1. Półbóg
Latanie zawsze stanowiło dla niego esencję prawdziwej wolności. Czując na twarzy uderzenia pędu rześkiego powietrza, wiatr w rozpuszczonych swobodnie włosach, i dotyk ciepłych promieni słońca na obnażonej skórze, naprawdę zaczynał wierzyć, że może wszystko. Bo jakże miał wątpić w swą boską naturę, gdy samą tylko siłą woli, pokonywał odwieczne prawo powszechnego ciążenia.
Pełna, niczym nieskrępowana swoboda ruchów, dawała mu spełnienie, jakiego nigdy nie potrafiła dać mu żadna, najbardziej nawet wprawna hurysa. Unosząc się swobodnie w powietrzu, na zmianę przyśpieszał, i zwalniał. Gwałtownie skręcał raz w jedną, raz w drugą stronę, zataczał kręgi i spirale. Z wolna nabiera wysokości, aby za moment ostro zapikować, i spadać swobodnie przez kilka kilometrów.
Rozmazany krajobraz w dole, mienił mu się przed oczami różnobrwną ferią. Soczysta zieleń bezkresnych lasów, nagle ustępowała miejsca błękitowi jeziora, aby za moment przeistoczyć się złoto pól uprawnych. Łapczywie chłonął rozciągające się przed nim widoki, zmieniające się niczym w kalejdoskopie, nigdy nie mając dość.
Nie dbał o to gdzie jest, i gdzie będzie za kilka chwil. Kierunek wybierał zazwyczaj na chybił trafił, leciał tam gdzie niosły go prądy powietrza, zachcianka, lub zwykła ciekawość. Czas i przestrzeń należały do niego, był panem nieba, ziemi, oraz wszystkiego, co leżało w zasięgu jego wzroku, i daleko poza nim.
***
A gdy w końcu zaczynała nużyć go ta podniebna eksploracja, zawracał ku niemal zawsze widocznej na horyzoncie, złotej wieży. Szybował z wolna w stronę ogromnego zamku, który wyrastał przed nim niczym spod ziemi, z każdym przebytym kilometrem. Po drodze mijał należące do jego poddanych pola, winnice, a w końcu przylegającą do murów, szeroką fosę. Przelatywał ponad blankami, zataczał szerokie kręgi nad majaczącym w dole miastem.
Sycił się podziwem, jaki okazywali mu jego wierni poddani. Postacie wielkości mrówek skandowały w zachwycie jego imię, machały ku niemu, pozdrawiały z szacunkiem. Kobiety mdlały pod jego spojrzeniem, mężczyźni salutowali, starcy i dzieci padali na kolana, prosili o łaskę. Rozchodzący się wzdłuż ulic gwar, nie cichł jeszcze długo po tym, gdy odlatywał wreszcie w stronę wewnętrznego zamku.
Przepych z jakim urządzono jego pałac, pomimo upływu lat wciąż jeszcze wzbudzał w nim podziw. Zdobione płaskorzeźbami ściany, misterne łuki triumfalne, wyłożony mozaiką plac defiladowy, pedantycznie zadbane ogrody, oczka wodne i wielopoziomowe fontanny. Ogromny kompleks uosabiał należny mu splendor i chwałę, był wyrazem szacunku, oraz uwielbienia, jakim został obdarzony przez swych poddanych. Wszystko to bledło jednak w obliczu wieży, na szczycie której znajdowała się jego sala tronowa.
Piętrząca się ku niebu, malowana na złoto konstrukcja, zwieńczona bogato zdobioną kopułą, górowała nad zamkiem niczym ogromny, szczerozłoty grzyb. Nic w okolicy nie mogło się z nią równać, nic nie mogło zagrozić jej majestatowi. I jedynie majacząca w oddali, samotna, skryta częściowo w chmurach góra – równie wysoka i majestatyczna, zdawała się kpić z potęgi pałacowej wieży. Kpić z jego potęgi.
***
Zatrzymał się w połowie drogi na szczyt złotej wieży, i przez jakiś czas lewitował, spoglądając z niesmakiem na horyzont. Z jakiegoś powodu Straszna Góra – jak zazwyczaj nazywali ją jego poddani, także w nim wzbudzała swego rodzaju niepokój. Patrząc na oddalonego o setki kilometrów kolosa, odczuwał irracjonalną kruchość, marność swej boskiej egzystencji. A przecież on, potężny władca, nieustraszony wojownik, nieśmiertelny pogromca demonów, pan życia i śmierci, nie powinien obawiać się nikogo i niczego.
Gdyby tylko chciał, mógłby ruszyć w tamtą stronę, i w kilka minut zrównać górę z ziemią. Skruszyć na miał, zaorać, i wypalić do cna, tak, że nie pozostałby kamień na kamieniu. Rozpętałby taki armagedon, że przez wiele lat nikt nawet nie odważyły się spojrzeć w stronę, gdzie kiedyś znajdowała się Straszna Góra. Mógłby to wszystko zrobić, ot, choćby i nawet zaraz, teraz, a jednak nie zrobił nic. Trwał zawieszony w bezruchu pomiędzy niebem a ziemią, i wciąż tylko patrzył, nie mogąc zdobyć się na odwagę.
2. Wizja
Rozsiadłszy się wygodnie na wyłożonym aksamitami tronie, popijał z wolna czerwone, półwytrawne wino. W ustach czuł rozkoszny, cierpki smak, a w dłoni przyjemny ciężar szczerozłotego, wysadzanego szlachetnymi kamieniami kielicha. Wsłuchany w spokojną, kojącą zmysły muzykę harf, rozglądał się leniwie po obszernej sali tronowej.
Zasiadające wokoło podwyższenia, ponętne hurysy, zerkały na niego ukradkiem spod długich rzęs. Kilkanaście smukłych, jędrnych, młodych dziewcząt, odzianych tak, aby więcej przed nim odsłonić niż zakryć, rozłożyło się na swych leżankach, gdy tylko zasiadł na tronie. A choć ich ruchy wydawały się leniwe, ospałe wręcz, to doskonale wiedział, że wystarczy skinienie małego palca, aby gorliwie zabrały się do swej pracy. Wyszkolone w ars amandi, mogłyby spełnić jego najskrytsze żądze, gdyby tylko naszła go na to ochota.
Tym razem jednak nie miał ochoty, aby korzystać z usług swych hurys. Choć powabne dziewczęta prężyły się przed nim, prezentując zachęcająco swe idealnie kształtne ciała, on pozostawał obojętny na ich wdzięki. I nawet gdy jedna z ciemnowłosych faworyt, chcąc zwrócić na siebie jego uwagę, zaczęła muskać językiem pełne wargi koleżanki, i ugniatać w dłoni wylewające się ze stanika piersi, on ostentacyjnie odwrócił wzrok.
Ponury nastrój tłamsił w nim wszelkie pożądanie. Myślami wciąż wracał do snu, jaki nawiedził go ostatniej nocy. I choć nie był to żaden koszmar, raczej jakaś dziwaczna, niezrozumiała wizja, to na dobre popsuła mu cały, następny dzień. I żadna hurysa, nawet najbardziej wyuzdana, oddana, i perwersyjna, nie byłaby w stanie tego zmienić.
