- Opowiadanie: Nazgul - Spełniacz Życzeń

Spełniacz Życzeń

Opowiadanie luźno osadzone w uniwersum S.T.A.L.K.E.R.-a.

Tekst (razem z kilkoma innymi) miałem wysłać do wydawnictwa, ale skoro Fabryka Słów nie wydaje już stalkerów, to wrzucam tutaj w nadziei, że lektura komuś umili godzinkę czy dwie.

Pozdrawiam.

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Biblioteka:

Użytkownicy, Irka_Luz, Finkla

Oceny

Spełniacz Życzeń

 

 

 

„Ja wszystkich, których kocham, karcę i ćwiczę.”

Ap 3,19

 

ROZDZIAŁ 1

 

 

Zona powitała ich chłodnym wiatrem, mżawką i hukiem wystrzałów.

– Pięknie! – krzyknął Przewodnik, ale jakby nie do towarzyszy, a do łąki, do lasu, do świata przed sobą. – Pięknie!!!

Dwóch mężczyzn, idących nieco z tyłu, spojrzało na towarzysza jak na wariata.

– Ciszej, głupcze! – odezwał się jeden z nich, z przepaską na oku. Łysy był, a twarz miał bandyty, zbira, którego jak się zobaczy w ciemnym zaułku, to potem śni się długo i nie pozwala o sobie zapomnieć, choćby nie wiadomo jakby się tego chciało. – Nie słyszysz karabinów? Strzelają gdzieś blisko. Nie drzyj mordy, bo kule zaraz zaczną nam świstać nad głowami. Miałeś być przewodnikiem, bronić przed Zoną, przed wojskiem, a ledwo za kordon przeszliśmy, a ty taki numer odstawiasz? Do Spełniacza Życzeń nas prowadzisz, czy ku zgubie?

Przewodnik, z ciągle rozpromienioną twarzą, obejrzał się na swych towarzyszy.

– Zgubie? – powiedział, a głos miał już spokojny, bez znamion poprzedniej euforii. – O zgubę mnie pytasz? To głupio o niej wspominać w takim miejscu. Zguby tu dostatek. Wielu tylko ją znajduje. Ale nie lękajcie się, obronię was przed nią. Znam tę kurwę dobrze, wiem gdzie lubi chodzić, a gdzie rzadko się zapuszcza.

– Dobrze to słyszeć – odparł drugi z towarzyszy, z nutą sarkazmu. Ten za to twarz miał poczciwca, łagodnego staruszka, o mądrym spojrzeniu. Ciemne oczy ciągle mrużył, włosy starannie uczesał, a kilkudniowy, przyprószony siwizną, zarost dodawał mu tylko powagi.

Przewodnik uśmiechnął się i odwrócił od nich. Znów spojrzał na Zonę.

Niebo było ołowiane, deszcz siąpił i zacinał w twarz przy każdym lodowatym podmuchu wiatru. Przed sobą mieli łąkę. Wybujała trawa, chwasty, parę małych sosen. Dalej las i kilka majaczących na horyzoncie domów.

– Co widzicie, przyjaciele? – spytał, nadal stojąc plecami do nich.

– To jakaś dziura – odparł ten o twarzy bandyty.

– Urokliwy zakątek – dodał od siebie poczciwy staruszek, z sarkastycznym uśmieszkiem.

– Zgadzam się z wami i przeczę wam! – krzyknął Przewodnik. – Bo jest tutaj to co mówicie, ale i o wiele więcej! Spójrzcie tam! – Wskazał najbliższą z sosen. Wyrosła w osobliwy sposób, wygięta mocno, niemal w łuk, w stronę zachodu. – Jedno z obliczy Zony. – Wyciągnął z kieszeni kurtki muterkę. Obrócił ją w palcach.– Widzieliście kiedyś cud? To patrzcie, bo to jeden z nich. I nie martwcie się, będzie ich więcej, o wiele więcej. Na tej ziemi łatwiej o cud, niż o zwykłą kolej rzeczy. – Cisnął nakrętką w stronę drzewa.

Muterka poszybowała idealnie w sosnę, ale gdy miała już zniknąć w jej gęstym igliwiu, coś szarpnęło nią i pociągnęło w bok, w stronę, w którą pochylał się konar. Tam nakrętka zawisła w powietrzu, a następnie zawirowała wściekle, ze świergotem powietrza, po czym znikła w małym rozbłysku.

Bandyta cofnął się o krok, pobladły na twarzy. Staruszek uśmiechnął się tylko w ten swój drwiący sposób i pokiwał delikatnie głową, ale bez słów, jakby do własnych myśli.

– Zguba – rzekł Przewodnik. – Anomalia. A tam kolejna – wskazał palcem – i tam i tam – wodził ręką – i tam kolejna, i tam jeszcze jedna… – Odwrócił się do towarzyszy. Oczy miał rozszerzone i błyszczące jak w gorączce. – Witajcie w Zonie – powiedział bez cienia drwiny. – Jeden nieostrożny krok i możecie stracić rękę, albo nogę. Albo życie.

Nikt tego nie skomentował.

– Od teraz idziecie krok w krok za mną – ciągnął Przewodnik. – Marsz będzie powolny i długi. Nie zgubcie zapasów. – Złapał szelkę swojego plecaka. Pozostali odruchowo, zrobili to samo. – Głupio byłoby, gdybyśmy uniknęli pułapek Zony, a zginęli z głodu. Nie zostawiajcie plecaka na postoju, śpijcie mając go pod głową. Strefa to złodziejka. Widziałem jak kradła sprzed mych oczu całe domy. Jeśli zapragnie porwać wasz prowiant, lepiej, by zrobiła to razem z wami.

– Co to ma znaczyć?! – wrzasnął bandyta. Wyglądał jakby już teraz, niecały kilometr od kordonu, miał dosyć tego miejsca.

– Tutaj wszystko jest możliwe! – odparł Przewodnik. I w tym momencie powiał silny wiatr, zrywając z jego głowy kaptur kurtki. Prawa strona twarzy mężczyzny była poparzona. Blizna biegła od ucha w stronę nosa, nie sięgając oka, i w dół, muskając kącik ust, przez brodę, po szyję, a dalej znikając pod ubraniem. Lewy profil miał za to szlachetne rysy, przywodzące na myśl człowieka sprawiedliwego i godnego zaufania. Piekło i niebo, dobro i zło – dualizm ludzkiej natury wyryty na ciele.

Żaden z towarzyszy nie spytał o bliznę. Bandyta otwierał już co prawda usta, by o to zagadnąć, ale zamiast tego poprawił tylko opaskę na swym oku. Wiedział, że po pytaniu może paść pytanie o jego kalectwo. A nie miał ochoty o tym mówić. Zacisnął zęby i odwrócił wzrok.

Staruszka ta sprawa nie interesowała. Przybył tu w konkretnym celu i to on skupiał całą jego uwagę. Musiał wiedzieć, zrozumieć… I to przeklęte miejsce było jego jedyną szansą. Miał gdzieś blizny tego faceta, byle tylko zaprowadził go do Czarnobyla, do elektrowni…

– Chodźmy. – Przewodnik naciągnął kaptur i ruszył dziarskim krokiem.

– Hej, hej! – zawołał za nim bandyta. – Nie tak szybko! Przecież mieliśmy iść krok w krok!

– No to chodźcie – odkrzyknął, w ogóle nie zwalniając.

– A tak na serio, to ile będziemy musieli tak iść do tej elektrowni?

Przewodnik wzruszył ramionami.

– Wszystko zależy od Zony – wyjaśnił. – Jeśli zechce, będziemy tam w godzinę.

– W godzinę?!

– Ale jeśli nie…

– To co?

– To nie dojdziemy tam nigdy.

 

 

Zatrzymali się w jednym z opuszczonych domów. Skromna, dwupokojowa chałupa. Usiedli przy stole i, w milczeniu, wodzili wzrokiem po ikonach świętych porozwieszanych na ścianach. Deszcz nie przybrał na sile, ale i tak zdążyli dobrze przemoknąć i zmarznąć. Suche wnętrze, chroniące przed wiatrem było miłą odmianą.

– Zjemy coś – zdecydował Przewodnik, kładąc plecak na stole.

Wyciągnęli prowiant i zaczęli jeść.

– Opowiedzcie mi o sobie.

Staruszek z bandytą wymienili spojrzenia.

– Po co ci to wiedzieć?

– Nie mnie to mówić będziecie! – Przewodnik roześmiał się.

– A komu?

– Zonie. Ona widzi, ona słucha. Strefa to konfesjonał. Czas byście się wyspowiadali.

– Ostrzegano mnie, żeś wariat – odparł bandyta, poprawiając opaskę na oku.

– To dlaczego ze mną poszedłeś?

– Bo powiedziano mi, że tylko z tobą mogę stąd wrócić żywy.

Przewodnik pokiwał głową.

– Dobrze – rzekł pełnym zadumy głosem. – Wyznaj swój kolejny grzech.

– Co?! – Bandyta zerwał się na równe nogi, przewracając krzesło, na którym siedział. – Ja się nie spowiadam! Nie wciągaj mnie w swoje gierki! Nie wierzę w to! Słyszysz, nie wierzę!

– Nie wierzysz? – Zadumał się, wodząc dłonią po bliznach na twarzy. – Więc czego tu szukasz? Nie ma tu miejsca dla takich co nie wierzą. Chyba nie jesteś jednym z tych, co przychodzą tutaj po cud, sami w niego nie wierząc? Głupcze! Zawróć! Zawróć póki jeszcze możesz, bo niemożliwe cię dosięgnie, połknie i strawi. I nic się nie ostanie.

– Chcesz wiedzieć skąd ta opaska na mym oku?! – Bandyta zacisnął dłonie w pięści. – Tego chcesz się dowiedzieć, skurwielu?! Dobrze, powiem ci! To oko zabrała mi moja córka! – Zamilkł nagle. Odwrócił się do nich plecami.

Widzieli, że próbuje walczyć z wybuchem płaczu i, że im dłużej to trwa, tym coraz silniej targa nim szloch.

– Wystarczy – rzekł Przewodnik. – To była dobra spowiedź. Niech Zona lekką ci będzie.

– Cholerny wariat – rzekł tylko bandyta, podchodząc do okna. Szyba była wybita, a zimny wiatr przyjemnie chłodził gorącą krew.

– A ty czego tu szukasz? – Mężczyzna zwrócił poparzona twarz, ku staruszkowi.

– Bogactwa – swobodnie skłamał tamten.

– Kłamstwo! – Poparzenia jakby rozlały się po całej twarzy Przewodnika. Przypominała teraz lico demona, wyciągniętego z najgłębszych tuneli piekła.

Staruszek odsunął się od stołu, nie wstając jednak z krzesła. Pobladł z przerażenia.

– Kim… Czym jesteś?

I wtedy, jakby to wszystko było tylko złudzeniem, widział przed sobą dawną, częściowo tylko poparzoną twarz wodzireja. I choć ta pokryta bliznami połowa nadal wyglądała groźnie, to ta druga uśmiechała się łagodnie i ze współczuciem.

– Nie jesteś jeszcze gotowy – odparł Przewodnik, wstając tak gwałtownie, że wzbił w powietrze tuman kurzu. Ten zawirował wokół niego, przesłonił na chwilę, a potem uwolnił w nagłym blasku, wpadających przez okno promieni słońca.

– Przestało padać – rzekł bandyta, wyglądając na zewnątrz.

– W drogę.

W izbie został sam staruszek. Nadal blady, z kropelkami potu na czole. Przed oczami ciągle miał tę straszną demoniczną twarz. Czy naprawdę ją widział, czy może oszukał go, zmęczony podróżą, umysł? Po raz pierwszy zwątpił w tę wyprawę, cel i samego siebie. Zaczął się bać Przewodnika, tego tajemniczego wodzireja o równie szalonej twarzy co duszy i umyśle. Należało na niego uważać, patrzeć mu na ręce i nigdy do końca nie ufać. Zbyt długo chodził do Zony. To skażone miejsce, skaziło i jego.

Wstał, poprawił fryzurę, wziął parę głębszych oddechów i wyszedł ku obcym mu ludziom, w obcej mu krainie.

 

 

Szli leśną drogą. Przewodnik na szpicy, bandyta tuż za nim, a staruszek nieco z tyłu. Nie odzywali się. Starali się nawet nie patrzeć na siebie.

Marsz przerwali tylko raz, gdy na drodze znaleźli but.

– Hej! – krzyknął bandyta. – Patrzcie. – Oskarżycielsko wymierzył palec na ubłocony trzewik.

Staruszek zbliżył się ostrożnie i z zaciekawieniem spojrzał na znalezisko. Przewodnik nie podzielał ekscytacji towarzyszy.

– Idziemy dalej – rzekł obojętnym tonem.

