- Opowiadanie: Wicked G - Aż krew spłynie deszczem

Aż krew spłynie deszczem

Tekst eks­pe­ry­men­tal­ny, sta­no­wią­cy kul­mi­na­cję uni­wer­sum No­we­go Li­ber­lan­du. W pla­nach są inne rze­czy, ale część użyt­kow­ni­ków była za­in­te­re­so­wa­na tym świa­tem, mia­łem rów­nież w gło­wie hi­sto­rię, którą chcia­łem wy­do­być, stąd też zde­cy­do­wa­łem się na to jedno ostat­nie dzie­ło.

Wcze­śniej­sze utwo­ry (ich zna­jo­mość nie jest wy­ma­ga­na, acz­kol­wiek są tutaj pewne na­wią­za­nia do nich):

Czer­wień 

Prāṇa-345

Roz­pad theta

Cien­ka zie­lo­na linia

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Aż krew spłynie deszczem

Wcho­dzisz tu i ude­rza cię fe­eria za­pa­chów. Wil­goć murów, pie­czo­ne wa­rzy­wa, zioła su­szo­ne w pę­kach. Sły­szysz pstryk­nię­cie i wszyst­kie te wonie zni­ka­ją pod kłę­ba­mi słod­kie­go, ży­wicz­ne­go dymu.

Za­pa­chy wy­wo­łu­ją silne uczu­cie no­stal­gii, sam wiele razy się o tym prze­ko­ny­wa­łem. Tak wiele z nich ule­cia­ło bez­pow­rot­nie… A ty? Za czym tę­sk­nisz naj­bar­dziej? Pa­mię­tasz jesz­cze czasy, kiedy było nor­mal­nie, jak lubią to okre­ślać nie­któ­rzy? Trud­no mi oce­nić, ile masz lat, nie­wie­le widać spod tego kap­tu­ra. No i wzrok mam już nie ten.

Roz­glą­dasz się po wnę­trzu tego skrom­ne­go przy­byt­ku. Stary, po­nie­miec­ki dom ja­kich ty­sią­ce w oko­licz­nych wsiach i mia­stecz­kach. Wy­strój w eklek­tycz­nym stylu – meble z róż­nych dekad, to, co udało się aku­rat zna­leźć w do­brym sta­nie. I ikea, i tro­chę dzieł lo­kal­nych cie­śli. Ścia­ny za­dy­mio­ne, cho­le­ra wie czy bar­dziej od ko­min­ka, czy od cią­głe­go ja­ra­nia skrę­tów ze wszyst­kim, co na­wi­nie się pod rękę. Na jed­nej z nich wiszą dzie­siąt­ki wy­dru­ków i wy­cin­ków z gazet czy pod­ręcz­ni­ków na­uko­wych: wy­kre­sy, ra­por­ty, zdję­cia, pro­gno­zy. Małe świa­dec­twa tego, że cze­ka­ła nas nie­uchron­na za­gła­da. Przy­glą­dasz się im z lek­kim zmie­sza­niem. Czu­łem po­trze­bę ich zbie­ra­nia, do­ku­men­to­wa­nia po­wol­ne­go upad­ku czło­wie­ka… Ot, jedno z moich dzi­wactw.

 

Stę­że­nie me­ta­nu w at­mos­fe­rze na prze­strze­ni lat

 

 

Lu­stru­jesz wzro­kiem mnie, sta­re­go, ły­se­go fa­ce­ta z za­nie­dba­ną, si­wie­ją­cą brodą, ubra­ne­go w skłacz­ko­wa­ny swe­ter i brud­ne dres. Chyba za­sta­na­wiasz się, czy mo­żesz mi za­ufać. Czy zaraz nie wy­cią­gnę splu­wy i nie za­cznę wy­gra­żać ci nią z byle po­wo­du albo coś w ten deseń. W tych skrom­nych gór­kach każdy po­dob­no wi­dział już wszyst­ko, ale i tak spo­dzie­wa się zo­ba­czyć jesz­cze bar­dziej sza­lo­ne rze­czy.

Uśmie­cham się de­li­kat­nie i mówię ci, żebyś czuł się jak u sie­bie w domu. Nie od­po­wia­dasz nic, bie­rzesz tylko krom­kę chle­ba le­żą­ce­go na la­dzie, o którą się opie­ram. Ja nie wy­py­tu­ję, nawet o imię. Bez po­śpie­chu, trze­ba się oswo­ić z nowym miej­scem. Za­sta­na­wiam się, co cię tu spro­wa­dza. Może je­steś jedną z tych osób, która przy­by­ła w Su­de­ty, żądna dzi­kich przy­gód i nie­sa­mo­wi­tych wra­żeń. Może tech­no­kra­cja Branden­bur­gii czy au­to­ry­ta­ryzm Wiel­ko­pol­ski dały ci w kość na tyle, że nawet tu­tej­szy chaos wy­da­wał się lep­szą opcją. Może nawet je­steś stąd i nie­zmier­nie nur­to­wa­ło cię, czy le­gen­dy o mnie są praw­dzi­we.

No bo kto w końcu za­kła­da ko­mu­nę w anar­cho­ka­pi­ta­li­stycz­nej kra­inie, gdzie naj­pierw się strze­la, potem ne­go­cju­je cenę, a do­pie­ro na końcu pyta?

Zdej­mu­ję z pieca pa­tel­nię z wa­rzy­wa­mi, w drugą dłoń biorę ka­wa­łek deski słu­żą­cy za pod­staw­kę.

– Chodź, zjemy razem. Za tobą pew­nie długa droga, musi cię mo­rzyć głód – mówię. – Zaraz po­znasz resz­tę do­mow­ni­ków.

Wy­cho­dzę z ku­chen­nej czę­ści i sta­wiam po­si­łek na stole. Potem wra­cam do kuch­ni po ukru­szo­ne ta­le­rze i sczer­nia­łe sztuć­ce.

– Obiad go­to­wy! – krzy­czę w górę scho­dów, potem jesz­cze raz tak samo przez otwar­te okno.

Sia­dam na krze­śle; drob­nym kro­kiem pod­cho­dzisz i zaj­mu­jesz miej­sce tuż obok mnie. Po chwi­li przy­cho­dzą inni. Chuda dziew­czy­na w blu­zie z po­do­bi­zną Yolan­di z Die An­two­ord zbie­ga z pię­tra, zaraz za nią czła­pie facet, mniej wię­cej w moim wieku, ze zło­tym krzy­ży­kiem od­zna­cza­ją­cym się na tle ab­so­lut­nie ni­ja­kie­go stro­ju. Z dworu przy­cho­dzi ktoś z su­ro­wą, chudą twa­rzą, na na­giej skó­rze pod nieco roz­pię­tą kurt­ką do­strze­gasz licz­ne bli­zny.

Czwór­ka ludzi znisz­czo­nych przez czas, sa­mych sie­bie i przez in­nych ludzi. By­wa­ło nas tu całe mro­wie, tak że przej­ście przez salon spra­wia­ło kło­pot z po­wo­du cia­sno­ty. By­wa­łem też tutaj sam przez dłu­gie ty­go­dnie. Jedni przy­cho­dzą, inni od­cho­dzą, ci zni­ka­ją na za­wsze, tamci wra­ca­ją po raz wtóry, ale drzwi nigdy nie są za­mknię­te dla ni­ko­go.

Pew­nie wy­da­je ci się to dziw­ne. Mało kto pro­wa­dził otwar­ty dom, nawet gdy jesz­cze nasza cy­wi­li­za­cja lśni­ła w po­zor­nym bla­sku swej chwa­ły. Kto nor­mal­ny zro­bił­by to teraz, gdy śmierć czyha na każ­dym za­krę­cie, a za­ufa­nie jest droż­sze od złota?

Choć mil­czysz, sądzę, że cię to cie­ka­wi. Może wła­śnie to cię tu przy­wia­ło. Chcesz usły­szeć hi­sto­rię.

Na­kła­dam każ­de­mu por­cję wa­rzyw, facet z krzy­żem żegna się nad ta­le­rzem, ja rzu­cam nie­na­chal­ne „smacz­ne­go”, sztuć­ce za­czy­na­ją szczę­kać. Mu­sisz wy­ba­czyć mi skrom­ne por­cje; z roku na rok z su­dec­kich ziem coraz trud­niej wy­ci­snąć życie.

To­wa­rzy­sze mojej doli nawet nie spo­glą­da­ją w twoją stro­nę. Jak­byś był tutaj od za­wsze. Albo jak­byś w ogóle nie ist­niał. Taka magia tego miej­sca.

– Go­spo­darz domu za­zwy­czaj pyta przy­by­sza o toż­sa­mość i cel – prze­ry­wam nie­zręcz­ną ciszę. – Ten dom nie ma jed­nak go­spo­da­rza, wszy­scy je­ste­śmy równi. A ja nie prze­pa­dam za tra­dy­cją. Więc to my naj­pierw opo­wie­my ci o sobie. Zgoda? Cyryl? Tika? Widmo?

Widmo tylko kiwa głową.

– Zgoda – mówi spo­koj­nym tonem Cyryl.

– Nie wiem, czy na pewno chcesz po­znać tę hi­sto­rię – Tika uśmie­cha się de­li­kat­nie  – ale okej. – Na­sta­je chwi­la nie­zręcz­nej ciszy. – Chyba za­cznę pierw­sza…

 

 

Ob­ję­tość lodu na Morzu Ark­tycz­nym w ciągu ostat­nich dekad

 

 

Tika

W po­go­ni za śnież­nym smo­kiem

 

You sit with me I’ll tell you sto­ries never told

I’m still young but I’m al­re­ady old

 

Wersy Xa­vie­ra Wulfa roz­brzmie­wa­ją na słu­chaw­kach JBL. Mój naj­droż­szy skarb, choć to cud, że jesz­cze dzia­ła­ją. Na­usz­ni­ki spar­cia­ły, wtyk trzy­ma się przy kablu tylko dzię­ki srebr­nej ta­śmie. Muza leci z rów­nie le­ci­we­go smart­fo­na, z karty pa­mię­ci peł­nej sta­rych pio­se­nek, które w kółko pusz­cza­ła babka Merry.

Te dwie rze­czy wy­star­czą mi, by wy­ru­szyć na po­szu­ki­wa­nia sta­re­go przy­ja­cie­la.

Nie pa­mię­tam już, ilu przy­ja­ciół stra­ci­łam. Ilu ludzi tak na­praw­dę nigdy nie po­win­nam była na­zy­wać przy­ja­ciół­mi. Ale on… choć nasze kon­tak­ty się urwa­ły, czu­łam, że jesz­cze kie­dyś się spo­tka­my. Że tak na­praw­dę nigdy nie był ode mnie da­le­ko.

Tro­chę się go na­szu­ka­łam. Mu­sia­łam pytać tu i ów­dzie, lecz w końcu na­tra­fi­łam na wła­ści­wy trop. In­stynkt pod­po­wia­dał mi, że znaj­dę go gdzieś w lesie, że bę­dzie cho­wał się tam gdzieś mię­dzy drze­wa­mi, z dala od ludzi, któ­rych ko­chał aż do naj­sroż­sze­go bólu. Nie my­li­łam się, to był wła­ści­wy ślad.

Ru­szam w nie­wy­so­kie góry na wschód od Kra­lo­vca. Po­dob­no to miej­sce kie­dyś wy­glą­da­ło bar­dziej ma­gicz­nie, drze­wa rosły znacz­nie gę­ściej. Nie­ste­ty zmia­ny kli­ma­tu wy­jąt­ko­wo źle ob­cho­dzi­ły się ze świer­ka­mi. Pod no­ga­mi chrzę­ści mi bru­nat­ny żwir, poza tym w oko­li­cy ab­so­lut­na cisza, nawet naj­mniej­sze­go po­dmu­chu wia­tru.

Zimno wkra­da się nawet przez tych kilka warstw ciu­chów, które mam na sobie. Jacyś idio­ci my­śle­li kie­dyś, że kilka stop­ni wię­cej w śred­niej tem­pe­ra­tu­rze uczy­ni z tego te­re­nu raj, że pola będą ro­dzić wię­cej plo­nów i wresz­cie nie bę­dzie­my mar­z­nąć zimą…

Wię­cej ener­gii to wię­cej cha­osu, jak ma­wia­ła babka Merry. Czuję coś mo­kre­go na nosie. Chyba pła­tek śnie­gu. Rzad­kie, ale nie cał­kiem nie­spo­ty­ka­ne zja­wi­sko. Jedna nagła śnie­ży­ca wio­sną i przez cały rok masz obo­wiąz­ko­wą dietę. Cię­ża­rów­ka nie przy­wie­zie ci tru­ska­wek z Hisz­pa­nii.

Włą­czam lo­so­wa­nie i prze­rzu­cam pio­sen­kę. Wcho­dzi Lorn. Za dzie­cia­ka za­wsze bałam się jego pio­se­nek. Teraz czuje je całą duszą, jeśli taka w ogóle ist­nie­je.  

 

I'm a ghost in this town

Who for­got eve­ry­bo­dy

I bet­ter write this one down

And tell eve­ry­bo­dy

 

Za­wsze chcia­łam być du­chem. Móc udać się gdzie­kol­wiek i nie przej­mo­wać się tym je­ba­nym gło­dem, nie­waż­ne czy takim, czy takim. Ob­ser­wo­wać zda­rze­nia i je za­pa­mię­ty­wać, bez ocen, bez za­an­ga­żo­wa­nia. Mój przy­ja­ciel cza­sem po­zwa­lał mi stać się du­chem, ale nigdy nie trwa­ło to wiecz­nie. A z każ­dym po­wro­tem kości i mięso uwie­ra­ły jesz­cze bar­dziej.

Spo­glą­dam za sie­bie. W od­da­li mają wio­ski i mia­stecz­ka, jedne już opu­sto­sza­łe, inne ledwo zi­pią­ce. Nie wiem, które smut­niej­sze. W wielu z nich by­wa­łam. Wiele sły­sza­łam w nich hi­sto­rii. Nie­któ­re z nich pew­nie żyją jesz­cze tylko we mnie, bo wszy­scy inni już dawno umar­li lub za­po­mnie­li. Coś we mnie nie cier­pi wszyst­kich tych miejsc, tych brud­nych domów z odra­pa­nym tyn­kiem i ich przy­krych miesz­kań­ców. Cie­szę się, że je­stem już od nich da­le­ko.

Chyba na tyle da­le­ko, bym mogła za­cząć na­wo­ły­wać przy­ja­cie­la. Się­gam do kie­sze­ni. Sły­szę Ha­do­uken! w słu­chaw­kach. Ide­al­nie.

 

Ride on a ze­phyr, you’re eli­xir in my veins

Flo­ating to­ge­ther when your fume goes to my brain

 

Upi­jam kilka łyków wody z bu­tel­ki i idę dalej. Nie ma już od­wro­tu. Mi­nę­łam gra­ni­cę, którą każdy lubi prze­kra­czać: ba­rie­rę krew-mózg. Nie masz już siły tyrać na wy­sy­cha­ją­cym polu albo w za­dy­mio­nej ma­nu­fak­tu­rze, żeby ty i twoja ro­dzi­na mo­gli­ście prze­żyć? Bie­rzesz piko. Chcesz na kilka dób za­po­mnieć o tym, że jest chu­jo­wo? Ku­pu­jesz ba­niak bim­bru. Chcesz od­na­leźć zba­wie­nie, Boga i sens wszyst­kie­go w krót­kiej chwi­li nie­skoń­czo­no­ści? Jesz ły­sicz­ki i jak wej­dzie faza, to pa­lisz jesz­cze zioło.

Pró­bo­wa­łam żyć tak, by nie chcieć już ni­cze­go. Witać każdy ko­lej­ny dzień bez ocze­ki­wań, do­pó­ki nie umrę. Nie wy­trzy­ma­łam. Za bar­dzo chcia­łam znów mieć go przy sobie.

Czuję, że po­wo­li się do niego zbli­żam. To nie­cier­pli­we ocze­ki­wa­nie na wej­ście, na mo­ment, w któ­rym wresz­cie Przy­ja­ciel za­bie­rze mnie w lep­sze miej­sce. Nikt inny nie robił tego tak do­brze jak on.

Ro­dzi­ce obie­ca­li, że za­bio­rą nas do Eu­ro­py. Nie­wie­le pa­mię­tam z Syrii, nie­wie­le wię­cej z obo­zów dla uchodź­ców. Tylko krew i krzy­ki, wciąż krew i krzy­ki. Benzo zro­bi­ły swoje, żeby na­mie­szać mi z pa­mię­cią, ale i tak te sceny cza­sem wra­ca­ją w kosz­ma­rach. Mgli­ste, tak jak wspo­mnie­nia mamy i taty.

