystroju. Błędnik zaczął wariować. „Przepadłem”, zdążył pomyśleć i nastała ciemność, dźwięki i zapachy zniknęły. Nie stracił jednak przytomności, docierały do niego jakieś wibracje z zewnątrz własnego ciała, czuł też opór kończyn natrafiających na jakieś stałe obiekty. Nerwy palców były niczym pozbawione życia, bez możliwości rozróżnienia faktury dotykanych powierzchni, receptory skórne nie rejestrowały ciepła i zimna.

Orientacja w przestrzeni przestała istnieć. Nie miał pojęcia, czy nadal porusza się do przodu, czy okręcił się wokół własnej osi i zmierza do wyjścia.

Czas stał się równie nieznaczący, co przyciąganie ziemskie. Uczucie unoszenia się w toni wodnej, pod naciskiem niezliczonych hektolitrów H2O przytłaczało płuca. Tonął nie zanurzając się w żadnej cieczy. Chwytał powietrze, jak ryba wyrzucona na brzeg.

Widzenie poczęło wracać, lecz obraz był zupełnie nierzeczywisty. Kontrast wariował, jedne partie przepalone, inne ciemne jak noc; kolory swobodnie pływały od zupełnie wypranych po soczyście pastelowe. Świrowały też inne zmysły, nie mógł wierzyć ani słuchowi, ani węchowi. Uszy świdrowały piski i brzęki, by zaraz ustąpić basowym pomrukom i tak w kółko.

Z trudem podniósł się z kolan i oszołomiony wpadł to kolejnego pomieszczenia. Typowa sala degustacyjno-taneczna. Dwie roznegliżowanie paniusie już do niego przybiły i zaczęły się przymilać.

– Postawisz nam drinka? – zapytała pierwsza.

– A może chcesz się zabawić? – dokończyła druga trzepocząc zalotnie przedłużanymi rzęsami.

Ledwo widząc na oczy i przy akompaniamencie bluzgów i wyzwisk przepchnął się między nimi i czym prędzej usiadł na pierwszym z brzegu siedzisku. Okazał się nim skraj sofy w loży. Kątem oka dojrzał jedynie stojącą na szklanym stoliku fikuśną szklankę z jakimś napojem. Pochwycił i wypił ratując przysychający do podniebienia język. Loża okazała się być zajęta. Jakaś lasencja wydarła się w proteście, że wypił jej drinka, a jej fagas wyskoczył z pretensjami. Korr rozumiał może połowę z tego, co mówią. Nie dotarło do niego również to, że facet wsunął kastet na palce i zdzielił detektywa w szczękę. Zabolało, jak ukłucie komara, ale grawitacja migiem przysunęła podłogę do policzka. Dobrze się leżało. Tak błogo, nikt się nie narzuca…

Jak nie zostanie porażony prądem…! Od razu podniósł się trzeźwy jak świnia i gotowy potykać z całym światem.

Zobaczył ulanego karka, zapewne miejscowego goryla, z elektrycznym pastuchem w ręku.

– Te, nie spać na glebie. – krzyknął i okręcił się na pięcie. Odszedł po drodze odstraszając wcześniej wkurzonego fagasa.

Dopiero teraz zmysły wróciły Rezekowi na tyle, że mógł własnymi słowami opisać miejsce, gdzie się znalazł. Pomieszczenie było duże, może nawet 500m2 z antresolami i powieszonymi wysoko balkonami. Dwa parkiety upstrzone dookoła lożami, pięć barów, kabiny pod ścianą dla przygodnego seksu, po drugiej stronie podobne, ale przeznaczone do bujania w obłokach po zażyciu wszelakich mikstur wykraczających poza alchemiczny repertuar druida Panoramixa.

Na postumentach tancerze i tancerki płci wszelakich prezentujący swe obnażone ciała przy dźwiękach muzyki wwiercającej się w czaszkę i wywracającej mózg na lewą stronę. Bas zastępujący bicie serca i oddychanie w jednym. Światła powodujące oczopląs, pieczenie spojówek i samoistny opad łupieżu. Na parkietach istne rykowisko, sofy okupują kolorowe dupeczki i dupeczkowie, karki i karczynie, którym wygolona główka niknęła gdzieś w zwałach mięśni na barkach, chuchra i grubasy, wszyscy wytatuowani i obliznowani, obwieszeni światełkami, nawszczepiani tanią i drogą technologią, różne kombinacje ludzkich i nieludzkich cech w obiektach poruszających się z mniejszą, lub większą gracją. Miejscami pomiędzy nimi leżą na wpół żywe przećpane, albo przechlane zwłoki. Z parkietu wyczołguje się jakiś facet potraktowany kolanem w jajka.

„Dante byłby zachwycony… Cienias dał radę opisać tylko dziewięć kręgów piekieł, a tu odstawia się dziesiąty, jak nie piętnasty”, pomyślał detektyw.

Pasował tu, jak senior do żłobka. Nie wiekiem, gdyż wielu tutejszych miało niejedną zmarszczkę na nietkniętej jeszcze skalpelem chirurga plastycznego twarzy, ale całą swoją osobą. „Czyli jednak jest klientela”. Dodał też w duchu, że z Aadesha będą ludzie. Miał chłopak nosa.

Do zagubionego, stojącego w przejściu pomiędzy lożami Rezeka podszedł ważniak w garniaku i zagaił:

– Pan tu do kogoś?

Powiedział pierwsze, co mu przyszło do głowy.

– Tak. Do Kurta Lutheburga.

– Proszę za mną. – zgiął się wpół i podążył ku skąpanym w mroku schodom.

Korr podejrzewał, że „klient” musi być bywalcem, inaczej nie uciekłby właśnie tutaj. Gorzej, że zapewne jest mocniej powiązany z tutejszym środowiskiem, co tylko skomplikuje sprawy. „Jeśli ten cwel gdzieś tu siedzi, niech sami mnie do niego zaprowadzą. Gorzej, jeśli go ostrzegą”.

W połowie schodów nadszedł kolejny atak narkotycznej psychozy, towar, którym dostał w twarz nadal krążył w żyłach. Znów spadał w wodospadzie światła i dźwięków. Osunął się na stopnie i nie reagował na zewnętrzne bodźce. Ważniak tylko wzruszył ramionami i znikł gdzieś w czeluściach tego… miejsca.

Umysł zasnuły mary senne. Koszmary.

Znów był młodym posterunkowym ledwo po akademii, dopiero co przydzielonym do miejscowej komendy policji. Znów podczas pierwszego treningu na strzelnicy wpakował sobie kulkę z stopę, bo nie liczył pozostałych w magazynku pocisków, znów z tasera trafił przypadkowego przechodnia, zamiast uciekającego przestępcę. Gładko przeszedł do swojej ex, z którą wojna kosztowała go sporo nerwów, czasu i pieniędzy.

Szlochał, gdy przed oczami stanęła mu córka. Nie widział jej od dziesięciu lat. Była żona odebrała mu wszystko, nawet ich wspólne dziecko. Płacąc alimenty wmawiał sobie, że to dla niej, dla jego małego aniołka, na edukację, i że jej matka nie kupuje sobie kolejnej niepotrzebnej torebki z krokodylej skóry, albo naszyjnika ze sztucznych, acz certyfikowanych pereł. Wszakże zostawiła go dla jakiegoś nadzianego lalusia, który forsy ma tyle, ile Arabowie ropy naftowej. Alimenty to pryszcz w porównaniu z finansowymi możliwościami tamtego, ale dobrze opłacony papug prawie puścił go z torbami przy próbie zbicia zasądzonej kwoty. Wszystko dla zemsty. Wszystko dla zniszczenia wroga.

 

Zegar biologiczny wskazywał, że Rezek posadził tyłek na schodach przed około kwadransem, gdy wzrok powrócił. Tani garniturek prowadził go schodami w górę, więc detektyw ruszył dalej tym tropem. Powłócząc nogami wlazł na piętro.

„Szlag. Burdel”.

– Szukam Kurta Lutherburga. Nie wie pan, czy go tam znajdę? – zagadnął barczystego ciecia na wejściu jednocześnie wskazując kabiny, a drugą ręką przekazując mu dwa wymięte banknoty studolarowe – niegdyś symbol luksusu, obecnie, po trzech recesjach i pięciu krachach na Wall Street warte tyle, co nic, ale sentyment do Beniamina Franklina nadal tli się w serduszkach, nawet większy, niż dla Busha na pięćsetdolarówce. Widać utrafił w numizmatyczny gust karka, ten pochwycił banknoty i wychrypiał:

– Pan poczeka, sprawdzę.

„Albo go tu znają, albo poszedł do burdelmamy (burdeltaty?), aby wyciągnęła nazwisko z rejestru”, dedukował. Nawet w takich przybytkach mają porządek w papierach. Tym bardziej, jeśli zbierają jakieś haki na delikwenta przy okazji świadczenia usług cielesnych. Im ważniejsza persona, tym usilniej będą starać się wydusić z niego jak najwięcej informacji, w czym pomocni są odpowiednio szkoleni pracownicy i pracownice. Oczywiście cała operacja pozyskiwania danych musi zostać przeprowadzona tak, aby sondowany umysł w niczym się nie połapał i nie podejrzewał podstępu. Sam musi te informacje zdradzić. Jeśli używa się do tego „chemii wspomagającej” musi ona być wybitnie krótko działającą, by gość nie stracił kontaktu z rzeczywistością. Niejeden ważniak przechodzi trening kontroli umysłu, mają też wszczepiane monitory świadomości, dzięki którym mogą zaraz po powrocie świadomości natychmiast namierzyć moment, w którym ją utracili.

