Kallindor wydaje się mały i opuszczony, jednak z każdą minutą nierówna plama brązowych pasm nabiera strzelistych kształtów, a w niebieskozielonych odcieniach można rozróżnić zarysy lądów. Obserwuję tę mozaikę przez okno na mostku kapitańskim, podziwiając bogactwo kolorów i form. Ten widok zawsze kojarzy mi się z domem.
– Rozpoczynamy lądowanie. Załoga proszona jest o zajęcie stanowisk i aktywowanie osobistych systemów bezpieczeństwa.
Niechętnie odrywam się od okna i pospiesznie zajmuję miejsce w kapsule antygrawitacyjnej.
– Inicjacja procedury odwrócenia ciągu za trzy… dwa… jeden. Hamowanie aerodynamiczne rozpoczęte. Systemy nawigacji włączone.
Statek drży, a nity jęczą z wysiłku, gdy ogromne silniki wyhamowują prędkość. Uważnie obserwuję wskaźniki na pulpicie, upewniając się, że lądowanie przebiega zgodnie z planem. Stabilizatory automatycznie dostosowują kąt nachylenia, aby zapewnić jak największą precyzję, a zaawansowane systemy bezpieczeństwa sztucznej inteligencji monitorują każdy parametr, aby wykryć jakiekolwiek nieprawidłowości.
Nie lubię oddawać sterów automatom i często sama wykonuję proste podejścia, ale teraz nie mam na to ani siły, ani ochoty, dlatego tylko przyglądam się liczbom na ekranie i sprawdzam, czy wszystko przebiega poprawnie.
– Aktywowano silniki manewrowe. Przewidywany czas do lądowania: dwadzieścia minut.
Natychmiast odpinam pasy i wracam do okna. Widzę teraz więcej szczegółów planety: wyżłobione kaniony, rozległe równiny i majestatyczne pasma górskie ledwie zarysowane na horyzoncie. Powierzchnia wydaje się pokryta cienką warstwą pyłu i kamieni, co świadczy o intensywnej erozji. Dostrzegam jednak także zielone plamy roślinności i kilka błyszczących oaz.
Od wielu tygodni przebywam na pokładzie międzygwiezdnego statku „StarWell”. Przytłumione światła, nieustanny szum generatorów i metaliczny posmak powietrza już dawno mi zbrzydły, więc ten widok i świadomość, że niedługo zakończę podróż, budzą we mnie cieplejsze uczucia. Po raz pierwszy od kilku dni.
– Wygląda znajomo, prawda?
Z zamyślenia wyrywa mnie głos sierżanta Webba. Odwracam się, aby zobaczyć jego zmęczoną twarz i oczy pełne niewypowiedzianych pytań.
– Tak. Myślę, że docenimy powiew świeżego powietrza.
– Kapitanie, oni już wiedzą, prawda?
– Czy wiedzą? Cóż… pewnie cała pieprzona galaktyka już wie. – Wzdycham ciężko i garbię się pod ciężarem odpowiedzialności.
– Ma’am, czy Kallindor będzie teraz inny? Teraz, gdy…?
– Nie – odpowiadam stanowczo. – Kallindor pozostanie taki sam i wszystko będzie dobrze.
***
Kiedy statek dotyka powierzchni, uczucie ulgi, którego oczekuję, zostaje zagłuszone przez zgiełk procedur kontrolnych. Kilkanaście minut później opuszczam „StarWell” i szybkim krokiem przemierzam szarobury plac bazy wojskowej, a niezliczone spojrzenia śledzą moje ruchy. Przyspieszam jeszcze bardziej, rozdeptując z premedytacją wyrzuty sumienia i poczucie winy. Nie ma na nie czasu ani miejsca – cokolwiek wiedzą lub czegokolwiek domyślają się inni, powinni być wdzięczni, bo żyją tylko dzięki mnie.