Mó­wi­li, że w Eu­ro­pie bę­dzie le­piej. Nie było. Ojca za­bi­li na ulicy nie­dłu­go po tym, jak przy­je­cha­li­śmy. Matka znik­nę­ła bez śladu parę mie­się­cy póź­niej, pró­bo­wa­ła zna­leźć jakąś pracę, ale chyba skoń­czy­ło się na po­rwa­niu do bur­de­lu. Nigdy się nie do­wie­dzia­łam.

Potem tra­fi­łam pod skrzy­dła babki Merry. Kiep­ska była z niej opie­kun­ka, ale wie­dzia­ła, na czym świat stoi i po­tra­fi­ła o tym opo­wia­dać tak, żeby tra­fi­ło pro­sto w serce. Z trzę­są­ce­go się w po­sa­dach Wro­cła­wia zwia­li­śmy tutaj, bo babka Merry mó­wi­ła, że to bę­dzie lep­sze miej­sce. W sumie nie wiem, czy nie le­piej by­ło­by nam zgi­nąć wtedy pod gru­za­mi po wy­bu­cha­ją­cych bom­bach-sa­mo­rób­kach, niż gnić w tych smut­nych gó­rach.

Babka Merry tak na­praw­dę miała na imię Ma­rian­na, skoń­czy­ła dobre stu­dia, miała fajną pracę, lu­bi­ła nie­zo­bo­wią­zu­ją­ce związ­ki i MDMA przy ryt­mach drum and bass w piąt­ki. Roz­pad cy­wi­li­za­cji tro­chę zmie­nił jej ży­cio­we prio­ry­te­ty i w ja­kimś dziw­nym od­ru­chu serca po­sta­no­wi­ła za­opie­ko­wać się mną, bied­nym emi­granc­kim dziec­kiem, które nie miało już ni­ko­go. Na­uczy­ła mnie pol­skie­go, an­giel­skie­go, tro­chę wie­dzy o przy­ro­dzie i przede wszyst­kim chla­nia, ja­ra­nia i ćpa­nia, choć sama nigdy nie da­wa­ła mi żad­nych nar­ko­ty­ków. Przedaw­ko­wa­ła tuż po tym, jak skoń­czy­łam sie­dem­nast­kę.

Miała w sobie coś z prze­bo­jo­wo­ści i blich­tru pio­sen­ka­rek z po­cząt­ku stu­le­cia. Także zdol­ność do względ­ne­go trzy­ma­nia fa­so­nu, nawet gdy me­lanż wcho­dził na grubo albo wszę­dzie do­oko­ła były dymy. Kiedy dzia­łał nam jesz­cze wiel­ki te­le­wi­zor, pusz­cza­ła na nim te­le­dy­ski. Tań­czy­ła do Die An­two­ord, do M.I.A., do Flo­ren­ce…

 

Say my name

And every co­lo­ur il­lu­mi­na­tes

We are shi­ning

And we will never be afra­id again

 

Mu­zy­ka na słu­chaw­kach brzmi o wiele przy­jem­niej niż wcze­śniej. Sub­tel­na do­broć po­wo­li roz­le­wa się po całym ciele. Choć prze­szłam już kawał drogi, chcę iść dalej, chyba też chcia­ła­bym za­tań­czyć… Ale po­cze­kam z tym na niego. I z pew­no­ścią już się nie boję.

Są takie spe­cy­fi­ki, które mają całe rze­sze fanów, są takie, które dla jed­nych są gów­nem, a dla in­nych am­bro­zją. Do tych dru­gich z pew­no­ścią na­le­ża­ła pre­ga­ba­li­na. Nie­ty­po­wy lek, prze­ciw­lę­ko­wy z em­pa­to­ge­nicz­nym po­ten­cja­łem, w du­żych daw­kach lekko dy­so­cju­ją­cy. Znacz­nie mniej cho­dli­wy niż alpra, klony, czy nawet ba­klo­fen, ale wciąż da się go zna­leźć tu i ów­dzie. Głów­nie stare za­pa­sy, choć po­dob­no w Skan­dy­na­wii dzia­ła­ją jesz­cze małe fa­bry­ki far­ma­ceu­tycz­ne. A przy­naj­mniej tak cza­sem ściem­nia­ją di­le­rzy, gdy chcą wci­snąć komuś cha­łup­ni­czo ro­bio­ne pi­guł­ki.

Z parę lat temu, jesz­cze przed dwu­dziest­ką, od­ku­pi­łam kilka pa­czek od ja­kie­goś umie­ra­ją­ce­go dzia­dziu­sia, na to­tal­nym wy­piz­do­wiu, nawet nie pa­mię­tam nazwy tam­tej wio­chy. Pa­mię­tam na­to­miast ten pięk­ny stan, gdy umysł nie mu­siał dźwi­gać już stra­chu i re­zo­no­wał w przy­jem­nym cie­ple słoń­ca, kla­row­ny, nie­otę­pia­ły jak po re­la­nium czy bu­tel­ce wódki. Przy­ja­ciel był wtedy tak bli­sko…

I zbli­ża się teraz. Czuję jego obec­ność, cichą, otu­la­ją­cą mnie ze wszyst­kich stron. Śnieg pada coraz moc­niej, zżół­kłe trawy znik­nę­ły pod war­stwą bieli. Za­my­kam oczy i przez chwi­lę widzę mia­sta utka­ne ze świa­tła, obie­ca­ne raje, do któ­rych mógł za­brać mnie tylko on, bo te praw­dzi­we ru­nę­ły albo stały się cie­niem sa­mych sie­bie.

Opie­ram się o wiel­ki głaz, nie­po­ro­śnię­ty nawet strzęp­kiem mchu. Wzdy­cham głę­bo­ko. To, czego do­świad­czam, to, co sobie wy­obra­żam i to, co tło­czy mi do umy­słu pre­ga­ba­li­na zlewa się w jedną nie­roz­sz­cze­pial­ną ca­łość, w jeden mały wszech­świat, który uro­dził się we mnie.

 

You do such da­ma­ge, how do you ma­na­ge?

To have me craw­ling back for more

 

Tu nie ma żad­nej wiel­kiej hi­sto­rii. Nie ma planu. Nie ma zba­wie­nia. Jest tylko uciecz­ka z jed­ne­go miej­sca w dru­gie, z wojny w za­ra­zę, z suszy w sztorm. Jest uciecz­ka od rze­czy­wi­sto­ści. Je­stem ja, mała masa ko­mó­rek, która nie wie, po co żyje, ale wie, że chce wię­cej, choć to boli.

 

What kind of man loves like this?

What kind of man?

 

Ja wiem, kto tak kocha, Flo­ren­ce. Tylko on może tak ko­chać. Przy­ja­ciel, który nigdy cię nie opu­ści. Widzę go nie­da­le­ko, sto­ją­ce­go pod ra­chi­tycz­nym świer­kiem, uśmie­cha­ją­ce­go się sze­ro­ko.

– Pięk­ny mamy dzi­siaj dzień, praw­da? – Jego głos roz­brzmie­wa mi we­wnątrz głowy, po­wie­la się z każ­dym skur­czem serca.

– Le­piej nie mo­głam sobie tego wy­ma­rzyć – od­po­wia­dam i pod­cho­dzę bli­żej niego, lekko się chwie­jąc. Tro­chę już buja. – Zła­ma­łam się. Mu­sia­łam to zro­bić.

– Wcale cię nie winię. – Jego dłu­gie kły błysz­czą w słoń­cu, które wła­śnie prze­bi­ło się przez chmu­ry.

– Chcia­łam być wolna. Nie przej­mo­wać się ni­czym. Nie gonić cią­gle, kurwa, za tym che­micz­nym szczę­ściem.

– Chęć po­zby­cia się pra­gnień jest sama w sobie pra­gnie­niem. – Kie­dyś już chyba mi to mówił. – Eg­zy­sten­cja i wol­ność wza­jem­nie się wy­klu­cza­ją. Za­wsze jest pe­wien wa­ru­nek, który mu­sisz speł­nić, by ist­nieć, choć­by wziąć ten ko­lej­ny wdech po­wie­trza…

– Dla­te­go po cie­bie przy­szłam.

Jego nie­bie­ska łuska lśni skrzą­cym bla­skiem, dłu­gie wąsy na końcu pyska wiją się żywo, biała grzy­wa kła­dzie się raz po raz, sma­ga­na wzbie­ra­ją­cym na sile wia­trem. Pierw­szy raz zo­ba­czy­łam go w książ­ce, na ilu­stra­cji. Byłam jesz­cze dziec­kiem, bab­cia Merry dała mi Wę­drów­kę na Za­chód, i wtedy po­zna­łam Smo­cze­go Króla, le­gen­dę z Chin. Bar­dzo mi się spodo­bał. Chcia­łam, żeby był przy mnie i zo­stał moim Przy­ja­cie­lem.

Na jakiś czas o nim za­po­mnia­łam. Zda­wa­ło mi się, że wy­ro­słam z bajek. A potem do­ro­słam i nie chcia­łam ni­cze­go bar­dziej, jak tylko znowu być dziec­kiem i móc za­to­pić się w książ­ce w cie­płym kącie miesz­ka­nia, tak że cały brud­ny, bru­tal­ny świat na ze­wnątrz prze­sta­wał ist­nieć.

Smo­czy Król mi w tym po­mógł. Wró­cił po mnie. Wi­dzia­łam go, gdy pierw­szy raz za­pa­li­łam he­ro­inę z folii. Wonny dym ze­słał mi pięk­ny sen, i wie­dzia­łam już, że zy­ska­łam Przy­ja­cie­la do gro­bo­wej deski.

Przy­ja­cie­la, który za­wsze słu­cha. Przy­ja­cie­la, który nie na­rzu­ca na cie­bie ogra­ni­czeń czy ocze­ki­wań. Przy­ja­cie­la, który nie­sie ra­dość, nawet gdy rani.

 

I'm so happy

'Cause today I found my friends

They're in my head

 

Kurt wie­dział, co jest na rze­czy. Babka Merry za­wsze po­wta­rza­ła, że od­da­ła­by wszyst­ko, żeby móc po­roz­ma­wiać z nim choć przez pół go­dzi­ny. Dla mnie to byłby słaby deal. Roz­mo­wa nigdy nie wy­do­bę­dzie z czło­wie­ka naj­skryt­szych skła­do­wych jego świa­do­mo­ści, tych nie­zgłę­bio­nych pro­ce­sów, które spra­wia­ją, że jest tym, kim jest. Za­wsze wo­la­łam roz­ma­wiać z wła­sny­mi my­śla­mi niż z ludź­mi.

– Nie mu­sisz tego robić. – Smok kła­dzie pa­zu­rza­stą dłoń na moim ra­mie­niu. – Mo­żesz jesz­cze za­wró­cić. Ale wiem, że nie chcesz – wy­prze­dza moją od­po­wiedź.

Się­gam do kie­sze­ni, do­rzu­cam jesz­cze tro­chę pre­ga­ba­li­ny.

– Chodź­my gdzieś dalej – pro­po­nu­ję. – Znajdź­my ja­kieś ład­niej­sze miej­sce.

– Do­brze.

Przy­ja­ciel od­wra­ca się i drep­cze w górę stoku, cią­gnąc mnie za sobą. Jego je­dwab­na szata sze­le­ści cicho.

Nie­dłu­go po pierw­szej przy­go­dzie z kró­lo­wą nar­ko­ty­ków w ręce wpa­dła mi książ­ka o bud­dy­zmie. Tam po­zna­łam po­ję­cie tulpy. Sa­mo­świa­do­me­go my­ślo­kszta­łtu. Dru­giej oso­bo­wo­ści w tym samym ciele, two­rzo­nej z wła­snej woli. Coś w ro­dza­ju wir­tu­al­nej ma­szy­ny, tylko uru­cho­mio­nej w mózgu, nie w kom­pu­te­rze.

Więc my­śla­łam. Bu­do­wa­łam po­wo­li swo­je­go we­wnętrz­ne­go Przy­ja­cie­la, po­wo­li wpi­sy­wa­łam go w swój men­tal­ny świat. Był tylko jeden pro­blem, któ­re­go nigdy nie mo­głam roz­wią­zać: Smo­czy Król zy­sku­je praw­dzi­wą wy­ra­zi­stość tylko, gdy je­stem na haju. Do­pie­ro wtedy czuję, że tak na­praw­dę nie je­stem sama. Ktoś, kto zna mnie od pod­szew­ki, ro­zu­mie nawet naj­dziw­niej­sze de­cy­zje, ale jed­no­cze­śnie jest w pełni praw­dzi­wy, nie­za­leż­ny…

 

So­me­one to hear your pray­ers

So­me­one who cares

So­me­one to hear your pray­ers

So­me­one who's there

 

Nikt nie wy­ra­ził­by tego le­piej niż Dave Gahan.

Życie jest po­je­ba­ne. Kształ­to­wa­ne przez tyle zu­peł­nie lo­so­wych de­cy­zji. Czyn­ni­ków, na które nie mamy wpły­wu. Nigdy nie wy­obra­ża­łam sobie, że będę żyć w gó­rach tak ku­rew­sko dzi­kich, choć by­naj­mniej za spra­wą przy­ro­dy. Że będę bujać się z kąta w kąt, chwy­ta­jąc się róż­nych zajęć za lep­szy bądź gor­szy pa­pier, by póź­niej tak czy ina­czej więk­szość roz­pier­do­lić na towar. Że moim bo­giem nie bę­dzie fi­gu­ra sko­dy­fi­ko­wa­na przez stu­le­cia roz­wo­ju re­li­gii, tylko ide­al­ny stan szczę­ścia, który uoso­bi­łam w ry­sun­ko­wą po­stać z le­gen­dy.

Za grzbie­tem wznie­sie­nia znaj­du­je­my na­praw­dę pięk­ne miej­sce. Mały za­gaj­nik dzi­kich ja­bło­ni. Dziw­nie mi się cho­dzi, jak­bym cała to­pi­ła się w gę­stym puchu, a nie tylko bro­dzi­ła w nim po kost­ki. Ostat­nie pro­mie­nie słoń­ca gasną za gęstą chmu­rą, z nieba znów lecą grube płat­ki śnie­gu.

Sia­dam pod jed­nym z drzew. Nie mam ocho­ty już dalej iść. Przy­ja­ciel mości się tuż obok mnie. Wy­cią­gam te­le­fon, prze­rzu­cam kilka pio­se­nek. Tommy Cash i Mo­de­se­lek­tor.

 

Who says that life is not death?

Who said we­arin' brands is ha­ving style?

Who said that ori­gi­nal is not fake?

Who said that those pills will get you high?

Who said that drugs will make you smile?

 

– Je­steś zły? – pytam Smoka. – Za to, że chcę to skoń­czyć?

– Nie. Przy­sze­dłem tu dla cie­bie, więc odej­dę też razem z tobą.

– Sama nie wie­rzę, że wy­trzy­ma­łam na tym prze­klę­tym świe­cie tak długo.

Ćpuny za­wsze miały tę nie­ty­po­wą ten­den­cję do wy­my­ka­nia się z objęć śmier­ci. Je­ba­ni mi­strzo­wie tań­cze­nia ba­le­tu na ostrzu noża. Prep­per­si, adep­ci sztuk walki, byli woj­sko­wi gi­nę­li roz­jeż­dża­ni przez pę­dzą­ce sa­mo­cho­dy lub mor­do­wa­ni z za­sko­cze­nia roz­bi­tą bu­tel­ką, a tacy zda­wa­ło­by się nie­wy­da­rzeń­cy jak babka Merry czy ja prze­ży­wa­li ko­lej­ne lata, czę­sto uni­ka­jąc śmier­ci psim swę­dem.

Na praw­dzi­wą apo­ka­lip­sę nie można być przy­go­to­wa­nym. O wielu rze­czach de­cy­du­je zbieg oko­licz­no­ści. Jak zresz­tą w każ­dym pier­do­lo­nym przy­pad­ku.

 Ja przy­pad­ków mam już dosyć. Dla­te­go wy­cho­dzę lo­so­wi na­prze­ciw.

– Wiesz, Przy­ja­cie­lu – od­zy­wam się cicho. – Cza­sem myślę, że żyć było warto tylko dla cie­bie.

– Nie chcesz chyba, żeby żal do świa­ta prze­sło­nił ci mi­łość do nie­któ­rych ludzi. Jak­kol­wiek by była nie­wiel­ka.