„Trener”, lub „trenerka” potrafiący zacierać wszelkie ślady, a przy tym zachować wysoką skuteczność pozyskiwania wymiernych dóbr i przy okazji zaskarbić sobie wierność klienta, to prawdziwa żyła złota. I tak też są opłacani. Konkurujące ze sobą domy rozrywek podkupują sobie wzajemnie najlepszych pracowników, a jeśli to nie jest wykonalne, są skłonne nawet na wydanie wyroku. Niekoniecznie śmierci, zazwyczaj wystarczy okaleczenie. Ulubionej prostytutki po utracie oka, czy ręki nie tknie już żaden wierny klient. Owszem, ubytek można uzupełnić wszczepami, ale urok zalegalizowania pracy w branży świadczenia usług seksualnych, co uchwalono przed dwoma dekadami, był taki, że każdy pracownik musiał uzyskać stopniowany certyfikat naturalności. Niejeden jurny krezus szasta pieniędzmi na utrzymanie prawdziwej towarzyszki, a nie naprawianego, czy podrabianego substytutu. A to sprawia, że często każą sobie machać owym certyfikatem przed oczami. „Nie ma papieru – nie ma kasy” – myśli bogacz. „Nie ma papieru – nie ma informacji” – myśli burdelmama. „Nie ma papieru – nie ma pracy”, myśli (były już) pracownik.

Od paru lat branża poszukuje młodych, gładkich chłopaczków. Bogacące się matrony i wdowy po „nieszczęśliwie” zmarłych dyrektorach i prezesach odkryły, że też maja swoje potrzeby.

Tu o nowy narybek jest trudniej – presja środowiska na owych chłopaczkach wywiera zazwyczaj niekorzystny nacisk, a gusta klientek są wysublimowane. Blizny i brakujące zęby po ulicznych bójkach, plamy na skórze i białkach oczu po dragach i dopalaczach, krnąbrny charakter wyniesiony z domu na przedmieściach i wiele innych z automatu dyskwalifikują w tej pracy. Nadziane klientki żądają uległości, ale i drapieżności, ogłady przemieszanej ze sprzeciwem, delikatności podlanej brutalnością, ale ponad wszystko brak skaz cielesnych. Doświadczenia, jakich się nabyło w tej pracy, też rzutują na gotowość do pełnienia obowiązków. N-ty raz, gdy trzeba robić coś, czym się dany człowiek brzydzi, rodzi czasową, albo i trwałą absencję. Czasem sprostanie najdziwniejszym praktykom seksualnym zamawiającego/zamawiającej jest ponad siły psychiczne najtwardszych.

Drzwi się otwarły, kark wyszedł i wydał Korrowi pięciodolarowego Lincolna. Półświatek rządzi się różnymi prawami, ma także swoje tradycje i zwyczaje, a do takich należy wydawanie symbolicznej reszty.

– Pani Ming pozdrawia i każe przekazać, że pan Lutherburg nie pojawił się u nas dzisiaj.

Detektyw skinął głową i podziękował. Poszedł piętro wyżej.

Palarnia.

„Upalę się tutaj szybciej, niż go znajdę”. Łyknął tabletkę zmniejszającą wchłanianie substancji wziewnych. Nie było sensu krążyć po całości i szukać na chybił-trafił. Łatwo wtedy kogoś wkurzyć i przy okazji zarobić gonga. I tak już mu żuchwa zesztywniała po niedawnym ciosie. Ból jeszcze nie wszedł, zastanawiał się, dlaczego.

Podszedł do lady baru.

Trzymając już zrolowanego Franklina pochylił się w stronę wąsatego barmana z mechaniczną, pociągniętą tanim silikonem protezą lewej ręki i zagaił:

– Dobrze zna pan tutejszych?

Nie przerywając wycierania szklanek jegomość swoją naturalną ręką pochwycił zapłatę i od razu wypalił:

– Co chce pan wiedzieć?

„Profesjonalista”, od razu pomyślał stary wyga.

– Mój, były już, wspólnik wysiudał mnie z interesu. Kurt Lutherburg. (tu na szybko przypomniał sobie widok mieszkania „klienta”) Metr siedemdziesiąt w kapeluszu, cztery dychy na karku, nosi się po plebejsku: tanie marynarki i do tego dresy. Zazwyczaj nieogolony.

Barman przewrócił oczami wyczuwając kłamstwo, albo szukając tej konkretnej wiedzy w zakamarkach swego umysłu. Ryzyko się opłaci, albo nie.

– Kabina numer jedenaście.

– Dziękuję.

Korr wszedł w korytarz. Stare, od dawna nie lakierowane odeskowanie z o dziwo prawdziwego drewna skrzypiało pod każdym krokiem. Przekleństwo dla ścigającego, dar z niebios dla ściganego. Odnalazł właściwe drzwi.

Zanim zapukał nasłuchiwał przez chwilę.

Już nie pukał, upewnił się. To on. Z jakąś panienką, rzecz jasna. Opowiadał jej o swojej super bryce, którą to rozbijał się wieczorami po mieście, ale zapewne nie wspomniał jej, że ów wózek nadal stoi niekupiony w salonie.

Szybkim ruchem otwarł drzwi i władował się do środka, ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć już leciał do tyłu potraktowany z byka. Wpadł do kabiny naprzeciwko, spotkał się tylko z morderczym spojrzeniem jakiegoś skośnookiego mafioza z yakuzy, któremu wylądował na kolanach i jak poparzony wypadł za uciekającym celem. Tym razem skrzypiące deski wydatnie pomagały pogoni. Szybki bieg dało się słyszeć nawet zza załomów korytarza.

Znienacka otwarły się któreś drzwi obok i dostał prosto w skroń.

Świat zawirował, nogi odmówiły posłuszeństwa gdy to, co nadal krążyło w żyłach, ożyło i brutalnie doszło do głosu. Obraz składał się z jasnych i ciemnych plam, jakby na rzeczywistość patrzeć przez szybę pokrytą chaotyczną kombinacją świetlistych kropel wody i czarnego jak noc atramentu, które w niejasny sposób nie są w stanie się ze sobą mieszać.

Nagle wzrok wyostrzył się z takim impetem, że aż czuło się igły setkami wbijające w gałki oczne. Na Rezeka wyskoczył wielki drab, pewnie ten, który sprzedał mu strzał w skroń i już gotował się do bitki. Korr nie zamierzał wdawać się w bójki, uchylił się przed ciosem i raził tamtego paralizatorem. Po obu stronach korytarza pojawił się tłum złożony z tutejszych klientów i pracowników. „Czego oni wszyscy chcą? Złamałem jakieś zasady?”.

Każdy miał rządzę mordu wypisaną na twarzy, szaleństwo czaiło się w oczach. Zęby obnażone, niczym u drapieżników, które wyszły na żer.

Wyciągnął gnata. Wymierzył najpierw w jednych, potem w drugich. Wiedział, że nie może pierwszy strzelić, gdyż wtedy go rozszarpią. Położy dwóch, może trzech, reszta zatłucze go na śmierć. Ruszyli z krzykiem. Zaczął nerwowo szarpać za spust, ale rewolwer milczał. Zacięcie? Niemożliwe.

Zasłonił się tylko rękami w daremnej próbie obrony i… wszystko ucichło. Zniknęli.

Do detektywa dotarło, że ma halucynacje. Prawdopodobnie przez to, czym potraktowano go przy wejściu, choć nie mógł mieć pewności, czy tabletki, które niedawno łyknął, działają i jakiegoś syfu nawdychał się już tutaj. Ewentualnie obie te opcje razem, co tym bardziej nie napawało optymizmem.

Jak odróżnić rzeczywistość od fikcji kreowanej chemicznie w mózgu? Jak będzie biegał z klamką w ręku ktoś wreszcie ukróci jego męki na tym łez padole. A jeśli halucynacja okaże się brutalną prawdą też może zginąć. Przypomniał sobie otrzeźwienie po potraktowaniu elektrycznym pastuchem. Wziął do ręki paralizator i ustawił go w najoszczędniejszy tryb. Dzięki temu napięcie powinno być w miarę bezpieczne, ale i cucące z otumanienia. Strzelił wyładowaniem pod żebro. Piekielnie zapiekło. Ale i rzeczywistość powróciła.

A właśnie, jakim cudem wlazł do przybytku z bronią palną? Niesprawne, bądź marnej jakości czujniki na wejściu, czy to normalna praktyka i każdy miał tu przy sobie broń?

– Co to za hałasy? – usłyszał gdzieś z oddali. Nie miał zamiaru się tłumaczyć, więc szybkim krokiem ruszył w stronę, gdzie uciekł „klient”.

Po drugiej stronie budynku znalazł schody takie same jak te, którymi tu wszedł. Wcześniej zaglądnął do kilku kabin w nadziei, że cel się w nich ukrył. Pech, że to były tylko płonne nadzieje, szczęście, że nikt mu nie przyfasolił. Co było potem, nie wiedział. Film się urwał, obudził się w jakichś zakurzonych piwnicach z wyglądu pamiętających jeszcze czasy prohibicji. Sklepienia łukowe, cegły trzymające się ścian na słowo honoru, wypadająca spomiędzy nich zaprawa. Wszechobecny odór butwiejącego drewna walającego się tu i ówdzie. Prastara wilgoć drażniąca zmysł węchu.

Przytomność wracała dość szybko, za wyjątkiem kilku skaleczeń na rękach nie zanotował innych przypadłości. „Spadłem ze schodów?” – wiedział jak niedorzecznie to brzmi, ale możliwe, że tak właśnie było. Może nie z ich szczytu, gdzie pamięć umiejscawiała ostatnio jego obecność, ale musiał wbrew sobie zacząć schodzić w dół, albo został tam przez kogoś sprowadzony. A także to, czy nadal jest w, bądź pod „Drogą bez powrotu”. Wiele pytań, które tylko się namnażały, żadnych odpowiedzi. Gdyby nie mdłe, żółte, jak szczyny ćpuna o poranku, światło dochodzące z zabytkowej żarówki zawieszonej u sufitu sąsiedniej odnogi korytarza siedziałby po ciemku. Z kieszeni swojego tech-prochowca wyjął niewielką latareczkę.