To przekonanie słabnie, gdy staję przed drzwiami gabinetu pułkownika Burnetta. Wzdycham ciężko, pozwalając na moment, by przygnębienie wzięło górę. Pukam raz, potem następny, ale nie wita mnie standardowe wejść. Zamiast tego z pokoju obok wyłania się major Hartman, który wygląda na zaskoczonego moją obecnością. W jego zwykłej masce dobrze wyszkolonego żołnierza dostrzegam pęknięcia: zmarszczki nieco pogłębione, włosy rozwichrzone, a w oczach – zmęczenie, jakie widuję ostatnio w lustrze.
– Kapitan Claverford – mówi, a głos ma barwę przebrzmiałego echa. – Powiedziałbym, że dobrze panią widzieć, ale obawiam się, że okoliczności nie są przychylne.
Chcę coś odpowiedzieć, ale w gardle czuję tylko suchość. Kiwam głową, bo tylko na to mnie teraz stać.
– Pułkownik Burnett został pilnie wezwany do siedziby Starego Sojuszu. Musiała pani się z nim minąć.
Poczucie winy niemiłosiernie pulsuje w moim sercu. I chociaż major nie mówi ani słowa o tym, co się wydarzyło i co mogłam zrobić lepiej, to oboje odczuwamy ciężar niewypowiedzianego. Wiedząc, że każde nierozważne zdanie może wywołać lawinę, decyduję się na bezpieczny wybieg.
– Majorze, jeśli jest coś, co mogę…
– Nie. – Przerywa mi, unosząc dłoń, jakby chciał zatrzymać nie tylko moje słowa, ale i samą rzeczywistość. – Teraz nie. Teraz… teraz niech pani odpoczywa. To rozkaz.
Spojrzenie, którym mnie obdarza, jest pełne współczucia. Nigdy bym nie pomyślała, że majora Hartmana stać na taki gest. Z drugiej strony, nigdy bym nie pomyślała, że mogę zostać bezwzględną morderczynią, więc być może wszyscy jesteśmy zdolni do rzeczy, które wydawały się nam nieosiągalne.
Wiem, co kryje się pod hasłem „odpoczynek”. Mam zniknąć i nie wychylać się przez kilka kolejnych dni. Przemykam więc pośród żołnierzy i oficerów bez słowa. Nie ma teraz dla mnie miejsca wśród tych, którzy nie rozumieją skali mojego poświęcenia, ale czy ja sama rozumiem, jak daleko się posunęłam, aby zapewnić przetrwanie innym?
***
Mój dom znajduje się na wzgórzach, daleko od lotniska, w odległości krótkiego lotu awionetką. Wybudowany nad stromą skarpą i otoczony bujną roślinnością, pozwala mi zaznać odrobiny spokoju po wyczerpujących misjach. Ma jeszcze inny atut – trudno dostać się do niego na piechotę, dlatego na polach za domem wybudowałam niewielkie lądowisko.
Latam sama. Niewielu współczesnych kapitanów statków międzygwiezdnych to potrafi. U dowódców ceni się kompetencje miękkie, szczególnie umiejętność motywowania załogi, samodzielność i odporność na stres, pozostawiając techniczne zadania w rękach SI. Niektórzy mogliby uznać to za przeżytek, ale nie ja.
Jestem dumną przedstawicielką rodu Claverfordów, który wydał na świat wielu doskonałych pilotów, więc latam od dziecka. Odkąd pamiętam, uwielbiałam ściągać się z wiatrem, unosząc się na strumieniach powietrza i przemykając przez chmury. Żadna międzygwiezdna podróż nie może się z tym równać. Poza tym latanie odrywa moje myśli od przyziemnych spraw. Mój ojciec zawsze powtarzał, że z pewnej wysokości nie widać problemów. Służył jednak na Ziemi, podlegał krajowemu, nie globalnemu, a co dopiero międzygalaktycznemu dowództwu, które potrafi być, doprawdy, wrzodem.