– Zaraz, zaraz… – Bandyta pochylił się nad butem, mrużąc jedyne zdrowe oko. W rękę wziął patyk i odgrzebał trochę błota. – Ożeż…! – Uskoczył na bok.

– Co się stało? – spytał wyraźnie zaniepokojony staruszek.

– Tam jest… – jego twarz przybrała kolor kredy. – Stopa. Tam jest czyjaś stopa!

Staruszek nie podszedł bliżej, ale nachylił się nad butem. Bez trudu dostrzegł zakrwawiony, wystający kikut. Poczuł mdłości.

– Idziemy – ponaglał Przewodnik.

– Nie słyszałeś, co powiedziałem? Tu jest czyjaś stopa… – Rozejrzał się nerwowo. – Gdzieś tu musi być reszta.

– Nie ma reszty – odparł wodzirej, poprawiając kaptur kurtki.

– Wiesz co się stało temu człowiekowi?

– Zona – odpowiedział, takim tonem jakby to słowo było jakimś oczywistym wyjaśnieniem.

– Więc co z tym zrobimy? – Bandyta trącił patykiem but.

Przewodnik wzruszył ramionami.

– Chcesz, to sobie go weź – powiedział. – Jeśli wtedy poczujesz się lepiej, a my będziemy mogli ruszyć dalej, nie mam nic przeciwko.

– Żartujesz sobie ze mnie? – Bandyta pogroził mu pięścią.

Wodzirej nie odpowiedział, odwrócił się i ruszył dalej. Pierwszy za nim podążył staruszek. Mężczyzna z opaską na oku jeszcze raz spojrzał na but i wystający z niego kikut. „Zona” – pomyślał i dopiero poszedł w ślad za towarzyszami.

 

 

Nie ma nic straszniejszego niż noc w Zonie. O ile za dnia Strefa jest niesamowicie cicha i bezludna, to po zmroku zewsząd słychać jakiś ruch, czy skowyt zwierząt, który niesiony wiatrem nieraz przypomina obłąkany, ale jakże ludzki, krzyk.

– Co to było? – Bandyta poderwał się na nogi, gdy z lasu dobiegł ich kolejny szaleńczy wrzask.

– Nie ma się czego obawiać – rzekł Przewodnik, schylony nad małym ogniskiem. Dmuchnął w mokrą ściółkę, ale ta znów dała tylko dym zamiast płomieni. Cierpliwie sięgnął po kolejną zapałkę.

– Kto tak jęczy? – Mężczyzna z opaską na oku nie dawał za wygraną. – Czy tu są jacyś inni ludzie?

Płomień zapałki rozświetlił twarz wodzireja. Jego ciemne oczy zwrócone były ku lasowi.

– Raczej nie – odparł. – Choć jest tu wielu, którzy ludźmi kiedyś byli.

– Co to ma znaczyć?

– Siądźcie.

Igliwie w końcu zajęło się ogniem. Wodzirej dołożył parę gałęzi. Trzech mężczyzn rozświetlił przyjemny, ciepły blask. Noc choć odrobinę straciła ze swej grozy.

– Było wielu, którzy chcieli dotrzeć tam gdzie wy chcecie. Nie każdemu się to udaje. Niektórzy się gubią, pokonuje ich Strefa.

– Czym oni są? – spytał staruszek, a twarz dziwnie mu sposępniała.

– Śmierć dla nich byłaby aktem łaski.

– Co mam przez to rozumieć?

– Lepiej stracić życie, niż człowieczeństwo. Zona potrafi odebrać bardzo wiele.

– A czy daje równie dużo?

Wodzirej utkwił wzrok w płomieniach. Długo milczał, nim w końcu powiedział:

– Czego pragniesz? Jakie życzenie chcesz wykrzyczeć w radioaktywne serce Zony? Szepnij je mi teraz, a powiem ci czy może się ziścić.

Bandyta stał chwilę zmieszany. Patrzył to na dziwną twarz wodzireja, to na, coraz większe, płomienie.

– Chcę oko – szepnął, a ogień przygasł.

Przewodnik roześmiał się, tak gromko, że cały las zadudnił jego rechotem.

– Zona da ci o wiele więcej. Opowiedz nam, opowiedz Strefie i tym wyjącym, potępionym duszom o grzechu, z którym tutaj przyszedłeś.

Bandyta usiadł przy ogniu. Zaczął mówić, patrząc w płomienie, a ogień, jakby karmiąc się jego opowieścią, z każdym słowem stawał się większy.

– Byłem złodziejem – zaczął, a las nagle ucichł, nasłuchując. – Okradałem ludzi. Nie przeszkadzało mi to, nie widziałem w tym problemu. Ale moja żona, przeciwnie. Robiła mi straszne awantury. Zacząłem pić… – Urwał. – Wiem, że brzmi to jak setki innych historii…

Nikt się nie odezwał, ogień rósł.

– Miałem córkę – ciągnął. – Złote włosy i szmaragdy w oczach. Śliczna. – Uśmiechnął się. – Kochałem ją ponad życie. Dla niej chciałem zrezygnować z kradzieży, z alkoholu. Naprawdę próbowałem… Była moim jedynym oddechem i ratunkiem. A to właśnie ona odebrała mi oko.

Płomienie strzeliły w górę, w nocne niebo poleciały iskry.

– Wróciłem do domu późno, pijany. Ale żona i córka na mnie czekały. Obok nich stały walizki. Spakowały wszystkie swoje rzeczy. Zostawiały mnie… – Głos mu zadrżał. Mimo że nie poruszył się nawet jeden listek w całym lesie, czuć było, że nadchodzi coś wielkiego i strasznego. – Wściekłem się. Nie wiem dlaczego… nie wiem jak… – Głos mu się rwał. Mówił z trudem. – Rzuciłem się na żonę. Krzyki… Szarpanina… Nagle… Nagle… – W oku, błysnęła mu łza. – Nagle jej ciało zwiotczało mi w rękach. Zamilkła.

Zamilkł i on.

– Moja córka patrzyła na to wszystko. Gdy ja mordowałem jej matkę, ona poszła do kuchni. Z szuflady wyciągnęła nóż. Gdy wróciła, klęczałem nad martwym ciałem żony. Podeszła i wbiła mi nóż w oko. Gdyby pchnęła mocniej, pewnie nie byłoby mnie już tu z wami. Ale nie to najbardziej przeraża mnie w tej historii. Moja córka… miała wtedy dziewięć lat.

Ogień sięgnął szczytów drzew. Tylko cud, a może jakaś inna siła, ochroniła trójkę mężczyzn przed spłonięciem, przed pożarem całego lasu.

– To, że byłem pijany i straciłem oko, sąd uznał za okoliczność łagodzącą – roześmiał się, ale gorzko, bez cienia wesołości – ale i tak dostałem piętnaście lat. Wyszedłem po dwunastu. Nie miałem dokąd wracać. Poszedłem do Zony…

Ogień zmalał, zadymił i niemal zupełnie zgasł. Historia została opowiedziana.

– Tak się tu znalazłem.

– Próbowałeś skontaktować się z córką? – spytał staruszek.

Bandyta pokręcił głową.

– Nie wkłada się ręki w ogień.

– To była dobra spowiedź – rzekł Przewodnik. – Na dziś wystarczy.

– Na dziś wystarczy? To już wszystko. Nie ma nic więcej. To wszystko.

– Nie – powiedział wodzirej, a w jego głosie pobrzmiewała absolutna pewność. – To dopiero początek.

 

 

Noc spędzili w lesie. Bandyta i staruszek spali w śpiworach, a Przewodnik na mokrej ziemi. Poranek był pogodny i ciepły. Zona sprawiała wrażenie udobruchanej, sytej.

– Biorąc przewodnika – rzekł Bandyta, przeciągając się – spodziewałem się, że trasa będzie nieco lepiej zaplanowana. Nocleg pod chmurką niby fajna rzecz, ale nie o tej porze roku i przy takiej pogodzie. Całe szczęście, że nie padało.

Wodzirej nawet nie spojrzał w jego stronę.

– W Zonie jest pełno pustostanów – ciągnął mężczyzna z opaską na oku. – Moglibyśmy z któregoś skorzystać.

Przewodnik wstał i bez słowa odszedł, najwyraźniej za naglącą potrzebą.

– Jesteś zły, że wczoraj się przed nami otworzyłeś i opowiedziałeś swoją historię? – spytał zjadliwie staruszek.

– Nie jestem zły. Po prostu postanowiłem grać w tę grę. Skoro takie są zasady, to będę ich przestrzegał, skoro tylko tak mogę dojść do elektrowni. Mam gdzieś co sobie o mnie pomyślicie.

Staruszek kiwnął głową.

– Pora byś ty opowiedział własną – zauważył Bandyta. – Trzymasz się z boku, przeważnie milczysz, obserwujesz… Nie podobasz mi się. Czekam na twoją spowiedź.

– Ja się wam nie wyspowiadam.

Mężczyzna z jednym okiem roześmiał się gromko i rzekł:

– Widzisz tego tam? – Wskazał Przewodnika, który nawet nie spojrzał w ich stronę. – Nie wiem kim on jest, nie wiem po co robi, to co robi, ale… Przekonał mnie. Uwierzyłem mu.

– Uwierzyłeś – prychnął.

– Uwierzyłem. – Bandyta nie dał się sprowokować. – Odkąd weszliśmy do Zony, cały czas się boję. Wojska, anomalii, potworów… A on? Wygląda jakby szedł do lasu na grzyby. Jest czujny, ale na pewno się nie boi. Kim trzeba być, by nie odczuwać strachu w Strefie?

– Wariatem – odpowiedział uszczypliwie staruszek.

– I zapewne nim jest. Ale nie tylko nim. Jest kimś więcej. Zna Zonę, jest z nią blisko. Spaczyła jego umysł, ale również go uratowała. Uratowała przed staniem się jednym z tych potworów, które zawodziły wczorajszej nocy.

– Skąd pewność, że nim nie jest?

I tym pytaniem rozmowa została ucięta. Przewodnik wrócił do nich.

– Musimy się zbierać – rzekł obojętnym tonem.

Bandyta ze staruszkiem spojrzeli po sobie, po czym, bez słowa, zaczęli zbierać swoje rzeczy. Ziarno niepewności zostało zasiane.

 

 

Wodzirej zatrzymał się i długo patrzył przed siebie. Zmrużył oczy, a między palcami obracał muterkę. Sprawiał wrażenie jakby czegoś wypatrywał, albo na coś czekał.

Dotarli do jakiejś wsi. Stali na ulicy, między dwoma jednorodzinnymi domami. Słońce wisiało wysoko, wiał delikatny, ciepły wiatr, słychać było śpiew ptaków. Gdyby jakiś artysta naniósł tę scenę na płótno, pierwszym co rzucałoby się w oczy, byłaby idylliczność scenerii, ale uważny obserwator, dostrzegłby i kryjącą się gdzieś głębiej, na krawędzi wzroku, grozę. Coś tajemniczego i niebezpiecznego. I to było przed nimi.

Przewodnik cisnął muterkę. Śruba poleciała nieco na lewo, wzdłuż drewnianego ogrodzenia, po czym potoczyła się po asfalcie. Nic się nie stało.

Kolejna przecięła powietrze przy płocie po drugiej stronie drogi. Znów nic.

Staruszek z Bandytą stali cierpliwie i bez słowa. Nie protestowali na nagłe opóźnienie. Wiedzieli, że od tych rytuałów wodzireja może zależeć ich życie.

Przewodnik obracał muterkę między palcami, po czym zatrzymał ją między kciukiem, a palcem wskazującym i gdy wszystko sugerowało, że zaraz ją rzuci, wtedy schował ją w dłoni. I ruszył przed siebie.

– Ej, ej! – zareagował Bandyta. – Czekaj!

Wodzirej nawet się na niego nie obejrzał.

– Rzuć tę cholerną nakrętkę!

Staruszek położył rękę na ramieniu Bandyty.

– Daj spokój – szepnął do niego.

On już wiedział. Tu nie było anomalii. Tu było coś gorszego.

Wodzirej szedł dalej. Ostrożnie, ale już się nie zatrzymywał. I wtedy, za zakrętu, wyłonił się on.

Kiedyś, kiedy jeszcze było mu bliżej do człowieka, musiał być wojskowym. Brudny mundur wisiał na wychudzonym ciele i powiewał potarganymi rękawami. Twarz miał pooraną bliznami, brakowało mu jednego ucha, a na głowie pozostały tylko kępki czarnych włosów. Nadchodził chwiejnym krokiem. Cicho pojękiwał i dyszał. Ale najgorsze były jego oczy. Czarne studnie pełne obłędu.

Minął Przewodnika nie poświęcając mu żadnej uwagi. Staruszek i Bandyta stali dalej bez ruchu. Od potwora dzieliło ich już tylko parę kroków. Mężczyźni spojrzeli po sobie, przerażonym wzrokiem. Wodzirej oddalał się, nie przejmując się nimi. Nie mogli oczekiwać od niego pomocy. Ale nie była im potrzebna.