***
Przyśniła mu się kobieta, i dwoje dzieci. Blond dziewczynka, i równie jasnowłosy chłopczyk, oglądali wraz z nim ruchome obrazki, wyświetlane przez dziwne, prostokątne pudło. Siedzieli razem na kanapie, jedli ze wspólnego naczynia białe, pękate kulki, i raz za razem wybuchali donośnym, wesołym śmiechem. Gdzieś w tle krzątała się kobieta, porządkując niewielkie, skromnie urządzone pomieszczenie, w którym się wszyscy znajdowali. A choć niewysokiej blondynce daleko było do jego pałacowych hurys, to miała w sobie to trudne do określenia “coś”, co przyciągało jego uwagę, gdy tylko przechodziła obok.
Następnie w śnie następowały po sobie różne, luźno powiązane sceny, których do końca nie rozumiał. Gdy na ekranie pudła pokazały się budzące grozę obrazki, chłopczyk przytulił się do niego, a on zmierzwił mu wówczas blond czuprynę, przekonując, że nie ma się czego obawiać. Kobieta podeszła bliżej, i wskazując na pobliski, zagracony talerzami blat, zaczęła go za coś rugać. W odpowiedzi uśmiechnął się tylko, przyciągnął do siebie blondynkę, wziął w ramiona i pocałował. Dziewczynka wskoczyła mu na kolana, i zaczęła skakać po nim, jakby ujeżdżała konia, a on śmiał się głośno, wesoło.
Pomimo całego tego chaosu, we śnie czuł się szczęśliwy. Był to jednak bardzo specyficzny rodzaj szczęścia. Uczucie dalekie od satysfakcji, po wygraniu wielogodzinnej walki z krwiożerczym demonem. Zupełnie nieporównywalne do spełnienia, jakie czuł po upojnej nocy z zastępem hurys. Inne niż radość z latania, zadowolenie z dobrego zarządzania królestwem, podziw i szacunek okazywany mu przez poddanych. Inne niż wszystko, czego dane mu było zaznać w swym boskim, pałacowym życiu.
I właśnie to najbardziej go irytowało. Zamiast jednej, zwyczajnej, miał wiele – dziesiątki, a gdyby zapragnął to nawet i setki przepięknych kobiet. Zamiast dwójki krnąbrnych dzieci, tysiące wiernych poddanych. Zamiast małego, zagraconego pokoiku, ogromny pałac, całe królestwo do swej wyłącznej dyspozycji. A mimo to po przebudzeniu odczuwał coś jakby niedosyt, tęsknotę, dezorientację, których nie potrafił pozbyć się przez cały dzień.
Nie potrafił również pozbyć się niepokojącego przeczucie, że skądś znał ludzi ze snu. Był jednocześnie pewien, że tak naprawdę nigdy nie spotkał niewysokiej blondynki, oraz towarzyszących jej dzieci. Tak specyficznie odzianych, tak dziwacznie zachowujących się osobników, po prostu nie widywało się w jego królestwie. A poza królestwem nie było przecież miejsca, w którym mogliby żyć.
Zwiedził planetę wzdłuż i wszerz, i nie natknął się na żadną inną ludzką osadę. Nigdy nie znalazł choćby śladu, mogącego świadczyć o tym, że gdzieś tam, kiedyś, mogli żyć ludzie. A przecież penetrował najgłębsze jaskinie, pływał w rzekach gorącej magmy, nurkował na dna jezior i oceanów, latał na wyciągnięcie ręki od gwiazd. Widział wszystko, był wszędzie, i nigdzie nie…
Ale czy na pewno wszędzie…?
Wszędzie poza Straszną Górą. Miejsce oddalone ledwie kilkaset kilometrów od jego zamku, jakoś nigdy nie stało się celem jego podniebnej wędrówki. Kilka razy nawet i miał zamiar się tam udać, lecz zawsze w końcu zmieniał zdanie, i leciał gdzieś indziej. Bo i po co miał się tam niby fatygować, wszak na Strasznej Górze nie mogło być niczego interesującego.
A może właśnie oni tam byli? Niewysoka kobieta, wraz z blondwłosymi niedorostkami z jego snu. Mieszkali na szczycie góry, w niewielkim, acz przytulnym domku. Czekali tam na niego, z miską pełną pachnących masłem, białych kulek, siedząc przed dziwnym prostokątnym pudłem z obrazkami. Czekali, aż do nich wróci, aż…
***
Zgrabna ręka hurysy, niespodziewanie wsunęła mu się pod przepaskę biodrową, rozpraszając jego przemyślenia. Czując na penisie delikatny dotyk, uniósł wzrok, i spojrzał na klęczącą przed tronem faworytkę. Czarnowłosa dziewczyna uśmiechnęła się do niego lubieżnie, zacisnęła palce na jego przyrodzeniu, zaczęła go powoli acz stanowczo pieścić. Była to ostatnia rzecz, jaką w życiu zrobiła.
Na ułamek sekundy przed tym, jak spopielił dziewczynę wzrokiem, jej piękna, idealnie kształtna twarz, wykrzywiła się w grymasie autentycznego przerażenia. Mgnienie oka później pozostał po niej już tylko pył, który opadał z wolna na marmurową posadzkę pod jego stopami.
Niedbałym ruchem strzepnął z kolana niewielką grudkę popiołu – ostatni widoczny ślad, po adorującej go jeszcze przed momentem hurysie. Rozejrzał się po sali tronowej, której naturalny gwar, ucichł nagle niczym ucięty nożem. Nikt nie patrzył w jego stronę, nikt nie miał na tyle odwagi, aby stanąć z jego gniewem twarzą w twarz. I dzięki temu właśnie, nikt więcej tej nocy nie zginął.
– Więcej wina! – zażądał, a jego głos odbił się echem pod wysoką, pałacową kopułą. – Dolejcie mi pieprzonego wina!
3. Demon
– Wiem kim tak naprawdę jesteś Comanie… – wysyczał mu do ucha demon.
Szarpnął się, próbując wyrwać z żelaznego uścisku, lecz demon trzymał mocno. Przygniatał go swym ogromnym, łuskowatym cielskiem, i przyszpilając czterema, zbrojnymi w ostre pazury łapami do ziemi, praktycznie nie pozostawiał pola do manewru. A mimo to szarpnął się kolejny raz i kolejny, wierząc, że tym razem mu się uda.
– Doprawdy żałosne… – skomentował demon, po czym zaniósł się złośliwym, donośnym śmiechem. – Żałosny, mały człowieczek…
Zrobiło mu się niedobrze od smrodu, sączącego się z rozwartej paszczy, pochylonej nad nim bestii. Kropelki śliny spływały po ostrych jak brzytwy zębach, i kapały mu wprost na twarz. Wydobywający się z gardła demona, nieludzki rechot, zdawał wbijać mu się niewidzialnym klinem wprost pod czaszkę. Tego było już za wiele, nie potrafił znosić dłużej takiego upokorzenia.
Wykonał ostatni, desperacki atak, jaki przyszedł mu w tej sytuacji do głowy. Gdy demon nachylił się nad nim jeszcze mocniej, wykorzystał okazję i grzmotnął czołem prosto pomiędzy płonące nienawiścią, czerwone ślepia. Bestia zawyła wściekle, i w odruchowym geście złapała się za twarz, uwalniając z uścisku jedną z jego nóg. Podciągnął wówczas uwolnioną nogę pod klatkę piersiową, i wkładając w kopnięcie całą siłę, jaka w nim jeszcze pozostała, gwałtownie wyprostował. Pękający, chitynowy pancerz chrzęścił pod jego stopą, a demon poleciał bezwładnie w górę, zupełnie jak wystrzelony z katapulty.