Zwiększam prędkość, żeby zostawić problemy za sobą. W smugach wiatru rozmazują się niewygodne rozkazy, a nieprzyjemne uczucie w żołądku jest objawem przeciążenia, nie gulą stresu związanego z manewrowaniem po cienkiej linie moralności. Śmigam nad miastem i okolicznymi wioskami, zbliżając się do mojego azylu.
W końcu zgrabnie ląduję na tyłach domu. Nie jest to szczególnie duża posiadłość – raczej skromne, ale wygodne miejsce do życia, które przywodzi na myśl typowe amerykańskie ranczo z werandą otoczoną drewnianymi balustradami i kamiennymi schodkami. Dach pokryty jest czerwoną dachówką, a ściany mają kremowy odcień. Pod płaszczykiem tej tradycyjnej, wręcz sielskiej formy, kryją się jednak najnowocześniejsze systemy bezpieczeństwa – zarówno widoczne, jak liczne kamery i czujniki, oraz te ukryte przed oczami przypadkowych, raczej nielicznych, gości.
Podchodzę do drzwi, które ustępują pod naciskiem dłoni. System biometryczny działa sprawnie i szybko. W środku wita mnie przyjemny chłód klimatyzacji. Od razu kieruję się do lodówki w poszukiwaniu zimnych napojów, chociaż wiem, że ani niska temperatura powietrza, ani chłodzone piwo nie ugaszą wewnętrznego żaru, który trawi mnie od kilku dni. Przykładam butelkę do karku i machinalnie sięgam po tablet. Światełka nowych wiadomości migają niepokojąco, ale je ignoruję i wchodzę do prywatnej galerii.
W ciszy domu, ze smakiem piwa w ustach i wspomnieniami zamkniętymi w setkach zdjęć i filmów, czuję się prawie bezpieczna. Otwieram album zatytułowany „Ziemia” i przeglądam obrazki z wakacji nad oceanem, rodzinnych spotkań w Vancouver, dzikich zwierząt uchwyconych w biegu. Wspominam egzotyczne smaki – pikantne curry z Indii, aromatyczne tajskie zupy, soczyste steki z Argentyny – a rośliny, których nie można znaleźć na Kallindorze, znów kwitną w moich wspomnieniach. Kolory, potrawy, drzewa, pory roku. Jest tu wszystko, tak jakbym przeczuwała, że kiedyś zostaną mi tylko zdjęcia.
Z tabletem w dłoni podchodzę do okna, za którym rozpościerają się podobne widoki. Morze kwiatów, ośnieżone szczyty górskie i szybujące po niebie ptaki. Kallindorski krajobraz jest prawdziwszy niż ziemskie wspomnienia. Czysty, ciągle nieskażony ludzkimi błędami. W końcu zdjęcia oceanu nie oddają jego smrodu, a fotografie z rodzinnych spotkań – atmosfery wzajemnych oskarżeń. A jednak to właśnie Ziemia była najważniejszą z planet. Była. I to pomimo korporacyjnej choroby, która toczyła ją od wielu dekad, zmuszając ludzi do szukania nowego domu.
Stoję tak długo, porównując Kallindor z rozrywaną przez konflikty Ziemią. Czuję się rozdarta między tymi dwoma światami, nie do końca przynależąc do któregokolwiek z nich. Zdaję sobie sprawę, że już nigdy nie poczuję się tutaj jak w domu.
***
Wysiłek fizyczny pozwala zmęczyć ciało i oczyścić umysł, a właśnie tego teraz potrzebuję. Pot spływa po plecach, gdy wbiegam na kolejne wzgórze, nie zważając na kamienie, które stawiają opór pod stopami. Słońce pali skórę, ale jednocześnie pobudza do biegu. Zamiast odpoczynku jest kolejne wzniesienie. I następne. I następne. Mięśnie drżą w proteście, ale ignoruję ból i z uporem pokonuję kolejne metry. Byle dalej od wspomnień i przytłaczającej odpowiedzialności.