Potwór minął ich bez jakiegokolwiek zainteresowania. Powłócząc nogami i pojękując, oddalił się i po chwili zniknął za jednym z domów.

Mężczyźni dopiero wtedy odetchnęli. A uczucie ulgi szybko przemieniło się w złość.

– Ej, ty, zatrzymaj się! – wrzasnął Bandyta w ślad za Przewodnikiem. Ten odwrócił się i poczekał na nich. – Co to, kurwa, było?! – spytał, gdy już stali obok siebie. – Jesteś naszym przewodnikiem, płacimy ci…

– W czym problem? – Wodzirej albo z nich szydził, albo rzeczywiście nie rozumiał o co ta awantura.

– W czym problem? W czym problem?! Nie widziałeś tego… tego… człowieka? Mógł nas zaatakować. Miałeś nas bezpiecznie doprowadzić do Spełniacza Życzeń!

– Nie było niebezpieczeństwa – odparł i już się odwracał, by ponowić marsz, gdy Bandyta złapał go za ramię i powstrzymał.

– Stój! Nie tak szybko. Musisz nam udzielić paru odpowiedzi, nim pójdziemy dalej.

Wodzirej spoglądał na nich czarnymi oczami.

– Dobrze. – Kiwnął głową. – Pytajcie.

– Kim… Czym on był? Tylko bez kręcenia. Jasne i krótkie odpowiedzi.

– To jeden z tych, którzy wypowiedzieli niewłaściwe życzenie.

Zapadła cisza. Nawet Zona przycichła i umilkł wiatr.

 

 

Spali w jednym z opuszczonych domów. Śpiwory rozłożyli na podłodze, ale tutaj mieli przynajmniej ochronę przed wiatrem i niesprzyjającą pogodą. W Zonie trudno o lepsze warunki do spania. Tylko, że ani staruszek, ani Bandyta nie mogli zmrużyć oka.

Obu nie dawały spokoju słowa Przewodnika. „To jeden z tych, którzy wypowiedzieli niewłaściwe życzenie”.

Wodzirej wyszedł. Zawsze przed noclegiem odbywał krótki rekonesans, sprawdzając tereny w pobliżu. Byli teraz sami.

– Śpisz? – spytał przyciszonym głosem Bandyta.

– Nie – odparł równie cicho staruszek.

– Myślę o tym co nam dzisiaj powiedział…

– Ja też.

Przez chwilę milczeli.

– Niewłaściwe życzenie… – szepnął Bandyta jakby do samego siebie. – Jak to niewłaściwe życzenie? Skąd mam wiedzieć, czy moje takie nie jest?

– Myślę, że pora spróbować znów wyciągnąć coś z naszego tajemniczego przewodnika.

Nie czekali na niego długo. Pojawił się w progu parę minut później. Czarna postać na czarnym tle. Nie wyglądał jak głosiciel dobrej nowiny.

Wszedł do środka, usiadł na podłodze i wyciągnął ze swojego plecaka świecę. Zapalił ją i postawił pomiędzy śpiworami, jakby już wiedział, że tej nocy nie pójdą tak szybko spać.

– Pytajcie – rzekł, zsuwając kaptur i odsłaniając swą dziwną, niejednoznaczną twarz.

– Skąd mamy wiedzieć, które życzenia są właściwe? – pierwszy odważył się Bandyta.

Wodzirej wzruszył ramionami.

– Tylko Zona to wie. – Towarzysze mieli już zaprotestować, ale nie pozwolił im na to, ciągnąc dalej: – Ona słucha. Widzi. Czuje. A słyszy wszystko, a widzi dalej i głębiej niż to możliwe, a czuje mocniej niż jakikolwiek człowiek. Ona wie. Musicie być szczerzy. Szczerzy wobec samych siebie. Odpowiedzcie sobie, czego tak naprawdę chcecie.

Milczeli. Płomień świecy rzucał na ściany ich wyolbrzymione cienie.

– Ale ja nie wiem… – odezwał się Bandyta, szeptem tak cichym, że zdawał się najdelikatniejszym podmuchem wiatru.

– Przykro mi – odparł wodzirej, zwracając się ku niemu poparzoną częścią twarzy. – Czasami lepiej jest nie wypowiadać żadnego życzenia, niż wykrzyczeć to złe.

– I to nam radzisz?! – Milczący i opanowany do tej pory staruszek, wysunął się ze śpiwora wyraźnie rozdrażniony. – Prowadzisz nas przez te bezdroża, pełne niebezpieczeństw do Spełniacza Życzeń i co? Na próżno?! Mamy dojść do reaktora i nawet gęby nie otworzyć?

– Życzenia bywają niebezpieczne – odparł, ciągle opanowany, wodzirej. – A te które mają się spełnić to już na pewno.

– Mamy wracać? – spytał Bandyta.

– Macie zrozumieć, czego pragniecie. Droga jest długa i często niesie ze sobą zrozumienie. Marzenia, których szukacie, są skryte w waszych najgorszych grzechach.

Bandyta skinął głową, a staruszek rzekł ugodowym tonem:

– Czyli teraz moja kolej na spowiedź?

Nikt się nie odezwał. Cisza często bywa najlepszą z odpowiedzi.

– Dobrze. – Staruszek usiadł.

I wtedy, gdy zaczął swą opowieść, nadszedł mróz. Szyba w oknie zamarzła, skuta lodem podczas jednego mrugnięcia okiem. Podłoga oszroniła się, a z ust, spowiadającego się mężczyzny, zaczęła buchać para.

– Byłem księdzem – zaczął, a blask świeczki jakby odsunął się od niego. Twarz skrył mu dziwny, nieprzenikniony mrok i tylko para z ust zdradzała, że on tam jeszcze jest. – Ale moim największym grzechem było zawsze to, że brakowało mi wiary. Nie przytrafiła mi się taka tragedia, o jakiej słyszeliśmy w poprzedniej spowiedzi. Nikomu nie odebrałem życia, ani mnie nikt nie skrzywdził. Ale cierpiałem.

Mróz stawał się coraz mocniejszy. Atakował już ludzi, oszronił ich dłonie i twarze. Tylko, że oni zdawali się tego nie dostrzegać.

– Chciałem wierzyć. Przez całe życie szukałem Boga. Bałem się, że istnieje i lękałem się, że może Go nie być. Modliłem się i wielokrotnie znajdowałem w Nim otuchę i ratunek. Ale bywały i takie dni, takie chwile, gdy… miałem ochotę Go przekląć.

Mróz sięgał po płomień świecy. Ogień walczył z lodem.

– Poszedłem do seminarium, bo bardziej się bałem, że Bóg istnieje, niż że Go nie ma. Myślałem, że tak stanę się Mu bliższy, że On stanie się bliższy mnie. Możliwe, że chwilami tak było. Ale wszystko zmieniło się przed pięcioma miesiącami. Zacząłem się bardzo źle czuć. Po kilku badaniach wykryto u mnie raka. Nie rozumiałem… dlaczego…? Czym zgrzeszyłem, czym zawiniłem…?

Powietrze stało się arktyczne. Śpiwory i ich ubrania przykryła gruba warstwa szronu i lodu.

– Wtedy pojawiły się wątpliwości. Silniejsze niż kiedykolwiek. Co jeśli Boga nie ma? Wtedy ponad połowa mojego życia byłaby żartem. A jeśli jest, dlaczego kładzie na mnie ten krzyż? Może nie byłem idealnym księdzem, ale starałem się sumiennie wypełniać swoją rolę.

Zamilkł. Blask świecy przedarł się na chwilę przez spowijający go mrok i oświetlił twarz. Była nieludzko blada, wręcz kryształowa, jakby wykuta z lodu.

– Trzy miesiące temu zrzuciłem sutannę – ciągnął dalej, znów skryty ciemnością. – Postanowiłem pójść do Zony. Moim życzeniem jest wiara. Chcę wierzyć.

Świeca zgasła i tylko cichy szept zdradzał, że to tylko czarna noc, a nie koniec świata:

– Potrzebuję Boga. Nie umiem już bez Niego żyć. Ale nie umiem też w Niego wierzyć…

 

 

Bandyta, Ksiądz i Przewodnik. Trójka szaleńców przemierzających Zonę. Dwójka z nich znała swoje największe grzechy, ale jeszcze nie marzenia. Może zdążą pojąć czego pragną i wypowiedzą właściwe słowa do reaktora? A może się pomylą i spróbują oszukać Spełniacz Życzeń? Ale wtedy i on oszuka ich. Na razie szli, pełni obaw, przed siebie, przez Strefę, goniąc za swoimi marzeniami. Bandyta i Ksiądz.

 

 

Rozdział 2

 

 

Dziewczyna zerkała nieśmiało na swego Przewodnika. Nie budził w niej ani sympatii, ani zaufania. Wyglądał jak menel, zgarbiony i w starych, zaniedbanych ciuchach. Ale najgorsza była jego twarz. W połowie pokryta obrzydliwymi bliznami. Cieszyła się, że znów pogoda się zepsuła i zaczęło padać, bo mężczyzna naciągnął kaptur na głowę.

Cały czas dziwiła się, że wszyscy polecali właśnie jego. Nie wyglądał na kogoś kto potrafi sobie poradzić w Zonie. A jednak przebyli dzisiaj dobrych kilkanaście kilometrów bez żadnych przygód.

Nie rozmawiali zbyt wiele. Myślała, że będzie miał jakieś opory, by ją tu zabrać. Była dziewczyną i to dopiero dwudziestojednoletnią. Ale on o nic nie pytał, zmierzył ją tylko tymi dziwnymi oczami i zgodził się.

I tak znalazła się w Strefie. Siedziała teraz pod drzewem, odpoczywając i moknąc.

– Późno już – rzekła, nie poznając własnego głosu. Zmienił się. Nie należał już do tej zuchwałej, aroganckiej dziewczyny. Był teraz cichy i nieśmiały. – Tam widać jakieś zabudowania. Może tam przenocujemy?

Kaptur Przewodnika poruszył się, gdy ten skinął głową.

Wstali i ruszyli. Dziewczyna uśmiechnęła się do siebie, zakładając plecak. Przypomniała sobie jak chciała oprócz niego zabrać jeszcze dwie wyładowane torby. Przewodnik podszedł wtedy do niej. Wskazał na ten najmniejszy plecak i rzekł: „Tylko to. I tylko prowiant. Woda, konserwy”. Miała ochotę go zwyzywać, ale było coś w jego opanowaniu i spokoju, że nie odezwała się słowem. Nie był na nią zły, nie kpił, po prostu, rzeczowo, wyjaśnił co faktycznie będzie potrzebne. Nie sprzeciwiła się, przepakowała rzeczy po jego myśli. Pomimo odpychającej aparycji, miał w sobie mnóstwo charyzmy. Ten mężczyzna był zupełnie taki jak jego twarz o dwóch obliczach. Piękny i brzydki, dobry i zły.

Gdy dotarli do domu, zapadał zmrok. Dziewczyna odwiązała, przymocowany do plecaka, śpiwór i rozwinęła go na podłodze. Była wykończona. Marzyła o gorącej kąpieli i czystej bieliźnie. Nawet zastanawiała się, czy jak dotrze do Spełniacza Marzeń, czy właśnie o to go nie poprosić.

Przewodnik zniknął bez słowa. A gdy wrócił, położył się w kącie i zasnął. Spał na zimnej podłodze, prawie nie jadł i nie wyglądał na zmęczonego podróżą.

„Co to za człowiek?” – pytała w myślach Dziewczyna. Ale w głębi serca cieszyła się, że trafiła właśnie na niego. Zaczynała wierzyć, że doprowadzi ją do elektrowni. A gdy już jej marzenie się spełni, niech dzieje się co chce. Świat może się wtedy zapaść, spłonąć i obrócić w popiół. Nic ją już to nie będzie obchodziło. Dwanaście lat czekała na tę chwilę. Dwanaście lat.

 

 

Szli przez opuszczone miasto.

Dziewczyna wiedziała, że po katastrofie w elektrowni, wysiedlono wszystkich ze Strefy, ale widok pustego, niemego miasta napawał ją niepokojem. Nie dało się na to przygotować. To była najbardziej nierealna rzecz jaką widziała do tej pory w Zonie. Nawet anomalie nie wywołały u niej takiego niedowierzania. One tutaj po prostu pasowały. Sprawiały wrażenie czegoś naturalnego, jak piasek na pustyni, jak świerki w tundrze. Ale to miasto… Ono było zbyt bliskie, zbyt znajome. I dlatego tak obce. Jak Przewodnik, który prowadził ją właśnie tymi ciasnymi drogami. A dokąd? W ślepą uliczkę? W przepaść?