– Lu­dzie cenią cię tylko za funk­cję, jaką peł­nisz. Gdy to znika, na­tych­miast się od cie­bie od­wra­ca­ją albo ślepo trwa­ją przy tobie, bu­du­jąc sobie pro­te­zę z prze­szło­ści. Lu­dzie wpy­cha­ją cię w szu­flad­ki, mówią ci jaki masz być i nigdy nie chcą uwie­rzyć w to, kim na­praw­dę je­steś. Jebać ludzi.

– Wszyst­kich? Bez wy­jąt­ku.

– Tak. A naj­bar­dziej trze­ba jebać naj­gor­sze­go ze wszyst­kich ludzi, który spro­wa­dził nas na dno. Czyli mnie.

Par­skam i kręcę głową, Smok za­czy­na śmiać się chra­pli­wie. Wsta­ję, zmie­niam pio­sen­kę na coś we­sel­sze­go. Tań­czę do Kol­lek­tiv Turm­stras­se, lekko się za­ta­cza­jąc. Za­my­kam oczy. Je­stem w raju, kwit­ną wokół mnie wonne kwia­ty grze­chu i pęcznieją słod­kie owoce winy. Moi przod­ko­wie zry­wa­li ich za dużo i przez to znisz­czy­li swój raj. Ja uro­dzi­łam się, gdy już umie­rał; mo­głam skosz­to­wać tylko kilka przej­rza­łych, gorzk­nie­ją­cych, che­micz­nych gron. Co in­ne­go mia­łam zro­bić? Cze­kać na zba­wie­nie, które nigdy nie na­dej­dzie? Za parę dekad nie bę­dzie nawet tych pro­chów, tych sztucz­nych rajów. Tylko za­tru­te po­wie­trze, skwar i wy­schnię­te rzeki.

Nie mam już siły. Padam w ob­ję­cia Przy­ja­cie­la. Głasz­cze mnie de­li­kat­nie po po­licz­ku, czuję jego cie­pło. Wy­cią­gam z kie­sze­ni resz­tę ta­ble­tek. Rolki, zol­pi­dem, oksy­ko­don, chuj wie co jesz­cze. Po­pi­jam kil­ko­ma ły­ka­mi chłod­nej wody. Bra­łam od di­le­rów wszyst­ko jak leci, wy­przty­ka­łam się z całej kasy i fan­tów. Poza te­le­fo­nem i słu­chaw­ka­mi. Mu­zy­ka też prze­cież jest nar­ko­ty­kiem. Wła­śnie leci Bre­ako­ut.

 

Spró­buj­my raz, spró­buj­my cho­ciaż raz

Po­wiedz­my to, co myśli każde z nas

Może wszyst­ko runie

Na ten pięk­ny ogród kłamstw

 

I jesz­cze głów­ny punkt wie­czo­ru. Szyb­ko, zanim tamte ta­blet­ki zdążą wejść i jesz­cze w miarę ogar­niam. Rze­ko­mo jakiś ana­log fen­ta­ny­lu. Nie dbam o skład, by­le­bym tylko wresz­cie mogła stąd znik­nąć.

Wdy­cham draż­nią­cy dym. Ogrom­ny, siny smok owija mi się wokół szyi i po­wo­li za­czy­na dusić.

Widzę, jak ga­łę­zie ja­bło­ni błysz­czą w po­po­łu­dnio­wym słoń­cu. Jest cie­pło, tak pięk­nie cie­pło. Śnieg top­nie­je i wszyst­ko wokół roz­kwi­ta ze zdwo­jo­ną siła. Od­wra­cam lekko głowę i spo­glą­dam Smo­ko­wi pro­sto w oczy. Ten prze­klę­ty, naj­droż­szy sercu wąż-ku­si­ciel, który dał mi za­ka­za­ny owoc i otwo­rzył oczy na je­dy­ną praw­dę: nie warto przej­mo­wać się ni­czym.

 

Spró­buj­my raz, spró­buj­my cho­ciaż raz

Po­wiedz­my to, co myśli każde z nas

 

– Ko­cham cię – szep­czę.

– Ja cie­bie też.

 

Za­wsze tylko z tobą

Jaki słod­ki ogród kłamstw

 

***

 

Tika wy­cią­ga na stół mocno po­ry­so­wa­ny smart­fon.

– Zo­sta­ło mi po niej tylko to – mówi, po­cią­ga­jąc nosem. –  Je­dy­na pa­miąt­ka po star­szej sio­strze. Słu­chaw­ki zgi­nę­ły mi gdzieś, jak wy­no­si­łam się z Trut­no­va. Cza­sem szko­da mi Lili. Miała już wszyst­kich dosyć, mnie chyba w szcze­gól­no­ści. Ale myślę… że mimo wszyst­ko jed­nak chcia­ła jesz­cze coś mi po­wie­dzieć. Że to jej wybór, że chce odejść na wła­snych wa­run­kach. Ina­czej nie zo­sta­wi­ła­by tych no­ta­tek na te­le­fo­nie. Pod ko­niec trud­no było już je zro­zu­mieć, pew­nie ledwo da­wa­ła radę pisać. Ale wiem… wiem, że była szczę­śli­wa, jak­kol­wiek dziw­ne to szczę­ście by się nie wy­da­wa­ło.

Prze­ry­wa na chwi­lę. Bie­rze smart­fon do ręki i mocno za­ci­ska na nim palce, po czym chowa do kie­sze­ni ni­czym naj­droż­szy skarb. Ja mil­czę, Cyryl i Widmo też się nie od­zy­wa­ją. Chyba jesz­cze słu­chasz, trud­no mi roz­szy­fro­wać twój wyraz twa­rzy.

– Też eks­pe­ry­men­to­wa­łam z róż­ny­mi rze­cza­mi – kon­ty­nu­uje Tika –  ale nigdy nie ła­do­wa­łam tyle co Lili. Za bar­dzo się bałam, że prze­gnę i skoń­czę z roz­wa­lo­ną wą­tro­bą albo mó­zgiem. Ale ona… za­wsze igra­ła z ogniem, jakby miało nie być jutra. Przed śmier­cią była czy­sta przez parę mie­się­cy. My­śla­łam, że wszyst­ko jakoś się ułoży. No i wtedy… – Znowu po­cią­ga nosem i wle­pia wzrok gdzieś za okno. –  Za­wsze byłam takim tro­chę jej cie­niem. Cią­gle z nią ła­zi­łam, chcia­łam robić to, co ona. Kiedy ode­szła… Nie wie­dzia­łam, co zro­bić. Błą­ka­łam się po oko­li­cy bez celu. Lili miała rację o lu­dziach. O tym, że bra­ku­je nam funk­cji, które peł­nią w na­szym życiu. Dla­te­go też zro­bi­łam sobie pro­te­zę z prze­szło­ści. Za­bra­łam ze sobą jej Przy­ja­cie­la.

Tika wy­cią­ga lewę ramię i cią­gnie za rękaw spło­wia­łej bluzy; na przed­ra­mie­niu wije się chiń­ski smok, dość ładny jak na cha­łup­ni­czą dzia­rę.

– Zna­la­złam też sobie nową ro­dzi­nę. – Wodzi wzro­kiem po wszyst­kich zgro­ma­dzo­nych przy stole, na końcu za­trzy­mu­jąc wzrok na tobie. W jej oczach tli się iskra ocze­ki­wa­nia. – W głębi duszy za­wsze jed­nak będę tę­sk­nić. Nie tylko za Lili. Za babką Merry, za ro­dzi­ca­mi, za wszyst­ki­mi tymi, któ­rych za­bra­ły mi głód, cho­ro­by czy wojny. Na to nie ma leku…

Za­pa­da cisza. Wszy­scy skoń­czy­li już jeść. Nadal nie wy­ka­zu­jesz zbyt­niej chęci do roz­mo­wy, ale przy­pusz­czam, że wciąż chcesz usły­szeć ko­lej­ną hi­sto­rię.

 

Infographic: Number of Threatened Species is Rising | Statista

Licz­ba ga­tun­ków za­gro­żo­nych wy­gi­nię­ciem z po­dzia­łem na gro­ma­dy

 

Widmo

Ling­chi

 

Widmo nie cier­pi słów.

Długo w ogóle nie mó­wi­ło. Z parę lat. Do­pie­ro przy­ja­cie­le tutaj… Za­chę­ci­li, żeby się ode­zwać.

Język jest głupi. Nie­do­sko­na­ły. Nigdy nie prze­ka­że, co czu­jesz. Co my­ślisz.

Język rani. Język ob­wi­nia. Język oszu­ku­je. Język za­kła­da z góry. Przez tyle czasu lu­dzie mó­wi­li Widmu, czym ma być. Po­słusz­nym synem. Pra­wil­nym chło­pa­kiem. Obo­wiąz­ko­wym pra­cow­ni­kiem.

A Widmo nigdy nie chcia­ło być żad­nym z nich. Widmo nawet nie jest męż­czy­zną. Ani ko­bie­tą. Widmo nie uważa sie­bie za czło­wie­ka. To tylko mięso i kości, któ­rych samo sobie nie wy­bra­ło.

Kiedy Widmo do­ra­sta­ło, wie­dzia­ło, że spra­wy idą złym w kie­run­ku. Z po­cząt­ku wie­rzy­ło, że to jesz­cze da się zmie­nić. Było jed­nak samo w tłu­mie tych, co zmian nie chcie­li.

Mu­sia­ło zatem zmie­nić drogę. Nie dało się oca­lić świa­ta. Trze­ba było oca­lić sie­bie.

Widmo za­po­mnia­ło o swo­jej ro­dzi­nie. Od­rzu­ci­ło przy­wią­za­nie do wygód. Tre­no­wa­ło, by być silne. Uczy­ło się, jak prze­trwać i jak się obro­nić. Zni­ka­ło w la­sach na mie­sią­ce. Potem wra­ca­ło i za­sta­wa­ło świat ludzi jesz­cze bar­dziej znisz­czo­nym.

W końcu świat za­trzą­snął się za mocno. Było pewne, że runie. Próż­ni lu­dzie się bali. Ję­cze­li, gdy ich przy­jem­no­ści od­cho­dzi­ły jedna po dru­giej. A Widmo tylko pa­trzy­ło z uśmie­chem.

Wła­dza pró­bo­wa­ła za­pa­no­wać nad cha­osem. Nie cier­pia­ła Widma. Żą­da­ła do­ku­men­tów. Chcia­ła za­mknąć za włó­czę­go­stwo. Widmu udało się wy­mknąć. Nic no­we­go. Widmo od za­wsze ucie­ka­ło przed kimś. Lub przed czymś. Przed dzieć­mi chcą­cy­mi pobić je na po­dwór­ku. Przed ojcem chcą­cym zro­bić to samo. Przed zgni­tą cy­wi­li­za­cją.

Wkrót­ce potem wy­bu­chły wojny, póź­niej wła­dzy już tu nie było. Jedni od­na­leź­li w tym raj. Inni mękę.

Lecz ludzi ni­cze­go to nie na­uczy­ło. Dalej krzyw­dzi­li. Drę­czy­li zwie­rzę­ta. Wy­ci­na­li lasy. Chci­wość, chci­wość, wszę­dzie chci­wość.

Widmo miało już dosyć. Coś gry­zło je w środ­ku. Głod­ny robak, który żądał spra­wie­dli­wo­ści. Ze­msty. Mówił do mnie.

Widmo nie może wiecz­nie ucie­kać. Niedługo nie bę­dzie już gdzie. Oni wciąż będą się mno­żyć, choć ich dzie­ci czeka tylko męka. Wyssą z Ziemi ostat­nie soki. Zo­sta­nie próch­no.

Lu­dzie za­da­wa­li wła­snej matce śmierć ty­sią­ca cięć. Ling­chi. Każdy chciał wy­ciąć coś dla sie­bie. Każdy mówił, że tylko ka­wa­łek. Że inni wy­dzie­ra­ją wię­cej. A Zie­mia po­wo­li się wy­krwa­wia­ła, mil­cząc.

Krwaw razem z nią. Otwórz żyły okrut­nym, a każdą ze śmier­ci weź ze sobą na pa­miąt­kę.

Widmo nie chcia­ło słu­chać Ro­ba­ka. Brzy­dzi­ło się prze­mo­cą. Bólem, który kie­dyś tak wiele osób chcia­ło mu zadać. Bez po­wo­du.

Robak wy­grał. Widmo stało się spra­wie­dli­wo­ścią nie­mych.

Pew­ne­go razu Widmo wi­dzia­ło, jak młody gość kopie psa. Nie wie­dzia­ło za co, sły­sza­ło tylko blu­zgi z da­le­ka.  Nim zdą­ży­ło się zbli­żyć, pies miał już skrę­co­ny kark.

Gość był chudy, słab­szy od Widma. Za­py­tał, na co Widmo się gapi. Obok był stary, roz­pa­da­ją­cy się płot.

Gość nie zdą­żył uciec. Skoń­czył po­dziu­ra­wio­ny gwoź­dziem ze szta­che­ty. Widmo zaraz znik­nę­ło, by ktoś nie ze­chciał się na nim ze­mścić. Tamtą śmierć zo­sta­wi­ło sobie tuż nad ser­cem, woj­sko­wym scy­zo­ry­kiem. Wi­dzisz bli­znę? Pierw­sza z wielu.

Wbrew po­zo­rom, tę pierw­szą cięło się naj­ła­twiej.

Robak był za­do­wo­lo­ny, ale tylko na chwi­lę. Widmo bo­wiem wciąż spo­ty­ka­ło na swo­jej dro­dze okrut­nych. Stwo­rzy­ło dla sie­bie bro­nie. Ze śmie­ci. Nóż z ostrzem z tar­czy do piły. Łuk z pla­sti­ko­wej rury i z prę­tów z włók­na szkla­ne­go. Strza­ły z gro­ta­mi z po­roz­bi­ja­nych bu­te­lek. Za­bi­ja­ło ludzi tym, co oni od­rzu­ci­li, czym ska­zi­li ciało wła­snej matki.

Bli­zna na pra­wym ra­mie­niu, od łok­cia po bark. Widmo raz za­trzy­ma­ło się na dłu­żej w małym mia­stecz­ku. Na jego obrze­żach miesz­ka­ła pani z ogrom­nym go­spo­dar­stwem. Miała zro­bo­ty­zo­wa­ne szklar­nie. Pa­ne­le sło­necz­ne. Te­re­no­wy sa­mo­chód. Sprze­da­wa­ła lu­dziom je­dze­nie i prąd. Mało kto ją lubił, bo była chci­wa. Gar­dzi­ła in­ny­mi. Pew­ne­go razu pod jej bramę przy­wę­dro­wa­ła gło­du­ją­ca ro­dzi­na. Nie z Eu­ro­py, oj­ciec ledwo mówił po an­giel­sku. Pro­si­li tylko o je­dze­nie.

Pani ka­za­ła im spier­da­lać tam, skąd przy­szli.

Widmo za­kra­dło się do jej go­spo­dar­stwa w nocy. Po­de­rżnę­ło jej gar­dło, a ciało wrzu­ci­ło do chle­wu. Świ­nie są wszyst­ko­żer­ne. I in­te­li­gent­ne, tak jak psy. A ho­do­wa­no je w ści­sku, je­dzo­no ich tru­chła. Widmo chcia­ło, żeby choć raz los się od­wró­cił. Zo­sta­wi­ło też otwar­te drzwi i bramy, żeby lu­dzie z mia­stecz­ka mogli za­brać dla sie­bie żyw­ność. Potem stam­tąd ucie­kło.

Bli­zna na lewym po­licz­ku. Też małe mia­stecz­ko. Ko­lej­ny ty­giel stra­pio­nych dusz. Inny, a tak po­dob­ny. Nie­opo­dal było nie­wiel­kie je­zior­ko. Bied­niej­si brali z niego wodę. Do mycia, do picia. Brud­na, ale fil­try to luk­sus. Pe­wien czło­wiek miał w tej miej­sco­wo­ści warsz­tat. Fa­cho­wiec. Mó­wi­li, że na­pra­wiał prak­tycz­nie wszyst­ko. Brał za to dużo, więc stać go było na czy­stą wodę ze stud­ni.

Trzy­mał po­rzą­dek na za­kła­dzie. Lu­dzie pa­trzy­li z za­zdro­ścią na jego dom. Za­dba­ny, ogro­dzo­ny pło­tem. Nie chciał mieć u sie­bie śmie­ci. Roz­wo­ził je po oko­li­cy.