Katuję się tak od trzech dni, doprowadzając ciało na skraj wytrzymałości. Każdego wieczoru ledwie stoję pod prysznicem, gdy zimna woda obmywa pot i pył. Później szybko zapadam w niespokojny sen, a nazajutrz powtarzam wszystko od początku.
Czwartego dnia rutyna zostaje zakłócona. Wbrew własnym zasadom, wybieram nieznany szlak, prowadzący przez gęstsze zarośla, które zdają się nie mieć końca. Zastanawiam się, jak długo jeszcze będę uciekać przed tym, co nieuchronne. Czy rzeczywiście można uciec od siebie? Od poczucia winy, które jak echo powraca w najmniej oczekiwanych momentach? Tylko nieskończona droga pod moimi stopami wydaje się być wolna od sądów i oczekiwań.
Przerywam bieg dopiero wtedy, kiedy siły całkowicie mnie opuszczają. Opadam na kolana w wilgotny mech, dysząc spazmatycznie. Spoglądam w dal, ale nie widzę już kolejnych szczytów do zdobycia, tylko bezkresne niebo, które jest jedynym świadkiem mojej udręki. W sercu rośnie tęsknota za zrozumieniem, przebaczeniem, a może nawet za nowym początkiem.
Zrywa się wiatr, który chłodzi rozgrzane ciało, ale nie jest w stanie ochłodzić rozgorączkowanego umysłu. Wiem, że wkrótce przyjdzie dzień, w którym stanę twarzą w twarz z konsekwencjami swoich wyborów. Zanim to jednak nadejdzie, przebiegnę kolejne kilometry, by nocą zapaść w sen, który nie da ukojenia.
***
Piąty dzień mojego urlopu przerywa warkot silnika. Siedzę właśnie na kamiennym schodku werandy i czyszczę zabłocone buty, gdy za domem ląduje mały samolot. Boso, ubrana w szorty i czarny top, idę na spotkanie gości. Nie niespodziewanych, ale miałam nadzieję, że uda mi się zyskać jeszcze dzień lub dwa względnego spokoju.
Z pokładu wychodzi dwóch mężczyzn. Pierwszy z nich to major Hartman, który wydaje się bledszy i chudszy niż jeszcze kilka dni wcześniej. Jego mundur jest schludny jak zawsze, ale w oczach czai się zmęczenie i niepewność. Drugi z mężczyzn, pułkownik Burnett, prezentuje się nienagannie. Jego postawa promieniuje autorytetem, a słońce, które odbija się w licznych medalach przypiętych do klapy marynarki, prawie mnie oślepia.
Witam ich obu skinieniem głowy.
– Claverford – zaczyna Burtnett, gdy tylko stajemy naprzeciw siebie. Ton jest krytyczny, bez śladu emocji.
– Pułkowniku – odpowiadam, zachowując kamienną twarz, ale wszystko we mnie krzyczy „masz przejebane”.
Zdaję sobie sprawę, że moment wytchnienia właśnie dobiegł końca. Spoglądam w dół na bose stopy oblepione źdźbłami trawy i odwracam się na pięcie. Po przejściu kilku kroków mówię:
– Zapraszam do środka.
Gdy prowadzę ich wąskim korytarzem do salonu, Hartman nieco się rozluźnia i patrzy wokół z zainteresowaniem, jakby próbował zgłębić tajemnice mojego życia tutaj. Burnett natomiast trzyma się prosto, niczym stalowa kolumna, nie pozwalając sobie na żadne odstępstwa od wojskowej musztry.
Gestem wskazuję wysłużoną sofę, a sama zajmuję fotel naprzeciwko. Czuję, że atmosfera staje się coraz bardziej napięta. I chociaż Hartman próbuje ją złagodzić, zwracając uwagę na piękny krajobraz za oknem, Burnett szybko mu przerywa.