Błyskawicznie zerwał się na równe nogi. Wiedząc, że ma tylko chwilę zanim bestia dojdzie do siebie po niespodziewanym ataku, odbił się mocno od ziemi, i skoczył w ślad za nią. Wzbijając się w powietrze przyśpieszał gwałtownie, nabierał prędkości niczym wystrzelona z łuku strzała. Mijał opadające jakby w zwolnionym tempie, kropelki posoki, mając przed sobą rozmazujący się w pędzie kontur demona.
Wziął potężny zamach, i przymierzył się do ostatecznego, potężnego ciosu, który w założeniu miał dobić wciąż jeszcze oszołomionego potwora. Dosłownie w ostatniej chwili demon zdołał złapać równowagę, i wyrównawszy tor lotu, odpowiedział błyskawicznym kontratakiem. Ich pięści zderzyły się w połowie drogi do celu, niczym szarżujące na siebie byki. Dwa niszczycielskie ataki, skumulowały się w jeden, potężny wybuch, który o mało co nie rozerwał nieboskłonu na kawałki.
Ostatnie co poczuł przed zapadnięciem w niemoc, to szarpnięcie potężnej fali uderzeniowej. A potem już tylko spadał w dół, bezwładnie wirował w powietrzu, jak rzucona z wysokości, szmaciana lalka. Gdzieś w tle rozbrzmiewało jeszcze echo huku, przywodzące na myśl odległe uderzenie gromu, lecz on praktycznie już go nie słyszał.
Runął na ziemię, wbijając się na kilka metrów w twardą, zdawałoby się nie skruszoną skałę. Na wpół przysypany skalnymi grudami, zamarł w bezruchu, nieświadomy tego gdzie jest, i co się z nim stało.
***
– A może byś tak wreszcie pomógł mi ich ogarnąć…? – zapytała niewysoka blondynka, spoglądając na niego gniewnie. – Musimy wychodzić. Już jesteśmy spóźnieni…
Obróciwszy się w stronę wskazaną mu skinieniem głowy przez kobietę, zobaczył znajomych, blondwłosych urwisów. Dzieciaki biegały bez ładu i składu po niewielkim pokoiku, krzycząc, i popychając się nawzajem. W końcu młodsze z nich potknęło się, upadło, i zaczęło głośno lamentować.
– No widzisz, rozjuszyłeś ich, i masz teraz efekty… – skwitowała blondynka, kręcąc z dezaprobatą głową. – No chodź kochany, nic się nie stało…
Kobieta podeszła do chłopca, przytuliła go, szepnęła do ucha coś, co niemal natychmiast go uspokoiło.
– Tato pomożesz…? – zapytała dziewczynka, ciągnąc go za rękaw, i w odpowiedzi na jego pytające spojrzenie, dodała: – Buty zawiążesz…?
Skinął jej potakująco, po czym przykucnął, i pochyliwszy się nad butem, zaczął zawiązywać sznurówkę. Dziewczynka w tym czasie przeglądała się w pobliskim lustrze, przybierając pozy niczym doświadczona fotomodelka. Przyglądał się temu z rozbawieniem, ale też i swego rodzaju dumą.
Gdy już skończył z butem, podniósł się z klęczek, i ruszył za dziewczynką w stronę pobliskich drzwi, gdzie już czekała na niego blondynka z chłopczykiem. Nagle jednak dostrzegł kątem oka “swoje” odbicie w lustrze, i stanął jak wryty. Nie mogąc uwierzyć w to co zobaczył, poszedł do szklanej tafli, i zaczął przyglądać uważnie. Stojąca naprzeciw osoba, tak bardzo się od niego różniła, że w pierwszym momencie prawie nie dostrzegł podobieństw.
Krótko ostrzyżonemu mężczyźnie w średnim wieku, brakowało nie tylko jego bujnych, opadających kaskadami na ramiona blond loków. Był także zdecydowanie gorzej zbudowany, chudszy, niższy, i nieco przygarbiony. A choć nie potrafił ocenić ciała tamtego, to był niemal pewny, że pod dziwacznym, aż nazbyt obszernym odzieniem, nie ma nawet śladu jego idealnie wyrzeźbionej muskulatury.
W końcu zaczął dostrzegać także i pewne cechy wspólne. Rysy twarzy, zadarty, haczykowaty nos, postawa ciała. Przede wszystkim jednak oczy – ich intensywną, ciemną zieleń, oraz ten charakterystyczny błysk. Błysk, który zawierał w sobie całą charakteryzującą go butność, odwagę, i wojowniczość. Błysk, którym nie mógł pochwalić się nikt, poza wielkim Comanem zdobywcą.
Choć wiele różniło go od odbitego w lustrze mężczyzny, to musiał przyznać, że w istotnych kwestiach mimo wszystko przeważały podobieństwa. Nie mogło być więc mowy o pomyłce – odbity w lustrze mężczyzna, był w pewnym sensie nim. W jakiejś wykrzywionej, uboższej, karykaturalnej wręcz formie, lecz bez wątpienia nim samym.
– Żałosny, mały człowieczek…! – wściekły ryk demona sprawił, że otaczającą go rzeczywistość zadrżała.
Niewielki przedpokój, oraz wypełniające go osoby, zaczęły blednąć, rozpływać się niczym mgła na wietrze. I w końcu wszystko to zniknęło, pozostawiając go samego w nieprzeniknionej, ciemnej nicości.
***
Pierwszym co dotarło do niego po przebudzeniu, był ból. Przeszywający, ostry, wypełniający jak mu się wydawało każdą, pojedynczą komórkę jego zmaltretowanego ciała. Normalny człowiek nie poradziłby sobie z takim cierpieniem bez wsparcia mocnych środków przeciwbólowych, lecz on nie należał do “zwykłych” ludzi. Skupiwszy się na swym wewnętrznym Ja, skoncentrował, i samą tylko siłą woli odciął od bólu. I gdy ledwie chwilę później gramolił się spod przykrywającej go sterty kamieni, nie czuł już nic, poza gniewem oraz chęcią zemsty.
– Słabe, żałosne ludziki…!
Kilkadziesiąt metrów dalej zobaczył demona, otoczonego przez członków swej doborowej gwardii przybocznej. Najmężniejsi z mężnych, najbardziej waleczni, najlepiej wyszkoleni ludzie w królestwie, ginęli jeden po drugim z rąk rozjuszonej bestii. Ponad dwukrotnie górujący nad żołnierzami demon, jakby od niechcenia zadawał kolejne, śmiertelne ciosy. I choć sądząc po drzewcach włóczni, wbitych do połowy w chitynowy pancerz, jego gwardziści musieli walczyć naprawdę dzielnie, to zanim zdążył ich wesprzeć, nie było już kogo ratować.
Gdy dotarł do demona, ten rozrywał właśnie ostatniego z jego dzielnych żołnierzy na pół. Śmierć gwardzisty nie poszła jednak na marne, gdyż dała mu szansę na atak z zaskoczenia. W pełnym pędzie wpadł na ogromne cielsko, i zwaliwszy zaskoczonego potwora z nóg, zaczął zasypywać go kanonadą ciosów. Uderzał mocno, szybko, i celnie, wkładając w to całą nagromadzoną w nim wściekłość.
– Kolejny, żałosny człowieczek… – syknęła bestia, jakby drwiąc sobie ze spadających na nią razów. – Tak słaby, tak wątły, tak kruchy…
Obraz przed oczami zaszedł mu czerwoną mgłą, czas i przestrzeń zniknęły, pozostał tylko on, i leżący pod nim przeciwnik. Gdzieś w tle rozbrzmiewał chrzęst trzaskanej chityny, żałosny skowyt maltretowanej bestii, lecz wszystko to wydawało mu się odległe, nieistotne. Bił, tłukł, uderzał, aż do utraty sił, aż do momentu, gdy nie był już w stanie unieść pięści do kolejnego ciosu.