Widmo ustrze­li­ło go z łuku. Tuż zanim zdą­żył wrzucić do je­zior­ka kilka skrzynek odpadów. Za­krwa­wił swo­je­go pięk­ne­go pika­pa.

Robak na­sy­cił swój głód, lecz nie na długo. Widmo znów od­fru­nę­ło gdzieś in­dziej, nie­sio­ne wia­trem ze­msty.

Bli­zna na łydce. Widmo na­tknę­ło się na farmę, na któ­rej pra­co­wa­li na­sto­lat­ko­wie. W za­sa­dzie jesz­cze dzie­ci. Ucie­kły przed nie­wy­obra­żal­nym go­rą­cem. Pół­wy­sep sy­jam­ski, cen­tral­na Afry­ka, Ju­ka­tan.

Jedna z dziew­czyn mó­wi­ła po fran­cu­sku. Zdra­dzi­ła, że od­pra­co­wu­ją tu długi. Pro­si­ła, by Widmo nie wspo­mi­na­ło wła­ści­cie­lom, że o tym po­wie­dzia­ła.

Wszy­scy wokół żyli, jak gdyby nigdy nic. Sku­po­wa­li od tam­tych ludzi wa­rzy­wa. Nie in­te­re­so­wa­ło ich, czyje ręce wy­grze­by­wa­ły je z ziemi.

Parę dni póź­niej dzie­ci nie były już ni­czy­imi dłuż­ni­ka­mi. Nigdy nie po­win­ny nimi być.

Widmo czuło się dziw­nie. Mogło prze­cież po pro­stu za­gro­zić tam­tej i za­żą­dać, by pu­ści­ły dzie­ci wolno. Robak jed­nak żądał krwi. Pod­szep­tał, by po­de­rżnąć im gar­dła, gdy któ­re­goś wie­czo­ru upili się przy ogni­sku.

Jedno z dzie­ci chcia­ło zo­stać z Wid­mem. Ta dziew­czy­na, co mó­wi­ła po fran­cu­sku. Twier­dzi­ła, że też bę­dzie za­bi­jać okrut­nych. Widmo po­wie­dzia­ło jej, że ta ścież­ka jest zbyt wąska dla dwóch osób.

Widmo wsty­dzi­ło się sa­me­go sie­bie. Stało się tym, czego nie­na­wi­dzi­ło. Bo­ha­te­rem, któ­re­go nikt nie po­trze­bo­wał. Robak wciąż jed­nak krzy­czał i krzy­czał, roz­ka­zy­wał otwie­rać żyły i krwa­wić…

Aż krew spły­nie desz­czem i zrosi tę spa­lo­ną czło­wie­kiem zie­mię.

O Wid­mie za­czę­ło być gło­śno. Plot­ki o ta­jem­ni­czym za­bój­cy. O mil­czą­cym mor­der­cy. Śmierć spo­wsze­dnia­ła w tych gó­rach. Ale rzad­ko prze­cho­dzi nie­zau­wa­żo­na. Widmo czuło na ple­cach od­dech po­go­ni. Za­czę­ło się bać.

Raz do­pa­dła je jakaś trój­ka zbi­rów. Chcie­li się za kogoś ze­mścić, ale Widmo nie pa­mię­ta już kogo. Nie przy­wią­zu­je zbyt wiel­kiej wagi do imion. Mu­sia­ło użyć pi­sto­le­tu. Broni, któ­rej się brzy­dzi­ło. Masowego produktu do masowych zabójstw.

Jesz­cze tyle śmier­ci. Jesz­cze tyle blizn. Widmo nie chce już opo­wia­dać. Wspo­mni tylko o ostat­niej.

Ma­lut­ka osada u stóp Wiel­kiej Izery. Tam, w mi­zer­nym domku, Widmo spo­tka­ło daw­ne­go wroga.

Kie­dyś za­wa­diac­ki na­sto­la­tek. Mo­to­cross, dro­gie ciu­chy, ga­dże­ty. Lubił urzą­dzać sobie po­śmie­wi­sko z młod­sze­go dziec­ka. Dziec­ka, które stało się Wid­mem. Wy­chudł i po­si­wiał. Cień czło­wie­ka w cie­niu gór.

Los spra­wił, że Widmo i on zna­leź­li się w tym samym miej­scu. Szedł z wia­dra­mi wody ze stru­mie­nia w rę­kach. Przy pasie miał tylko nóż. Widmo miało swój cały rynsz­tu­nek. Robak znów pra­gnął krwi.

– Czego chcesz? – za­py­tał Cień.

Robak wył w środ­ku. Sza­lał. Szar­pał. Pra­gnął śmier­ci. Broń nie miała już zna­cze­nia. Widmo wy­cią­gnę­ło obrzy­dli­wy pi­sto­let i wy­mie­rzy­ło.

Za­słu­gu­je na to. Za to wszyst­ko, co zro­bił tobie i co zro­bił Ziemi. Wy­żarł jej serce swoją chci­wo­ścią. Niech za­pła­ci krwią.

Cień za­śmiał się hi­ste­rycz­nie.

– Dobra. – Splu­nął. – Za­po­mnij, że py­ta­łem, wy­glą­dasz na po­je­ba, który za­bi­ja dla przy­jem­no­ści. Zrób szyb­ko, co masz zro­bić. I tak mam już dosyć tego życia.

Widmo wi­dzia­ło, że Cień nie chce umie­rać. Wi­dzia­ło strach na jego twa­rzy. Drże­nie szczę­ki.

Wy­star­czy­ło na­ci­snąć spust. Na mo­ment Widmo prze­sta­ło być Wid­mem i znowu było tym bez­bron­nym dziec­kiem.

– Skrzyw­dzi­łeś mnie.

– Skrzyw­dzi­łem wielu ludzi. Jak każdy czło­wiek – od­po­wie­dział Cień. – Cie­bie aku­rat nie pa­mię­tam. Mu­sia­łeś wy­glą­dać ina­czej.

Zabij go. Masz prawo. Zwróć Ziemi nie­god­ną krew.

Widmo wciąż pew­nie trzy­ma­ło broń. Czuło jed­nak coś dziw­ne­go. Jakby fala żaru prze­ta­cza­ła się po jego ciele. Raz za razem, coraz czę­ściej.

– Ja też skrzyw­dzi­łem… wielu ludzi. – Słowa ledwo prze­cho­dzi­ły przez usta Widma. – Zbyt dużo. Zo­bacz, co stało się ze świa­tem.

Robak już nic nie mówił. Tylko wył. Tra­wi­ły go pło­mie­nie.

– Nie je­ste­śmy już tacy sami. – Widmo wciąż mó­wi­ło, na prze­kór swej mil­czą­cej na­tu­rze. – To dawne ja, które skrzyw­dzi­łeś… Już go nie ma. Ten świat… nie po­trze­bu­je już wię­cej śmier­ci. I tak wkrót­ce umrze i za­bie­rze nas ze sobą.

Cień mil­czał, zdję­ty stra­chem.

– Idź. Żyj. Póki jesz­cze mamy gdzie żyć.

Widmo scho­wa­ło pi­sto­let do ka­bu­ry i ode­szło w drugą stro­nę. Ogień w środ­ku ciała przy­bie­rał na sile. Widmu wy­da­wa­ło się, że ktoś za nim po­dą­ża. My­śla­ło, że Cień za nim po­biegł. Od­wra­ca­ło się co jakiś czas za sie­bie, lecz ni­ko­go nie wi­dzia­ło.

Żar sta­wał się uciąż­li­wy. Skóra le­pi­ła się od potu. Mię­śnie bo­la­ły, jakby ktoś pró­bo­wał je wy­rwać z ciała. Widmo nawet nie wie­dzia­ło już, dokąd idzie. Wycie umie­ra­ją­ce­go Ro­ba­ka mie­sza­ło w zmy­słach. Widmo wy­cią­gnę­ło nóż i zro­bi­ło na­cię­cie tuż po­ni­żej le­we­go nad­garst­ka. My­śla­ło, że to go uspo­koi. Wtedy znowu po­czu­ło tę obec­ność…

Widmo spoj­rza­ło za plecy. Wtedy do­strze­gło, kto wznie­cał w nim żar. Go­rze­ją­ca syl­wet­ka. Lu­strza­ne od­bi­cie Widma. Pa­lą­ce su­mie­nie.

Robak ob­ró­cił się w po­piół. Wszyst­ko do­oko­ła Widma sta­nę­ło w pło­mie­niach. Wtedy Widmo zro­zu­mia­ło, że tego po­ża­ru nie da się uga­sić krwią.

 Śmierć ludzi nie przy­nie­sie Ziemi spra­wie­dli­wo­ści. Ten świat już na za­wsze bę­dzie pło­nął.

 

***

 

Wi­dzisz, jak Widmo zdej­mu­je po­ra­nio­ne ręce ze stołu i roz­glą­da się po nas.

– Dzię­ku­ję wam, przy­ja­cie­le – mówi nie­śmia­ło. – Gdyby Widmo tu nie tra­fi­ło… By­ło­by z nim źle. Tutaj od­na­la­zło praw­dzi­we­go sie­bie. Na­uczy­ło się żyć bez głodu ze­msty.

 Spo­glą­dasz Widmu pro­sto w chłod­ne, nie­bie­skie oczy. Może za­sta­na­wiasz się, czy warto mu ufać. Czy jego Robak nagle nie zmar­twych­wsta­nie jak fe­niks i nie roz­ka­że mu zabić wszyst­kich w tym po­ko­ju.

– Dziw­na to była droga – kon­ty­nu­uje Widmo. – Próba zna­le­zie­nia uko­je­nia przez znisz­cze­nie. Widmo teraz wie, że znisz­cze­nie i tak przyj­dzie. Nie ma po­trze­by go przy­spie­szać. Nie ma po­trze­by prze­le­wać krwi. Wła­snej i cu­dzej. Nasze dni są po­li­czo­ne. Dość już mó­wie­nia. Widmo musi czu­wać. Widmo musi cze­kać.

Skła­nia głowę i wzdy­cha głę­bo­ko, zmę­czo­ne swoją opo­wie­ścią.

 Idę do kuch­ni po dzba­nek kom­po­tu z ja­błek, na­le­wam wszyst­kim po szklan­ce. Jeśli jesz­cze nie zdjął cię strach, jeśli jesz­cze nie uzna­łeś nas za kom­plet­nych po­strze­leń­ców i nie masz ocho­ty stąd wyjść, czeka cię ko­lej­na opo­wieść.

 

Licz­ba po­ża­rów obej­mu­ją­cych ob­szar więk­szy niż 1000 akrów w la­sach za­rzą­dza­nych przez U.S. Fo­rest Se­rvi­ce

 

Cyryl

Brąz niby drze­wo zbu­twia­łe

 

Na­zy­wam się Cyryl Pie­cha. Pierw­szy od­dech wzią­łem pięć­dzie­siąt osiem lat temu w Wał­brzy­chu. I przy­znam, że do teraz mie­wam chwi­le, w któ­rych myślę, że ten od­dech był klą­twą.

Oj, dziw­nie się uro­dzić w świe­cie, który już w za­sa­dzie od paru dekad zmie­rzał ku znisz­cze­niu. Mó­wio­no mi za­wsze, że życie to coś wię­cej niż tylko test. Że to praw­dzi­wy dar, który na­le­ży wy­ko­rzy­stać jak naj­le­piej.

Zie­mia też była darem. Takim, który otrzy­ma­li­śmy, jesz­cze zanim w ogóle przy­szło nam ist­nieć. I dar ten zmar­no­wa­li­śmy, jak zresz­tą chyba wszyst­kie inne, które do­sta­li­śmy od Niego. Po­stą­pi­li­śmy jesz­cze go­rzej niż w przy­po­wie­ści. My tego ta­len­tu nie za­ko­pa­li­śmy. My go po pro­stu zje­dli­śmy; by­li­śmy ni­czym król Midas, tylko za­miast wy­plu­wać je­dze­nie za­mie­nio­ne w złoto, po­ły­ka­li­śmy je.

Wy­bacz tę małą dy­gre­sję. Chyba zbo­cze­nie za­wo­do­we. Z wy­kształ­ce­nia je­stem fi­lo­zo­fem. Stu­dio­wa­łem we Wro­cła­wiu, ma­rzy­ła mi się ka­rie­ra na uczel­ni. Za­trzy­ma­łem się na li­cen­cja­cie i nie­do­koń­czo­nej ma­gi­ster­ce. Wró­ci­łem tu, do Wał­brzy­cha, do ro­dzin­ne­go domu, i pra­co­wa­łem wszę­dzie, gdzie się dało. Ma­ga­zy­ny, skle­py, linie pro­duk­cyj­ne. Nie wi­dzia­łem w tym hańby, wsty­du. W końcu jeden z naj­czę­ściej czy­ta­nych fi­lo­zo­fów na świe­cie zbi­jał stoły.

Wcze­śniej mia­łem cał­kiem zwy­czaj­ne życie. Kre­sków­ki, bo­isko, szko­ła, wa­ka­cje nad mo­rzem. Lu­bi­łem książ­ki. Nigdy nie na­le­ża­łem do tych szcze­gól­nie po­pu­lar­nych dzie­cia­ków, ale na po­dwór­ku jakoś da­wa­łem radę. Z cza­sem wy­ro­bi­łem sobie zdro­wy dy­stans do rze­czy­wi­sto­ści, tak mi się przy­naj­mniej zda­wa­ło. Mam szczę­ście, że za­zna­łem jesz­cze tro­chę wygód, nor­mal­no­ści. Nie­któ­rzy tutaj nie po­sma­ko­wa­li nawet odro­bi­ny spo­ko­ju tam­tych lat, jak sam zresz­tą sły­sza­łeś.

Nie­dłu­go po tym, jak wkro­czy­łem w do­ro­słość, wszyst­ko za­czę­ło się sypać. W za­sa­dzie to sy­pa­ło się od dawna, tylko do­pie­ro wtedy to za­czy­na­ło być wi­docz­ne. To susze, to pod­to­pie­nia, nie­udol­na walka z pan­de­mią, cią­gle ro­sną­ce ceny. Do tej pory trak­to­wa­łem ist­nie­nie jak teatr, przed­sta­wie­nie, do któ­re­go pod­cho­dzi­łem z lekko cy­nicz­nym dy­stan­sem. Sta­ra­łem się cie­szyć z drob­nych rze­czy. Od­naj­dy­wać spo­kój w krót­kich chwi­lach od­cię­cia od świa­ta, na spa­ce­rze na wsi, w po­ko­ju z książ­ką.

Coraz trud­niej było ucie­kać. Nawet gdyby wy­rzu­cić przez okno te­le­fon i te­le­wi­zor, sły­sza­łeś i wi­dzia­łeś to wszę­dzie. Spło­nął ka­wa­łek lasu, gdzie ba­wi­łeś się za ma­ło­la­ta. Tu ktoś umarł, bo nie do­je­cha­ła ka­ret­ka. Tam ktoś się po­wie­sił, bo biz­nes mu upadł przez ko­lej­ne lock­dow­ny.

Nad­cią­ga­ła burza. Po­trze­bo­wa­łem Arki, w któ­rej mógł­bym ją prze­trwać.

Z Ko­ścio­łem roz­sta­łem się jakoś krót­ko po bierz­mo­wa­niu. Obraz rze­czy­wi­sto­ści, który wi­dzia­łem, nie za bar­dzo zga­dzał się z tym pro­po­no­wa­nym przez do­gma­ty z ka­te­chi­zmu. Mia­łem też wiele za­rzu­tów co do sa­mych przed­sta­wi­cie­li. Jed­nak pew­ne­go upal­ne­go czwart­ku, po mę­czą­cej dwu­na­st­ce w pracy, czu­łem, że cze­goś po­trze­bu­ję. Ciszy. Chło­du. Wspól­no­ty…

Wstą­pi­łem na po­po­łu­dnio­wą mszę do świę­te­go Pio­tra i Pawła, na Pod­zam­czu, gdzie miesz­ka­łem. W środ­ku tylko kilka sta­ru­szek, młody ksiądz – nigdy wcze­śniej go nie wi­dzia­łem, do­stał tu swoją pierw­szą pa­ra­fię – i za­afe­ro­wa­ny mi­ni­strant, świe­żo po ko­mu­nii.