Nie mając pomysłu, w którą stronę się udać, zaczął krążyć po kolejnych pomieszczeniach w poszukiwaniu jakichkolwiek wskazówek tego, gdzie może być, oraz jak się stąd wydostać. Wyczulony, niczym nie wspomagany słuch rejestrował kapanie wody, jego własne kroki i oddech. Co prawda na policzkach czuł przeciąg, ale zdawało się, że powietrze gnało tu w każdą możliwą stronę, więc nie mógł się na tym opierać w poszukiwaniach. Spojrzał na zegarek. Minął już czas, po którym Aadesh miał sprowadzić posiłki. Zastanawiał się, czy mundurowi już lekkomyślnie wkroczyli do przybytku, czy raczej poddali się rozsądkowi i jedynie zaznaczyli swoją obecność pod lokalem jednocześnie uprzejmie domagając się rozmowy z Korrem. Jego komunikator milczał. Nic dziwnego – sądząc po zapachu wilgoci i „starości” nad głową detektywa znajdowało się wiele setek metrów sześciennych ziemi, a ponad nimi zabudowania i infrastruktura miejsca. Nijak nie uzyska tu połączenia z siecią, musi wyjść na powierzchnię.

Na jednej ze ścian dojrzał plan piwnic. Gdyby nie to, że dawno temu oprawiono go w drewnianą ramkę i umieszczono za, teraz już mocno zmatowioną, szybką wilgoć dawno zrobiłaby swoje i teraz miałby przed sobą co najwyżej złuszczony kawałek pergaminu bogato porośnięty pleśnią.

Plan tylko trochę ułatwił sprawę; był starszy, niż pomieszczenia, których układ prezentował. Co rusz zdarzały się ślepe zaułki powstałe poprzez zamurowanie dalszych partii tuneli. Jeśli to naprawdę były pozostałości po czasach bliskich niesławnemu Alowi Capone, to za domurówką mogły kryć się prohibicyjne składy bimbru i innych nielegalnie pędzonych alkoholi. Może też składy tytoniu, broni, nawet pieniędzy pochodzących z nierządu, handlu kontrabandą, czy rozbojów .

Usłyszał jakiś szmer dochodzący za winkla. Zgasił latarkę, najciszej jak potrafił przylgnął do ściany i wyjął z kabury swojego sześciostrzałowca. Doświadczenie podpowiadało mu, że nie jest tu sam. Skupił się i wśród odgłosu kropel spadających z sufitu na posadzkę dosłyszał czyjś oddech, szybki i rzężący. Kurczowo ściskając rękojeść rewolweru, jakby chwytając się jedynej nadziei, drugą ręką wymacał za pazuchą niewielkie etui, z którego wyćwiczonym ruchem dobył malutką kamerę umieszczoną na końcu długiego, giętkiego przewodu. Owo szpiegowskie narzędzie wystawił zza narożnika ściany, obraz automatycznie wyświetlił się na rękawie. Wśród wszelkiego śmiecia siedział skulony i oparty o ścianę jakiś jegomość w mocno już sfatygowanym garniturze, na oko ze średniej półki cenowej, co mocno kontrastowało z powagą sytuacji. Drżał ze strachu, z zimna, czy też w reakcji na jeszcze inne bodźce, tego Rezek nie wiedział.

Nagle nieznajomy podniósł głowę i głośno wycharczał:

– Wyłaź. Słyszę cię. – ale nie zmienił swojego położenia. – Jeśli mam umrzeć, to niech chociaż cię widzę. – dodał trochę ciszej.

Detektyw uznał, że nie ma sensu dalej się chować, wyciągnął uzbrojoną dłoń przed siebie i wychynął rozjaśniając półmrok dzierżoną w drugiej dłoni latarką ustawioną na najwyższą moc.

– Zgaś to! – krzyknął nieznajomy oślepiony nagłym strumieniem fotonów padających na jego nieprzygotowaną siatkówkę.

– Kim jesteś?! – Korr zapytał władczym głosem jednocześnie nieco skręcając moc światła, ale nie przestał oświetlać tamtego. – Co tu robisz?

Garniturek nadal osłaniał oczy, lecz skierował głowę w stronę, skąd padły pytania.

– Kim jestem? Jeśli nie wysłali cię tamci, to powiem tylko jedno: klientem. A co robię? Próbuję przeżyć.

– Wstawaj. – rozkazał Korr, o dziwo skutecznie.

Podszedł do chwiejącego się jegomościa i na szybko obszukał mu kieszenie w poszukiwaniu jakiejś broni. Pusto.

– Jak długo tu jesteś?

– Czyli nie jesteś od nich? – i wskazał palcem sufit. Milczenie uznając za potwierdzenie swoich przypuszczeń kontynuował: – Chłopie, od tygodnia próbuje się stąd wydostać. A przynajmniej tak myślę, że od tygodnia. Dopiero po jakichś dwóch dniach spotkałem innego krążącego gdzieś typa, który łaskawie udzielił mi informacji, że muszę się pozbyć chipu, ale pewnie do tego momentu tutejsi zupełnie wydrenowali mi konto, albo nawet nabili debet.

– Debet…

Garniturek rozkleił się zupełnie:

– Taaa. Będę musiał spłacać kredyt za ten cały towar, który we mnie wepchnęli, za przegrane partyjki w pokera i te wszystkie dupy męskie, żeńskie i każde inne, na które patrzyłem, ale ich nie widziałem. Nawet jak coś mnie po drodze zgwałciło, to nie mam o tym najmniejszego pojęcia. Chwile trzeźwości są nieliczne.

– Trzeźwości? O czym ty bredzisz człowieku? – Rezek się zapieklił.

– Uwierzysz, że od pięciu lat jestem czysty? Ani kreseczki, żadnej tablety. A tu zjazdy mam co chwilę. Ruszę się na kilka metrów w tą, albo tamtą stronę i już urywa mi się film. – tłumaczył się tamten.

– Też to miałem, zaraz za głównym wejściem. I potem ze dwa razy.

– Sam widzisz. To chyba jest w powietrzu. Ogłupiają cię jakimś narkotykiem, żebyś wydawał kasę, a nawet nie wiesz kiedy i jak się to dzieje. Ech, żeby człowiek chociaż potem pamiętał, co… kupuje. A tak? Równie dobrze mogą pobierać kasę za nic. Za samo trzaśnięcie drzwiami, jak w podrzędnej taryfie. Tylko czekać, aż zedrą ze mnie ostatnią koszulę. – wyciągnął rękaw przed oczy i chlipnął: – Wieczór kawalerski, uwierzysz? Kumple mówili, że dawne tradycje trzeba przywrócić do łask, więc zorganizowali ten wypad. Któryś, chyba John, teraz już nie pamiętam, wymyślił, że na taką okazję doskonale nada się najbardziej odjechany klub w mieście. I oto jestem. Nie wiem, czy udało im się wyjść w jednym kawałku, czy nadal gdzieś tu są. Mnie udało się jakoś dostać do tych piwnic. Teraz się tu ukrywam. Nie masz czegoś do żarcia?

Rezek z kolejnej kieszeni wydobył dwa batony proteinowe i wręczył mimowolnemu towarzyszowi niedoli. Ten bez zwłoki wydobył batony z papierka i pożarł je oblizując się przy tym tak, jakby były czystą ambrozją. Uśmiechnął się i podsumował:

– Dzięki, chłopie, ratujesz mi życie. Zlizywanie wilgoci ze ścian nie jest zbytnio przyjemne.

Również zagryzając proteinowca stary wyga przytaknął, po czym powiedział:

– Musimy cię odstawić do narzeczonej. Masz jakieś zdjęcia kumpli? I tak muszę się tu rozejrzeć, więc mogę przy okazji ich poszukać.

Garniturek przeglądnął wszelkie zakamarki ubioru, po czym rozłożył bezradnie ręce.

– A możesz ich chociaż opisać? – detektyw nie rezygnował.

– John jest… jest… Cholera, nie pamiętam! Jej… jej też nie pamiętam! – jego na twarz wypełzł przestrach.

– Dobra, może ci się przypomni. Idziemy do wyjścia. Dasz radę iść?

– Panie, tak mnie trzepie, że mogę nawet latać! – odparł szyderczo z uśmiechem na ustach po nagłej zmianie nastroju. Widać to, czym go nafaszerowali, znów zadziałało i wykręciło nieszczęśnikowi zwoje mózgowe.

Podczas dalszego krążenia po podziemiach nie odezwał się już ani słowem, wydawał tylko jakieś nieartykułowane dźwięki i machał rękami, jakby rzeczywiście zbierał się do lotu. Już na starcie Korr wdrożył zasadę „lewej ręki” przy poruszaniu się po tym labiryncie. Trzymał się stale lewej ściany, po jakimś czasie dzięki temu dotarli do drzwi już na pierwszy rzut oka znacznie młodszych, niż miejsce, w którym się znaleźli.

Czy sprawił to brak dostępu do narkotyku, który według napotkanego „klienta” pewnie unosi się w powietrzu, czy poprzez zwykłe działanie ludzkiego metabolizmu, detektyw nie uświadczył już narkotycznych zjazdów. Zastanawiał się jednak, co stanie się tym razem, gdy znów wkroczy w świat „Drogi bez powrotu”. Nawet zaczął rozważać, czy gra jest warta świeczki. Jak tak dalej pójdzie, to gotów jest tu postradać życie.

Otwarcia drzwi broniła kombinacja zamka klasycznego i kodowego, na pierwszy poszły wytrychy, ten drugi poddał się pod naciskiem kieszonkowego deszyfratora. Oba zamki proste i tanie, widać nie miały służyć do maksymalnej zabezpieczenia włości, a jedynie stanowić podstawową przeszkodę w jedną, lub drugą stronę.

Forsując zamki zadał sobie pytanie, czy sam je za sobą zamknął, czy może został tu wtrącony? Albo gdy schodził drzwi był otwarte, a zamknął je dopiero jakiś cieć na obchodzie widząc, że nie są zamknięte? Jak niewiele trzeba, żeby utracić kontakt z rzeczywistością, a gdy już się to dzieje człowiekowi wydaje się, że oto magicznie przeniósł się do zupełnie innego świata, gdzie liczba tajemnic i sekretów jedynie rośnie.