I wtedy zrozumiała, że to miasto jest bliższe właśnie jej, że jest nią. Opuszczone, samotne i niszczejące. Bez nadziei na ratunek. Zapomniane.

Zatrzymała się i zaczęła płakać.

Przewodnik spojrzał na nią. Nie był zaskoczony, więcej, wyglądał jakby na to czekał, spodziewał się tego. To ją rozzłościło i spowodowało, że jeszcze bardziej się rozkleiła.

Podszedł do Dziewczyny. Ta wzdrygnęła się, myśląc że chce ją objąć i pocieszyć. Ale on tylko złapał ją za rękę i pociągnął za sobą. Zaprowadził ją do zrujnowanej kawiarni. Weszli do środka po zbutwiałych, leżących na ziemi drzwiach i usiedli przy stoliku obok okna. O dziwo szyba była cała, ale brudna i pełna smug. Wszystko tutaj pokrywała gruba warstwa kurzu.

– Chcesz się wyspowiadać? – spytał Przewodnik, patrząc wprost na nią.

Z początku myślała, że źle zrozumiała. Otarła łzy dłonią.

– Co powiedziałeś?

– Zona pragnie cię wysłuchać. Opowiedz jej swój największy ból. Wyrzuć go i oddaj jej.

Dziewczyna nie sprzeciwiła się. Poczuła, że właśnie tak musi być, że to jeden z kroków na drodze, na którą wstąpiła. Jednak długo milczała, wpatrzona w miasto za brudną szybą, nim się odezwała:

– Moja matka umarła, gdy miałam dziewięć lat. Niedługo potem ojciec trafił do więzienia, a ja do domu dziecka – rozpoczęła swą opowieść, a ziemia zaczęła drżeć. – Nie byliśmy szczęśliwą rodziną. Ojciec pił i awanturował się. Niszczył wszystko wokół.

Miasto jakby nachyliło się nad Dziewczyną, jakby nadstawiło ucha i słuchało. I po każdym słowie trzęsło się i drżało, nie wiadomo czy z rozkoszy, czy z trwogi.

– Zabił moją matkę – uściśliła, a jej głos zadrżał jak mury wokół. – Odebrał mi ją. Zburzył ostatnią latarnię. Zostało tylko czarne, wzburzone morze.

Na ulicę, z hukiem, spadł olbrzymi płat tynku. Roztrzaskał się i rozsypał na miriady ciemnych kawałków. Jeden z odłamków doleciał do kawiarni i uderzył w okno. Nie rozbił szyby, ale pojawiła się na nim rysa.

– Jednej nocy straciłam matkę i ojca. Całą moją rodzinę. Zostałam sama. To było dwanaście strasznych lat. Nigdy nie miałam prawdziwych przyjaciół, nikogo na kim mogłabym polegać. A ci, którymi się otaczałam, sprzedaliby mnie przy pierwszej okazji. Ale miałam tylko ich.

Szyba kawiarni nagle pękła, część rozsypała się na chodnik, a reszta poleciała im pod nogi. Nie przejęli się tym.

– Obwiniam za to ojca! – wykrzyknęła, zaciskając dłonie w pięści, a w oczach znów rozbłysły łzy. – On był kamykiem, który wywołał tę lawinę.

Budynek, po przeciwnej stronie ulicy, zatrząsł się w posadach. Odpadły od niego kawałki ściany, a po chwili przechylił się i runął cały na ziemię. Z gruzu wzbiła się olbrzymia chmura kurzu i pyłu. Przesłoniła wszystko wokół.

Dziewczyna kaszlnęła i mówiła dalej:

– Moim grzechem jest mój ojciec.

Słyszeli jak budynki kładą się jeden po drugim.

– A moim marzeniem jest go zabić.

Chwilę później odeszli stamtąd, krocząc po gruzach niegdyś wspaniałego miasta. Nie obejrzeli się ani razu.

 

 

„To niemożliwe!” – pomyślała Dziewczyna, patrząc na leżącą na ziemi lalkę. „To ona, to na pewno ona”. Schyliła się, by ją podnieść. Była cała brudna i zakurzona, a na podeszwie lewego bucika wypisane były inicjały.

Wyzbyła się wątpliwości. Spojrzała na Przewodnika. Mężczyzna siedział w rogu pokoju i patrzył wprost na nią. Sprawiał wrażenie, że wie co się tutaj stało. Tego człowieka nic nie dziwiło.

– To moja lalka – rzekła Dziewczyna do niego. – Nie widziałam jej dwanaście lat. Zaraz gdy trafiłam do domu dziecka, starsze dziewczyny, zabrały mi ją i zniszczyły. A teraz… Jak to możliwe?

Wodzirej odezwał się, patrząc w ciemną noc za oknem:

– Przyszłaś do Zony, oczekując wielkiego cudu, a nie wierzysz w taki mały?

– Dostałam ją na ósme urodziny. Od taty… – Dziewczyna rozczesywała palcami, bujne loki lalki. – To był wspaniały dzień. Ojciec wrócił wtedy trzeźwy, a mama upiekła nawet tort. Śmialiśmy się i bawiliśmy cały wieczór. – Urwała na chwilę. – Kolejny dzień znów był okropny.

Dziewczyna podeszła do stołu. Odsunęła jedno z krzeseł i usiadła na nim, lalkę kładąc na blacie. Pokój rozświetlała tylko latarka. Jej snop padł na Przewodnika. Ten, zwrócony do kobiety swą poparzoną, demoniczną częścią twarzy, spytał:

– Kolejne też takie były?

Zacisnęła palce na plastikowych dłoniach lalki. To dodało jej odwagi.

– Większość – odpowiedziała szczerze. – Ale w końcu znów przychodził jeden dzień, jedna cudowna chwila, gdy byliśmy rodziną, a nie bandą walczących ze sobą psów. – Przesunęła światło latarki na lalkę, na jej usta zamarłe w delikatnym uśmiechu, na dobre, dziecięce oczy i niewinną twarzyczkę. – Najgorsza była niepewność. Najpierw zabijała moją matkę, a później mnie. Gdy zbliżał się wieczór, gdy czułyśmy że ojciec może zaraz wrócić, coś ściskało nasze gardła i kładło kamień na piersi. Cholerna niepewność. Niepewność, czy wróci pijany, czy trzeźwy. Czy ta noc będzie jedną z tych szczęśliwych, czy może zamieni się w kolejny koszmar? Jak można tak żyć, bojąc się każdego wieczoru? Jak można nie oszaleć?

Lalka, nie wiadomo jak, zsunęła się ze stołu i spadła na podłogę, w brud i kurz.

– Czy powinniśmy dziękować za jeden szczęśliwy dzień, gdy trzysta sześćdziesiąt cztery są koszmarem? – spytała jakby samą siebie. – Czy może powinniśmy przekląć ten dzień, bo uświadamia nam jak wiele tracimy?

Latarka zamrugała i zgasła. Ciemność.

 

 

Szli wzdłuż trakcji kolejowej. Niezmordowany Przewodnik z przodu, Dziewczyna, powłócząc nogami, coraz dalej z tyłu. Słońce wisiało wysoko, pogoda dopisywała. Chciało się usiąść i odpocząć, ale elektrownia wzywała.

Dziewczyna podbiegła, by zrównać się z wodzirejem.

– Może powinniśmy zejść z torów. Jeszcze jakiś pociąg nas rozjedzie – zażartowała.

Dowcip nie wywołał żadnej reakcji u mężczyzny. Jeszcze nie słyszała jego śmiechu i zaczynała wierzyć, że nigdy się to nie stanie.

– Jechałaś kiedyś pociągiem? – spytał jakby od niechcenia.

Dziewczyna zamyśliła się, a z każdą chwilą tej zadumy, coraz bardziej pochmurniała jej twarz.

– Miałam sześć… albo siedem lat – odparła. – To jedno z nielicznych wspomnień, z tamtego okresu, które pamiętam zaskakująco dobrze. – Zamilkła, wpatrując się gdzieś daleko przed siebie. – Babcia ciężko zachorowała i jechałam do niej z mamą. Taty nie było z nami. Nie jestem pewna, ale chyba się o to pokłócili i pojechałyśmy same. Gdy dotarłyśmy na miejsce, babcia już nie żyła. Miałam kilka lat, nie bardzo to rozumiałam i nie to wyryło mi się w pamięci. Tym czymś był dzień następny. Ojciec przyjechał do nas. Elegancki, w garniturze i trzeźwy. Bez słów podszedł do mamy i ją objął. – Zatrzymała się i usiadła na torach.

Przewodnik nie oponował na ten niezaplanowany postój. Przysiadł się do Dziewczyny i cierpliwie czekał, aż dokończy mu opowieść.

– Wiesz co mnie wtedy najbardziej poruszyło? – spytała, ale nie czekając na odpowiedź, ciągnęła dalej: – Reakcja mojej matki. Byłam dzieckiem i może śmierć wymykała się jeszcze mojemu pojęciu, ale nie smutek. Próbowałam pocieszyć mamę, ale nie osiągnęłam nawet ułamka tego, co osiągnął ojciec, obejmując ją wtedy. Bardzo dobrze pamiętam jej twarz. Nagle pełna spokoju, pogodzenia z losem…

– Może nie był takim potworem, jak myślisz?

– Był – odparła niemal natychmiast.

– Mogłabyś mu wybaczyć?

– Nie. – Pokiwała głową.

– Dlaczego?

– Nasza relacja jest jak szklanka zepchnięta ze stołu. Już dawno temu rozsypała się w drobny mak.

– A co jeśli dostałabyś szansę, by ją złapać, nim się roztrzaska? – spytał Przewodnik i zaraz wstał, nie oczekując odpowiedzi. Ruszył w dalszą drogę, nie oglądając się.

 

 

Rozdział 3

 

 

Bandyta, Ksiądz i Przewodnik siedzieli na skraju lasu, schowani za niskimi świerkami. Nadszedł wieczór i okrył ich i okolicę czarnym płaszczem. Ale noc nie zapowiadała się na spokojną. W dolinie przed nimi, między budynkami niewielkiej wsi, toczyła się bitwa. Karabiny nie milkły, a z ich luf błyskało światło, z oddali, przypominające złowróżbne ogniki.

Nie wiedzieli kto walczy, o co i jak długo potrwa jeszcze to starcie.

– Czy to na pewno rozsądne? – spytał Ksiądz, gładząc siwy zarost. Nie wyglądał już tak schludnie jak na początku wyprawy, ale wieczór skrył te niedoskonałości. – Nie lepiej się wycofać ostrożnie i ominąć szerokim łukiem to miejsce?

Bandyta już otwierał usta, by zapewne wyrazić swą aprobatę co do pomysłu towarzysza, gdy odezwał się Przewodnik:

– To Zona wybiera nam drogę. Chciała byśmy się tu znaleźli. Tu kryje się dla nas nauka. Nie możemy odrzucać mądrości Strefy. Czy macie odwagę nią wzgardzić?

Bandyta chrząknął, ale nie odparł nic.

– Co za nauka dla nas się tu kryje? – spytał Ksiądz.

Strzelanina trwała nadal. Hukowi wystrzałów towarzyszyły krzyki walczących.

– Sam musisz ją odkryć – rzekł wodzirej.

Długo milczeli, obserwując, przez liście, plac boju. Wyglądało na to, że niemal pośrodku wsi, w największym budynku, ufortyfikowało się paru ludzi i broniło tej pozycji. Atakujący za to, po pierwszej dość chaotycznej próbie zdobycia domu, podzielili się na trzy grupy. Pierwsza, od frontu, próbowała, ogniem zaporowym, ściągnąć uwagę obrońców, gdy tymczasem dwa pozostałe oddziały zaczęły szturm z obu flanek.

– Tak bardzo brakuje ci tego oka? – spytał, trochę z przekąsem, Ksiądz.

– A ty bez swojego Boga nie potrafisz już nawet spojrzeć w lustro? – odparował Bandyta.

I tak rozpoczęła się ich bitwa. Może mniej krwawa niż ta opodal, w dolinie, ale dla nich o wiele ważniejsza.

– Ryzykujesz życie, by odzyskać oko. Trochę to absurdalne. Iść przez całą Zonę, gdzie każdy krok może być ostatnim, bo pełno tu anomalii, potworów i świszczących koło ucha kul, by dostać z powrotem oko? Jesteś szalony. Dobrze ci radzę, nie proś o to Spełniacza Życzeń, bo staniesz się jak ten stwór, którego minęliśmy dzień drogi stąd. On też wypowiedział niewłaściwe życzenie.

– A ty, co? Chcesz prosić o wiarę? – prychnął. – Myślisz, że możesz ją tak dostać, jak dostaje się paczkę makaronu w sklepie? Jeśli naprawdę chcesz odzyskać swego Boga, to proś o nowe serce, bo to jego musisz nie mieć.

– A wiesz, o co ty musisz prosić? O wybaczenie.