Roz­brzmia­ły dzwon­ki, potem ra­chi­tycz­ne śpie­wy. Na chwi­lę za­po­mnia­łem o wszyst­kim, o czym my­śla­łem jesz­cze przed chwi­lą. Pie­nią­dzach, skwa­rze pa­lą­cym ro­śli­ny, cho­ro­bie ojca. Czu­łem się tro­chę jak na na­bo­żeń­stwie ma­jo­wym za cza­sów dzie­ciń­stwa. Bez­tro­sko. Lekko na duchu. Sporo pew­nie do tego zdarzenia do­ło­żył fakt, że byłem okrop­nie zmę­czo­ny.

Od­pły­ną­łem na pierw­szym czy­ta­niu. Do­sko­na­le pa­mię­tam, co mi się wtedy śniło. Byłem znowu w pod­sta­wów­ce, ka­te­chet­ka wzię­ła nas na re­li­gii do ko­ścio­ła. Wy­da­wał się znacz­nie więk­szy i ciem­niej­szy niż w rze­czy­wi­sto­ści, ko­le­dzy w ławce z przo­du cały czas do mnie szep­ta­li, a ja tak bar­dzo chcia­łem się sku­pić na mo­dli­twie. W końcu wy­szli­śmy na ze­wnątrz, a tam… okrop­ny widok.

Znik­nę­ło mia­sto, świą­ty­nię ota­czał ogrom­ny mętny ocean, cią­gną­cy się aż po ho­ry­zont. Sza­lał na nim sztorm. Huk fal roz­bi­ja­ją­cych się o brzeg mnie prze­ra­żał. Ostat­nie, co pa­mię­tam, to głowa po­two­ra wy­ła­nia­ją­ca się z ki­pie­li.

Potem po­czu­łem czy­jąś dłoń na ra­mie­niu.

– Halo, wszyst­ko w po­rząd­ku?

Choć na twa­rzy księ­dza wi­docz­na była szcze­ra tro­ska, w pierw­szym od­ru­chu mocno się spe­szy­łem, jak­bym pod skórą spo­dzie­wał się, że i tak zaraz do­sta­nę burę.

– Prze­pra­szam, cięż­ki dzień w pracy, przy­snę­ło mi się…

– Snem też można chwa­lić Boga. Nie wi­dzia­łem cię tu wcze­śniej. Przy­jezd­ny?

– Nie, miesz­kam tu, na Pod­zam­czu, na Grodz­kiej. Po pro­stu… dawno tu nie za­glą­da­łem.

– Cie­szę się, że dzi­siaj się to zmie­ni­ło.

– Jak masz na imię?

– Cyryl.

– Ksiądz Adam. – Podał mi rękę na przy­wi­ta­nie. – Chciał­bym jesz­cze po­roz­ma­wiać, ale  zo­sta­ło mi sporo spraw do za­ła­twie­nia, pa­pier­ko­wa ro­bo­ta w kan­ce­la­rii pa­ra­fial­nej… Mam na­dzie­ję, że kie­dyś znowu do nas zaj­rzysz.

– Oczy­wi­ście. – Wsta­łem z ławki i ru­szy­łem w kie­run­ku wyj­ścia. – Szczęść Boże!

– Szczęść Boże!

I w ten spo­sób to się za­czę­ło. Odło­ży­łem na bok wszyst­kie teo­dy­cee, ko­smo­go­nie i oceny mo­ral­ne ko­ściel­nych hie­rar­chów, by zna­leźć opar­cie w wie­rze. Jak trwo­ga to do Boga. Po pro­stu byłem słaby. Z cza­sem zro­zu­mia­łem, że sła­bość to nie powód do wsty­du. Je­ste­śmy tylko kru­chym pyłem.

Ben­ja­min Fran­klin mówił, że w życiu pewne są tylko śmierć i po­dat­ki. Po­dat­ków już nikt tu nie po­bie­ra, co do śmier­ci zaś – mimo wszyst­ko ufam, że zo­sta­ła przez Niego po­ko­na­na. Myślę, że wię­cej racji miał He­ra­klit. Je­dy­nym pew­ni­kiem jest zmia­na.

Od czasu wi­zy­ty na tej mszy zmie­nił się ogrom rze­czy. W moim oto­cze­niu, na całym glo­bie. Tam­ten czwar­tek, zwy­czaj­ny ro­bo­czy dzień, był dla mnie gra­ni­cą mię­dzy sta­rym a nowym świa­tem.

Dwa ty­go­dnie póź­niej po­sze­dłem do spo­wie­dzi, przy­ją­łem ko­mu­nię świę­tą. Czu­łem się le­piej na duszy, choć do­oko­ła wszyst­ko się wa­li­ło. Rynki ru­nę­ły po ko­lej­nej pęk­nię­tej bańce. Fa­bry­ki na stre­fie eko­no­micz­nej ledwo zi­pa­ły, parę mie­się­cy póź­niej stra­ci­łem pracę, ostat­nią na sta­rych za­sa­dach, ze sto­sem pa­pie­ro­lo­gii, re­gu­la­mi­nów i ubez­pie­czeń. Potem ro­bi­łem już, co mo­głem i gdzie dało się wy­szar­pać żołd na ka­wa­łek chle­ba.

Od­szedł mój oj­ciec, prze­grał walkę z cho­ro­bą. Może to i do­brze. Nie mu­siał oglą­dać, jak to wszyst­ko się sta­cza. Cią­gle wie­rzył, że to tylko chwi­lo­we pro­ble­my, że ludz­kość jesz­cze od­bi­je się od dna i się­gnie ku gwiaz­dom. Lubił czy­tać space opery…

W te­le­wi­zji le­cia­ły re­la­cje z ko­lej­nych wojen. Obozy dla uchodź­ców na po­łu­dniu Eu­ro­py, coraz czę­ściej na­zy­wa­ne po pro­stu kon­cen­tra­cyj­ny­mi, pę­ka­ły w szwach. Komu udało się prze­do­stać dalej, miał pro­ble­my z pa­no­szą­cą się nie­chę­cią do ob­cych. Ksiądz Adam przy­jął do sie­bie na pa­ra­fii dwie ro­dzi­ny z Kur­dy­sta­nu.

Potem już rzad­ko oglą­dało się te­le­wi­zję. Dłuż­sze prze­rwy w do­sta­wie prądu, zimą awa­rie od wi­chu­ry, latem od upa­łów. Ben­zy­na była też coraz trud­niej­sza do zdo­by­cia. Bez szyb­kich do­staw i trwa­łej łącz­no­ści te­le­ko­mu­ni­ka­cyj­nej glo­bal­na wio­ska po­wo­li umie­ra­ła. Lu­dzie za­czę­li do­strze­gać, że muszą wziąć spra­wy we wła­sne ręce. Geo­in­ży­nie­ryj­ne plany speł­zły na ni­czym, zbyt trud­ne lub zbyt nie­bez­piecz­ne do zre­ali­zo­wa­nia. Wiel­cy tego świa­ta my­śle­li tylko o swo­ich bez­piecz­nych bun­krach. Pa­ste­rze stchó­rzy­li, owce mu­sia­ły więc same uło­żyć sobie życie na nowo.

I to ro­bi­li­śmy. Ktoś miał ka­wa­łek nie­użyt­ku, prze­ro­bił go pod upra­wy. Ktoś znał się na zio­łach, więc zbie­rał je na le­kar­stwa. Ktoś miał smy­kał­kę do elek­try­ki, spik­nął się z kimś, kto do­brze spa­wał, po­sta­wi­li małą tur­bi­nę wia­tro­wą, z któ­rej dało się wy­krze­sać tro­chę prądu. Bie­ga­łem od świtu do zmierz­chu po całej oko­li­cy, udzie­la­łem się przy wszyst­kim, przy czym mo­głem. Kwitł duch sa­mo­po­mo­cy, bez praw­ni­ków, umów. Pło­nę­ła War­sza­wa, pło­nął Ber­lin, pło­nę­ła Mo­skwa. Nikt już nie przej­mo­wał się pa­na­mi w gar­ni­tu­rach, gdzieś tam da­le­ko w wiel­kich gma­chach, ważne było to, co dzia­ło się tu, u nas.

Oj, i był to miecz obo­siecz­ny. Ten nowy świat wol­no­ści był darem, ta­len­tem, który otrzy­mał każdy, kto prze­trwał. Nie­któ­rzy sta­ra­li się go po­mno­żyć. Inni od razu wy­da­li go na broń i amu­ni­cję.

Trzy razy koń­czy­łem po­bi­ty do nie­przy­tom­no­ści i okra­dzio­ny. Sie­dem razy wy­cią­ga­łem ludzi z gru­zów wy­sa­dzo­nych bu­dyn­ków. Dwa­na­ście razy cho­wa­łem ofia­ry no­żow­ni­ków, w tym wła­sną matkę. Nie zli­czę, ile razy bu­dzi­łem się nocą przez od­gło­sy strza­łów.

Lecz cały czas mia­łem coś, do czego mo­głem wra­cać. Ko­ściół pro­wa­dzo­ny przez księ­dza Adama. W nim mo­dli­li­śmy się i wza­jem­nie pod­no­si­li­śmy na duchu. On też bar­dzo się zmie­nił. Do­sto­so­wa­li­śmy go do po­trzeb no­wych cza­sów, bez czuj­nych oczu kurii i Wa­ty­ka­nu. I jako wspól­no­tę, i jako bu­dy­nek. Miej­sce ławek za­ję­ły w więk­szo­ści le­go­wi­ska dla tych, któ­rzy przy­by­wa­li ze spa­lo­ne­go słoń­cem i ar­ty­le­rią po­łu­dnia i nie mieli gdzie się po­dziać. Znik­nę­ło złote ta­ber­na­ku­lum i część ob­ra­zów, ksiądz Adam sprze­dał je, by mieć na zapas leków dla po­trze­bu­ją­cych. Za­miast ko­le­jek po ho­stię i do kon­fe­sjo­na­łów były wie­cze­rze, przy któ­rych ła­ma­li­śmy się chle­bem, wza­jem­nie wy­zna­wa­li­śmy sobie nasze winy, za­nie­dba­nia.

To roz­pa­la­ło we mnie pło­mień na­dziei. Wy­zby­łem się stra­chu o jutro. Czu­łem wtedy obec­ność Boga, to pięk­ne cie­pło, które wy­peł­nia cię od środ­ka i po­zwa­la prze­żyć ko­lej­ny dzień pełen trudu. Mo­dli­łem się i pra­co­wa­łem, i szcze­rze mó­wiąc, choć nie raz do­skwie­rał mi głód i ból, było mi z tym le­piej, tak po pro­stu za­nu­rzyć się w co­dzien­nym życiu, niż kie­dyś, na stu­diach, kiedy ślę­cząc nad Hume’em czy Spi­no­zą, roz­draż­nio­ny czwar­tą kawą, pró­bowałem sfor­mu­ło­wać sens ist­nie­nia w ja­kichś mą­drych sło­wach.

No­ca­mi śni­łem zaś o Le­wia­ta­nie. Czę­sto po­wta­rzał się ten sam sche­mat – je­stem w pew­nym miej­scu, w domu, w ko­ście­le, w szpi­ta­lu, wy­cho­dzę na ze­wnątrz i wokół mnie bez­kre­sny ocean, a w nim ten ogrom­ny po­twór. Im star­szy się ro­bi­łem, tym dłu­żej wi­dzia­łem go tuż przed prze­bu­dze­niem, ośli­zgłe­go, z pa­skud­ny­mi śle­pia­mi, szcze­rzą­ce­go dłu­gie kły. Raz na­chy­lił swój łeb do mo­je­go ucha. Szep­nął sy­czą­cym gło­sem, że Potop do­się­gnie nas wszyst­kich.

Z bie­giem lat to wszyst­ko sta­wa­ło się jed­nak takie… mę­czą­ce. Nasza mała wspól­no­ta się prze­rze­dza­ła. Sporo osób ucie­kło na pół­noc, li­cząc na to, że uda im się do­stać do en­klaw bo­ga­czy i zna­leźć lep­sze życie. Część umie­ra­ła od cho­rób lub w wy­pad­kach, o do­bre­go chi­rur­ga było coraz trud­niej. Plony ubo­ża­ły. Roz­pa­no­szy­ły się gangi. Nawet głos księ­dza Adama coraz czę­ściej się łamał, kiedy roz­ma­wia­li­śmy.

Apo­ka­lip­sa trwa­ła, a Zba­wi­ciel wciąż nie nad­cho­dził.

Też mia­łem już wszyst­kie­go dosyć. Ko­lej­nych dni prze­pra­co­wa­nych w znoju, ze świa­do­mo­ścią, że bę­dzie już tylko go­rzej, że moje ciało robi się coraz star­sze, a Zie­mia coraz bar­dziej znisz­czo­na przez naszą byt­ność, nie­ro­ze­rwal­nie po­wią­za­ną ze zu­ży­ciem ener­gii i za­so­bów na­tu­ral­nych. To wszyst­ko we mnie się ku­mu­lo­wa­ło, du­si­ło, tłam­si­ło…

– Mam myśli sa­mo­bój­cze – wy­zna­łem któ­re­goś razu księ­dzu Ada­mo­wi. – Mam już tego wszyst­kie­go dosyć. Wąt­pię, by Bóg nad nami czu­wał… Jeśli ist­nie­je, to chyba nas nie­na­wi­dzi.

Ten tylko wes­tchnął głę­bo­ko i po­dra­pał się po bro­dzie.

– Mógł­bym po­wie­dzieć ci wiele rze­czy – od­parł pro­boszcz. – Że lu­dzie sami za­słu­ży­li sobie na ten los. Albo że po śmier­ci czeka nas wiecz­na na­gro­da. Ale nie po­trze­bu­jesz teraz ta­kich wy­wo­dów. Po­trze­bu­jesz współ­czu­cia. Po­wiem ci więc coś in­ne­go: ja też. Ja też wąt­pię. Też myślę o tym, żeby się pod­dać. Ale ufam Mu. Poza tym mam też was, moich sio­stry i braci. I dla was muszę dalej trwać w tej ziem­skiej piel­grzym­ce, choć­by nie wiem co.

I wtedy po pro­stu się roz­pła­kał. Przy­tu­li­li­śmy się na chwi­lę, a potem każdy po­szedł w swoją stro­nę, on na pa­ra­fię, ja do domu.

Był już późny wie­czór, od razu pa­dłem zmę­czo­ny do łóżka. Znów śnił mi się Le­wia­tan, tym razem jed­nak nie w oce­anie. Uno­sił się wy­so­ko w po­wie­trzu, a jego ciel­sko opla­ta­ło cały świat, przy­po­mi­na­ło smugi tok­sycz­ne­go dymu. Na­chy­lił swój łeb nade mną i po­wie­dział, że stąd nie ma uciecz­ki.

Na­za­jutrz nie po­sze­dłem do pracy w polu. Czu­łem się, jakby ktoś wy­rwał mi serce, zjadł mi duszę. Le­ża­łem w łóżku, prze­krę­ca­jąc się z boku na bok. Nie chcia­łem wy­cho­dzić z domu. Nie mia­łem siły. Co jakiś czas przy­sy­pia­łem i wi­dzia­łem pa­skud­ny pysk Le­wia­ta­na. Nawet nie wie­dzia­łem, co mamy za dzień. Przy­po­mnia­ły mi o tym do­pie­ro okrut­ne krzy­ki. Potem od­gło­sy strza­łów. Było ich znacz­nie wię­cej niż zazwyczaj, sły­sza­łem nawet ter­kot au­to­ma­tu, póź­niej ryk mo­to­cy­kli.

To był czwar­tek. W czwart­ki co ty­dzień spo­ty­ka­li­śmy się w ko­ście­le na wie­cze­rzy.

Wy­bie­głem z miesz­ka­nia i pędem pu­ści­łem się w kie­run­ku świą­ty­ni. Wkoło pełno ludzi, są­sie­dzi, każdy coś krzy­czał. Po chwi­li po­twier­dzi­ły się moje naj­gor­sze obawy.

Oszczę­dzę ci szcze­gó­łów tego, co wi­dzia­łem w środ­ku. Wspo­mnę tylko, że zgi­nął ksiądz Adam i prak­tycz­nie wszy­scy wier­ni, któ­rzy re­gu­lar­nie tu za­glą­da­li. Ko­bie­ty, dzie­ci, star­cy.

Spraw­cy… to byli jacyś ra­dy­kal­ni ide­ow­cy. Wy­ma­lo­wa­li na ścia­nach ko­ścio­ła te swoje bzdu­ry o tym, że Bóg jest mar­twy i że na świe­cie nie ma już Panów. Nawet nie za­sta­na­wia­łem się głę­biej, dla­cze­go to zro­bi­li. Cho­rym z nie­na­wi­ści nie są po­trzeb­ne po­wo­dy.