Trafili do jakiegoś magazynu. Powietrze było zatęchłe, ale i tak o niebo lepsze, niż to w podziemiach. W świetle latarki ich oczom ukazały się rzędy pudeł, w których od razu Garniturek zaczął grzebać chyba szukając zgubionego szczęścia.

– Zostaw to. – upomniał go detektyw.

Towarzysz widocznie oprzytomniał, gdyż odpowiedział całkiem trzeźwo:

– Okradli mnie po wielokroć, zatem teraz ja okradnę ich. Sprawiedliwość musi być. – dla dodania powagi tych słów zacisnął pięść.

– I myślisz, że pozwolą ci to zatrzymać? Na dodatek kropną cię przy pierwszej okazji, jak zwędzisz coś wartościowego. Ba, może kropną cię tak, czy inaczej. – tamtego jednak to nie przekonywało, dalej przeszukiwał pudła, nie znajdując jak dotąd nic satysfakcjonującego. Co rusz na wykruszonej posadzce lądowały puszki z farbą w spreju, dekoracje i inne pierwszy rzut oka bezwartościowe szpargały.

Pełgające po ścianach światło latarki natrafiło na coś dziwnego. Jakieś nieduże urządzenie przymocowane bezpośrednio do muru. Po drugiej stronie pomieszczenia widniało podobne.

Z tabliczki znamionowej detektyw wyczytał, że to sejsmometry. „Na co im to? Przecież miasto nie leży w strefie trzęsień ziemi…”.

Gdy Garniturek wreszcie się poddał ruszyli dalej. Mijali zamknięte pomieszczenia, ale Korr nie dał się skusić na otwieranie każdego z nich, aby towarzysz mógł je przeszukać. Krętymi korytarzami dotarli do kuchni zakładowej. Milion różnych zapachów uderzył po nozdrzach. Tabun kucharzy ze wszystkich stron świata jak jeden organizm złożony z wielu niezależnych komórek uwijał się jak w ukropie, ale jednocześnie idealnej synchronizacji. Lawirując pomiędzy stołami i kuchenkami, wśród skwierczących potraw i rozgrzanych patelni, dbali o to, by bezzwłocznie wydać serwis. Czy idealne wyszkolenie, czy obawa o własne życie powodowało, że działali jak dobrze naoliwiony mechanizm.

„Albo są sterowani”, dopowiedział sobie stary wyga. „Jak trutnie w ulu”. Na ich wygolonych potylicach, na skroniach, czy na karku nie dostrzegł jednak żadnych wystających elementów wszczepów, czy też blizn pooperacyjnych. „Warunkowanie farmakologiczne, może psychologiczne”, dodał. Ewidentnie było tu coś nie tak. Zbyt czysto jak na tak wielką i tłoczną kuchnię, zbyt idealnie. Ściskał rękojeść broni, aż zbielały mu kłykcie, choć miał świadomość, że na tak krótkim dystansie nie ma szans wystrzelić, jeśli któryś z na wpół lunatykujących Azjatów, Hindusów, czy Południowoamerykańców postanowi rzucić mu się z nożem do oskórowywania do gardła. Jeśli przy tym ów nóż przed chwilą służył do przyrządzenia ryby Fugu, to byle zadraśnięcie mogło się dlań skończyć… nieciekawie.

Przez nikogo niezauważeni, co samo w sobie już było dziwne przy tym zagęszczeniu przedstawicieli homo sapiens na metr kwadratowy, wyszli z kuchni. Z kosza na odpadki tuż przy wyjściu niedoszły pan młody wygrzebał na szybko coś, co według niego zdawało się być jadalne i od razu to z zadowoleniem pochłonął. Korr nawet nie skomentował. Jeśli typ rzeczywiście od tygodnia nie widział świata zewnętrznego, to ile czasu on tu spędzi?

Na pewno kolejne dwadzieścia minut za długo, gdyż tyle czasu właśnie minęło według staromodnego zegarka, gdy detektyw podniósł dłoń ku linii wzroku po kolejnym odlocie, żeby skontrolować stan wskazówek. Mroczki przed oczami miały wielkość solidnej krowy z chowu klonowanego zupełnie uniemożliwiając widzenie dalej, niż na metr do przodu. Dysząc poczekał na minięcie objawów. Obmacał kieszenie sprawdzając, czy żaden z jego sprzętów nie zmienił w międzyczasie właściciela. Na tyle, na ile pozwoliła powoli wracająca jasność umysłu stwierdził, że niczego nie brakuje. Poza rewolwerem. Nie było go w kaburze, ręku, ani nigdzie wokół.

– Kolego, jesteś tu? – wychrypiał. Cisza, żadnej odpowiedzi. Gdzieś w oddali słyszał jedynie odgłosy zaznawania typowej klubowej rozrywki. „Skurwysyn, zakosił mi spluwę”. W sumie nie mógł go winić, sam by tak zrobił widząc, że mimowolny przewodnik i obrońca osuwa się w malignie na ziemię i nie daje znaku pracy mózgu. Na policzku czuł jeszcze lekkie mrowienie – znak, że tamten próbował go chociaż ocucić poprzez spoliczkowanie.

Całe szczęście miał jeszcze paralizator.

Po chwili oprzytomniał na tyle, że bez obawy o ponowne przyziemienie udał się w drogę ścielącą mu się u stóp. Wszechobecny brak informacji na drzwiach, dokąd prowadzą, brak tabliczek ze strzałkami. Nie było kogo zapytać, przynajmniej kompetentnego na tyle, żeby wskazał jakiś rokujący kierunek. Choć zagadywał krzątających się tu i ówdzie imprezowiczów, to albo byli zwyczajnie przećpani, albo sami się pogubili. „Jak ich potem stąd usuwają? I, do ciężkiej cholery, jak wielkie jest to miejsce?”.

Tak, kubatura zewnętrzna nijak nie wskazywała, że wewnątrz mieszczą się setki metrów korytarzy i niezliczona ilość pomieszczeń. A może te wszystkie drzwi były ślepe i nie prowadzą donikąd?

Dobra dywersja w przypadku próby infiltracji. Tak samo jak brak jakichkolwiek informacji. Nigdzie nie widział kamer, ani nic, co by je przypominało. Słyszał co prawda o światłoczułych farbach i lakierach zdolnych rozpoznawać barwy na podstawie odbić światła, ale wątpił, czy coś takiego stosują na tym… zapleczu.

Tak! Są schody!

Znów znalazł się na burdelowym piętrze, lecz z tej jego strony było kasyno.

Zagadnął ciecia przy bramce o swój cel, pozbył się kolejnego Franklina i w zamian dostał następnego papierowego Lincolna. Jedyne, co uzyskał, to polecenie, by chwilę zaczekać.

Nie trwało długo, aż pojawiło się czterech zawodowych goryli. Każdy miał jedną mechaniczną rękę i sztuczne oko. „Cholera wie, co jeszcze mają wymienione”. Jeden z dwóch, który ustawił się frontem do Rezeka, pewnie dowódca grupy, uniósł połę dobrze skrojonej marynarki ukazując pokaźnych rozmiarów pistolet osadzony w kaburze przytroczonej do pasa i przemówił twardym, acz spokojnym głosem:

– Zapraszam z nami.

Nie mając wyboru detektyw z obstawą ruszył w głąb kasyna. Stoły do pokera, black jacka, ruletki i wszelakich innych gier karcianych, nawet do szachów i ruskiej ruletki. Rzędy jednorękich bandytów pod ścianami, tarcze do darta na każdym filarze. Boks z wyświetlaczami dla gier wideo, sala do karaoke („Karaoke w kasynie?”), zestawy do VR w biedniejszej formie „goglowej”, jak i realnej podłączanej pod przystawkę w mózgu. Prawdziwy pieniądz wylewa się z każdego kąta, z każdej powierzchni. O ile pozostała część przybytku rozrywki sprawia wrażenie tylko ledwo trzymającej się w jednym kawałku, to tutaj przepych i luksus są na porządku dziennym. Rzutki do darta z lotkami wykonanymi z piór prawdziwych (zazwyczaj zagrożonych wyginięciem) ptaków, bile do snookera z kości słoniowej, okładziny na stołach z najprzedniejszego atłasu, złocone wstawki i detale, efektowne iluminacje, diamentowe zapinki do mankietów u krupierów. Pomiędzy stanowiskami krążą lokaje dostarczający na srebrnych tacach wszelkich trunków i innych używek, a także delicji z każdego zakątka świata. Tutaj każdy miłośnik hazardu, ryzyka i pustoszejącego portfela może się czuć w swoim żywiole.

Co rusz słychać okrzyki, czy to zachwytu, czy konsternacji. Zazwyczaj te drugie.

Przeszli przez wielką salę wypełnioną ludźmi wszelakiej maści, płci i pochodzenia, ale mających jedną wspólną cechę: obrzydliwe bogactwo. Jedno jest pewne: 99,999% z nich wyjdzie dziś stąd biedniejszymi, niż gdy wchodzili. Nałóg trzeba karmić, a to kosztuje. I to niemało. Im większe stawki, tym większe emocje. Czasem w grze o wielkie pieniądze stawką potrafi być coś więcej, niż tylko zwykła waluta. Bogacze na stół rzucają startery od wypasionych bryk, konta na Kajmanach, prawa własności jachtów i udziały w spółkach wydobywczych. Oczywiście stawką może być również życie. Biada temu, kto nie doceni przeciwnika z drugiej strony stołu.

Lecz gdy ma się kasę nawet śmierć nie stanowi problemu.

 

W rogu sali, za misternie ustawionymi ściankami działowymi, ukryto szyb windy.