***
Starając się uspokoić ciężki, rozdygotany oddech, rozejrzał się niepewnie. Dłonie miał opuchnięte, krwawiące na kłykciach, niemal w całości pokryte gęstą, zielonkawą wydzieliną. Siedział okrakiem na krwawo-zielonym, rozerwanym na strzępy ochłapie, który prawie już nie przypominał demona, z którym miał do czynienia. I choć zwycięstwo niewątpliwie należało do niego, to zastygły na zmasakrowanej facjacie, pogardliwy uśmieszek, nie pozwalał mu czerpać satysfakcji z wygranej.
“Wiem kim tak naprawdę jesteś Comanie…” – w głowie rozbrzmiały mu słowa demona, i uświadomiwszy sobie nagle, że on tak naprawdę także wcale nie miał już co do tego pewności, zadrżał.
4. Słowa nie z tego świata
– Wiesz tatusiu, w tej nowej szkole, to tak średnio mi się podoba… – Monotonny głos dziewczynki, raz za razem przerywało ciche, mechaniczne “pikanie”. – Niby nie jest tak źle… Poznałam kilka fajnych dziewczyn. Jest taka Ania jedna, siedzimy razem na polskim, wiesz? Dużo gadamy na przerwach ostatnio. Wiesz tatusiu, ona tak jak ja lubi balet. I ponysy też lubi. I jeszcze brata też ma. Tylko, że ona ma akurat starszego. Stasiu się nazywa… No, Ania całkiem fajna jest… No i jest jeszcze Dominika. Chyba ci już o niej wcześniej opowiadałam tatusiu? To ta, co ma mamę projektantkę. Sukienki szyje, spodnie, i inne ubrania też szyje. Super, wiesz. No, mówiłam ci chyba tatusiu, nie pamiętam… Nowe chłopaki trochę mi dokuczają, ale, sama nie wiem… Szczególnie taki jeden, Grzesiu, ciągnie mnie za włosy, podgaduje coś ciągle… Mamusia mówi, że to takie końskie zaloty. I że on tak naprawdę, to mnie bardzo lubi. I tak tylko mnie zaczepia, żeby uwagę na siebie zwrócić… Może i to prawda, bo czasem tak się dziwnie na mnie gapi. No normalnie stoi po drugiej stronie korytarza, i się na mnie gapi. A jak się uśmiechnę do niego, to ucieka. No naprawdę tatusiu, głupek jeden taki z tego Grzesia. Głupek, ale chyba go nawet lubię. Sama nie wiem… Panie z nowej szkoły, też niby są dla mnie miłe. Szczególnie Anetka, ta od angielskiego. No, taka wesoła jest. Jajca lubi sobie robić różne, tak jak ty… Ty też lubiłeś sobie jajca robić. Pamiętasz, jak żeśmy wtedy, przed świętami, tymi u babci Jadzi, co żeśmy mamusię oszukali, i… Też byś panią Anetkę polubił tatusiu, na pewno… Inne panie też całkiem fajne. No i jest jeszcze pan od wuefu. Adam się nazywa. Nie, nie, chyba Andrzej? Nie pamiętam teraz, zawsze mi się myli… Wiesz tatusiu, że on na mnie mówi gwiazdka? Śmiesznie, prawda? Gwiazdka… No więc ogólnie, to całkiem nawet fajnie w tej nowej szkole. Tylko, no sama nie wiem… Wszystko jest tam takie inne, takie jakieś obce… Mamusia mówi, że to tylko teraz tak. Że muszę się przyzwyczaić, poznać koleżanki, kolegów. Oswoić, no i takie tam gadki. Że trochę czasu minie, i będzie tak jak dawniej… Ale… Ale ja myślę, że nic nie będzie już tak jak dawniej. Wszystko się zmieniło. Wszystko przez ten twój wypadek…. Przez te twoje narty… Wolałabym dalej chodzić do starej szkoły. Mieszkać w starym mieszkaniu. I w ogóle żeby było tak jak dawniej. A najbardziej to bym chciała, żebyś znów był z nami… Mamusia mówi, że się niedługo do nas powrócisz… Mówi, żebym do ciebie dużo mówiła. Mówi, że ty mnie słyszysz, i… Sama nie wiem… Słyszysz mnie tatusiu…? Tatusiu…? Ehhh… Już tak długo, tak długo to wszystko trwa… Tak nam ciężko bez ciebie… Tak bardzo, bardzo bym chciała… Tak bardzo bym chciała tatusiu, żebyś wreszcie do nas wrócił…
5. Upadek
Obudził się cały zlany zimnym potem. Dyszał ciężko, dygotał jak w febrze. W głowie wciąż dźwięczały mu słowa dziewczynki, rozbrzmiewał jej miękki, dziecięcy, niepokojąco znajomy głos. Wokoło zalegały nieprzeniknione wzrokiem ciemności, panowała głucha, dźwięcząca w uszach cisza. Musiała minąć dłuższa chwila, zanim do niego dotarło gdzie był. Gdzie był, co tu robi, i kim właściwie jest.
W końcu doszedł jako tako do siebie. Zaczął zwlekać się z ogromnego łoża, budząc kilka ze śpiących w pobliżu hurys. Kobiety przeciągały się jedna za drugą, zgrabnie niczym dzikie koty, zerkając na niego zaspanym, pytającym spojrzeniem. Jedna z nich – jego nowa faworyta, ponętna brunetka o pełnych kształtach, próbowała go zatrzymać. On jednak odtrącił od siebie delikatną, zdobną w złote pierścienie dłoń, i gestem przywodzącym na myśl odganianie natarczywej muchy, rozkazał pozostawić go w spokoju. Po niedawnym “incydencie” w hali tronowej, gdzie w napadzie gniewu spopielił jedną z natrętnych faworyt, kobieta nie miała odwagi mu się sprzeciwić, i natychmiast odstąpiła.
Wstał, i chwiejnym krokiem ruszył w stronę wyjścia na balkon. Uchwycił stojący po drodze dzban wina, zaczerpnął kilka głębokich haustów wprost z szyjki, rozlewając przy tym większość trunku na obnażony tors. Dostrzegłszy kątem oka stojące pod ścianą lustro, obejrzał się, i niby od niechcenia przyjrzał swemu odbiciu. Niepewny tego, czy widzi umięśnioną sylwetkę herosa, czy może raczej chudszą, nieco zaniedbaną wersję samego siebie, cisnął dzbanem w kryształ, który rozpadł się z brzękiem na setki drobnych kawałków. Gdzieś za plecami, słyszał szemranie zaniepokojonych hurys, lecz zupełnie je zignorował.
Wypadł na obszerny, ciągnący się wokół wieży balkon, oparł o marmurową barierkę, zaczerpnął głęboki wdech. Zimne, rześkie powietrze, zadziałało na niego niczym mocne, trzeźwiące sole. Momentalnie zebrał się w sobie, uspokoił skołatane nerwy, oczyścił umysł. Skupił się na zrozumieniu swego stanu, odnalezieniu przyczyny niecodziennego wzburzenia.
Wszystko wskazywało na to, po raz kolejny przyśnił mu się ten dziwny, wyjątkowo realistyczny sen. Znów zmuszony był słuchać niepokojąco znajomo brzmiących głosów, samemu nie mogąc nic powiedzieć, zobaczyć, czy choćby się poruszyć. Wszędzie w około zalegały nieprzeniknione ciemności, a w tle rozbrzmiewało irytujące, mechaniczne “pikanie”. I choć doświadczał już podobnych, sennych wizji wcześniej, i to po wielokroć, to tym razem po przebudzeniu czuł się wyjątkowo źle.