Ksiądz Adam nie po­zwa­lał wno­sić do świą­ty­ni broni, za­wsze kazał zo­sta­wiać ją w skrzy­ni przed wej­ściem. Wielu to się nie po­do­ba­ło, ale wszy­scy sza­no­wa­li jego wolę. Może gdyby tam­te­go dnia ktoś zła­mał ten zakaz… Może gdy­bym zwlókł się z łóżka wcze­śniej… Nie, nie wolno mi gdy­bać. Naj­wy­raź­niej już tak być mu­sia­ło.

Za­bra­łem krzyż z pier­si księ­dza Adama. Wła­sno­ręcz­nie zło­ży­łem jego ciało do grobu. Po­cie­sza­łem się myślą, że nie cier­piał długo. Że od­szedł tak, jak żył, oto­czo­ny przez naj­droż­szych bliź­nich.

Nie spa­łem przez na­stęp­ne dwie noce, wyjąc z żalu i bez­sil­no­ści. Nie wie­dzia­łem, co robić. Bła­ga­łem Boga, by wresz­cie dał mi jakiś znak. W trze­cim dniu za­sną­łem z wy­cień­cze­nia.

Le­wia­tan znów opla­tał całą Zie­mię. Skło­nił do mnie swój łeb i prze­mó­wił sło­wa­mi z księ­gi Hioba:

Gdy wsta­ję, mocni drżą ze stra­chu

i prze­ra­że­ni tracą przy­tom­ność.

Bo cię­cie mie­czem bez skut­ku,

jak dzida, strza­ła czy oszczep.

Dla mnie że­la­zo – to plewy,

brąz – niby drze­wo zbu­twia­łe.

Nie pło­szy mnie strza­ła z łuku,

kamień z procy jest źdźbłem dla mnie.

Dla mnie źdźbłem ma­czu­ga,

śmie­ję się z dzidy le­cą­cej.

Gdy się prze­bu­dzi­łem, wszyst­ko zro­zu­mia­łem. Le­wia­tan… naj­po­tęż­niej­sze stwo­rze­nie Boga. Wszech­świat. My­śle­li­śmy, że uda nam się go okieł­znać, i nasza wła­sna pycha zwró­ci­ła się prze­ciw­ko nam.

Mój ko­ściół, je­dy­ne miej­sce, w któ­rym czu­łem się jak w domu, zo­stał bru­tal­nie znisz­czo­ny, zgwał­co­ny. Stra­ci­łem je­dy­ną osto­ję. Czu­łem jed­nak, że to jesz­cze nie ko­niec. Bóg miał jesz­cze dla mnie jakiś plan. Po­ka­zał mi, że mam jesz­cze jeden dom. Jest nim ten ogrom­ny Le­wia­tan, ten świat, te pola, te łąki i te lasy. Krążę po nim, gło­sząc Dobrą No­wi­nę.

Wy­da­je się nam, że Le­wia­tan umie­ra. Ale to nie jest praw­da. To my umie­ra­my. Mu­si­my po­znać śmierć, żeby zro­zu­mieć, czym jest wiecz­ność.

 

***

 

Cyryl wypija łyk kom­po­tu, po czym śmie­je się nieco ner­wo­wo.

– Gdyby ktoś po­wie­dział mi w li­ceum, że tak bę­dzie wy­glą­dać moje życie, po­pu­kał bym się w głowę. Wy­obra­ża­łem sobie sa­me­go sie­bie jako pro­fe­so­ra w miesz­ka­niu peł­nym ksią­żek, z wi­do­kiem na ogrom­ne, fu­tu­ry­stycz­ne me­tro­po­lis. Zo­sta­łem wę­drow­nym dzia­dem opo­wia­da­ją­cym lu­dziom o swo­ich snach i o Bogu…

Za­ci­ska spra­co­wa­ne dło­nie i kła­dzie je na bla­cie.

– Tak czy ina­czej, chyba osta­tecz­nie mogę uznać sie­bie za fi­lo­zo­fa. Taki los był mi pi­sa­ny. Ina­czej być nie mogło. Nie za­wsze lubię roz­grze­by­wać prze­szłość, ale cza­sem to jest po­trzeb­ne, żeby zro­zu­mieć, skąd się w ogóle wzię­li­śmy tu i teraz… Dzię­ku­ję za wy­słu­cha­nie. Oby Pan miał cię w swo­jej opie­ce, przy­by­szu.

Znów na­sta­je cisza, prze­ry­wa­na tylko przez bzy­cze­nie ja­kie­goś owada, który za­plą­tał się tu z pola.

Wy­glą­da na to, że teraz moja kolej na opo­wieść. Spo­koj­nie, nie bę­dzie długa.

 

Licz­ba osób do­tknię­tych nie­do­ży­wie­niem na świe­cie

 

Kro­ni­karz

Wię­zień wy­obraź­ni, wię­zień przy­szło­ści

 

W tych gó­rach spę­dzi­łem prak­tycz­nie całe życie, z pa­ro­let­nią prze­rwą na stu­dia. Pa­trzy­łem, jak stoją tu nie­zmien­nie, pod­czas gdy ludz­kie osie­dla u ich stóp naj­pierw roz­kwi­ta­ły, a potem po­pa­da­ły w ruinę.

Za­wsze bałem się bólu i śmier­ci. Ucie­ka­łem przed nimi za wszel­ką cenę i tym samym czę­sto zdra­dza­łem wła­sne ide­ały. Nie zli­czę nawet, ile razy bra­ta­łem się z dia­błem, by­le­by tylko od­su­nąć od sie­bie widmo cier­pie­nia. Dla­te­go za­ło­ży­łem tę ko­mu­nę. Chcia­łem po pro­stu prze­stać już ucie­kać. Po­zwo­lić wejść każ­de­mu w te progi, choć­by i to była sama Pani z Kosą.

Kie­dyś, kiedy byłem jesz­cze młody, chcia­łem zo­stać pi­sa­rzem. Ka­ta­stro­fa go­spo­dar­cza na dobre prze­kre­śli­ła te plany. Zo­sta­ła mi­łość do hi­sto­rii, do ich utrwa­la­nia, stąd wszy­scy tu na­zy­wa­ją mnie Kro­ni­ka­rzem. Sły­sza­łem ich bar­dzo wiele. O świę­tym Mi­ko­ła­ju, który upra­wiał maki. O mil­czą­cym piel­grzy­mie, któ­re­go za­bra­ła burza na Śnież­ce. O rol­ni­ku, któ­re­go prze­śla­do­wa­ła wie­wiór­ka ze snów. O ko­bie­cie, która od­da­ła­by wszyst­ko za śrub­kę.

Wiesz, cza­sem myślę, że ten świat, w któ­rym ży­je­my, ta kra­ina, Nowy Li­ber­land, jest zu­peł­nie nie­moż­li­wa. Że to tylko ja­kieś ma­ja­ki, nie­lo­gicz­na wizja. Że w praw­dzi­wym świe­cie ko­laps cy­wi­li­za­cyj­ny po­to­czył się znacz­nie go­rzej: nie osta­ła się nawet reszt­ka wol­no­ści, za­miast wza­jem­nej po­mo­cy i em­pa­tii na­sta­ły czasy nie­okieł­zna­ne­go be­stial­stwa i ter­ro­ru, psy­cho­pa­tycz­ne jed­nost­ki trzy­ma­ły twar­dą ręką wła­dzę, że­ru­jąc na stra­chu, aż do mo­men­tu, w któ­rym już nie było kogo mor­do­wać.

Nawet jeśli to nie sen, Nowy Li­ber­land w końcu i tak sta­nie się nie­zdat­ny do życia, pętle kli­ma­tycz­nych sprzę­żeń zwrot­nych już się kręcą. Tak czy ina­czej, przy­szłość ra­czej nie bę­dzie wy­glą­dać ko­lo­ro­wo. Może mieć tylko jedną barwę. Czer­wień krwi.

Prze­czu­wa­li­śmy to. Spójrz tylko na te wszyst­kie dane, wy­kre­sy, mo­de­lo­wa­nia, które tutaj wiszą. Czy można było temu za­po­biec? Nie wiem. Nie oce­niam. Nie je­stem go­dzien. Zbyt wiele ciąży na moim su­mie­niu.

Nadal boję się zmian, mimo że prze­sze­dłem już ich tak wiele. Mam tylko jedną na­dzie­ję. Że choć­by nieważne, co się stało, lu­dzie kie­dyś po pro­stu sobie wy­ba­czą.

Dzię­ku­ję za to, że mnie wy­słu­cha­łeś, drogi przy­by­szu. Po­trze­bo­wa­łem tego. Nie zaj­mu­ję ci już wię­cej czasu. Oby los ci sprzy­jał w two­ich po­dró­żach. Chyba że, jeśli chcesz, po­wiedz mi, co o tym wszyst­kim my­ślisz…

Koniec

Komentarze

Długie, więc nie wiem, kiedy zdołam przeczytać, ale że przeczytam, masz jak w banku, a ja oprócz zakolejkowania zapalam sobie żółtą gwiazdkę :)

http://altronapoleone.home.blog

Cześć!

 

Chyba po raz pierwszy kompletnie nie wiem co napisać w komentarzu, sama nie do końca rozumiem, co czuję po tej lekturze. 

Początek opowiadania jest bardzo intrygujący i przy lekturze trzymała mnie głównie ciekawość kim jest przybysz, ale to się ostatecznie nie wyjaśniło. Najciekawsza wydała mi się historia Tiki, prawdopodobnie przez wykorzystanie motywu tulpy, która sama w sobie jest zjawiskiem bardzo interesującym.

Poruszasz wiele bardzo trudnych kwestii, chyba za wiele. W trakcie lektury miałam wrażenie, że jest tego za dużo. Historie bohaterów nie wzbudzają żadnych emocji przez sposób w jaki zostały opowiedziane. Miałam wrażenie, że wszystko zostało przekoloryzowane, przez co trudno było mi się naprawdę wczuć w tekst. Opowiadanie sprawia wrażenie jednego długiego morału i to powtarzanego aż do znudzenia przez kolejne postaci. 

Kreacja świata pozostaje dla mnie zagadką, ale to prawdopodobnie wynika z nieznajomości poprzednich Twoich opowiadań. Mimo wszystko nie czytało się źle, bo tekst jest sprawnie napisany, a kilka fragmentów naprawę daje do myślenia.

 

Wyłapałam parę usterek technicznych.

Siadam na krześle; drobnym krokiem podchodzisz i zajmujesz tuż obok mnie.

Czegoś tu brakuje.

– Widmo tylko kiwa głową.

To chyba nie miała być wypowiedź. 

Znowu pociąga nosem i wlepia wzrok gdzieś w oddali za okno.

Wkrótce potem wybuchły wojny, później władzy już w tu nie było.

Oj, dziwnie się urodzić w świecie, który był już w zasadzie od paru dekad zmierzał ku zniszczeniu.

Dziękuję za przeczytanie i komentarz, Alicello! Błędy poprawiłem

 

Początek opowiadania jest bardzo intrygujący i przy lekturze trzymała mnie głównie ciekawość kim jest przybysz, ale to się ostatecznie nie wyjaśniło.

Przybyszem w zamyśle jest czytelnik opowiadania, stąd narracja prowadzona w drugiej osobie i ostatnie zdanie:

 

Chyba że, jeśli chcesz, powiedz mi, co o tym wszystkim myślisz…

 

zachęcające do podzielenia się refleksjami na temat tekstu.

 

Kreacja świata pozostaje dla mnie zagadką, ale to prawdopodobnie wynika z nieznajomości poprzednich Twoich opowiadań.

Teksty z tego uniwersum są osadzone w czasach po kolapsie współczesnej cywilizacji, wywołanym przede wszystkim zmianami klimatu. W rejonie Sudetów de facto nie ma żadnej władzy i zaczął on funkcjonować na zasadach zbliżonych do anarchokapitalizmu, stąd zaczęto nazywać go Nowym Liberlandem, ku pamięci mikronacji proklamowanej przez Czecha Víta Jedličkę. Utwory zawierają historie mniej lub bardziej niezwykłych osób, które starają się przetrwać w tych realiach. Najlepszym wprowadzeniem do tego świata jest chyba “Czerwień”.

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Przybyszem w zamyśle jest czytelnik opowiadania, stąd narracja prowadzona w drugiej osobie i ostatnie zdanie:

No fakt. Chyba doznałam zaćmienia umysłu ;).

Tekst eksperymentalny. Podoba mi się ten eksperyment. Fajny sposób narracji na zakończenie cyklu opowiadań. Do mnie trafia bezpośrednie zwrócenie się do czytelnika, niejako zaproszenie go do tej, niewesołej przecież, opowieści. Tekst bardzo na czasie. Niestety, będzie długo na czasie, czarno widzę, przepowiadam, lecz powody są niedyskutowalne, istnieją i się o nie potykamy.

Ciekawie piszesz o tym, co jest, czego możemy doświadczyć, lub raczej stanie się naszym udziałem, procent składany w banku świata od dawna, choć przez ostatnie dekady doraz szybciej i szybciej. Śpieszy nam się. Co będzie po antropocenie? Zostaną po nas dziwne, nie występujące w naturze związki w atmosferze, o czasie rozkładu 50k lat.

Lubię i cenię taki sposób pisania. Przeobrażania myśli w opowieści.

 

W opowiadaniu zawarłeś kilka historii, trochę rodzaj szkatułki, choć bardziej linearnej, więc sznur łez nanizanych na źdźbłach trawy przez kwaśny deszcz. Błyszczą w słońcu, są słone, gorzkie. Ładnie pomyślane, przejmujące losy kilku osób, dobrze skontrastowane – wyszło! Z jednej strony połączone głównym motywem, z drugiej cieniem-wyzwoleniem. Ostatni, czyli Lewiatan był dla mnie so-so, nie zrozumiałam: szatan, wieloryb, mi akurat najsilniej kojarzy się z Hobbesem. Gdy sprzęgłeś go ze Wszechświatem – lekko zdziwiłam się, gdyż to dualistyczne i cholernie antropocentryczne. Potrzebny byłby kolejny przewrót kopernikański. W tym i w ekonomii jest kłopot. Pierwszy to wciąż jeszcze ćwiczony, począwszy od Kartezjusza, paradygmat – my ludzie kontra poddany nam świat, a nie my, jako element tegoż. Kurcze, jaśniej pisać nie mogę, aby nie spojlerować.

 

Jedna rzecz mi ewidentnie nie zagrała. Nieprzetłumaczone teksty piosenek. Przy wykresach już ok, ponieważ są podpisy pod grafikami.

Same grafiki w tekście – dla mnie również ok, choć pewnie, ze swoją naturą porządkowania wszystkiego, dałabym przykłady przekroczenia i balansowania na czterech z dziewięciu granicach systemów planetarnych (trochę potworek słowny, te systemy planetarne, ale tak się o tym mówi, słowo „proces” tego nie oddaje, gdyż to próba konceptualizacji systemów stabilizujących) według Johana Rockströma Willa Steffena (2009 r.).

 

Kilka zauważonych drobiazgów:

,Rozglądasz się dookoła tego skromnego przybytku.

Dwie uwagi: już weszłam, jako czytelnik do wnętrza, jakże więc mogę się rozglądać się przed wejściem; rozglądać się dookoła – słabe „dookoła”.

Początek w ogóle wymagałby – moim zdaniem – lekkiego dopracowania. Chyba zmniejszyłabym liczbę „cię, mnie”, gdyż formy wyraźnie wskazują „kto, co”. Może również lekko wygładziłabym, zwracając uwagę na niepotrzebne mnożenie bytów. Na przykład tutaj, po co pisać o przybytku, a nie już o poniemieckim domu.

,Ściany zadymione, cholera wie czy bardziej od kominka(+,) czy od ciągłego jarania skrętów ze wszystkim

,Jego niebieska łuska lśni skrzącym blaskiem, długie wąsy na końcu pyska wiją żywo, biała grzywa kładzie raz po raz, smagana wzbierającym na sile wiatrem. Pierwszy raz zobaczyłam go w książce, na ilustracji. Byłam jeszcze dzieckiem, babcia Merry dała mi Wędrówkę na Zachód, i wtedy poznałam Smoczego Króla, legendę z Chin. Bardzo mi się spodobał. Chciałam, żeby był przy mnie i został moim Przyjacielem.

Tutaj kilka rzeczy nadmiarowych i braków „się”, przeczytaj. :-) Zastanawiałam się też nad czasem teraźniejszym w pierwszym zdaniu. To zapiski, więc po zdarzeniu. 