– O wybaczenie? – Głos Bandyty był w połowie zdziwiony, a w połowie rozbawiony.

– Bo zasłużyłeś sobie, by ci to oko zabrano!

– A ty, niewierny Tomaszu?! Zasłużyłeś sobie na tego raka!

Rzucili się na siebie. Poszamotali przez chwilę, po czym przewrócili na ziemię. Przeturlali się w krzaki jeżyn i dopiero ich kolce ostudziły ich zapał. Wstali wściekli i dyszący ze zmęczenia.

– Ksiądz, który stracił wiarę. – Bandyta splunął, w stronę towarzysza. – Zmarnowałeś, wszystkie te lata, zmarnowałeś. Jak można być tak wielkim hipokrytą? Dobrze Jezus powiedział, ostrzegając nas przed kwasem faryzeuszy.

– Ty chcesz mi cytować Biblię? – Staruszek miał rozciętą wargę. Otarł krew dłonią. – Pijak i morderca?

– Może ja więcej wyczytałem z tej książki od ciebie? To jest krzyż, który nałożył na ciebie Bóg. Dlaczego nie chcesz go nieść?

– Jestem na niego gotów – odparł Ksiądz, a głos mu się zmienił. Tu, między drzewami, było już zupełnie ciemno, ale i bez światła wszyscy wiedzieli, że mężczyzna zaczął płakać. – Tak naprawdę nie rak mnie tak złamał. Myślę, że nawet rozumiem dlaczego mnie to spotkało. Nie powiedziałem wam wszystkiego. Zataiłem jeden grzech.

Milczeli. Odgłosy strzelaniny też jakby przycichły.

– Poznałem kobietę – ciągnął z trudem. – Teraz, po tylu latach służby Panu, uległem. Zakochałem się… Nienawidziłem się za to, ale… ale byłem też szczęśliwy jak nigdy przedtem. Modliłem się prosząc o przebaczenie i radę. I odpowiedź przyszła… Rak.

– Ja też nie byłem z wami szczery – rzekł Bandyta, odwracając się do nich plecami, bo choć noc skryła ich twarze, to i tak nie miał teraz odwagi, by stać na wprost nich. – To nie cholernego oka żałuję. Siedząc w więzieniu myślałem o tamtej nocy milion razy. I żałowałem, że moja córka mnie wtedy nie zabiła. Zasłużyłem na śmierć, nie na więzienie, nie na stratę oka, na śmierć.

– Chyba obaj pobłądziliśmy – podsumował Ksiądz. – Sam już nie wiem, czy Zona to odpowiednie miejsce, by szukać dla nas ratunku.

Bandyta nic nie odparł, najwyraźniej w pełni się zgadzając.

Karabiny ucichły zupełnie. Bitwy, i ta w dolinie, i ta tutaj, zakończyły się. Mogli ruszać w dalszą drogę. Byli coraz bliżej Spełniacza Życzeń, ale coraz mniej pewni, o co go poprosić.

 

 

Odczekali jednak do świtu, nim wyszli z zarośli. Niewyspani, zziębnięci i przygnębieni. Smętnie zmierzali ku zabudowaniom.

– Myślałem, że ta podróż będzie jak wspinaczka na górę, na wielki szczyt – odezwał się Ksiądz, rozgoryczonym głosem. – Ale mam wrażenie, że to wszystko przypomina raczej spadanie, upadek. W coraz głębszą, czarną dziurę.

Bandyta, o dziwo, przytaknął głową.

– To zaczyna sięgać… zbyt daleko – rzekł, poprawiając opaskę na oku.

– Mówiłem wam, że Zona to konfesjonał – powiedział Przewodnik, gdy dotarli do linii zabudowań. – Przyszliście tutaj, bo chore są wasze dusze. Gdy przychodzicie do lekarza, mówicie mu co was boli, a on przeprowadza badania i stawia diagnozę. Wtedy może zacząć was leczyć. Tak czyni się, gdy doskwiera ciało, ale podobnie jest, gdy wyleczyć trzeba duszę. Nie zwlekajcie! – podniósł głos – im szybciej wyznacie co was boli, tym szybciej poznacie nazwę choroby, którą zostaliście dotknięci.

– Chora dusza, tak? – Zamyślił się Bandyta. – On może tak. – Skinął na Księdza. – Ale ja duszę mam zdrową…

– Czyżby? – Wodzirej obejrzał się przez ramię. – Droga zbliża się ku końcowi. A tam czeka już tylko albo ratunek, albo zguba.

– Zguba? – wtrącił Ksiądz. – Przecież miałeś nas przed nią uchronić.

– Uchronię was przed Strefą, ale nie potrafię przed wami samymi.

W milczeniu weszli między budynki. I zaraz natknęli się na pierwszego trupa.

Mężczyzna w wojskowym mundurze. Leżący na brzuchu, z dłonią nadal zaciśniętą na karabinie. Przez chwilę stali nad nim w milczeniu.

– O co oni walczyli? – spytał Bandyta, nie odrywając oczu od ciała.

– A o co wy byście walczyli? Za co oddalibyście życie?

Ksiądz odszedł parę kroków, pobladły na twarzy.

– Przyszła do mnie po mszy – zaczął cicho, niemal szeptem. Oparł się o ścianę domu i patrzył w czubki własnych butów. – Było w jej twarzy coś, co od razu podpowiadało mi, że to będzie trudna rozmowa. Jakieś zmęczenie, bezradność i poczucie przegranej. Brak nadziei, jakby już przekreśliła samą siebie, a ja miałem być ostatnią deską ratunku. Widziałem, że tonie, że może nawet jest za późno…

Zza chmur łypnęło słońce. Promienie padły na Księdza, rozświetlając jego postać.

– Była taka słaba, krucha, delikatna… Chyba już wtedy się w niej zakochałem.

Słońce znikło za chmurami.

– Usiedliśmy w zakrystii. Byliśmy sami. A ona zaczęła się spowiadać… – Zakrył twarz dłońmi i zapłakał. – Nikt, nikt, przez te wszystkie lata mojej posługi, nie spowiadał się tak jak ona. Jak wiele, jak wiele w jej życiu było z losu Hioba!

Zerwał się silny wiatr. Opodal stała rdzewiejąca huśtawka. Podmuch wprawił w ruch puste siodełko.

– I wtedy to się stało. Gdy powiedziała wszystko, gdy nie zostało już nic… To ona pierwsza mnie pocałowała, a potem… Nie wiem czy wtedy to ja ocaliłem ją, czy ona ocaliła mnie. A może nawzajem się uratowaliśmy? – Ksiądz podszedł do trupa, kucnął przy nim, uczynił znak krzyża i zamknął jego zimne oczy. – I wtedy i teraz walczyłbym o nią, oddałbym za nią życie.

Ruszyli dalej. Minęli, podziurawiony kulami, wojskowy samochód i stertę ciał wokół niego. Brnęli dalej, ku centrum wioski, ku tajemniczemu domowi, o który toczyła się bitwa.

– Gdy po raz pierwszy ją zobaczyłem, nie mogłem uwierzyć, że można być tak małym – tym razem, to Bandyta się odezwał. – To było na porodówce. Moja żona leżała na łóżku i trzymała ją na rękach, zawiniętą w kocyk. Moja córka. – Uśmiechał się jak o tym opowiadał. – Mały, różowiutki potworek. Gdy ją dotknąłem, złapała mój palec – roześmiał się. – Miała taką śmieszną rączkę. – Zamilkł na chwilę. – Walczyłbym o nią, oddałbym za nią życie.

I po tych słowach doszli do ogrodzenia wielkiego domu. Budynek był w opłakanym stanie. Szyby porozbijane, a frontowa ściana usiana mnóstwem śladów po kulach. Miejscami tynk odpadł całymi płatami. Przy bramie leżały dwa kolejne trupy. Przeszli nad nimi i pokonali duże podwórko. Drzwi wyważone, wnętrze ciemne i zimne.

– Wchodzimy? – spytał Bandyta, gdy wszyscy zatrzymali się na progu.

Przewodnik wzruszył ramionami pozostawiając im decyzję. Ksiądz spojrzał w mrok wnętrza i przeszedł go dreszcz.

– Co tam się może kryć? – zapytał cicho, jakby nie chciał usłyszeć odpowiedzi.

– Wszystko – padła jednak z ust wodzireja.

– Idziemy – zdecydował Bandyta, gdy cisza zaczęła się przedłużać. Wszedł do środka jako pierwszy. Ciemność domu połknęła go szybko i bez śladu.

Ksiądz spojrzał na Przewodnika oczekując od niego jakiejś pomocy. Jednak wodzirej twarz skrył w cieniu kaptura i nic nie dało się z niej wyczytać, żadnej pociechy. Mrok przed nim, mrok za nim.

Wszedł w otchłań domu. I zaczął spadać.

 

 

Rozdział 4

 

 

– Każdego kogo prowadzę przez Zonę, określa jakiś żywioł – rzekł Przewodnik, patrząc gdzieś daleko przed siebie. – Prowadziłem już lód, prowadziłem i ogień.

– A ja? – spytała Dziewczyna, wpatrując się w osobliwą twarz wodzireja, na próżno próbując z niej coś wyczytać. – Jakim jestem żywiołem?

– Ziemią – odparł.

– Myślałam, że ogniem.

– Jesteś ziemią, ale dane będzie ci spotkać się z ogniem.

Siedzieli na torach, robiąc popołudniowy popas. Wokół było spokojnie i cicho. Tory biegły po horyzont.

– Co mam przez to rozumieć? – spytała, upijając łyk wody z butelki. – Brzmi to jak zapowiedź jakiejś bitwy. – Uśmiechnęła się, ale bez jakiejkolwiek wesołości.

– Żywioły toczą ze sobą bój. Ale żaden z nich nie jest potężniejszy od pozostałych. Gdyby tak nie było, jeden z nich zwyciężyłby, a reszta, pokonana, przestałaby istnieć. Równowaga. Ona pozwala na ciągłą walkę. Bez triumfatora, ale i bez końca. – Zamilkł na chwilę, a gdy znów się odezwał jego głos zdradzał smutek i żal. – To wody ci trzeba. Ale ta została ci odebrana dawno temu. Wyschłaś i popękałaś. A tylko ogień ci pozostał. – Zwrócił na nią twarz. – Czy zdołasz odnaleźć z nim równowagę?

– Chyba się pogubiłam. – Uniosła ręce nad głowę, w geście poddania się. – Za dużo tych metafor. Powiedz wprost, o co ci chodzi?

– Myślę, że wiesz.

Uśmiech zniknął z twarzy dziewczyny.

– Mówisz… – Zamyśliła się przez chwilę. – Mówisz o moim ojcu. – Nie czekała, aż Przewodnik jej przytaknie. Wiedziała, że ma rację. – Ogień, tak? Zastanawia mnie jedna sprawa. Czy gdy już dotrzemy do Spełniacza Życzeń i powiem czego pragnę, to mój ojciec pojawi się ot tak? – Pstryknęła palcami. – Wyjdzie zza rogu? I pozwoli mi się zabić?

Przewodnik urwał źdźbło trawy. Zwrócony był do Dziewczyny demonicznym profilem.

– A jak pragniesz go zabić? – spytał, a blizny na jego twarzy poruszyły się w straszliwym uśmiechu.

– Chcę, by umarł jak mama. – Spojrzała na swoje dłonie. – Uduszę go.

– Żaden żywioł nie jest silniejszy od drugiego – przypomniał jej. – Równowaga.

– To znaczy, że mi się to nie uda, czy że nie mogę sobie tego życzyć?

– Możesz życzyć sobie wszystkiego.

Przygryzła wargę.

– Czuję, że kryje się w tym zapewnieniu jakaś pułapka.

– Możesz życzyć sobie wszystkiego – powtórzył, ale to jeszcze bardziej jej się nie spodobało.

Zmrużyła oczy i spytała:

– A ty byłeś już u Spełniacza Życzeń? – Spojrzała mężczyźnie w twarz. – Czego strasznego sobie zażyczyłeś, że stałeś się tym kim jesteś?

Nie spodziewała się odpowiedzi. Myślała, że burknie znów coś enigmatycznego, albo w ogóle nic nie powie. Tym większe było jej zaskoczenie, gdy usłyszała jego głos:

– Zażyczyłem sobie tego co ty.

 

 

Gdy weszli na wzniesienie, zatrzymali się. Milczeli, wpatrzeni przed siebie. W twarze powiał im silny, mroźny wiatr. Od wschodu nadchodziły ciemne, granatowe chmury. Niebo rozbłysło, ale długo czekali na grzmot. Gdy przebrzmiał, odezwała się Dziewczyna:

– Jesteśmy.

Faktycznie, w oddali, majaczyła elektrownia. Ponura, smutna budowla. Burzowe chmury zbierały się nad nią.

– Jesteś gotowa? – spytał Przewodnik.