Nawet ona ociekała złotem i to dosłownie – pokryto nim całe wnętrze, a do tego wypolerowano na idealne lustro. Przesuwne drzwi windy zamknęły się, ale nie dało się w ogóle odczuć, że ruszyła. „Ukryte piętro. Czym sobie zasłużyłem na zaszczyt audiencji u samego szefa?”, przemknęło przez myśl Korra. Wreszcie drzwi się rozsunęły i wkroczyli do apartamentów właściciela. Utrzymane w minimalistycznym tonie, choć w doborze wystroju wnętrz wyraźnie czuć było gust najwyższych lotów. Po przejściu długiego, krętego korytarza pełnego zamkniętych na głucho drzwi z najdroższego drewna, dotarli do wielkiego, otwartego gabinetu. Pozbawiony ścian, wszystkie boczne powierzchnie były bogato przeszklone. Widok zapierał dech w piersi. Na zewnątrz w mroku nocy piętrzyły się bogato oświetlone wieżowce megakorporacji, na oko znaleźli się przynajmniej 200 metrów nad poziomem gruntu. „Gdzieśmy zajechali tą windą? Tu nie ma więcej, niż pięć-sześć pięter”, zastanawiał się wyga.

Całość przytłaczała. Drogie, stylizowane na barokowo-industrialne biurko, po bokach pulpity ze sprzętem komputerowym i holo-wyświetlaczami, wykwintne panele na podłodze, donice z rzadkimi roślinami ozdobnymi. Najbardziej spektakularny był jednak sufit. Nie żaden tynk, farba, sztukateria, czy wydziwione plafony i rozety. Woda, najprawdziwsza woda! Wbrew ogólnie panującej grawitacji woda zamiast spadać na podłogę, „ściekała” z jednego narożnika sufitu ku drugiemu. Jakiś wymyślny system tak sterował przepływem cieczy, że płynna powierzchnia stale była w ruchu, tworzyły się i wygaszały wzajemnie fale, interferowały ze sobą, przenikały tworząc fantazyjne wzory, tym bardziej urzekające, że „współpracujące” z anielskim światłem.

Oderwał wzrok od tego spektaklu, podniósł zegarek na nadgarstku i sprawdził godzinę.

– Spieszy się pan gdzieś, panie Korr? – pytanie dobiegło zza oparcia luksusowego fotela, którego właściciel był teraz obrócony w stronę okna. Zza wielkiego oparcia nie wystawał nawet fragment sylwetki, czy skrawek odzienia.

Głos był zupełnie nieokreślony, dość niski, kawowy i chropowaty, ale nie sposób było kreślić, czy należy do kobiety, czy mężczyzny.

– Ruszaj. – jeden z goryli popchnął Rezeka. Ten skrzywił się tylko, ale posłusznie postąpił naprzód.

– Richardzie, ostrożniej obchodź się z naszym gościem. Nie chcemy, żeby stała mu się krzywda. – fotel odwrócił się gwałtownie i oczom detektywa ukazała się dystyngowana kobieca postać, obwieszona klejnotami i odziana w wyśmienitą ni to suknię, ni tunikę, po czym dodała: – Jeszcze.

Wskazała gościowi jeden z foteli, ten bez sprzeciwu przyjął zaproszenie do spoczęcia. Sprzeciw nie ma tu miejsca, umiera śmiercią naturalną zaraz po przekroczeniu progu tego wielkiego gabinetu.

– Wiesz, kim jestem? – zapytała unosząc znacząco brew.

Skinął twierdząco głową.

– Zatem element zapoznania możemy sobie darować. Ja również wiem, kim pan jest, panie Korr. Już kilkukrotnie sprawiał pan nam problemy, zapewne bezwiednie, przy okazji rozwiązywania… spraw. Nawet rozważaliśmy usunięcie tego problemu, ale żeby dobrowolnie pchać się w nasze ręce? To pewna nowość. Nie ukrywam, że wiadomość o pańskiej wizycie przyjęliśmy z pewną satysfakcją. – oblizała grube, zmysłowe wargi pociągnięte krwistoczerwoną, błyszczącą szminką.

Detektyw, mimo grozy całej sytuacji, szybko doszedł do wniosku, że królowa tego przybytku ma nader kuszący image. Piękno i powab prześcigały się wzajemnie w reprezentowaniu jej osoby, niczym pełnokrwiste araby w derbach na legendarnej Wielkiej Pardubickiej. Dość skromny makijaż umiejętnie podkreślał jej naturalną urodę, przepych ubioru i całego anturażu dopełniał majestatu. Wyuczone gesty i mowa ciała wskazywały na duże doświadczenie w kontaktach międzyludzkich. Nic dziwnego, sztuka manipulacji opiera się nie tylko na odpowiednim prowadzeniu dialogu, ale też na całej towarzyszącej mu otoczce, werbalnej i niewerbalnej.

Ocenił wiek matrony na jakieś czterdzieści lat, choć początkowo dałby jej więcej zważając na nietypowy tembr głosu. Czy to jej naturalny głos, czy też przetworzony w celach maskujących, a może elektronicznie wykształcony w związku z wadą głośni? Przebyty nowotwór krtani? Wiedział, że o takie sprawy nie ma sensu pytać. Lekkim uniesieniem dłoni zasygnalizował chęć zadania pytania. Królowa oddała gest zezwalając.

– Pani Ambraserratur, czy mogę wiedzieć, co… mi zrobiliście?

– A, to nasz koktajl wziewny. Delikwent staje się po nim… chętniejszy. Oddychasz naszym powietrzem. Tutaj mamy nad tobą całkowitą władzę, panie detektywie. – nachyliła się nad biurkiem i przyjrzała się gościowi dokładniej. – Coś pan niewyraźnie wygląda.

– Mam halucynacje i kosmiczną migrenę.

– Czyżby był pan… niezmodyfikowany? – w odpowiedzi Korr kiwnął głową. – A więc padł pan ofiarą „alergii” na lotne nanity, które po wchłonięciu mają za zadanie stymulować wszczepy, szczególnie te wspomagające zmysły i wydzielanie adrenaliny i endorfiny. Nanity nie mają czego stymulować, więc chwyciły się za naturalne gruczoły przeciążając organizm.

– To stąd biorą się te ciała znajdowane w pobliżu… – wymamrotał pod nosem.

Królowa widocznie to dosłyszała, gdyż od razu wyjaśniła:

– Panie Korr, wszczepy od lat są naturalnym przedłużeniem naszego jestestwa i uparte trwanie w „naturyzmie” jest anachronizmem, jeśli nie głupotą w całej swojej kwintesencji. Dziś zwyczajnie się nie da tak żyć, choć jak patrzę na pana, to nawet dziwię się, że tyle lat pan wytrwał w tym środowisku bez wspomagania. Co, nawet cybernetycznych soczewek oczu?

Korr pokręcił głową przecząco.

Matrona kontynuowała myśl:

– Naturszczycy są wśród nas i chcą być tacy, jak my, dlatego też odwiedzają te same miejsca i padają ofiarą własnej głupoty. Gdyby nie ich upór, żyliby.

– I co, ja mam podzielić ich los? Albo ten gość, którego znalazłem w podziemiach pod tym budynkiem? – mimowolnie zeźlił się.

– Daleko pana zaniosło. Aż dziwne, że tak późno pana znaleźliśmy. Proszę mi powiedzieć: jak pan to zrobił, że mogliśmy monitorować jego pozycję przez całe (tu spojrzała na wartość czasową widniejącą przy nagraniu wyświetlonym na holo-monitorze) dwie godziny i czterdzieści trzy minuty, gdy bawi pan u nas prawie trzykrotnie dłużej?

„Ile? Jestem tu prawie sześć godzin?”, znów popatrzył na zegarek, który pokazywał niespełna dziewiętnastą. Nigdy się nie zdarzyło, żeby źle działał. Głównie dlatego nadal korzystał z archaicznego modelu napędzanego sprężyną, zamiast zdawać się na łatwą do zhakowania czy zakłócenia elektronikę. No, ale zegarek sprężynowy można przestawić za pomocą pokrętła. O ile wie się, jak. Czyżby sam to zrobił w majaku nie zdając sobie z tego zupełnie sprawy?

– Nie mam pojęcia. – wzruszył ramionami. – Sporą część tego czasu byłem nieprzytomny, albo pozbawiony kontaktu z rzeczywistością.

Mierzyła go wzrokiem, niby sprawdzając prawdomówność. Może patrzyła na jego tętnicę szyjną w poszukiwaniu przyspieszenia bicia serca, albo na skórę obserwując stopień wydzielania potu, gdyż zarówno jedno, jak i drugie mogło sugerować, czy przesłuchiwany mówi prawdę, czy kłamie.

Widocznie nie dopatrzyła się znamion kłamstwa, więc łagodnie opadła na oparcie luksusowego fotela.

– Richardzie, oddaj panu jego broń osobistą. Mniemam, że nie będzie sprawiał problemów. I zaprowadźcie go do wyjścia.

– Moją broń? Skąd ją macie?

Zawodowy kark Richard poczuł się w odpowiedzialności do udzielenia wyjaśnień:

– Jakiś typek w drogim garniturku wymachiwał nim na parkiecie. Zgarnęliśmy go. Zarejestrowany jest na pana, więc proszę, oto on.

– Zgarnęliście go? Czyli?

Dryblas nie zdążył odpowiedzieć. Podświetlany sufit zaczął pulsować na żółto, rozległ się też odgłos alarmu.

– Kurwa, znowu oni… – syknęła królowa. – Richardzie, wiesz, co robić.

Pani domu wyszła zza biurka, jej wykwintna garderoba w ciągu paru sekund przekształciła się w zbroję wojownika miejskiego w cyfrowym kamuflażu. Podobnież tanie garniaki goryli.

Coś głucho grzmotnęło. I znowu. Obraz za oknem zamigotał, najpierw za jednym, potem za drugim. Przez ułamek sekundy Rezek dojrzał jak panorama miasta rozpikselizowuje się. „Ekrany! To są ekrany! Jestem nadal pod ziemią”. Królowa, a teraz dowódczyni, przystanęła przed wielkim wyświetlaczem i kilkoma ruchami dłoni wywołała mapę podziemi, na której widniał stan zabezpieczeń. W dwóch miejscach pulsowały ostrzeżenia o wyłomie.