 

Ogromnie się cieszę, że piszesz o rzeczach, które żyją, są dla nas ważne i stawiasz bohaterów w sytuacjach z krwi i kości. Przeczytałam z dużym zainteresowaniem. Literacko można byłoby tekst jeszcze dopracować, lecz pod tym względem -podobno – jestem cholernie surowa. Rozmyślam też, na ile tekst broni się samodzielnie? Dla mnie –  tak, ale mogę być ciut nieobiektywna.

Skarżę, nad nominacją jeszcze się zastanowię, bo chyba trochę trzeba byłoby dopracować, aby było tak potoczyste jak w Nowoświatach, ale to pikuś, do wygładzenia przy redakcji. 

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Jeśli dobrze zrozumiałam, Wickedzie, piszesz o bliżej nieokreślonej przyszłości, dając do zrozumienia, że ta, zdawałoby się, dość odległa przyszłość już trwa. Tu i teraz. I wyłącznie od nas zależy, czy bohaterowie opowiadania będą dzielić się niedobrymi i trudnymi doświadczeniami, czy może ich przyszłość będzie lepsza od opisanej.

Ta historia jest dość długa i nie ukrywam, że nieco mnie znużyła, albowiem, niezależnie od wagi przesłania, opisujesz sytuacje niewiele różniące się do tych, o których czytałam w licznych opowiadaniach, poruszających podobne zagadnienia.

Wykonanie pozostawia nieco do życzenia.

 

nie wiele widać spod tego kap­tu­ra. ―> …niewiele widać spod tego kap­tu­ra.

 

I ikea, i tro­chę dzieł lo­kal­nych cie­śli. ―> I IKEA, i tro­chę dzieł lo­kal­nych stolarzy.

Za SJP PWN: cieśla «rzemieślnik zajmujący się obróbką drewna, robieniem z niego konstrukcji budowlanych i stawianiem drewnianych domów» stolarstwo «rzemiosło i technika wyrabiania z drewna m.in. elementów budowlanych, mebli, przedmiotów codziennego użytku; też: zawód stolarza»

 

ubra­ne­go w skłacz­ko­wa­ny swe­ter i brud­ne dresy. ―> Tu nie ma błędu, ale proponuję: …ubra­ne­go w skłacz­ko­wa­ny swe­ter i brud­ny dres.

Kiedy czytam, że ktoś ma na sobie dresy, wyobrażam sobie, że ubrał się w co najmniej dwa komplety rzeczonego stroju.

 

Może tech­no­kra­cja Mag­de­bur­gii czy au­to­ry­ta­ryzm Wiel­ko­pol­ski… ―> Czy tu aby nie miało być: Może tech­no­kra­cja Mag­de­bur­ga czy au­to­ry­ta­ryzm Wiel­ko­pol­ski

Magdeburgia to inaczej prawo magdeburskie/ prawo niemieckie. https://pl.wikipedia.org/wiki/Prawo_magdeburskie

 

Zdej­mu­ję pa­tel­nię z wa­rzy­wa­mi z pieca… ―> Czy dobrze rozumiem, że warzywa były z pieca?

A może miało być: Zdej­mu­ję z pieca pa­tel­nię z wa­rzy­wa­mi

 

kładę po­si­łek na stole. ―> Raczej: …i stawiam po­si­łek na stole.

 

nie ważne czy takim, czy takim. ―> …nieważne czy takim, czy takim.

 

W od­da­li mają wio­ski i mia­stecz­ka… ―> Kto ma wioski i miasteczka?

 

żeby ty i twoja ro­dzi­na mo­gli­ście prze­żyć? ―> …żebyście ty i twoja ro­dzi­na mo­gli­ prze­żyć?

 

Nikt inny tego nie robił tego tak do­brze jak on. ―> Dwa grzybki w barszczyku.

 

Kiedy dzia­łał nam jesz­cze wiel­ki te­le­wi­zor, pusz­cza­ła na nim te­le­dy­ski. tań­czy­ła do… ―> Zamiast kropki powinien być przecinek.

 

dłu­gie wąsy na końcu pyska wiją żywo… ―> Co wiją wąsy?

A może miało być: …dłu­gie wąsy na końcu pyska wiją się żywo

 

Sa­mo­świa­do­me­go my­ślo­kszta­łu. ―> Czy tu nie miało być: Sa­mo­świa­do­me­go my­ślo­kszta­łtu.

 

Nie długo nie bę­dzie już gdzie. ―> Niedługo nie bę­dzie już gdzie.

 

Bólem, które kie­dyś tak wiele osób chcia­ło mu zadać. ―> Literówka.

 

Za­krwa­wił swo­je­go pięk­ne­go pic­ku­pa. ―> Za­krwa­wił swo­je­go pięk­ne­go pika­pa.

Używamy pisowni spolszczonej.

 

I przy­znam, że tej pory mie­wam chwi­le… ―> Chyba miało być: I przy­znam, że od tej pory mie­wam chwi­le

 

by­li­śmy ni­czym król Minos, tylko za­miast wy­plu­wać je­dze­nie za­mie­nio­ne w złoto, po­ły­ka­li­śmy je. ―> Czy tu aby nie powinno być: …by­li­śmy ni­czym król Midas, tylko za­miast wy­plu­wać je­dze­nie za­mie­nio­ne w złoto, po­ły­ka­li­śmy je.

 

ale na po­dwór­ku jakoś da­wa­łem rady. ―> Komu dawał rady?

A może miało być: …ale na po­dwór­ku jakoś da­wa­łem radę.

 

Wstą­pi­łem na po­po­łu­dnio­wą mszę do świę­te­go Pio­tra i Pawła… ―> Wstą­pi­łem na po­po­łu­dnio­wą mszę do Świętych Pio­tra i Pawła

https://sjp.pwn.pl/zasady/82-18-25-Jedno-i-wielowyrazowe-nazwy-dzielnic-ulic-placow-rynkow-ogrodow-parkow-bulwarow-budowli-zabytkow-obiektow-sportowych;629401.html

 

Sporo pew­nie do tego faktu do­ło­żył fakt, że byłem okrop­nie zmę­czo­ny. ―> Brzmi to fatalnie.

Proponuję: Sporo pew­nie do tego zdarzenia do­ło­żył fakt, że byłem okrop­nie zmę­czo­ny.

 

Ostat­nim, co pa­mię­tam, to głowa po­two­ra wy­ła­nia­ją­ca się z ki­pie­li. ―> Ostat­nie, co pa­mię­tam, to głowa po­two­ra wy­ła­nia­ją­ca się z ki­pie­li.

 

Rynki ru­nę­ły w dół po ko­lej­nej pęk­nię­tej bańce. ―> Masło maślane – czy mogły runąć w górę?

 

był darem, ta­len­tem, który otrzy­mał każdy, który prze­trwał. ―> …był darem, ta­len­tem, który otrzy­mał każdy, kto prze­trwał.

 

choć nie raz do­skwie­rał mi głód i ból… ―> …choć nieraz do­skwie­rał mi głód i ból

 

po­wie­dział, że stąd nie ma uciecz­ki. ―> …po­wie­dział, że stąd nie ma uciecz­ki.

 

Było ich znacz­nie wię­cej niż z re­gu­ły… ―> A może: Było ich znacz­nie wię­cej niż zazwyczaj

 

W koło pełno ludzi… ―> Wkoło pełno ludzi

 

Cyryl bie­rze łyk kom­po­tu… ―> Cyryl wypija łyk kom­po­tu

Łyków się nie bierze.

 

Nie za­wsze lubię roz­grze­by­wać prze­szłość, ale cza­sem jest po­trzeb­ne… ―> Tu chyba miało być: Nie za­wsze lubię roz­grze­by­wać prze­szłość, ale cza­sem jest to po­trzeb­ne

 

teraz moja kolej na opo­wieść. Spo­koj­nie, nie bę­dzie długo. ―> Mówisz o opowieści, która jest rodzaju żeńskiego, więc: Spo­koj­nie, nie bę­dzie długa.

 

W tych gó­rach spę­dzi­łem prak­tycz­nie całe swoje życie… ―> Zbędny zaimek – czy mógł spędzić cudze życie?

 

Zo­bacz tylko na te wszyst­kie dane… ―> Spójrz tylko na te wszyst­kie dane

Zobaczyć można coś, nie na coś.

 

Czy dało się temu za­po­biec? ―> Czy można było temu za­po­biec?

 

Mam tylko jedną na­dzie­ję. Że choć­by nie ważne, co się stało, lu­dzie kie­dyś po pro­stu sobie wy­ba­czy­li. ―> Że choć­by nieważne, co się stało, lu­dzie kie­dyś po pro­stu sobie wy­ba­czą.

Mieć nadzieję, to myśleć o czymś, co dopiero się stanie/ urzeczywistni się w przyszłości.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przyznam, że odpadłem. Choć może jeszcze wrócę, bo wiem, że często masz w teksty przeplecione ciekawe przekazy, a i grafiki sugerują głębszy przekaz. Póki co jednak ¼ tekstu, choć napisana sprawnie, nie bardzo wprowadza punkty zaczepienia dla czytelnika.

No nic, jak mówię, może jeszcze wrócę (zwłaszcza, ze pozostałe teksty z universum, a póki co brakuje mi do kompletu tylko thety, są ciekawe), może w dalszej części tekstu będzie lepiej.

 

"nie wiele widać"

-> niewiele

 

" Czwórka ludzi zniszczonych"

-> nadmiarowa spacja

 

"z roku na rok z sudeckich ziem coraz trudniej wycisnąć życie"

-> a to zdanie z serii tych "zwykłych, które jednak na chwilę przyciągają"

 

"tańczyła do Die Antwoord"

-> brakło dużej litery na początku zdania.

 

Zbiorczo dziękuję wszystkim za kolejne komentarze, wskazane błędy poprawiłem – z formą “autopoprawkową” jest u mnie gorzej, co widać po liczbie błędów, miejmy nadzieję, że to tylko chwilowa słabość.

 

@Asylum

Teksty wolałem zostawić w oryginale dla wierności wrażeń, a tekst łatwiej skopiować do tłumacza niż przepisać z obrazka, dlatego pod wykresami zostawiłem objaśnienia.

 

Lewiatan był raczej biblijny niż hobbesowski, tu dodatkowo nadałem mu nieco pan(en)teistycznego wydźwięku.

 

Grafikę ilustrującą przekroczone “planetary boundaries” znam, brałem pod uwagę różne wykresy do wrzucenia w ten tekst, ostatecznie zdecydowałem się na takie, które moim zdaniem łatwo oddziałują na wyobraźnie liczbową.

 

@Regulatorzy

Jeśli dobrze zrozumiałam, Wickedzie, piszesz o bliżej nieokreślonej przyszłości, dając do zrozumienia, że ta, zdawałoby się, dość odległa przyszłość już trwa. Tu i teraz. I wyłącznie od nas zależy, czy bohaterowie opowiadania będą dzielić się niedobrymi i trudnymi doświadczeniami, czy może ich przyszłość będzie lepsza od opisanej.

Jest to jak najbardziej trafna interpretacja.

 

@wilk-zimowy

Trudno mi stwierdzić, czy dalej będzie lepiej, osobiście najlepiej pisało mi się historie Tiki i Widma, przy Cyrylu nieco zmieniłem koncepcję w trakcie tworzenia. Generalnie ten utwór to raczej metafantastyka/swoisty manifest z pewną dozą symboliki niż typowe opowiadanie, stąd nie ma typowej “zahaczki”.

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Miła jest świadomość, że właściwie odczytałam opowiadanie. A ponieważ poprawiłeś usterki, mogę udać się do klikarni. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cześć!

 

Bardzo dobrze napisane opowiadanie o bardzo silnym zabarwieniu proekologicznym. Tekst bez zgrzytów jak na moje oko. Czytałem z szczerym zainteresowanie (i przerażeniem, ale o tym później). Jest klimat czasów zmierzchu, jest anarchia, jest fantastycznie. Czytałem przynajmniej jedno z poprzednich opowiadań (mam wrażenie), o tej poszukiwaczce smoków, jak towar kupowała. Miły akcent. Całe opko to zbiór historii osób szukających szczęścia w komunie, co bardzo dobrze obrazuje świat, w którym przyszło im żyć.

O warstwie ekologicznej się nie wypowiem, bo dla mnie to trochę taki apokaliptyczny realizm magiczny. Mam zgoła inne poglądy na te sprawy i raczej jeden drugiego nie przekona (nie kwestionuje bynajmniej globalnego ocieplenia, ale kwestionuję skalę wpływu człowieka na to zjawisko). A po co się spierać ;-)

Z rzeczy, które jakoś rzuciły mi się w oczy podczas lektury:

Ćpuny zawsze miały tę nietypową tendencję do wymykania się z objęć śmierci. Jebani mistrzowie tańczenia baletu na ostrzu noża.

Tak, jak ich straż miejska zwiezie na dołek, jak ma być mróz, albo rodzina po raz kolejny wyciągnie rękę. Piękna i trochę romantyczna wizja, ale mam wrażenie, że niezbyt prawdziwa imho.

Tika wyciąga na stół mocno porysowany smartfon.

– Zostało mi po niej tylko to – mówi, pociągając nosem. – Jedyna pamiątka po starszej siostrze.

Taki trochę realizm magiczny imho. A skąd się wzięła bateria w tym smartfonie, gdzie ją naładować? Bo jak rozumiem, AliExpress, Allegro i sieć energetyczna nie działają. Współczesne smartfony są dosyć ekologiczne i dosyć krótko żyją.

Nóż z ostrzem z tarczy do piły.

Pomysłowe, ekstrawaganckie nieco, bo trzeba się narobić by z tarczy zrobić nóż. A i stal na tarcze średnio się na broń białą nadaje z tego co pamiętam. Lepiej z resoru albo wahacza, albo może ze sprężyny.

Łuk z plastikowej rury i z prętów z włókna szklanego.

Do czego używa się prętów z włókna szklanego, skąd to wziąć? Już łatwiej z drewna jakiegoś, bo kompozyty to się na łuk sportowy nadają, nie lubią UV czy uszkodzeń.

Tuż zanim zdążył wlać do jeziorka beczkę zużytego oleju.

Zużyty olej to wymysł ASO ;-) Świat na krawędzi, a kumaty i obrotny koleś wylewa cenny opał do źródła wody… Wiem, że pasuje do fabuły i budzi emocje, ale jest to nieco osobliwe imho.

Broni, której się brzydziło. Wytworu zaawansowanej cywilizacji.

Ok, tylko że włókno szklane to wytwór znacznie bardziej zaawansowanej cywilizacji niż broń palna.

 

2P dla Ciebie: Pozdrawiam i Polecam do biblioteki!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Podoba mi się konstrukcja opka, bo rozumiem, że to ja (i każdy kolejny czytelnik) jest milczącym wędrowcem, zaproszonym przez Ciebie (Kronikarza) do zapoznania się z historiami życia Twoich bohaterów. Powiało świeżością, bo przyznam, że z takim potraktowaniem opowieści jeszcze się nie spotkałam. Choć ma też swoje wady, ale o tym później. No więc, drogi Kronikarzu, podzielę się z Tobą tym, co myślę o historiach Twoich przyjaciół, choć obawiam się, że Ci się to nie spodoba.

 

Idź dokąd poszli tamci do ciemnego kresu

po złote runo nicości twoją ostatnią nagrodę

…czyli ćpunka:

Ech, narracja stara jak cywilizacja. Jak cywilizacja, bo wraz z pojawieniem się cywilizacji, pojawili się też ludzie cierpiący na nadmiar wolnego czasu i wykorzystujący go do użalania się nad sobą i światem w ogóle. Jak jesteś niewolnikiem, albo musisz zasuwać od rana do wieczora, żeby mieć co jeść, to nie będziesz miał czasu na tego typu rozważania i uciekanie od rzeczywistości. Same motywy też nienowe, wiesz w ilu wersjach słyszałam już tę opowieść? Motyw imigracji, straconych rodziców, buddyzmu… wszystko to już było. A w gruncie rzeczy wszystko to sprowadza się do egoizmu, nic tylko ja i ja. Lili miała siostrę, której ani razu nie wspomina. Gdyby była sama wzruszyłabym ramionami i pomyślała: jej wybór, ale ona miała kogoś, za kogo powinna czuć się odpowiedzialna, a myślała tylko o sobie. Wybacz, ale nie potrafię się przejąć jej historią.