“To wszystko przez wczorajszą ucztę, ot wypiłem za dużo, i cały ten trunek mi do głowy uderzył…” – przekonywał sam siebie w myślach.
I rzeczywiście, na ostatniej ze zorganizowanych na jego cześć, cotygodniowych uczt, wypił zdecydowanie za dużo. Niejasno przypominał sobie kolejne, szybko opróżniane kielichy wina. Przypomniał sobie swych wiernych generałów, którzy nie wytrzymując narzuconego przez niego tempa, kolejno zwalali się nieprzytomni pod suto zastawiony stół. Przypomniał sobie swą pijacką przemowę, zakończoną obietnicą rychłego stawienia czoła Strasznej Górze. Przypominał sobie chaos, jaki zapanował wśród jego poddanych, bo ogłoszeniu tej buńczucznej deklaracji. Przypomniał sobie wszechobecny lament, płacz, oraz rozpaczliwe błagania, aby zaniechał wyprawy na górę. Przypominał sobie leżące u jego stóp hurysy, i ich gorliwe zapewnienia, że jeśli tylko odstąpi od swego pomysłu, ofiarują mu rozkosz, jakiej nigdy jeszcze nie doświadczył. I wreszcie przypomniał sobie wielogodzinną, dziką orgię, podczas której dane mu było doznawać przyjemności ciała, jakich wcześniej nie wyobrażał sobie nawet w najbardziej pikantnych fantazjach.
Wspomnienie upojnej nocy sprawiło, że bezwiednie obrócił się w stronę łoża, i spojrzał na wciąż jeszcze spoczywające na nim hurysy. Zapewne pod wpływem jego rozmarzonego, głodnego wzroku, kobiety ożywiły się nagle. Jakby przeczuwając co ma na myśli, zaczęły zbliżać się do siebie nawzajem, przytulać, dotykać, całować. Te początkowo nieśmiałe pieszczoty szybko nabrały tempa, i na jego łożu znów się zakotłowało, od wijących się w ekstazie, nagich ciał. Raz za razem któraś z dziewcząt, niby przypadkiem zerkała ku niemu, i obdarzała go zmysłowym, lubieżnym uśmieszkiem. W rozpalonym podnieceniem źrenicach, dostrzegał wówczas obietnicę kolejnych, niewyobrażalnych dla śmiertelnika rozkoszy.
– Wróć do nas o panie… – nawoływały hurysy. – Pozwól nam się tobą zająć…
Korciło go aby wrócić do łoża, i oddać się we władanie sprawnych palców, ust, języków. A jednak wspomnienie sennej wizji, nie pozwalało mu ruszyć się z miejsca. Nie potrafił wyzbyć się niepokojącego przeczucia, że dziewczynka, chłopczyk, oraz blondynka ze snów, bardzo go teraz potrzebowali. Tak samo mocno, jak on potrzebował ich. Podświadomie czuł, że darzyli go szczerą, bezwarunkową miłością, jakiej nie dała i nie da mu nigdy żadna z hurys, żaden z jego wiernych poddanych. A on darzył ich takim samym uczuciem. Nie miał wątpliwości, że byli gdzieś tam, i z zapartym tchem oczekiwali jego powrotu. A on, równie mocno chciał do nich wrócić.
Wciąż jednak nie wiedział, w jaki sposób miałby to uczynić. Nie wiedział gdzie ich szukać, w jaki sposób do nich dotrzeć. I właśnie to było przyczyną frustracji, która wzbierała w nim od jakiegoś czasu. To właśnie z tego powodu pił ponad miarę, zatracał się w morderczych starciach z demonami, nieustannie oddawał coraz to bardziej perwersyjnym zabawom z hurysami. Robił wszystko co mógł, aby zapomnieć o dzieciach oraz blondynce ze snów. Aby zapomnieć o swojej bezsilności.
Nie potrafił znieść świadomości, że oto on, wszechpotężny władca, nieśmiertelny heros, półbóg, nie potrafił odnaleźć tych, na których naprawdę mu zależało. A przecież szukał tak dokładnie, tak intensywnie, jak tylko potrafił. Latał po całym świecie, i przeczesywał go kawałek po kawałku. Nurkował w jeziorach, rzekach, i morzach, przeczesywał pola i lasy, zagłębiał się w najgłębsze jaskinie. Wyznaczył nagrody za informacje, wysłał tropicieli. Zaciągał opinii wróżbitów, astronomów, kaznodziei, i innych, równie bezwartościowych doradców.
A mimo to kobieta oraz dzieci z jego sennych wizji, wciąż pozostawali poza zasięgiem. Najwidoczniej jakaś potężna siła, skrywała ich przed jego wzrokiem, myliła tropy, konsekwentnie sprowadzała go na manowce. Nie miał wątpliwości, że “coś” przeszkadzało mu w dotarciu do celu, inaczej już dawno by do niego dotarł. I gdyby tylko wiedział kto, lub co takiego to było… Ale przecież on wiedział. Przez cały ten zmarnowany na bezowocne poszukiwania czas, doskonale zdawał sobie sprawę, co leżało u źródła jego niepowodzeń. Bał się przyznać przed sobą samym, ale ta naprawdę wiedział, co torpedowało jego poszukiwania.
– Straszna Góra… – wyszeptał, z trudem przeciskając słowa przez ściśnięte niczym w imadle gardło. – Pieprzona Straszna Góra…
Wystarczyło przejść balkonem na przeciwległą stronę wieży, aby góra ukazała mu się w całej swej złowrogiej okazałości. Wyrastający pośrodku rozległej równiny, majestatyczny kolos, zazwyczaj przytłaczał go swym ogromem. Tym razem jednak nie zamierzał sobie pozwolić, aby widok górującego nad okolicą olbrzyma wytrącił go z równowagi. Zdusił w zarodku niepokój, wzbierający w nim na widok Strasznej Góry, i z podniesionym czołem spojrzał na ginący w burzowych chmurach szczyt.
Przez jakiś czas, mierzył się ze swym odwiecznym nemesis wzrokiem, niczym wojownik wychodzący do śmiertelnego boju z równym sobie przeciwnikiem. A choć kolos pozornie pozostawał niewzruszony, to przybierająca z każdą chwilą na szczycie burza, mogła świadczyć o gniewie, jaki wzbudzała w nim jego zuchwałość. Tym razem nie przestraszył się, nie zamierzał odpuścił, po raz kolejny się cofać. Rozwiązanie zagadki tajemniczych, sennych wizji, leżało przed nim, i oto nadeszła pora, aby po nie sięgnąć. Niezależnie od konsekwencji, musi wyruszyć na Straszną Górę, i się z nią zmierzyć. Poznać prawdę, lub zginąć próbując.
– Idę do ciebie sukinsynu…! – wykrzyknął w noc, a rozdzierające szczyt, potężne burzowe wyładowanie, było świadectwem tego, że Straszna Góra przyjęła jego wyzwanie.
6. Straszna Góra
Leciał w pełnym pędzie ku majaczącemu w oddali kolosowi. Z każdym przebytym kilometrem Straszna Góra rosła przed nim, aż w końcu wypełniła sobą niemal cały, widoczny horyzont. Kłębiące się wokół góry, ciemne chmury, przysłoniły mu widok na słońce, zmieniając wschodzący dzień z powrotem w noc.