Szybkim krokiem udali się w stronę korytarza, ze ściany wyjechała niewidoczna dotychczas wnęka, z której wszyscy pobrali broń długą, na oko jakieś wypasione karabinki, może nawet na licencji wojskowej. Jeden z nich pani Ambraserratur rzuciła Rezekowi, ten pochwycił broń, lecz zżerała go mieszanka cywilnej obawy i służbowego zaciekawienia, popatrzył tylko pytająco na panią.

– Jeśli chce pan żyć, pomoże nam pan ich odeprzeć. Jeśli nie, równie dobrze możemy rozstać się tu i teraz. – i wymierzyła w jego stronę.

Detektyw z przestrachem zmierzył wzrokiem ultranowocześnie wyglądający karabinek, chwycił go tak, jak szkolił się u SWATów, po czym w duchu stwierdził, że podoła temu wyzwaniu. Inny z dryblasów wcisnął mu do kieszeni trzy zapasowe magazynki i dodał:

– Siej do wszystkiego, co się rusza. Nie musisz się przejmować, że nas postrzelisz, ma system „swój-obcy”.

– Ale…

– Wyjaśnienia po drodze. Idziemy.

Ruszyli czym prędzej, kompletnie nie ogarniający sytuacji Rezek na końcu. Richard dalej wykładał temat:

– Na powierzchni żyjecie sobie spokojnie, tu na dole trwa wojna. Nie zabijamy się na górze, bo to pociąga za sobą postronne ofiary, które mogą być naszymi klientami. Co jakiś czas konkurencja się do nas przekopuje, my ich odpieramy, potem zasypujemy wyłom i robimy dokładnie to samo, co oni. Typowa wojna na wyczerpanie.

„To po to czujniki sejsmiczne”, skonstatował Rezek.

– Aż ktoś nie przesadzi. W Lost Angels Megacity budynki już zaczynają się zapadać. – dodał na koniec i do ich uszu dotarły odgłosy strzelaniny i głuche pomruki wybuchów. Im dalej, tym bardziej powietrze gryzło w płuca.

Ich oczom ukazał się mocno zadymiony korytarz, pośrodku którego kilku kolejnych uzbrojonych dryblasów broniło dostępu z bocznej odnogi do reszty włości. Korr założył swoje inteligentne okulary i przełączył na podczerwień. Od dymu nadal piekły oczy, ale przynajmniej już coś widział. Od razu zauważył, że pozostali nie mają żadnych osłon na oczach. „Nawet oczy mają sztuczne…”, podsumował.

Trwała wymiana ognia.

– Osłaniajcie nas! – wykrzyknęła królowa i w akompaniamencie terkotu maszynowego z dwoma kompanami rzuciła się naprzód, by błyskawicznie dopaść do kolejnych odnóg i stamtąd się ostrzeliwać. Korr poczuł nieodpartą chęć rzucenia się w wir walki, wybiegł już zza winkla, gdy wybuchający o ścianę pocisk rzucił nim o przeciwległą ścianę. Ładunek nie był duży, w zamkniętej przestrzeni nie musiał taki być, by wywołać pożądany efekt. Drzazgi z plasto-paneli odbiły się od powłoki stworzonego na specjalne zamówienie tech-prochowca.

– Richard, pociągnij tutaj tego idiotę, jeszcze sam się zabije. – Rezek jak przez mgłę dosłyszał taki oto rozkaz i jednocześnie wypełniło go niesamowita i nieznanego pochodzenia wdzięczność na te słowa, ale gdy leżał zdrowy rozsądek uruchomił w mózgu protokół śledczy mający na celu dociec, skąd ta nagła troska o jego marny żywot.

Goryl chwycił detektywa za szmaty jedną ręką, drugą prowadził ogień, i po podłodze zatargał do bocznego korytarza.

– Siedź i się nie wychylaj. Tu masz małego uspokajacza. – i za pomocą małej strzykawki podał dożylnie wydze jakiś specyfik.

Po żyłach rozeszło się przyjemne ciepło, źrenice rozszerzyły się, szum w uszach ustąpił.

Przez krótką chwilę tylko przysłuchiwał się krzykom i odgłosom walki, ale wchłonięte wcześniej nanity nie zamierzały próżnować. Jakby w proteście do zaaplikowanego środka uspokajającego wsiadły na tarczycę i nadnercza i zalały organizm adrenaliną. Rezek Korr z wrzaskiem zerwał się w niekontrolowanym szale i ostrzeliwując się na oślep wbiegł prosto pod wrogi ogień. Przebiegając obok któregoś z ochroniarzy chwycił za granat zawieszony na jego kamizelce taktycznej, od razu wyrwał zawleczkę i cisnął przed siebie.

– Wariat. Osłaniać go! – rozkazała pani domu.

Czas jakby zwolnił, te kilka sekund pozostałe do detonacji granatu zdawały się ciągnąć w nieskończoność. Palec nie zwalniał spustu, automat rozsiewał pociski w morderczej serii. Zero myśli, jedynie pierwotny instynkt zabójcy śpiący w każdym człowieku od zarania dziejów. Sterował nim sam pień mózgu odpowiedzialny za podstawowe odruchy. Dopadł do wyrwanych z zawiasów drzwi, nie patrząc wystawił zza futryny lufę i puścił serię. Rzucony granat wreszcie postanowił zrobić to, do czego został zaprojektowany. Jego skorupa pod wpływem ładunku miotającego rozpękła się i setkami szrapneli posiekała otoczenie.

Detektyw z miejsca opuścił schronienie korzystając z efektu wstrząsowego wybuchu i usunął kolejnych dwóch przeciwników. Jechał jak na autopilocie. Błyskawicznym ruchem wymienił magazynek i znów siał śmierć.

 

– Szefie, żyje pan. – Aadesh Ajayaputra szerokim uśmiechem powitał skacowanego detektywa, którego migrena nadal nie opuszczała. Pracodawca wyglądał jak ostatnie nieszczęście stojąc na schodach prowadzących do „Drogi bez powrotu”. Podwórzec oświetlał wielki neon unoszący się nad wejściem, psychodelii świateł dopełniał mrugający policyjny kogut z pojedynczego opancerzonego radiowozu stojącego opodal.

Korr popatrzył na praktykanta, przez chwileczkę szukał w pamięci informacji, kogo ma przed sobą, a gdy już znalazł machnął tylko ręką, jakby odganiając od siebie świadomość tego, co działo się z nim przez ostatnie godziny. Odwrócił się ku zamykającym się wrotom przybytku i nie dowierzał własnemu szczęściu. Oto w dowód wdzięczności za aktywny udział w odparciu szturmu na podziemną fortecę władczyni tych ziem pozwoliła odejść mu w jednym kawałku. Nadal nie potrafił zrozumieć, co się tam wydarzyło. Umysł tego nie zarejestrował, zdawał się wtedy spać, albo popaść w jakiś obłęd. Gdyby nie widział nagrania z kamer nie uwierzyłby we własną brawurę zmiksowaną z głupotą i skrajnym olaniem własnego bezpieczeństwa. Z czułością przywitał się ze swoim sześciostrzałowcem dzierżonym w prawicy, po czym zerknął kątem oka na podrasowaną policyjną brykę z kolczastym taranem zamontowanym zamiast przedniego zderzaka przypominając sobie piękne chwile spędzone niegdyś na patrolach w podobnym wozie i lekko powłócząc nogami podszedł do porucznika Stilesa, z którym przywitał się poprzez podanie ręki.

– Nareszcie. Już miałem wzywać wsparcie. – porucznik robił dobrą minę do złej gry. – A tak serio, to wsparcie miałem, ale po niecałej godzinie komendant nakazał powrót nie chcąc zadzierać z miejscowymi. Zostałem, za co zapewne mnie zawieszą.

– Porucznik łomotał w drzwi i zdzierał gardło do kamery, ja obszedłem cały budynek szukając jakiegoś wejścia, ale nic nie znalazłem. – dopowiedział młody Hindus.

Zblazowany detektyw kiwnął głową po czym bez słowa podziękował obu silnym uściskiem dłoni.

– Co teraz szefie?

– Teraz to ja idę spać.

Parędziesiąt metrów za nimi dało się słyszeć odgłos przesuwania ciężkiego kawału metalu po bruku, jakby włazu do studzienki kanalizacyjnej. Korr odwrócił się i niekontaktującym wzrokiem patrzył, jak jakiś gość wychodzi z kanałów na powierzchnię. Nagle oprzytomniał:

– Aadesh, za nim! To Lutheburg!

Koniec

Komentarze

Hej lepiej wrzucić jeden tekst, a za jakiś czas drugi, bo więcej osób przeczyta opowiadania :). A już na pewno jeśli opowiadania mają po 80 tys znaków.

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Cześć! Środowy dyżurny melduje się na pokładzie.

 

Po pierwsze, gratuluję debiutu na forum! :)

Po drugie, dużo pracy przed Tobą, ale nie zrażaj się :) 

 

Z uwag ogólnych: masz całe ściany tekstu o charakterze wybitnie infodumpowym. Zdecydowanie lepiej jest pokazywać niż zapewniać. Cechy bohaterów postaraj się przedstawiać czytelnikom w ich zachowaniu, w dialogach, a niekoniecznie jako bardzo długie streszczenia ich osobowości.