– Nie – odparła Dziewczyna szczerze.

Im bardziej zbliżała się do celu wyprawy, tym coraz mniej była pewna czego naprawdę chce. Nie wiedziała, czy wpływ na tę zmianę miało miejsce, czy tajemniczy, milkliwy mężczyzna, czy może to ona sama się zmieniła. Spodziewała się, że widok elektrowni ją ucieszy, ale tylko przeraził. Nie miała ochoty, by tam iść.

– Wiesz już co było najgorszą chwilą twego życia – rzekł wodzirej. – Ale nie przyniosła ci ona jasności umysłu. Brakuje ci kontrapunktu. Równowaga. Jaka jest najlepsza chwila twojego życia?

Dziewczyna długo nie odpowiadała. Patrzyła na elektrownię. Oczy łzawiły jej od wiatru.

– Czym naprawdę jest ta wyprawa? – Kolejny błysk burzy.

Przewodnik spojrzał na nią. Uśmiechnęły się obie jego twarze. A gdy się odezwał, jego słowa zagłuszył grzmot.

Dziewczyna nie poprosiła, by powtórzył. Bała się tej odpowiedzi, ucieszyła się, że burza ją zabrała.

– Czy powinnam tam iść? – zapytała i po raz pierwszy w jej głosie zabrzmiał strach.

– Możemy zawrócić – rzekła ta ludzka połowa wodzireja, bez złości czy pretensji.

– Tak blisko… – szepnęła, a wiatr porwał te słowa i poniósł po całej Zonie. – Czy zdarzyło się, by ktoś tak blisko celu zawrócił?

– Wielu zawróciło – odparł Przewodnik. – Ale nikt tak blisko.

Kiwnęła głową. Kolejny błysk i, tym razem, szybki grzmot.

– Może przeczekamy gdzieś burzę?

– Ta burza nie przeminie, dopóki wszystko się nie dopełni.

Dziewczyna go nie zrozumiała, ale czuła, że ma rację.

– Chodźmy – zdecydowała.

Ruszyli w dół zbocza. Ku elektrowni, ku nawałnicy.

 

 

Rozdział 5

 

 

Każdy z nich, Bandyta i Ksiądz, odnaleźli coś innego wewnątrz domu.

Dla Bandyty była to cela. Ta sama, bardzo dobrze mu znana, w której spędził tyle lat. Ale jednak coś tu się nie zgadzało, coś było fałszywego, ukryto tu jakieś kłamstwo. Czuł to pod skórą i nie dawało mu to spokoju. Rozglądał się nerwowo dookoła, coraz bardziej zaniepokojony. I wtedy, gdy miał już dać za wygraną i wybiec stąd precz, zaczął się koszmar.

– Kogo szukasz? – Usłyszał za swoimi plecami.

Odwrócił się gwałtownie, wystraszony. To była ona. Taka jaką ją pamiętał, taka jaką ją zostawił. Ciemnowłosa, blada, dziewięciolatka.

– Kogo szukasz, tato? – Siedziała na pryczy, spokojna, cicha, grzeczna. – Mamusi?

Poczuł jak uginają się pod nim kolana. Cela jakby zawirowała. I kolejny demon stanął koło niego. Rodzina znów była w komplecie.

Żona nie przypominała kobiety, którą poślubił. Daleko jej było nawet do żywego człowieka.

Miała na sobie potarganą, brudną sukienkę. Jej ciało było w stanie głębokiego rozkładu. Twarz była niemal gołą czaszką, tylko na czubku głowy pozostało trochę tkanki, z której wyrastały rzadkie, siwe włosy. Nie przypominała jego żony, ale wiedział, że to ona.

Martwa kobieta wyciągnęła ku niemu kościotrupie dłonie. Zacisnęła je na jego szyi. Pierwszą rzeczą o jakiej wtedy pomyślał, nie było to że się dusi, że umiera. Pomyślał, że te palce są zimne, tak straszliwie, nieludzko zimne. I dopiero potem zaczął się szarpać.

Kobieta trzymała jednak mocno. Nie puszczała, za to on zaczął słabnąć.

– Ty… ty… ty… – wycharczał. – Ty nie… nie żyjesz!

Potwór wrzasnął, zwalniając uchwyt. Spomiędzy zębów kobiety zaczęły wysypywać się białe, tłuste larwy. Wypełzały nawet z jej pustych oczodołów i spadały na ziemię. Potwór powoli zaczynał zapadać się w tę skłębioną, wijącą się masę. Gdy zniknął niemal cały, wyciągnął jeszcze ręce ku mężczyźnie. Ten nawet się nie cofnął.

– Ty nie żyjesz – powtórzył już zimnym, spokojnym głosem. Już się jej nie obawiał. Wiedział, że ona jest tylko koszmarem, kłamstwem. Nawet Zona, nawet Spełniacz Życzeń nie jest w stanie przywrócić jej życia. Są w naszym życiu takie drzwi, które raz zatrzaśnięte nie w sposób znów otworzyć.

Potwór zniknął, pozostawiając jednak po sobie kotłujące się na podłodze larwy. Kilka z nich podpełzło do Bandyty. Rozdeptał je z nieprzyjemnym chrzęstem. A potem uniósł głowę i spojrzał na dziewczynkę. Pozostała jeszcze ona. Wiedział, że z nią nie pójdzie tak łatwo. Obawiał się tego spotkania, ale w głębi duszy również go pragnął.

– Witaj, córko – zaczął.

– Czy mnie też zabijesz? – To był atak, choć nadal wymierzony cichutkim, wysokim głosikiem pozornie bezbronnej dziewięciolatki.

– Czy naprawdę myślisz, że mógłbym to zrobić?

– Tak. – Kolejny sztylet wbity w jego pierś.

Bandyta zaczynał rozumieć. Ona nie walczyła jak martwa kobieta przed chwilą. Nie zamierzała rzucić się na niego i okładać go pięściami, czy zacząć go dusić. Jej orężem były słowa. I musiał przyznać, że raniły równie mocno jak ostrze noża.

– Nie potrafiłbym cię skrzywdzić. Kocham cię.

– Mamusię też kochałeś.

Czuł, że zapada się w mrok. Coraz głębiej w ciemną otchłań, coraz dalej od światła.

– Uwierz mi.

Dziewczynka uśmiechnęła się z politowaniem.

– Nie skrzywdzę cię.

Zaczynało brakować mu tchu, pociemniało przed oczami.

– Odebrałam ci oko, byś przejrzał – rzekła, głosem przepełnionym rozczarowaniem. – A ty nadal widzisz tylko siebie.

Dziewczynka uśmiechnęła się, a w tym uśmiechu rozpłynęła się jej twarz, potem ona cała, a następnie wszystko wokół.

Ciemność. A w niej jeden, niekończący się krzyk:

– Ratunku!

 

 

Każdy z nich, Bandyta i Ksiądz, odnaleźli coś innego wewnątrz domu.

Dla Księdza był to pusty kościół.

Szedł powoli ku ołtarzowi, mijając puste ławy, a podeszwy jego butów głośno stukały o marmurową podłogę. Witraże, w wielkich oknach, rzucały mu pod nogi kolorowe refleksy. Wnętrze było chłodne, wręcz zimne. Ołtarz umieszczono w nawie, nie docierało tam wiele światła. Panował półmrok, paliła się tylko wieczna lampka przed tabernakulum.

Ksiądz znał to miejsce. To był jego kościół. Przez tyle lat był tutaj proboszczem. Z tego ołtarza nawoływał, by się nawrócić, by wierzyć w Boga. Być może wielu parafian go posłuchało, ale problem polegał na tym, że on nie usłuchał samego siebie.

Dotarł do ołtarza. Spojrzał na stojący na nim złoty krzyż, z przybitym Jezusem. Artysta dobrze oddał umęczenie i ból na twarzy konającego. Głowę miał pochyloną, opadającą na pierś, jakby już nie miał sił, a może nie chciał, unosić jej w górę, ku niebu. Ręce szeroko rozpostarte, przybite wielkimi gwoździami. Wokół bioder kawałek sukna. Chude nogi, ze stopami razem, złączonymi kolejnym gwoździem.

Jezus, Syn Boży, Zbawiciel.

Czy w śmierci może być chwała? Tak jeśli ta śmierć coś ze sobą niesie.

Czy w mojej śmierci jest chwała?

Nagle zapadła ciemność. Zniknął cały budynek kościoła. Pozostał tylko krzyż. Bił od niego blask. Był niczym pochodnia w czarną noc, na krawędzi przepaści.

Krzyż był pusty. Wyglądał jakby na kogoś czekał.

 

 

Gdy Bandyta i Ksiądz wydostali się z budynku, byli wystraszeni i bladzi.

– Czy już wiecie czego pragniecie? – zapytał Przewodnik, jakby wiedział co ich tam spotkało.

Mężczyźni długo milczeli i gdy wydawało się, że żaden z nich nie odpowie, odezwał się Bandyta:

– Chcę wydostać się z więzienia.

Nikt nie dopytywał dalej, ale wszyscy czuli, że te słowa są prawdą.

– A ty? – Wodzirej zwrócił się do Księdza.

– Chcę by mój kościół nie był pusty.

I tym razem nikt się nie odezwał, a ich słowa były prawdą.

Przewodnik kiwnął głową.

– Chodźcie, bo jesteśmy już u drzwi.

 

 

Rozdział 6

 

 

Niebo przecięła olbrzymia błyskawica. Chwilę później rozległ się grzmot.

Dziewczyna zadrżała. Dzień przeszedł w noc. Granatowe chmury kłębiły się nad ich głowami, wielkie i straszne. Na niebie niemal bez przerwy rozkwitały pioruny, a gdy rozlegał się huk, drżała nawet ziemia. Dziewczyna była przerażona. W życiu nie widziała takiej wściekłości natury, takiej potęgi żywiołu.

– Musimy się gdzieś ukryć! – krzyczała, by jej głos można było usłyszeć między grzmotami.

Przewodnik obejrzał się przez ramię, nie zatrzymując się nawet na chwilę.

– Musimy przeczekać burzę! – wrzasnęła mu w twarz.

– Ta burza nie minie – odparł spokojnym głosem i tylko szczęśliwy traf pozwolił, że dobrze go słyszała.

Nie odparła na to nic. Czuła, że ten cholerny starzec mówi prawdę. Coś się ku nim zbliżało, goniło właśnie ich i nie było szans, by się przed tym ukryć.

Szli dalej, a deszcz ciągle nie padał. Sucha nawałnica. To przerażało ją chyba najbardziej. Jak coś tak monstrualnego i wściekłego nie rzygało w nich jeszcze strumieniami wody?

Od nadchodzącej burzy, uderzył w nich wiatr. Podmuch był tak silny, że dziewczyna poczuła, iż niemal się unosi. I dopiero wtedy, z wiatrem, przyszedł deszcz.

Rozpadało się gwałtownie. W pierwszej, szalonej, chwili pomyślała, że tonie. A potem ściana wody przesłoniła jej świat.

 

 

 – O, Boże! – Ksiądz odruchowo się przeżegnał.

Wyszli już z cienia drzew i teraz wyraźnie widzieli w oddali elektrownię, ale to nie ona tak przeraziła mężczyznę. Powodem jego niepokoju była nadciągająca ku nim burza.

– Ale potwór – przytaknął Bandyta, spoglądając na nawałnicę.

– Teraz dokonają się wasze losy – rzekł Przewodnik. – Jeśli wykażecie się mądrością, spełnią się wasze życzenia.

– A jeśli tej mądrości nam zabraknie? – spytał Ksiądz.

Wodzirej wzruszył ramionami.

– Różnie może być. Zwycięstwo ma jedno oblicze, lecz zguba ma niezliczoną ilość twarzy. Może waszą porażką będzie, że nie stanie się nic, a może stanie się wszystko?

Zamilkli. Z czeluści granatowych chmur, wyłoniła się nitka piorunu. Sunęła coraz dalej i rozgałęziała się, nabierając niesamowitego kształtu i rozmiaru. A na koniec uderzyła w jakiś element elektrowni, wyraźnie zobaczyli jak posypały się iskry. Huknęło.

– Schowamy się gdzieś i przeczekamy ulewę? – zapytał Bandyta.

Przewodnik obrócił się do nich i uśmiechnął szeroko. Śmiały się obie jego twarze, i ta anioła i ta demona.

– Ta burza jest dla was – odparł tonem, jakby jego słowa naprawdę niosły ze sobą jakieś wyjaśnienie.

Ruszyli bez sprzeciwu. Deszcz jeszcze ich nie sięgnął, ale zginali już karki, gotowi na jego zimne, mokre objęcia.

 

 

Dziewczyna jedną ręką przesłoniła oczy, ciągle zalewane deszczem, a drugą wyciągnęła przed siebie, by przypadkiem na coś nie wpaść. Nie widziała nic poza strugami deszczu. Wołała, krzyczała na Przewodnika, ale ten się nie zjawiał. Jej nawoływania, ginęły w łomocie ulewy.