Im bliżej celu się znajdował, tym trudniej było mu utrzymać stabilny tor lotu. Deszcz bił go ostro po twarzy ograniczając widoczność, rozbrzmiewające w około gromy ogłuszały, a podmuchy wichury targały nim z lewa na prawo. A mimo to wciąż parł do przodu, pokonując niewidzialny pierścień obronny, niczym szarżujący na niezdobyte umocnienia berserker.
W końcu jednak Straszna Góra przerwała jego zuchwałe natarcie. Rażony piorunem, stracił na moment przytomność, i runął bezwładnie w dół. A choć ocknął się jeszcze kilka dobrych metrów ponad ziemią, to nie zdołał już wyhamować upadku. Runął wprost w twardą podstawę góry, znacząc twardą skałę kilkunastometrową szramą.
Podniósł się z trudem, czując nieoczekiwanie intensywny, przeszywający ból w poobijanych członkach. Otrzepawszy się z kamieni i skalnego pyłu, skoczył w górę, z zamiarem ponownego wzbicia się w powietrze. Ku swemu zaskoczeniu opadł ledwie kilka metrów dalej, a niespodziewane lądowanie kosztowało go rozbicie kolana. Tłamsząc w ustach przekleństwo, dźwignął się na równe nogi, i bez zastanowienia skoczył raz jeszcze. Kolejna próba zakończyła się z równie mizernym skutkiem – opadł trzy, może cztery metry dalej, i podczas niezgrabnego lądowaniu rozdarł sobie skórę na udzie.
Nie zamierzając ryzykować następnych, bolesnych upadków, ruszył pod górę na piechotę. Na początku biegł, utrzymując równe, szybkie tempo, sprawnie przeskakiwał ponad skalnymi występami. Okazało się jednak, że nie był w stanie zbyt długo wytrzymać, tak intensywnego wysiłku. Po zaledwie kilkunastu kilometrach złapał zadyszkę, zalał się potem, a obolałe nogi powoli zaczynały odmawiać mu posłuszeństwa.
Niejasno zdawał sobie sprawę, że ogarniająca go niemoc, nie mogła wynikać wyłącznie z odniesionych urazów. Przyjął co prawda uderzenie pioruna wprost na klatkę piersiową, a zaraz potem spadł ze znacznej wysokości, i trochę się poobijał, ale swego czasu dane mu było znosić znacznie więcej, i wciąż był w stanie funkcjonować na pełnych obrotach. Tym razem jednak prawie zatracił umiejętność szybowania w powietrzu, a przemieszczając się pieszo męczył niemal tak szybko, jak zwykły śmiertelnik.
Im bliżej szczytu się znajdował, tym mocniej dawały mu się we znaki trudy wspinaczki. W końcu doszedł więc do wniosku, że trapiąca go, dziwna niemoc, miała związek z miejscem, w którym się aktualnie znajdował. W jakiś trudny do wytłumaczenia sposób, Straszna Góra zdawała się sabotować jego starania. Wysysała z niego nadprzyrodzone moce, czyniąc go słabym, podatnym na ból, niezdolnym do przeciwstawienia się grawitacji.
Zebrał się w sobie, i spróbował otoczyć niewidzialną, mentalną barierą, mającą chronić go przed urokiem rzucanym przez górę. I może nawet by mu się to udało, gdyby nie szok wywołany widokiem trupa, który doszczętnie rozproszył skupiającą się wokół niego moc. Nie potrafiłby wytłumaczyć skąd tak gwałtowna reakcja, wszak widok zmasakrowanych, doczesnych szczątków ludzkich, nie był mu obcy. A jednak było coś takiego w leżących nieopodal zwłokach, co poruszyło go do głębi, sprawiając, że nie potrafił przejść obok nich obojętnie.
Na kolejne, martwe ciało, natknął się zaledwie kilkadziesiąt metrów dalej, mniej więcej w połowie drogi na szczyt. Trup był w podobny sposób odziany, równie nienaturalnie powykręcany, i tak samo jak pierwszy – z dziwnymi, podłużnymi deskami przypiętymi do stóp. Targany sprzecznymi emocjami – ni to lękiem, ni to ciekawością, nie potrafił się zdecydować, czy powinien podejść bliżej i przyjrzeć się zwłokom, czy też czym prędzej ruszać dalej. Po dłuższej chwili wahania postawił na drugą opcję, i obchodząc swe znalezisko możliwie jak najszerszym łukiem, podjął wspinaczkę.
***
Kolejnym etapem w jego drodze na szczyt Strasznej Góry, było wejście na niemalże pionowy ustęp skalny, co kosztowało go sporo czasu i energii. A gdy wreszcie udało mu się wdrapać, przywitał go krajobraz tak makabryczny, że o mało co nie spadł z powrotem na niższy poziom. Zobaczył przed sobą zbocze, niemal w całości pokryte ciałami zmarłych, i instynktownie zaczął się cofać. Zdołał się opanować dosłownie w ostatniej chwili, na samym skraju kilkudziesięcio metrowej przepaści.
Wszędzie gdzie okiem sięgnął, zalegały bliźniaczo podobne, ludzkie zwłoki, z nieodłącznymi deskami przypiętymi do stóp. Początkowo przeszło mu przez myśl, że patrzy na pobojowisko po niedawno stoczonej tu bitwie, lecz szybko odrzucił tę teorię. Nigdzie nie dostrzegał broni, tarcz, czy pancerzy, a ciała, poza niewielką raną na czole, sprawiały wrażenie nienaruszonych.
Musiał wytężyć całą siłę woli aby odwrócić wzrok, i ruszyć dalej. Wiedział jednak, że jeśli chciał dostać się na szczyt, musiał wejść w rozpościerające się przed nim pole śmierci. Po prostu nie miał do wyboru innej drogi, nie było możliwości obejścia pobojowiska bokiem. Martwe ciała zalegały dosłownie wszędzie, aż po skryty w chmurach wierzchołek góry, a im wyżej spojrzał, tym więcej ich widział.
Szedł powoli, ostrożnie stawiając kolejne kroki. Uważał by nie nastąpić na piętrzące się po drodze zwłoki, lecz było ich tak wiele, że w końcu nie dało się tego uniknąć. Gdy po raz pierwszy usłyszał pod stopami chrzęst zgniatanego, wysuszonego niczym mumia ciała, bezwiednie zerknął w dół. Widok twarzy leżącego nieopodal trupa, przyprawił go o dreszcz grozy.
Rysy nieboszczyka niepokojąco przywodziły mu na myśl, jego własne odbicie w lustrze. Próbował sobie wytłumaczyć, że to niespotykane wręcz podobieństwo, było po prostu dziełem zwykłego przypadku. Lecz gdy przyjrzał się uważniej kolejnym, mijanym zwłokom, okazało się, iż każde z nich przypominało zdeformowaną rozkładem wersję jego samego.
Świadomość podobieństwa do zalegających wokół, martwych ciał, wywołała szok, który o mało nie zwalił go z nóg. Zatoczył się niezgrabnie, potknął o korpus leżącego pod nogami nieboszczyka. A choć ostatecznie udało mu się złapać równowagę, to nie potrafił już powstrzymać targających nim torsji. Wymiotował długo, wyrzucając z siebie niestrawione resztki wczorajszej uczty, a później jeszcze dłużej dochodził do siebie.