– Wszystko ma swój czas, pani kapitan – mówi niewzruszonym tonem. – A teraz jest czas na powrót do rzeczywistości.
Kiwam głową. Wiem, że zbliżamy się do krawędzi i boję się, że głos mnie zdradzi.
– Claverford, zdajemy sobie sprawę z poświęcenia, ale musi pani zrozumieć, że nie wszyscy podzielają nasze poglądy.
Nabieram głęboko powietrza, czując, jak w moich płucach zastyga niepokój. Odpowiedź przerabiałam w głowie już wielokrotnie i, rozważając różne scenariusze, doszłam do wniosku, że najlepsza będzie prawda. Przynajmniej tak długo, jak to możliwe.
– Co inni zrobiliby w tej sytuacji? Ten dylemat nigdy nie miał dobrego rozwiązania. Wybraliśmy mniejsze zło.
Pułkownik Burnett zaciska usta w cienką linię, jakby moja odpowiedź była przeszkodą, którą musi pokonać.
– Są sprawy większe niż my, większe niż nasze opinie – mówi mocnym głosem.
Czuję ten sam ciężar, który towarzyszył mi na mostku kapitańskim. Słuchałam szumu silników i spoglądałam w pustkę kosmosu, mając nadzieję, że objawi mi odpowiedź. Czas mijał, a ta się nie pojawiała. Zamiast odpowiedzi były rozkazy.
– Nie wiem, czy mieliśmy prawo podjąć tę decyzję – odpowiadam cicho.
– Nie wiem, czy mieliśmy prawo jej nie podjąć, ale konsekwencji jeszcze nie znamy.
Patrzę na niego zaskoczona, bo konsekwencje swojej decyzji widzę za każdym razem, gdy tylko zamykam oczy. Planeta, która pęka jak bańka mydlana pod naporem prototypowej broni. Tysiące istnień, które rozpływają się w jednej chwili w pustce kosmosu niczym pył. Wiele wieków historii i kultury, po których zostały tylko zdjęcia.
Burnett przygląda mi się przez chwilę, oceniając moją reakcję.
– Mówimy o koloniach, Claverford. Sytuacja destabilizuje się bardzo szybko. Ombrion ogłosił niezależność, a przez Thelarę przetacza się fala zamieszek. Jeśli zdecydują się na secesję, może to wywołać reakcję łańcuchową. Pozostałe kolonie zaczną się zastanawiać, czy warto trwać przy Starym Sojuszu. Teraz, gdy zabrakło Ziemi…
– Napięcia rosną – wtrąca po raz pierwszy Hartman. – Zginie jeszcze więcej ludzi, jeżeli szybko nie znajdziemy sposobu, aby przywrócić porządek.
Patrzę to na jednego, to na drugiego i próbuję ocenić, ile z tego, co mówią, to polityczny manewr, a ile rzeczywista troska o los innych kolonii. Milczenie otacza nas jak gęsta mgła. Wiem, że nie jest to zwykła wizyta, a Sojusz przygotował dla mnie rolę do odegrania. Kolejny raz. Nie wiem tylko, czy mam zagrać bohatera, czy kozła ofiarnego.
– Co dokładnie proponujecie? – pytam, starając się utrzymać spokojny ton.
– Mamy kilka opcji, Claverford.
Zamykam oczy, przygotowując się na ciosy.
– Pierwsza z nich – zaczyna – to ujawnienie kulis naszego, a w zasadzie twojego, działania. Przyniesie to pewien rodzaj ukojenia koloniom i da nam czas na negocjacje warunków, a także przerzuci ciężar winy na ziemskie korporacje.