Ostrożnie stawiała krok za krokiem. Wystraszona i coraz bardziej zdezorientowana próbowała iść, by znaleźć, choć prowizoryczną, kryjówkę przed żywiołem. I nagle, jej wyciągnięta przed siebie ręka coś napotkała. To była druga dłoń. Ich palce mocno się ze sobą splotły.

 

 

Dopadła ich ulewa. Przypominało to nagłe wejście pod kaskadę wodospadu. Najpierw stracili z oczu siebie, a potem niemal wszystko wokół. Pozostała tylko ściana deszczu.

Bandyta próbował najpierw odnaleźć Księdza, potem Przewodnika, ale to kluczenie spowodowało, że tylko jeszcze bardziej się zagubił. I wtedy, gdy zatrzymał się zrezygnowany i bezradny, z ulewy wyłoniła się czyjaś dłoń. Niewiele myśląc, wyciągnął ku niej rękę i splótł z nią mocno palce.

 

 

Dziewczyna była zaskoczona, gdy zobaczyła tę szorstką twarz z przepaską na jednym oku. Zmienił się przez te lata, ale dobrze wiedziała, kim jest ten mężczyzna.

Bandyta też był zdziwiony widokiem kobiety. Przypominała mu żonę, z czasów gdy się poznali. I on również wiedział, bez żadnych wątpliwości, kim ona jest.

– Córko!

– Ojcze!

Zaczęli do siebie mówić, krzyczeć, wrzeszczeć, ale wszystkie ich słowa zabierała burza. Zbliżyli się do siebie, ale nadal nic nie słyszeli. Nawałnica ciągle była nieubłagana. Przybliżyli się jeszcze bardziej. Znów tylko łomot deszczu. W końcu objęli się. Ojciec przytulił Córkę, Córka przytuliła Ojca. I tak objęci, szeptali do siebie, szeptem cichszym od podmuchu wiatru, a burza zamilkła dla nich, słyszeli każde słowo, westchnięcie, oddech.

– Nienawidzę cię – szeptała Córka, a na jej policzkach łzy mieszały się z deszczem.

– Wiem – szeptał Ojciec, przyciskając ja do siebie coraz mocniej.

– Zabiłeś mamę.

– Wiem.

– Zostałam sama.

– Wiem.

Błysk pioruna. Grzmot.

– Przepraszam cię – szept Ojca. – Nie było dnia, bym tego nie żałował. Czasami chciałbym, byś tamten nóż zamiast w oko, wbiła mi w serce.

– Tato…

– Tak chyba byłoby lepiej.

Błysk. Huk.

– Wiesz, że marzyłam, by cię zabić? – szept Córki. – Chciałam cię udusić, jak ty mamę.

– Zrób to.

Odsunął się od niej. Wziął jej dłonie i położył na swojej szyi.

– Dalej! – ponaglił, a burza ucichła. Tylko deszcz nie ustawał. – Zrób to! Zawiodłem was tyle razy. Zabiłem ją! Zostałaś sama! Zabrałem ci wtedy wszystko!!!

Poczuł, że jej palce zaciskają się na jego szyi. Z ulgą stwierdził, że zaczyna brakować mu tchu. To się może udać. Może ta drobna, szczupła dziewczyna zdoła tego dokonać i może, Bóg daj, odnajdzie ona w końcu spokój.

Skierował swoje jedyne oko na twarz Córki i zrozumiał, że to wszystko nie tak, że to na nic. Znów tylko ją krzywdził.

Widział, pomimo deszczu, że dziewczyna płacze. To nie był szloch, czy nieudolnie ukrywane pochlipywanie. To był gwałtowny, targający całym ciałem płacz. To ona była burzą, jej łzy ulewą.

Poczuł, że jej drobne palce rozluźniają ucisk. Znów mógł swobodnie oddychać.

– Tato…! – Przycisnęła go do siebie. I trwali tak długo, milcząc, mówiły ich łzy.

 

 

Ksiądz spodziewał się deszczu. Im głębiej zanurzał się w cień granatowych chmur, tym silnej przeczuwał, że to zaraz nastąpi, że już za chwilę spadną na jego głowę pierwsze krople. Jednak, gdy nadszedł deszcz, zupełnie go zaskoczył. Nie tego się spodziewał. Liczył na jakieś preludium. Nawet taka burza powinna zacząć się od mżawki. Jednak tak się nie stało. Jak od pstryknięcia palcem, lunęło jak z cebra. Już po paru sekundach przemókł do ostatniej nitki.

Ksiądz nie spodziewał się, by szybko miało przestać padać. Nie, takie nawałnice jak ta, zdarzają się rzadko, a gdy już się trafią, to jeszcze długo, ze strachem, się o nich wspomina. Tym mocniej go zaskoczyło, gdy deszcz nagle ustał. Widział wokół siebie ścianę deszczu, ale oddaloną o kilka metrów. Na niego nie padała już nawet kropla. Znalazł się w jakimś osobliwy oku cyklonu.

– Tak wiele zapomniałeś. – Rozległ się czyjś głos.

Ksiądz rozejrzał się i dostrzegł idącego ku niemu Przewodnika. Mógłby przysiąc, że jeszcze przed chwilą go tam nie było.

– Tak wiele zapomniałeś – powtórzył. Mówiły obie jego twarze, i ta dobra, i ta zła. Prawda i kłamstwo. Nie do odróżnienia. – Jesteś jak faryzeusz żyjący za czasów Chrystusa. Widzisz Jego, widzisz Jego czyny, Jego dobro, a nie wierzysz, nie ufasz. Miałeś być drogowskazem, a sam doszedłeś nad urwisko.

– O czym ty…

– Dlaczego to uczeni w piśmie odrzucili Jezusa? Dlaczego Go zabili? Dlaczego ty Go zabiłeś?

– Jesteś szalony.

Przewodnik zatrzymał się kilka metrów od Księdza. Uniósł ręce, a wokół niego rozkwitły anomalie. Zona była mu posłuszna.

– Ukrzyżowałeś Jezusa w swoim sercu – rzekł wodzirej, a jego sylwetka rozmywała się za kurtyną pulsujących anomalii. Wydawał się nierzeczywisty. – Zbawienie przychodzi przez krzyż. To twoja Golgota. – Zakreślił ręką łuk. – Musisz na nią wejść. Spiesz się, zbliża się trzecia godzina.

– Czego ty ode mnie chcesz?

– Chodź do mnie!

– Przecież to niemożliwe! – wrzasnął Ksiądz. – Tu jest pełno anomalii!

– Wierz! Wierz, a krzywda ci się nie stanie.

Ksiądz pobladł ze strachu. Przeżegnał się.

– „Ojcze nasz…” – zrobił pierwszy krok – „któryś jest w niebie…” – drugi – „święć się imię Twoje…” – trzeci krok – „przyjdź królestwo Twoje…” – Zatrzymał się. Czuł, że przed nim jest anomalia. Powietrze pulsowało, wirowało, biło mu w twarz żarem pustyni. Modlitwa urwała się.

To tutaj upadł po raz pierwszy. Nie spotkał jednak swojej matki, by dodała mu otuchy. Jedynym wsparciem był mu szalony wodzirej.

– Zamilkłeś! – krzyknął Przewodnik. – Wstań i idź dalej!

– „Bądź wola Twoja…” – ciągnął Ksiądz, omijając anomalię – ”jako w niebie tak i na ziemi…” – znów krok – „chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj…” – urwał. Kolejna anomalia.

Nie spotkał Szymona z Cyreny, który pomógłby mu nieść ten krzyż, ani Weroniki, która otarłaby mu twarz, ale to tutaj upadł po raz drugi. Każdy z nas ma własną drogę krzyżową i własną Golgotę. Dal niektórych to tylko upadki. A może ciągłe podnoszenie się z nich?

– „I odpuść nam nasze winy…” – ruszył dalej –”jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”.

I znów zwątpił, po raz trzeci. To był najgorszy z jego upadków. Czuł anomalie przed sobą. Były wszędzie. Ciasno go otoczyły i zaciskały okrąg. Nie było ratunku.

Uklęknął i wzniósł głowę ku niebu. Nadal znajdował się w oku cyklonu, niebo było błękitne i spokojne, a słońce wisiało dokładnie nad nim.

– „Boże, mój Boże, czemuś mnie opuścił?”[1]

Czy to tak właśnie wygląda? Gdy umieramy nie czujemy już obecności Boga? Już Go przy nas nie ma, bo czeka po drugiej stronie? Gdyby Bóg nie opuszczał nas w godzinę śmierci, to nie pozwoliłby byśmy umarli.

– W Bogu szukasz ratunku? – zdziwił się Przewodnik. – Przecież to Jego obwiniałeś o chorobę.

– Tu czeka mnie tylko śmierć…

– Nie! – Wodzirej roześmiał się. – Zmartwychwstanie! „Kto chce pójść za mną, musi zaprzeć się samego siebie!”[2]

– Dobrze. – Ksiądz wstał z kolan. – Czyli tego pragnie dla mnie Bóg, zguby? To kolejna kara, że wybrałem kobietę, zamiast Jego?

– „Nie przybyłem na ziemię by nieść pokój, ale miecz”.[3] „Kto kocha ojca lub matkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien. I kto kocha syna lub córkę bardziej niż mnie nie jest mnie godzien. Kto nie bierze swego krzyża, a idzie za Mną, nie jest Mnie godzien. Kto chce znaleźć swe życie, straci je, a kto straci swe życie z mego powodu, znajdzie je”.[4]

– Skoro mam umrzeć, dobrze. – Ksiądz rozłożył bezradnie ręce. I wszedł w anomalie. A te nie czyniły mu krzywdy. Szedł przed siebie z zamkniętymi oczami i modlitwą na ustach. – „I nie wódź nas na pokuszenie, ale nas zbaw ode złego”.

– Amen – dokończył Przewodnik.

Ksiądz otworzył oczy. Wodzirej stał tuż przy nim. Za nim była elektrownia. Wcześniej jej nie dostrzegał, a teraz była o krok. Dotarł. Wspiął się na Golgotę.

– Czy teraz Zona mnie ukrzyżuje? Jako apostoła, czy jako złoczyńcę?

– Dlaczego Bóg pozwala żyć złym ludziom? – spytał Przewodnik, zamiast odpowiedzieć. – Bo Bóg z nikogo nie rezygnuje! Oto żyjesz, oto Spełniacz Życzeń! Idź i proś o co chcesz!

Ksiądz zrobił kilka kroków.

– Nie idziesz ze mną? – Zatrzymał się i obrócił.

– Nie mogę.

– Czy mam prosić o wiarę?

Wodzirej uniósł głowę, by Ksiądz dobrze mógł ją widzieć. Jego anielska połowa uśmiechała się, a demoniczna smuciła.

– Musisz sobie odpowiedzieć, czy bliżej ci do Hioba, czy do Judasza. – W jego słowach pobrzmiewała jakaś ostateczność, jakby w odpowiedzi na to pytanie kryło się rozwiązanie wszystkich problemów.

– Do Hioba, czy do Judasza? – Zamyślony Ksiądz spojrzał na elektrownię. Gdy znów się obejrzał, Przewodnika już nie było.

Burza też odeszła. Ulewa ustała. Był tylko on i elektrownia.

 

 

Rozdział 7

 

 

Wszyscy odnaleźli się pod elektrownią. Ksiądz, Bandyta i Córka. Nikt nie był zaskoczony, wręcz przeciwnie, spodziewali się czegoś podobnego.

– A więc to koniec – rzekł Ksiądz. – To jest to oko, którego sobie zażyczyłeś? – Kiwnął na dziewczynę.

Bandyta roześmiał się.

– Tak, oto ono – odparł, obejmując Córkę. – Innego mi nie potrzeba.

– Nie byłeś u Spełniacza Życzeń?

– Nie. – Pokiwał głową i pytająco spojrzał na towarzysza.

– Ja też nie.

– Pogodziłeś się ze swoim Bogiem?

Ksiądz spojrzał gdzieś daleko i długo milczał.

– Zrozumiałem, że nie chcę być Judaszem i chciałbym odnaleźć w sobie Hioba.

Bandyta nie dopytywał, kiwnął tylko głową.

– A co z rakiem? Wyzdrowiałeś?

– Nie. Myślę, że nadal jestem chory – rzekł bez pretensji w głosie. Odkąd wszedł do Zony choroba nie dawała o sobie znać, ale wiedział, że nowotwór nadal w nim jest. Tylko teraz, chwilowo, uśpiony.

– Czyli, tak po prostu, wracamy do domu? – spytała Córka. – Jesteśmy o krok od Spełniacza Życzeń. Nie chcecie pójść i o coś poprosić?