 

a Gniew twój bezsilny niech będzie jak morze

ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych

(…)

i nie przebaczaj zaiste nie w twojej mocy

przebaczać w imieniu tych których zdradzono o świcie

… czyli morderca:

I kolejny odgrzewany kotlet. Bo mściciel, który bierze w swoje ręce wymierzanie sprawiedliwości w świecie, w którym nie ma sprawiedliwości to motyw równie stary. Tak się tylko zastanawiam, co się stało z dziećmi, które Widmo uwolnił od długów. Bo widzisz, w tych szklarniach to przynajmniej miały dach nad głową i coś do żarcia, a co się z nimi stało po uwolnieniu? To już nie czasy, że wkracza prasa, władza, psychologowie. Dzieciaki zostały same i pewnie szybko stały się znowu ofiarami, i kto wie, czy nie spotkał ich jeszcze gorszy los. I co się stało ze szklarniami, myślisz, że przetrwały? Jakoś wątpię. Gdyby tam został, gdyby w tym momencie powiedział: zrobimy to inaczej, sprawiedliwie, nawet gdyby mu się nie udało, miałabym do niego trochę szacunku. Ale on był takim samym egoistą jak Lili. Liczył się tylko jego robak, jego żądza zemsty. A potem spalił robaka, oczyścił się w ogniu, w którym płonął, i wyszedł z tego czyściutki jak duszyczka niemowlaka. Może spać i nie śnią mu się po nocach ofiary, ani dzieciaki, które “uratował”.

 

powtarzaj stare zaklęcia ludzkości bajki i legendy

bo tak zdobędziesz dobro którego nie zdobędziesz

powtarzaj wielkie słowa powtarzaj je z uporem

jak ci co szli przez pustynię i ginęli w piasku

…czyli filozof:

No, ten przynajmniej nikogo nie skrzywdził, ale też niewiele z siebie dał. Filozofia porządkuje świat, a takiego uporządkowania w jego opowieści nie widzę. I w gruncie rzeczy też egoista: mój kościół został zniszczony, ja straciłem ostoję, no to mam to gdzieś, idę se.

 

ocalałeś nie po to aby żyć

masz mało czasu trzeba dać świadectwo

…czyli Kronikarz:

Cóż, Kronikarzu, szczerze mówiąc nie wiem, czego ode mnie oczekujesz. Opowiadasz historie, mieszasz czasy, wydarzenia obecne z przyszłymi – hipotetycznymi, stwarzasz wrażenie, że opisujesz jutro, a jednocześnie, że to jutro już trwa. Uczciwe to nie jest. I nawet nie wiem, czy jesteś jak człowiek stojący na placu i krzyczący: Ludzie opamiętajcie się, zapominając tylko dodać, co oznacza dla Ciebie opamiętanie, czy może już straciłeś nadzieję, doszedłeś do wniosku, że apokalipsa już trwa i nic jej nie zatrzyma i jesteś jak Kasandra wieszcząca nieuniknione nieszczęście.

W pierwszym przypadku – daj rozwiązanie, zaproponuj coś, zamiast tylko narzekać i straszyć. Wykresy nie pomogą, wręcz przeciwnie dają wrażenie dydaktycznego smrodku, a przecież nawet jego tu nie ma. W drugim – skoro wiesz, że Titanic i tak walnie w górę lodową i wszyscy i tak umrą, to po co ludzi straszyć, niech się nacieszą życiem, póki jeszcze mogą.

Opko bardziej mi się kojarzy z Jinzo ningen, niż z opkami, które wspomniałeś we wstępie. Bo w Czerwieni czy Cienkiej zielonej lini były jeszcze okruchy człowieczeństwa, tu ich nie ma, a narracja bardziej przypomina tę z Jinzo. Taka sama beznadzieja, podobny czarno-biały świat, w którym ci bogaci i odpowiedzialni za wszystko już się wycofali do swoich schronów i pozostają tylko ci zwyczajni, niewinni, a cierpiący.

Tylko że u Ciebie ci cierpiący są jak krowy, interesuje ich tylko własny żłób i zajęcie czymś własnej makówki. Nie próbują walczyć, szukać rozwiązań, nie próbują niczego pozytywnego, a nawet jak próbują, to poddają się przy pierwszym niepowodzeniu. I w gruncie rzeczy nigdy nie próbowali, zależni stale od kogoś. Tak cywilizacji ani nie zbudujesz, ani nie odbudujesz.

 

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Generalnie lubię Twoje pisanie, ale w tym tekście coś mi przeszkadzało – może nadmiar informacji przekazanych bezpośrednio, może nadmiar cytatów? Bardzo mi ciężko określić, nawet po dwóch lekturach, co mi zgrzyta. No bo tekst jak zwykle u Ciebie pomysłowy, językowo ciekawy, koncepcyjnie przemyślany, a jakoś tym razem nie trafił.

Ale biblioteczne w 100%, klikam.

ninedin.home.blog

Dziękuję za kolejne komentarze!

 

@krar85

 

Cieszę się, że tekst Cię zainteresował!

Czytałem przynajmniej jedno z poprzednich opowiadań (mam wrażenie), o tej poszukiwaczce smoków, jak towar kupowała.

To chyba była “Czerwień”, ale tam był inny bohater. Nawiązanie do poprzednich historii pod koniec, kiedy Kronikarz wspomina o opowieściach, które słyszał.

 

Tika wyciąga na stół mocno porysowany smartfon.

– Zostało mi po niej tylko to – mówi, pociągając nosem. – Jedyna pamiątka po starszej siostrze.

Taki trochę realizm magiczny imho. A skąd się wzięła bateria w tym smartfonie, gdzie ją naładować? Bo jak rozumiem, AliExpress, Allegro i sieć energetyczna nie działają. Współczesne smartfony są dosyć ekologiczne i dosyć krótko żyją.

Sieci energetyczne działają, ale tylko na małą skalę: “Ktoś miał smykałkę do elektryki, spiknął się z kimś, kto dobrze spawał, postawili małą turbinę wiatrową, z której dało się wykrzesać trochę prądu”. Telefony rzeczywiście aktualnie dość szybko odchodzą na drugą stronę życia (chociaż są też chlubne wyjątki, mam tablet, który działa już prawie 9 lat bez wymiany baterii), ale w nieodległej przyszłości w obliczu deficytu surowcowego możliwe jest, że rynek przestawi się na produkcję trwalszych dóbr.

 

Pomysłowe, ekstrawaganckie nieco, bo trzeba się narobić by z tarczy zrobić nóż. A i stal na tarcze średnio się na broń białą nadaje z tego co pamiętam. Lepiej z resoru albo wahacza, albo może ze sprężyny.

Tu rzeczywiście trochę postawiłem na rule-of-cool w miejscu praktyczności. Zainspirował mnie ten pomysł: https://www.youtube.com/watch?v=Ag-fak1jlfg 

 

Łuk z plastikowej rury i z prętów z włókna szklanego.

Do czego używa się prętów z włókna szklanego, skąd to wziąć? Już łatwiej z drewna jakiegoś, bo kompozyty to się na łuk sportowy nadają, nie lubią UV czy uszkodzeń.

Pręty z włókna szklanego można dostać w sklepach ogrodniczo-budowlanych. Ten pomysł na łuk to z kolei dość sprawdzona konstrukcja, którą można zrobić nawet bez elektronarzędzi i uzyskać przy tym naprawdę sporą siłę naciągu: https://www.youtube.com/watch?v=0XofhpYmaEU 

 

 

Tuż zanim zdążył wlać do jeziorka beczkę zużytego oleju.

Zużyty olej to wymysł ASO ;-) Świat na krawędzi, a kumaty i obrotny koleś wylewa cenny opał do źródła wody… Wiem, że pasuje do fabuły i budzi emocje, ale jest to nieco osobliwe imho.

 

Racja, nie pomyślałem o tym, miejscami przy pisaniu tego tekstu miałem po prostu zaćmienie (np. pomyliłem Magdeburg z Brandenburgią). Zamieniłem na “kilka skrzynek odpadów”.

 

Broni, której się brzydziło. Wytworu zaawansowanej cywilizacji.

Ok, tylko że włókno szklane to wytwór znacznie bardziej zaawansowanej cywilizacji niż broń palna.

Źle to wyraziłem, chciałem skontrastować to z wcześniej używanymi przez Widmo brońmi-samoróbkami. Zamieniłem to na: “Musiało użyć pistoletu. Broni, której się brzydziło. Masowego produktu do masowych zabójstw.”

 

 

@Irka_Luz

 

Cieszę się, że chociaż forma okazała się świeża :) 

 

 

zaproszonym przez Ciebie (Kronikarza)

 

Kronikarz nie jest stuprocentowym porte-parole. Poprzednie historie z uniwersum nie były de facto przez niego opowiadane, on po prostu je zna, będąc samemu jednym z węzłów w sieci sudeckich postapokaliptycznych legend.

 

Wybacz, ale nie potrafię się przejąć jej historią.

Tu nie ma czego wybaczać, bo nie wszystkie fikcyjne postaci są tworzone po to, by można było im uniwersalnie współczuć czy z nimi się utożsamiać. Przypuszczam, że Lili i Widmo w oczach większości czytelników będą po prostu źli.

 

A potem spalił robaka, oczyścił się w ogniu, w którym płonął, i wyszedł z tego czyściutki jak duszyczka niemowlaka. Może spać i nie śnią mu się po nocach ofiary, ani dzieciaki, które “uratował”.

Czy wyszło czyste? Czy śpi spokojnie? Nie wydaje mi się, żebym przedstawił Widmo jako osobę niedręczoną przez okrutną przeszłość:

 

“– Dziękuję wam, przyjaciele – mówi nieśmiało. – Gdyby Widmo tu nie trafiło… Byłoby z nim źle. Tutaj odnalazło prawdziwego siebie. Nauczyło się żyć bez głodu zemsty.

 Spoglądasz Widmu prosto w chłodne, niebieskie oczy. Może zastanawiasz się, czy warto mu ufać. Czy jego Robak nagle nie zmartwychwstanie jak feniks i nie rozkaże mu zabić wszystkich w tym pokoju.

– Dziwna to była droga – kontynuuje Widmo. – Próba znalezienia ukojenia przez zniszczenie. Widmo teraz wie, że zniszczenie i tak przyjdzie. Nie ma potrzeby go przyspieszać. Nie ma potrzeby przelewać krwi. Własnej i cudzej. Nasze dni są policzone. Dość już mówienia. Widmo musi czuwać. Widmo musi czekać.

Skłania głowę i wzdycha głęboko, zmęczone swoją opowieścią.

 

I w gruncie rzeczy też egoista: mój kościół został zniszczony, ja straciłem ostoję, no to mam to gdzieś, idę se.

Nie nazwałbym podjęcia wędrownego trybu życia celem głoszenia wiary “pójściem se”:

 

“Czułem jednak, że to jeszcze nie koniec. Bóg miał jeszcze dla mnie jakiś plan. Pokazał mi, że mam jeszcze jeden dom. Jest nim ten ogromny Lewiatan, ten świat, te pola, te łąki i te lasy. Krążę po nim, głosząc Dobrą Nowinę.

 

W pierwszym przypadku – daj rozwiązanie, zaproponuj coś, zamiast tylko narzekać i straszyć. Wykresy nie pomogą, wręcz przeciwnie dają wrażenie dydaktycznego smrodku, a przecież nawet jego tu nie ma. W drugim – skoro wiesz, że Titanic i tak walnie w górę lodową i wszyscy i tak umrą, to po co ludzi straszyć, niech się nacieszą życiem, póki jeszcze mogą.

Interpretacje są dwie: jedna, libertariańska, o której wspominałem Reg, w której można jeszcze wszystko zmienić. Może da się coś zmienić, wszystko pozostaje jeszcze kwestią otwartą, gdzieś czai się czarny łabędź, efekt motyla, który odmieni przyszłość. Gotowych rozwiązań nie ma, bo ten tekst nie miał być instrukcją; wskazówki można odczytywać w tym, jak Cyryl opisywał tworzenie się oddolnych inicjatyw społecznych, wzięcia sprawy we własne ręce.

Druga deterministyczna, wskazuje, że nic nie da się już zrobić i w zasadzie od początku byliśmy skazani na taki los, zamknięci na małej planecie pod wrażliwą bańką atmosfery, napędzani przez ewolucyjne instynkty. Lecz nawet jeśli Titanica nie da się zawrócić z kursu, być może lepiej jednak wiedzieć o górze lodowej. By lepiej doceniać te ostatnie chwile grającej muzyki.

 

 

Nie próbują walczyć, szukać rozwiązań, nie próbują niczego pozytywnego, a nawet jak próbują, to poddają się przy pierwszym niepowodzeniu. I w gruncie rzeczy nigdy nie próbowali, zależni stale od kogoś. Tak cywilizacji ani nie zbudujesz, ani nie odbudujesz.

Złamali się przy pierwszym niepowodzeniu? Czy Lili nie próbowała odejść od brania, zanim zdecydowała się poddać? Czy Widmo nie próbowało uciekać od cywilizacji, żyć na uboczu? Czy Cyryl nie budował wspólnoty przez wielu lat, mimo straty ojca i matki? To nie była opowieść o herosach, którzy siłą własnej woli naginają rzeczywistość pod własne plany. Każdy ma jakiś punkt, w którym po prostu się łamie. Każdy jest od czegoś lub od kogoś zależny, choćby od tego kolejnego wdechu powietrza.

 

Edit:

@Ninedin

Również dziękuję za wpadnięcie, Twój komentarz pojawił się już po tym, jak skończyłem pisać swój. Przyznaję, że rzeczywiście ten tekst jest dość ciężki, za bardzo, nazwijmy to, nie wiem, “emo”, i długo zastanawiałem się, czy warto w ogóle go kończyć, ale ostatecznie zdecydowałem się go opublikować, chociażby ze względu na to, żeby zobaczyć, jak przyjmie się taka forma prowadzenia opowieści.

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Hej!

 

Przepraszam, że dopiero teraz zaglądam, ale inne sprawy wciągnęły.

Sieci energetyczne działają, ale tylko na małą skalę: “Ktoś miał smykałkę do elektryki, spiknął się z kimś, kto dobrze spawał, postawili małą turbinę wiatrową, z której dało się wykrzesać trochę prądu”.

Sieć energetyczna w Polsce jest zbudowana w konkretnym celu i na konkretne parametry, sama też ma swoją pojemność i wymaga określonego poziomu “kultury technicznej” by funkcjonować. Sieć trzeba serwisować, naprawiać, a to wymaga względnej stabilności społecznej. Rozproszone źródła zasilania to fajna inicjatywa, ale rodzi też sporo problemów (dobrze, by prąd w sieci miał dokładnie 50Hz, a z tym bywa różnie)

Telefony rzeczywiście aktualnie dość szybko odchodzą na drugą stronę życia (chociaż są też chlubne wyjątki, mam tablet, który działa już prawie 9 lat bez wymiany baterii), ale w nieodległej przyszłości w obliczu deficytu surowcowego możliwe jest, że rynek przestawi się na produkcję trwalszych dóbr.

Imho cały bum gospodarczy i prosperita po upadku żelaznej kurtyny wynika z tego, że dobra żyją coraz krócej (coraz lepiej zarządzamy trwałością produktu), więc trzeba produkować więcej, by zastąpić zepsute. Media generują potrzeby, a ludzie kupują, by je zaspokoić.

 

Rozumiem ideę, ale jej wykonalność w świecie “po krachu” jest taka wątpliwa imho. Takie trochę postapo, ale telefony działają, a to może nie tak kolorowo wyglądać w realu (potencjalnie), dlatego napisałem o realizmie magicznym, bo tak to odbieram.

 

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Hmmm. A dla mnie to nie jest opowiadanie. Raczej coś w rodzaju manifestu, może publicystyka. Nie żebym miała coś przeciwko ekologii, tylko fantastyki mi brakuje. Przedstawiasz aktualne trendy, ekstrapolujesz, opisujesz kilka przypadków, archetypów, które wyszły z modelu.

Więcej tu apelu do czytelnika niż fabuły.

Opieram się o wielki głaz, nieporośnięty nawet strzępką mchu.

A dlaczego nie strzępkiem? Ta strzępka to raczej od grzybów niż roślin.

Babska logika rządzi!

@Finkla

Dziękuję za przeczytanie i komentarz :) Błąd poprawiłem. Tak jak wspominałem już Wilkowi Zimowemu, ten tekst miał mieć w sobie właśnie coś z manifestu.

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Przyjemnie się czytało :)

Przynoszę radość :)

@Anet

 

Dziękuję za przeczytanie i komentarz :)

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Nowa Fantastyka