 

Masz skłonność do nadużywania cudzysłowu, zazwyczaj zastosowanego nieprawidłowo. Dialogi także wielokrotnie zapisujesz wbrew zasadom. Podobnie jak w drugim Twoim teście, polecam zacząć od krótszych form i na ich bazie szlifować warsztat. Na epopeje jeszcze przyjdzie czas :)

 

Pozwoliłem sobie bezczelnie skopiować z posta Arnubisa garść poradników, zapoznaj się proszę z nimi, z pewnością pomogą Ci w dalszej pracy twórczej:

Garść poradników i przydatnych wątków:

Cześć, jestem tu nowy – czyli temat powitalny

Złote, srebrne i brązowe piórka – wyjaśnienie portalowych odznaczeń

Poczekalnia i Biblioteka – wyjaśnienia głównych kategorii w dziale opowiadań

Betuj bliźniego swego jak siebie samego – poradnik dotyczący betowania opowiadań wg PsychoFisha

Portal dla żółtodziobów – poradnik dla nowych użytkowników wg Drakainy

Interpunkcja dla początkujących – poradnik dotyczący interpunkcji wg Tarniny

Składnia dla początkujących – poradnik dotyczący składni wg Tarniny

Jak zapisywać dialogi – poradnik zapisu dialogów wg Mortycjana 

 

Pozdrawiam serdecznie i życzę powodzenia w dalszej pracy twórczej!

„Pokój bez książek jest jak ciało bez duszy”

Zastanawiam się, dlaczego dość intrygująco zaczęta opowieść przerodziła się w nieprzerwany ciąg osobliwych doświadczeń detektywa w tytułowym przybytku – czemu to miało służyć? Poświęciłeś mnóstwo uwagi wszelkim opisom i odczuciom bohatera, skutkiem czego zupełnie zapomniałam, co go sprowadziło do Drogi Bez Powrotu i powoli zaczynałam tracić zainteresowanie tą dość długą historią, z utęsknieniem wyglądając ostatniej kropki.

Dodam jeszcze, że wykonanie pełne błędów i usterek doskonale utrudniało lekturę, której nie mogę uznać za satysfakcjonującą.

 

De­tek­tyw i „przy­dzie­lo­ny mu” młody sta­ży­sta… → Czemu tu służy cudzysłów? Ten błąd pojawia się wielokrotnie także w dalszej części opowiadania.

Za SJP PWN: cudzysłów «znak graficzny w postaci dwóch par przecinków: „ ” lub rzadziej w innej formie, np. << >>, >> <<, w które ujmuje się wyrazy, powiedzenia lub zdania cytowane»

 

Za oknem wi­siał dron, który prze­ska­no­wał w pod­czer­wie­ni już wcze­śniej wszyst­kie po­miesz­cze­nia. → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Za oknem wi­siał dron, który już wcze­śniej prze­ska­no­wał w pod­czer­wie­ni wszyst­kie po­miesz­cze­nia.

 

Otwar­li ko­rzy­sta­jąc z „sza­ro­ryn­ko­we­go” urzą­dzon­ka po­wszech­ne­go wśród wła­my­wa­czy, ich sztu­ka zo­sta­ła jako tako za­le­ga­li­zo­wa­na na po­trze­by li­cen­cji. → Co otwarli? Zbędny cudzysłów. O jakiej sztuce jest mowa?

 

Drzwi wzmoc­nio­ne, w ścia­ny wple­cio­na klat­ka Fa­ra­daya, zamkidrzwiach oka­za­ły się być pod­ra­so­wa­ne i wy­po­sa­żo­ne w do­dat­ko­we za­bez­pie­cze­nia. Łatwo nie było, szcze­gól­nie, gdy zo­stał ostat­ni zamek – tra­dy­cyj­ny, prze­krę­ca­ny klu­czem, spryt­nie ukry­ty w na­roż­ni­ku drzwi… → Czy to celowe powtórzenia?

 

Z nie­jed­nym ban­dzio­rem szedł w tango na noże… → Z tego co wiem, pójść w tango to upijać się przez kilka dni, a iść na noże, to być z kimś w konflikcie. Nie wiem natomiast, co to znaczy pójść w tango na noże.

 

Dług ho­no­ru za­cią­gnię­ty u jego ro­dzo­nej matki… → Można mieć wobec kogoś dług honorowy, ale nie wiem, co to jest dług honoru.

 

 …wy­ra­to­wa­ła Korra spod kosy ja­kie­goś nie­zbyt uro­dzi­we­go draba… → Jakie znaczenie w tym zdarzeniu miała uroda draba?

 

Sam też wiecz­nie młody nie bę­dzie, a każdy mistrz w końcu bę­dzie po­trze­bo­wał cze­lad­ni­ka. → Nie brzmi to najlepiej.

 

Stąd przy­gar­nął mło­de­go pod swoje skrzy­dła. Dlatego przy­gar­nął mło­de­go pod swoje skrzy­dła.

 

Szyb­ko się prze­ko­nał, że chło­pak jest cał­kiem by­stry, a na pewno spo­strze­gaw­czy. → Wystarczy: Szyb­ko się prze­ko­nał, że chło­pak jest cał­kiem by­stry.

Spostrzegawczość jest cechą osób bystrych.

 

do­pie­ro dru­gie zle­ce­nie dzia­ła­ją razem. → …do­pie­ro dru­gie zle­ce­nie wykonują razem.

Zleceń się nie działa.

 

moż­li­we, ze za­ma­lo­wa­ne… → Literówka.

 

Na roz­kle­ko­ta­nym sto­li­ku ka­wo­wym pię­trzy­ły się kar­to­ny… → Skąd wiadomo, że stolik jest rozklekotany?

 

Mu­sie­li się minąć wła­ści­cie­lem i jego pa­nien­ką… → Dwa grzybki w barszczyku.

 

do przy­tul­ne­go po­jem­ni­ka trans­por­to­we­go ulo­ko­wa­ne­go ku­frze sa­mo­cho­du. → Pewnie miało być: …do przy­tul­ne­go po­jem­ni­ka trans­por­to­we­go, ulo­ko­wa­ne­go w ku­frze sa­mo­cho­du.

 

„No dobra, dzi­siej­sze szko­le­nie czas za­cząć”, wpły­nę­ło na prze­stwór myśli sta­re­go. → A może zwyczajnie: „No dobra, dzi­siej­sze szko­le­nie czas za­cząć”, pomyślał stary.

 

Korr zwró­cił się do mło­de­go Ajay­apu­try: → Zbędne dookreślenie – czytelnik wie, że Ajay­apu­tra jest młody.

 

– Zer­k­nij do jego kosza na śmie­ci. Co mo­żesz mi po­wie­dzieć? → Zbędny zaimek – bo nie przypuszczam, aby tam był cudzy kosz.

 

Ale i tak mu­sia­ło się dziać są­dząc po ro­ze­rwa­ny biu­sto­no­szu i ogól­nym ba­ła­ga­nie. – prze­łą­czył oku­la­ry na ul­tra­fio­let, włą­czy­ły się dwie diody UV.Ale i tak mu­sia­ło się dziać, są­dząc po ro­ze­rwa­ny biu­sto­no­szu i ogól­nym ba­ła­ga­nie. – Prze­łą­czył oku­la­ry na ul­tra­fio­let, włą­czy­ły się dwie diody UV.

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi.

 

Korr z jed­nej z wielu ukry­tych kie­sze­ni swo­je­go tech-pro­chow­ca dobył małej la­ta­recz­ki… → Zbędny zaimek. Zbędne dookreślenie – latareczka jest mała z definicji.

Wystarczy: Z jed­nej z wielu ukry­tych kie­sze­ni tech-pro­chow­ca, Korr dobył latareczkę

 

Potem w wy­naj­mo­wa­nym biu­rze po­dzie­lą się ze sobą spo­strze­że­nia­mi… → Zbędny zaimek.

 

miej­sco­wy ele­ment w ago­nii bólu spły­wał po stop­niach scho­dów. → Na czym polega agonia bólu?

 

Po­le­cie­li dalej. → Umieli latać?

A może miało być: Pobiegli/ Pognali/ Popędzili dalej.

 

– Kurwa! – za­klął rzę­si­ście. → Rzęsiście może padać deszcz, a tu pewnie miało być: – Kurwa! – za­klął siarczyście.

 

neon z nazwą przy­byt­ku: „Droga bez po­wro­tu”… → …neon z nazwą przy­byt­ku: „Droga Bez Po­wro­tu”

Ten błąd pojawia się jeszcze kilkakrotnie w dalszej części tekstu.

 

Jeśli mrocz­ny pół-świat… → Jeśli mrocz­ny półświat

 

Sta­nął i bił się z wła­sny­mi my­śla­mi. → Zbędny zaimek – czy mógł bić się z cudzymi myślami?

 

nar­ko­ty­ka­mi mięk­ki, twar­dy­mi… → Literówka.

 

Za­rzu­cił nad­gar­stek na wy­so­kość oczu. → Obawiam się, że nadgarstka nie można zarzucić.

Proponuję: Uniósł nad­gar­stek na wy­so­kość oczu.

 

po­wiedz mu, że „ ja nadal pa­mię­tam”. → Zbędna spacja po otwarciu cudzysłowu.

 

że nuta tra­fia­ła w jego gust.

Noz­drza po­draż­nił de­li­kat­ny za­pach cygar zmie­sza­ny z kwia­to­wą nutą. → Powtórzenie.

 

Zresz­tą, gdyby to był an­dro­idy… → Literówka.

 

na sto­pach ba­let­nicz­ki… → …na sto­pach ba­let­ki

 

Już chciał ją zdzie­lić z pra­we­go sier­po­we­go… → Już chciał ją zdzie­lić pra­wym sierpowym

 

do­cie­ra­ły do niego ja­kieś wi­bra­cje z ze­wnątrz wła­sne­go ciała… → Zbędny zaimek.

 

Uczu­cie uno­sze­nia się w toni wod­nej, pod na­ci­skiem nie­zli­czo­nych hek­to­li­trów H2O… → Uczu­cie uno­sze­nia się w toni, pod na­ci­skiem nie­zli­czo­nych hek­to­li­trów wody

Nie używamy źle napisanych wzorów.

 

oszo­ło­mio­ny wpadł to ko­lej­ne­go po­miesz­cze­nia. → Literówka.

 

Dwie roz­ne­gli­żo­wa­nie pa­niu­sie już do niego przy­bi­ły i za­czę­ły się przy­mi­lać. → Obawiam się, że w opisywanym przybytku paniuś się raczej nie spotyka.