Patrzę na niego sceptycznie. Wiem, że uderzy to w mój żołnierski honor, ale przede wszystkim wystawi mnie na pierwszą linię gniewu publicznego. Nie wszyscy uwierzą w historię o uderzeniu wyprzedzającym, o planach Wielkiej Wojny, bo korpom zaczynało brakować zasobów, czy w chęć utrzymania względnej równości w galaktyce. Poza tym propozycja jest jawnym zaprzeczeniem obietnicy, którą mi dali, wysyłając z misją – miałam pozostać anonimowa. Ot, narzędzie w ręku silniejszych.
– Druga opcja – kontynuuje Burnett bez zająknięcia – to powołanie komisji śledczej, która zbada całą operację. Odsunie cię to od bezpośredniej odpowiedzialności, ale proces będzie długi i pełen niepewności.
Mrużę oczy, rozważając tę możliwość. Komisja śledcza mogłaby oznaczać czas i przestrzeń do manewru, ale również ryzyko wykorzystania w politycznej grze. O ile już nie zostałam wykorzystana.
– Trzecia opcja to utrzymać twój obecny status quo i wykorzystać doświadczenie w innych, równie delikatnych misjach. Misjach, które mogłaby przynieść rozwiązanie i pokój dla wszystkich kolonii.
Powietrze jest teraz tak gęste, że można by je kroić nożem. Wiem, że wszystkie te opcje są równie niebezpieczne i niosą za sobą kolejne konsekwencje. Publiczne wystąpienie oznacza hańbę i wystawienie na łaskę ludu. Komisja śledcza to gra na czas, ale też pogodzenie się z rolą kozła ofiarnego. Trzecia opcja to kontynuowanie ryzykownej gry o nieznanej stawce. Wszystkie są jak szukanie drogi przez pole minowe, gdzie każdy krok może być tym ostatnim.
– Wybór należy do ciebie, Claverford. Na cokolwiek się zdecydujesz, masz nasze pełne wsparcie.
Mierzę ich wzrokiem. Pułkownik Burnett patrzy na mnie z wyczekiwaniem, jakby był pewien, że zdecyduję się na ostatnią opcję. Major Hartman wygląda na zmęczonego, ale jego oczy błagają, abym wybrała rozwiązanie, które przyniesie najmniej szkód. Czyli które?
Znów czuję ciężar, który przygniatał mnie na pokładzie „StarWell”. W głowie szukam najlepszej odpowiedzi. Takiej, która pozwoli mi żyć dalej bez oglądania się na przeszłość.
– Dajcie mi czas do jutra – mówię w końcu pozornie opanowanym głosem. – Przemyślę wszystkie możliwości i podejmę decyzję.
Obaj mężczyźni kiwają zgodnie głowami. Wiedzą, że to najlepsze, co mogą teraz dostać.
Odprowadzam ich do samolotu i z ulgą obserwuję jego start. Poszło lepiej niż mogłam przypuszczać, a jednocześnie znacznie gorzej. Wiem, że z każdym dniem ciężar będzie coraz bardziej przytłaczający i zastanawiam się, czy go udźwignę.
Wracam do domu, stopą odtrącam żołnierskie buty. Dziś rezygnuję z biegania. Zamiast tego sięgam po piwo i tablet. Ponownie wchodzę w galerię z ziemskimi zdjęciami. Wyszukuję najlepsze fotografie i robię kilka kopii zapasowych, aby mieć pewność, że nigdy ich nie stracę. Zatrzymuję się na jednej ze swoich ulubionych – niebiesko-zielona kula zawieszona w ciemnej przestrzeni. Obraz, który pozostawia wiele wyobraźni, a jednocześnie wymazuje wszelkie niedoskonałości. Z takiej perspektywy nie widać zniszczeń, brudu i smogu, które prowadziły do powolnej samozagłady, zabiły miliony istnień, a innym kazały szukać nowego domu. Nie czuć nieprzyjemnych zapachów, niepokoju i wrogości różnych korponacji. Dlatego właśnie taką chciałam ją zapamiętać.
– Kocham cię – szepczę do zdjęcia. – I przepraszam.