***
Gdy w końcu ruszył dalej, nie był już tym samym człowiekiem. Nie był już półbogiem. Zlękniony, niespokojny, nieustannie rozglądał się nerwowo na boki w poszukiwaniu wyimaginowanego zagrożenia. Najmniejszy szmer sprawiał, że zastygał w wyczekującym bezruchu. Za wszelką cenę starał się uniknąć patrzenia na trupy, lecz mimo to wciąż natrafiał wzrokiem na nieruchome, bliźniaczo do niego podobne twarze.
Zwłoki zalegały już niemal na każdym metrze kwadratowym, coraz bardziej stromego podejścia. Z nierozłącznymi deskami na nogach, rozbitą głową w okolicach czoła, i nienaturalnie powykręcanymi kończynami. A wszystkie podobne do niego, niczym odbicie w jakimś demonicznym, krzywym zwierciadle.
7. Wybór
Mimo wszystkich przeciwności losu, uparcie brnął pod górę. Smagany podmuchami wiatru, w zacinającym, zimnym deszczu, uginał się pod ciężarem wyczerpania fizycznego oraz psychicznego. Czuł się tak słaby, tak zdezorientowany i upodlony, jak chyba nigdy jeszcze w życiu. Potykał się o trupy, kamienie, lub po prostu upadał ze zmęczenia, lądując na błotnistej ziemi, albo też i wprost na wysuszonych zwłokach.
Zawsze jednak w końcu się podnosił, otrzepywał, i ruszał dalej. Krok za krokiem, metr za metrem, kilometr za kilometrem, zbliżał się do celu swej wędrówki. O niczym nie myśląc, nie analizując swych szans, nie próbując zrozumieć co tu się wydarzyło, po prostu szedł. Pokonywał coraz większą stromiznę, wspinał się, przedzierał przez stosy trupów. I w końcu, po wielogodzinnej, a może nawet, jak mu się wydawało – kilkudniowej wędrówce, dotarł wreszcie na szczyt Strasznej Góry.
Na skąpanym w gęstej mgle wierzchołku, zastał jedynie niewielką łączkę, pośrodku której stała niepozorna, drewniana chatka. Spodziewał się tu raczej wystawnego pałacu, siedziby potężnego króla demonów, z którym mógłby stoczyć wielogodzinną walkę na śmierć i życie. Tymczasem prostokątny domek, o ścianach z ciosanych belek, i niewielkim, wyłożonym kamieniami ganku, nie zapowiadał spodziewanego, epickiego starcia.
Początkowy zawód, szybko jednak ustąpił w nim miejsca innym, bardziej pozytywnym uczuciom. Szczególnie ucieszył go widok sączącego się z komina dymu, który sugerował, że w środku ktoś palił właśnie ognisko. Przemoczony, zmarznięty, i wyczerpany, nie pragnął niczego bardziej, niż odpocząć w pobliżu paleniska, ogrzać się w jego blasku.
Nagle dotarło do niego, że ognisko mogła rozpalić jedna z poszukiwanych przez niego osób. A choć od dłuższego czasu niczego nie pragnął bardziej, to perspektywa rychłego spotkania z rodziną z jego wizji, napawała go dziwnym, irracjonalnym wręcz niepokojem. Po tym co przeszedł po drodze na szczyt, nie pozostało mu jednak nic innego, jak zmierzyć się z lękami. Przejść przez polanę, wejść na ganek, nacisnąć na klamkę, otworzyć drzwi.
***
W środku nie było ani niewysokiej blondynki, ani dzieci z jego sennych wizji. Nie było także króla demonów, ani żadnych innych potworów, którym mógłby stawić czoła. W niewielkim pomieszczeniu, natknął się jedynie na samotnego, niewysokiego “niby człowieczka” – jak w myślach nazwał krzątającego się przy palenisku, szczelnie zawiniętego w szmaty karła.
– Wreszcie jesteś, o wielki Comanie… – karzełek uśmiechnął się szpetnie na jego widok, i zamaszystym gestem dłoni zaprosił do środka. – Zaczynałem się już powoli niepokoić, czy aby nie pomyliłeś drogi. W zasadzie można by się tego spodziewać, po takim tępym osiłku jak ty…
Ignorując zaczepkę niby człowieczka, wszedł do środka, i zamknął za sobą drzwi. Rozejrzał się uważnie po chatce, lecz poza niewielką leżanką, zbitym z desek stołem, i centralnie usytuowanym paleniskiem, nie było tu właściwie niczego do oglądania. Skromnie urządzone wnętrze, przywodziło mu na myśl dawno nieużywany domek myśliwski, ale na pewno nie lokum, w którym mieszkały na stałe trzy osoby. Jeśli więc rodzina z jego snów kiedykolwiek tu przebywała, to zapewne dawno już opuściła to miejsce.
– Gdzie oni są…? – zapytał, zwracając się ponownie w stronę karła.
– Tak blisko, a zarazem tak daleko… – karzeł pozwolił sobie na koleją kpinę, lecz dostrzegając zapewne grymas wściekłości na jego twarzy, dodał zaraz: – Tylko, tylko spokojnie. Na żartach się nie znasz…?
– Gdzie, oni, są…? – wycedził z wolna przez zaciśnięte zęby, wymownie zaciskając dłonie w pięści.
– Powiem, powiem, wszystko powiem. Przecież po to mnie tu umieściłeś, cholera, żebym w swoim czasie, wszystko wyjaśnił. No więc siedzę tu, sam jak palec, i czekam. Czekam jak pies jakiś, wiernie, przy budzie. Ani do kogo gęby otworzyć, ani nigdzie iść, ani rozrywki żadnej. Nic… Tylko ta góra zasrana. Straszna Góra, też mi coś… Chyba co najwyżej, strasznie upierdliwa góra. No bo zimno tu jak w dupie u Eskimosa, mokro, szaro, buro i ponuro. I jeszcze te pioruny pieprzone. Dzień i noc walą, ani tu spać, ani myśli skupić… A jaśnie pan przychodzi, wchodzi sobie jak do siebie. I ani dzień dobry, ani pocałuj mnie w dupę. Nie zapyta, co słychać panie Homunkulusie? Jak czas na posterunku mijał, drogi panie Homunkulusie? Jak tam zdrowie, co u mamusi słychać…
– Gdzie…?!
– A ten znowu swoje. No dobrze, już dobrze, mówię… Twoja rodzina jest… A no tak, tak, rodzina, rodzina. Nie róbże takiej głupiej miny, o Jaśnie Oświecony. Naprawdę się jeszcze nie domyśliłem, kim, oni…? No więc twoja rodzina, żonka i bachory, to ich widziałeś w tych wszystkich wizjach. Oni są prawdziwi, i żyją tam, na zewnątrz. To jest, w prawdziwym świecie, znaczy się… Tak, tak, dobrze usłyszałeś. Prawdziwy świat, nie to co tu. Wymysły jakieś z dupy wzięte, farmazony… Wieże złote, demony rogate, moce nadprzyrodzone, hurysy ponętne, góry straszne… Dobrze, żeś sobie jeszcze różowych jednorożców nie wymyślił. Szkoda gadać… W każdym razie, to co tu, całe to zakichane królestwo twoje, wszystko to funta kłaków nie warte. Prawdziwe życie jest tam, poza twoją głową. A oni, rodzina znaczy się, oni tam na ciebie czekają. Czekają, aż się obudzisz i do nich wrócisz…
– Obudzić..? Ale, co…? Jak…?