 

Po­miesz­cze­nie było duże, może nawet 500m2… → Po­miesz­cze­nie było duże, może nawet pięćset metrów kwadratowych

Liczebniki zapisujemy słownie. Nie używamy symboli i skrótów.

 

Dwa par­kie­ty upstrzo­ne do­oko­ła lo­ża­mi… → Loże ustawione wokół parkietu w żaden sposób nie mogą go upstrzyć.

 

ka­bi­ny pod ścia­ną dla przy­god­ne­go seksu… → Domyślam się, że przygodny seks był zadowolony z przeznaczonych dla niego kabin.

A może miało być: …pod ścia­ną kabiny dla amatorów przy­god­ne­go seksu

 

Do­świad­cze­nia, ja­kich się na­by­ło w tej pracy… → Do­świad­cze­nia, ja­kie się na­by­ło w tej pracy

 

N-ty raz, gdy trze­ba robić coś… → Raczej: Enty raz, gdy trze­ba robić coś

 

Każdy miał rzą­dzę mordu wy­pi­sa­ną na twa­rzy… → Każdy miał żą­dzę mordu wy­pi­sa­ną na twa­rzy

Sprawdź znaczenie słów rządzężądzę.

 

obu­dził się w ja­kichś za­ku­rzo­nych piw­ni­cach… → W ilu piwnicach może obudzić się jeden człowiek?

 

mu­siał wbrew sobie za­cząć scho­dzić w dół… → Masło maślane – czy mógł schodzić w górę?

 

wyjął nie­wiel­ką la­ta­recz­kę. → Zbędne dookreślenie.

 

han­dlu kon­tra­ban­dą, czy roz­bo­jów . → Zbędna spacja przed kropką.

 

Usły­szał jakiś szmer do­cho­dzą­cy za win­kla. → Literówka.

 

i wyjął z ka­bu­ry swo­je­go sze­ścio­strza­łow­ca. → Zbędny zaimek.

 

szyb­ko ob­szu­kał mu kie­sze­nie w po­szu­ki­wa­niu ja­kiejś broni. → Nie brzmi to najlepiej.

 

kilka me­trów w tą, albo tamtą stro­nę… → …kilka me­trów w albo tamtą stro­nę

Choć zdaję sobie sprawę, ze Garniturek nie musi wyrażać się poprawnie.

 

z ko­lej­nej kie­sze­ni wy­do­był dwa ba­to­ny pro­te­ino­we i wrę­czył mi­mo­wol­ne­mu to­wa­rzy­szo­wi nie­do­li. Ten bez zwło­ki wy­do­był ba­to­ny… → Powtórzenia.

 

Rów­nież za­gry­za­jąc pro­te­inow­ca stary wyga przy­tak­nął… → Rów­nież gry­ząc pro­te­inow­ca, stary wyga przy­tak­nął

Nie wydaje mi się, aby Rezek zagryzał baton.

 

Gar­ni­tu­rek prze­gląd­nął wszel­kie za­ka­mar­ki ubio­ru… → Gar­ni­tu­rek przejrzał/ sprawdził wszel­kie za­ka­mar­ki ubio­ru

 

Jej… jej też nie pa­mię­tam! – jego na twarz wy­pełzł prze­strach. → Pewnie miało być: Jej… jej też nie pa­mię­tam! – Na jego twarz wy­pełzł prze­strach.

 

nie miały słu­żyć do mak­sy­mal­nej za­bez­pie­cze­nia wło­ści, a je­dy­nie sta­no­wić pod­sta­wo­wą prze­szko­dę w jedną, lub drugą stro­nę. → Obawiam się, że to nie były włości.

Proponuję: …nie miały słu­żyć do mak­sy­mal­nego za­bez­pie­cze­nia nieruchomości, a je­dy­nie sta­no­wić pod­sta­wo­wą prze­szko­dę w przejściu w jedną lub drugą stro­nę.

 

Mi­lion róż­nych za­pa­chów ude­rzył po noz­drzach.Mi­lion róż­nych za­pa­chów ude­rzył w noz­drza.

 

po­sta­no­wi rzu­cić mu się z nożem do oskó­ro­wy­wa­nia do gar­dła. → …po­sta­no­wi rzu­cić się mu do gar­dła, z nożem do oskó­ro­wy­wa­nia.

 

do przy­rzą­dze­nia ryby Fugu… → …do przy­rzą­dze­nia ryby fugu

 

ile czasu on tu spę­dzi?

Na pewno ko­lej­ne dwa­dzie­ścia minut za długo, gdyż tyle czasu wła­śnie… → Powtórzenie.

 

Nie trwało długo, aż pojawiło się czterech zawodowych goryli.Niebawem pojawiło się czterech zawodowych goryli.

 

Boks z wy­świe­tla­cza­mi dla gier wideo… → Boks z wy­świe­tla­cza­mi do gier wideo

 

okła­dzi­ny na sto­łach z naj­przed­niej­sze­go atła­su… → Obawiam się, że atłas, nawet najprzedniejszy, nijak nie nadaje się na żadne okładziny.

A może miało być: …obrusy na sto­łach z naj­przed­niej­sze­go atła­su

 

dia­men­to­we za­pin­ki do man­kie­tów… → …dia­men­to­we s­pin­ki do man­kie­tów

 

de­li­cji z każ­de­go za­kąt­ka świa­ta. Tutaj każdy mi­ło­śnik… → Powtórzenie.

 

Jedno jest pewne: 99,999% z nich… → Liczebniki zapisujemy słownie, nie używamy symboli.

Proponuję: Jedno jest pewne: niemal sto procent z nich

 

były bo­ga­to prze­szklo­ne. Widok za­pie­rał dech w pier­si. Na ze­wnątrz w mroku nocy pię­trzy­ły się bo­ga­to oświe­tlo­ne… → Powtórzenie.

 

zna­leź­li się przy­naj­mniej 200 me­trów… → …zna­leź­li się przy­naj­mniej dwieście me­trów

 

ze sprzę­tem kom­pu­te­ro­wym i ho­lo-wy­świe­tla­cza­mi… → …ze sprzę­tem kom­pu­te­ro­wym i ho­lowy­świe­tla­cza­mi

 

tym bar­dziej urze­ka­ją­ce, że „współ­pra­cu­ją­ce” z aniel­skim świa­tłem. → Co to jest anielskie światło?

 

pod­niósł ze­ga­rek na nad­garst­ku i spraw­dził go­dzi­nę. → Podniósł nadgarstek, nie zegarek.

 

Głos był zu­peł­nie nie­okre­ślo­ny, dość niski, ka­wo­wy i chro­po­wa­ty, ale nie spo­sób było kre­ślić, czy na­le­ży do ko­bie­ty, czy męż­czy­zny. → Skoro głos był zupełnie nieokreślony, to jak można powiedzieć, że był dość niski, kawowy i chropowaty? Głos kawowy – jaki to głos? Literówka.

 

odzia­na w wy­śmie­ni­tą ni to suk­nię, ni tu­ni­kę… → Wyśmienity odnosi się głównie do smaku potraw i napojów, a na czym polegała wyśmienitość stroju?

 

Wska­za­ła go­ścio­wi jeden z fo­te­li, ten bez sprze­ci­wu przy­jął za­pro­sze­nie do spo­czę­cia. → Czy dobrze rozumiem, że wskazany fotel przyjął zaproszenie i spoczął?

Proponuję: Wska­za­ła jeden z fo­te­li, na którym gość bez sprze­ci­wu spoczął.

 

Oce­nił wiek ma­tro­ny na ja­kieś czter­dzie­ści lat… → Kobiety czterdziestoletniej, a nawet nieco starszej, nie nazwałabym matroną.

 

Ma­tro­na kon­ty­nu­owa­ła myśl: → Na pewno matrona?

 

wy­świe­tlo­nym na ho­lo-mo­ni­to­rze… → …wy­świe­tlo­nym na ho­lomo­ni­to­rze

 

Ri­chard po­czuł się w od­po­wie­dzial­no­ści do udzie­le­nia wy­ja­śnień… → …Ri­chard po­czuł się w obowiązku do udzie­le­nia wy­ja­śnień

 

jak szko­lił się u SWA­Tów… → …jak szko­lił się u SWA­T-ów

 

chwy­cił za gra­nat za­wie­szo­ny na jego ka­mi­zel­ce… → …chwy­cił gra­nat za­wie­szo­ny na jego ka­mi­zel­ce

 

te kilka se­kund po­zo­sta­łe do de­to­na­cji gra­na­tu zda­wa­ły się cią­gnąć w nie­skoń­czo­ność. → …tych kilka se­kund po­zo­sta­łych do de­to­na­cji gra­na­tu, zda­wa­ło się cią­gnąć w nie­skoń­czo­ność.

 

sze­ro­ki uśmie­chem po­wi­tał ska­co­wa­ne­go de­tek­ty­wa… → Czy na pewno skacowanego? Czym i kiedy się upił?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hmmm…

W sumie dostałam głównie opis narkotycznych halucynacji, trochę za mało, żeby mogło mnie zainteresować. Niby jest początek (detektyw prowadzi jakąś sprawę) i zakończenie (poszukiwany ucieka), ale gdzie środek? “Droga bez powrotu” jednak pozwala na powrót i w sumie nie okazuje się taka straszna, ale opis tego, co się dzieje w środku, to za mało na opowiadanie.

Mimo wszystko nie czytało się źle ;)

Przynoszę radość :)

Każdy miał rządzę mordu wypisaną na twarzy,

Ech, żądza może mieć coś wspólnego z rządzeniem, ale to jednak nie to samo.

 

No, powiem szczerze, że przebrnęłam z trudem. Początek, choć zdrowo przegadany, obiecywał jakąś przygodę, ciekawe śledztwo, ale potem detektyw utknął w narkotycznych halucynacjach. A kiedy jakoś wybrnął z sytuacji, okazało się, że to wszystko…

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Nowa Fantastyka