– Sprawa jest już w zasadzie prosta. Najgorsze za tobą. No bo samo to, że tu jesteś, że rozmawiamy, że uświadomiłeś sobie, że zacząłeś sobie przypominać… To oznacza, że jesteś już gotowy. Gotowy na przebudzenie. Gotowy aby wrócić do prawdziwego świata… Teraz, musisz już tylko połknąć pieprzoną pigułkę. Zaraz, zaraz, gdzie ja to… A tak, wewnętrzna kieszeń, tu jest… Niebieska pigułka, proszę bardzo. Połykasz, chwila moment, i zaraz się budzisz. Tak to działa… Trochę to oklepany sposób, ale sam go sobie wymyśliłeś. To chyba z jakiegoś filmu, prawda? Pokażę ci dokąd prowadzi królicza nora, Neo… Tak to szło? Zresztą co mnie to, w zasadzie… W każdym razie wystarczy połknąć tę oto pigułę, aby się obudzić. Nie trzeba żadnych zagadek rozwiązywać, wspinać się, demonów ubijać, czy co tam jeszcze sobie wyobrażałeś. Ot, wystarczy piguła. Bierzesz, budzisz się, i już możesz żonkę wytarmosić, bachory utulić…
Spojrzał niepewnie na wyciągniętą w jego kierunku dłoń, na której spoczywała pigułka, przywodząca na myśl pękaty, niebieski groszek. Choć wykrzywiona przez złośliwy uśmieszek, szpetna twarz, w żadnym wypadku nie budziła jego zaufania, to gotów był zawierzyć słowom karła. To co właśnie od niego usłyszał, mogło wydawać się niedorzeczne, absurdalne wręcz, ale z jakiegoś powodu nie potrafił włożyć tego wszystkiego pomiędzy bajki. Nie wiedział czy była to po prostu zwykła, ludzka intuicja, czy może przeczucie wynikające z jego nadprzyrodzonych mocy, ale zamierzał sprawdzić prawdziwość słów niby-człowieczka. Był gotów połknąć niebieską pigułkę, i przekonać się, czy rzeczywiście doprowadzi go to do spotkania z blondynką i dziećmi. Czy rzeczywiście doprowadzi go to, do pojednania z rodziną.
– Hola, Hola, dobry panie, nie tak szybko…! – Karzeł cofnął gwałtownie dłoń, i zręcznie schował ją za plecami. – Nie zapytasz nawet, czy jest w tym jakiś haczyk? A gdybym ja ci tak truciznę podawał, to też…
– Jest haczyk…? – uciął szorstko wywód karła. – Czy nie ma…?
– A i owszem jest, zawsze jest jakiś haczyk. Zjesz pigułkę, wrócisz do rodziny, to akurat się zgadza… Tyle tylko, że potem nigdy już nie zobaczysz swego królestwa. Nie będzie już nadprzyrodzonych mocy, latania, złotej wieży, sali tronowej, wiernych poddanych, napalonych hurys, wykwintnego żarcia, odprężających walk demonami… Wszystko to, co czyniło, że żyłeś sobie tutaj jak pieprzony pączek w maśle, zniknie raz na zawsze. Rozpłynie się jak mgła na wietrze. Koniec i kropka… Niby i dostaniesz w zamian swoją rodzinkę, ale… Ale wraz z nimi cały pakiet problemów, związanych z życiem w realnym świecie. Ot, choćby nużąca, wypełniająca większą część dnia praca. Codzienne, powtarzane do bólu obowiązki. Przemęczenie, choroby, i inne urazy wątłego, ludzkiego ciała. Humory żony, histerie dzieci, pouczenia rodziców i innych, wszystkowiedzących mędrców. A do tego jeszcze cała masa smutków, pożegnań, śmierci, nigdy niezrealizowanych marzeń i fantazji… Czy warto poświęcić to idealne miejsce, ten raj na ziemi, w imię… W imię czego właściwie…?
– Hmmm…
– Jeśli uważasz, o jaśnie oświecony, że warto, droga wolna. Bierzesz niebieską, a za kilka chwil już cię tu nie będzie. A jeśli masz wątpliwości, jeśli nie jesteś do końca pewny swego, to jest jeszcze druga opcja. Czerwona pigułka… Cholera, gdzie ona? A tu… No więc czerwona. Połykasz, i wszystko zostaje po staremu. Straszna Góra rozpada się na kawałki, a ty wracasz w glorii i chwale do swojej złotej wieży. A tam już będą na ciebie czekały, siła, potęga, rozkosze ciała oraz ducha. Wykwintne uczty, wierni poddani, olśniewająco piękne, zawsze gotowe hurysy, i raz na jakiś czas demon do ubicia. A jak ci się znudzi, to zawsze możesz sobie wymyślić, jakieś dodatkowe atrakcje. Ot, choćby i tego pieprzonego, różowego jednorożca. No bo kto niby półbogowi zabroni, prawda…? No więc jak będzie, którą pigułkę sobie najjaśniejszy pan życzy?
Tym razem karzeł wyciągał ku niemu obie dłonie – w prawej trzymał niebieską, a w lewej czerwoną pigułkę. Gdy rozważał dostępne opcje, tamten przyglądał mu się wyczekująco, z wypisanym na twarzy nierozłącznym, złośliwym uśmieszkiem. Nie usłyszał już ani słowa wyjaśnienia więcej, i tylko zawodzący za oknem wiatr, mącił zalegającą w pomieszczeniu ciszę.
Patrząc na czerwoną pigułkę, oczami wyobraźni widział rozkwit swego królestwa. Widział heroiczne czyny, jakich miał dokonać w trakcie kolejnych dziesięcioleci swych niepodzielnych rządów. Widział wdzięczność w oczach poddanych, dzikie pożądanie w oczach hurys, a w oczach wrogów – paniczny strach. Czuł wiatr we włosach, pęd rześkiego powietrza na twarzy. Czuł delikatny posmak najlepszego, wytrawnego wina. Zapachy oraz smaki, jakich nigdy nie dane będzie doświadczyć zwykłemu śmiertelnikowi, zarezerwowane wyłącznie dla bogów, władców absolutnych.
Z kolei niebieska pigułka budziła skojarzenia z ciepłem, bliskością, miłością. Z uczuciami, jakich nigdy nie dane mu było tak naprawdę doświadczyć, w jego pałacowym życiu. Budziła w nim skojarzenia ze szczerym, radosnym śmiechem dziecka. Ze znajomym zapachem włosów, zasypiającej na jego ramieniu kobiety. Z dotykiem jej dłoni, namiętnym pocałunkiem, delikatną pieszczotą…
Nie zastanawiał się długo, jaką przyszłość powinien dla siebie wybrać. Tak naprawdę decyzję podjął już wcześniej, gdy wspinając się na górę, zmagał się ze swymi ludzkimi słabostkami. Podszyte kpiną, zagmatwane wywody Homunkulusa, właściwie tylko utwierdziły go w przekonaniu, że dokonał dobrego wyboru. Cena tego wyboru była wysoka, najwyższa, ale musiał ją zapłacić.
Sięgnął po pigułkę, wsadził do ust, przełknął, i niemal w tej samej chwili zaczął odpływać w nicość. Miał wrażenie, że Straszna Góra zatrzęsła się mu pod stopami, jakby rozgniewana na decyzję, którą zdecydował się podjąć. Że gdzieś w tle słyszał szyderczy śmiech karła, drwiącego z dokonanego przez niego właśnie wyboru. Lecz nagle wszystko ucichło niczym ucięte nożem, rozpadło się w drobny mak, znikło.
A ledwie chwilę później ocknął się w swym nowym, starym życiu.
8. Posłowie
Czerwona czy niebieska? A ty czytelniku, którą pigułkę wybierasz?