– Mam już wszystko, czego mi potrzeba – rzekł Bandyta. – Zona już mi to dała. – Uśmiechnął się do dziewczyny.

– Myślę, że wszyscy szukaliśmy tego samego – powiedział Ksiądz, spoglądając na swoich towarzyszy.

– Czyli co?

– Miłości! – krzyknął Ksiądz i roześmiał się głośno. Po chwili śmiali się wszyscy.

– A co z Przewodnikiem? – spytała dziewczyna, gdy zbierali się do powrotnej drogi.

– On już wypełnił swoją rolę. – Na brutalnej twarzy Bandyty pojawił się grymas smutku. – Chyba już nigdy go nie spotkamy. On należy do Zony.

– Myślę, że… – zaczęła dziewczyna, ale zaraz urwała.

– Tak? Śmiało, Córko, powiedz co myślisz.

– Myślę, że to on jest Spełniaczem Życzeń.

– Nie. – Ksiądz spojrzał prosto w oczy dziewczyny. – To my sami jesteśmy Spełniaczami Życzeń, a on tylko pomógł nam w to uwierzyć.

Ruszyli do domu. Szli przez złowrogą, niebezpieczną Zonę, a anomalie się ich nie imały.

 

Grudzień 2018 – Luty 2019

 

[1] – Mt 27,46

[2] – Mt 16,24

[3] – Łk 12,49

[4] – Mt 10, 37-39

Koniec

Komentarze

Bardzo romantyczny tekst. No i mutry to one oddają hołd Zonie

Za horyzontem – dziękuję za komentarz. 

A mutry musiały być, bo opowiadanie powstawało w czasie mojej największej fascynacji "Piknikiem na skraju drogi" Strugackich. A pomysł wyjściowy na fabułę zaczerpnąłem (z absolutnie genialnego) filmu Tarkowskiego "Stalker".

Pozdrawiam.

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Hej 

Zacznę tak :) po przeczytaniu książki STALKER Michała Głogowskiego byłem zadowolony z lektury ale już nie dałem rady z kolejną częścią. Świat zony jest dla mnie za mały i zbyt powtarzalny ( może nie trafiłem odpowiedniego opowiadania albo książki :) kto wie może jeszcze zmienię zdanie) . 

 

W Twoim opowiadaniu podobała mi się droga, którą przeszli bohaterowie zarówno ta wewnętrzna jak i ta przez zonę. Jednak historia Bandyty i Córki nie zaskakuje lepiej to wygląda z księdzem. Wdaje mi się, że zbyt szybko odkryłeś karty albo, opowiadani jest za długie, albo jedno i drugie. Czytało się fajnie opowieść wciąga ale do pewnego momentu. Fajnie wyszły postacie przewodników zarówno Wodzireja i Starego ich tajemniczość dodaje klimatu historii. 

 

Pozdrawiam

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Bardjaskier – dziękuję za przeczytanie!

 

Przyznać się muszę (trochę ze wstydem), że ja także przeczytałem z tego uniwersum tylko jedną książkę. Ja akurat byłem rozczarowany. To było takie czysto rozrywkowe czytadło. Byłem trochę zły, że takie uniwersum zostało tak spłycone. Przecież sama Zona może stać się wspaniałą kalką kondycji głównych bohaterów. To z tego sprzeciwu, buntu, zaczął we mnie kiełkować pomysł na własne opowiadania w Czarnobylskiej Strefie Wykluczenia. Chciałem oddać hołd Zonie (a przynajmniej spróbować, bo to czytelnik oceni, czy efekt jest zadowalający).

 

Co do Bandyty i Córki. Tu nie miało być żadnych wielkich twistów. To od początku miała być opowieść o prostych ludziach i ich osobistych problemach. Każdy z bohaterów miał coś ze mnie. Jakąś cząstkę, ostry okruch moich własnych doświadczeń. Inspiracją do postaci bandyty był mój ojciec, który zmagał się z problemem alkoholowych, córką byłem ja sam i mój żal i emocje jakie odczuwałem do ojca. W postaci księdza to znowu ja i moja droga od biernego katolicyzmu, przez bierny ateizm, po poszukiwanie Boga, bo tak mi chyba lepiej, bo jak śpiewał Raz, dwa, trzy – “trudno nie wierzyć w nic”. W moim życiu zabrakło jednak przewodnika, wodzireja, który prowadziłby do celu, chronił przed anomaliami i kluczeniem bez celu. Choć może były w nim jakieś okruchy mojej matki i przyjaciół…

Także to opowiadanie jest MOJE. Tak moje jak żadne inne jakie napisałem. Podchodziłem kilkukrotnie do jego pisania. Bywało, że miałem kilkadziesiąt znaków i porzucałem całość, by po kilku miesiącach wrócić do tej opowieści zaczynając ją zupełnie od nowa. Ta historia była we mnie i nie dawała mi spokoju. Musiałem ją w końcu spisać. Na końcu opowiadania zaznaczyłem, że napisanie go zajęło mi trzy miesiące, ale prawda jest taka, że pisałem je prawie dwa lata. Chyba sam, jak dobre wino, musiałem dojrzeć do tej opowieści.

 

Jeszcze raz dziękuję za przeczytanie i życzę wszystkiego dobrego.

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Nazgul

 

Hej 

Co do zony i książek o niej to może spróbuj Metro ( może nie jest to dokładnie to ale moim zdanie sporo w Metrze jest zaczerpnięte z historii o Stalkerach a świat jest bardziej rozbudowany i moim zdaniem ciekawszy )

 

Jeśli chodzi o opowiadanie to wyszło ci i jak pisałem czyta się dobrze i możesz być z niego zadowolony. A jeśli ma charakter osobisty to moje uwagi co do fabuły są nie istotne. Najważniejsze, że wyrzuciłeś z siebie to co cię gryzło. A czy jest lepszy sposób niż poprzez pisanie :) pozwolę sobie napisać, że NIE :)

 

Pozdrawiam 

 

 

 

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Witaj.

 

Tytuł mocno przyciąga, bo to jedyna rzecz, jaką chciałabym posiadać na własność o każdej porze, zawsze i wszędzie. :)

 

Z technicznych – moje sugestie i wątpliwości, pojawiające się podczas czytania:

 

– Dobrze to słyszeć – odparł drugi z towarzyszy, (zbędny przecinek?) z nutą sarkazmu.

… a kilkudniowy, przyprószony siwizną, (tu także?) zarost dodawał mu tylko powagi.

– Urokliwy zakątek – dodał od siebie poczciwy staruszek, (tu podobnie?) z sarkastycznym uśmieszkiem. – przy okazji sporo sarkazmu u tego staruszka

Pozostali odruchowo, zrobili to samo. – tutaj również

Usiedli przy stole i, w milczeniu, wodzili wzrokiem po ikonach świętych porozwieszanych na ścianach. – i tu

Mężczyzna zwrócił swą poparzona twarz, ku staruszkowi. – ten również zbędny?

Czas (przecinek?) byście się wyspowiadali.

 A te (i tu?) które mają się spełnić (tu też?) to już na pewno.

 

 Jedno z oblicz Zony. – błąd gramatyczny?

– To dlaczego zemną poszedłeś? – i tu

Opowiedz nam, opowiedz Strefie i tym wyjącym, potępionym duszą o grzechu, z którym tutaj przyszedłeś. – błąd gramatyczny rażący

Rzuć cholerną nakrętką! – i tu

 

Wyglądał jakby już teraz, niecały kilometr od kordonu, miał już dosyć tego miejsca. – powtórzenie

Wiedział, że po jego pytaniu może paść pytanie o jego kalectwo. – i tutaj

– Opowiedzcie mi o sobie. Staruszek z bandytą spojrzeli po sobie. – tu też

Wodzirej oddalał się, nie przejmując się nimi. – i tu

Świeca zgasła i tylko cichy szept zdradzał, że to tylko czarna noc, a nie koniec świata: – i tu; poza tym – czemu tu jest dwukropek?

 

 

Mam ogólne zapytanie, czemu „bandyta” jest zapisywany wielką literą, a „staruszek” nie?; „Ksiądz” piszesz potem wielką literą.

Są w naszym życiu takie drzwi, które raz zatrzaśnięte nie w sposób znów otworzyć. – literówka

 

– Czym oni są? – spytał staruszek, a twarz dziwnie mu sposępniała.

– Śmierć dla nich byłaby aktem łaski.

– Co mam przez to rozumieć?

– Lepiej stracić życie, niż człowieczeństwo. Zona potrafi odebrać bardzo wiele.

– A czy daje równie dużo?

Wodzirej utkwił wzrok w płomieniach. Długo milczał, nim w końcu powiedział:

– Czego pragniesz? Jakie życzenie chcesz wykrzyczeć w radioaktywne serce Zony? Szepnij je mi teraz, a powiem ci czy może się ziścić.

Bandyta stał chwilę zmieszany. Patrzył to na dziwną twarz wodzireja, to na, coraz większe, płomienie.

– Chcę oko – szepnął, a ogień przygasł. – tutaj się pogubiłam – czy to rozmowa przewodnika ze staruszkiem, czy z bandytą?

 

Tylko cud (zbędna spacja), a może jakaś inna siła, ochroniła

Dal niektórych to tylko upadki. – literówka

 

Dalej już nie wypisuję, ale pod kątem językowym trzeba całość poprawić, ponieważ tekst jest ogromnie ciekawy, wciągający, ale usterki utrudniają lekturę. Popoprawiaj je, bo klikam podwójnie! :)

 

 

Brak wzmianki o wulgaryzmach.

 

Każdy z nas ma własną drogę krzyżową i własną Golgotę. Dla niektórych to tylko upadki. A może ciągłe podnoszenie się z nich? – to fragment, który jest kwintesencją całości naszego życia.

Znakomite opowiadanie, pełne moralizatorskich uwag, wskazówek, przemyśleń. Mnóstwo fantastyki, świetne dialogi, genialne postacie bohaterów oraz ich losy. Rzeczywiście, dla wielu ludzi trudniejsza od zbrodni jest zwyczajna spowiedź i zrozumienie swych autentycznych grzechów.

 

Pozdrawiam serdecznie, podwójny klik. :)

Pecunia non olet

Bruce – bardzo dziękuję za merytoryczny komentarz.

 

Co do błędów muszę przyznać (z bólem), że warsztat nigdy nie był moją mocną stroną. Staram się z tym walczyć… Czuję, że i tak jest o niebo lepiej niż na początku. Z każdym kolejnym napisanym tekstem, z każdą kolejną przeczytaną książką moja literacka świadomość rośnie, więc może jeszcze dożyję opowiadania, w którym nie będę miał nic do poprawki :) 

 

Mam ogólne zapytanie, czemu „bandyta” jest zapisywany wielką literą, a „staruszek” nie?; „Ksiądz” piszesz potem wielką literą.

Chodziło mi tutaj o ich alegoryczne imiona. Staruszek jest tylko epitetem określającym Księdza. Tak jak Przewodnik i wodzirej (choć tutaj potrzebowałem synonimu, by unikać powtórzeń).

 

Cieszę się, że opowiadanie (pomimo tylu błędów) aż tak przypadło do gustu.

 

podwójny klik.

Przyznam, że nie rozumiem co to ma oznaczać.

 

Dziękuję za pochylenie się nad tekstem.

Wszystkiego dobrego!

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Bardjaskier

 

Tak znam uniwersum Metro. Zgadzam się, że książki z tego uniwersum są o wiele poważniejsze i warte uwagi.

 

A jeśli ma charakter osobisty to moje uwagi co do fabuły są nie istotne.

Czytelnik ma prawo odebrać fabułę po swojemu. Jeśli jakieś wydarzenia mu się nie spodobały, choćby dla autora były niewypowiedzianie ważne i osobiste, to nie mam z tym problemu.

 

Pozdrawiam!

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Skuszona nominacją przyszłam zobaczyć, co to, ale na razie przeczytałam pierwszy rozdział i… Nie zassało.

Znam oczywiście “Piknik”, nie znam natomiast uniwersum S.T.A.L.K.E.R.-a., nawet nie wiedziałam, że zaczęło się od gry, a świat gier i zwłaszcza powieści czy opowiadań na nich opartych to już w ogóle nie moja bajka :( Dlatego abstrahując od tego, że nie wciągnęło (o tym, dlaczego, za moment) po prostu nie jestem w stanie ocenić tego tekstu, bo nie wiem, ile w nim jest autora, a ile uniwersum; podobieństwa do Strugackich są na tyle widoczne, że mam problem z oceną samodzielnego tekstu.

 

Natomiast niezależnie od tego problemu tekst jest jak dla mnie przede wszystkim przegadany. Przyznałeś się do inspiracji Tarkowskim i faktem jest, że oni jak u Tarkowskiego idą, idą, idą, czasem ktoś spojrzy w niebo, a potem idą, idą, idą, ktoś powie jedno słowo, a potem idą ;)

Jestem ostatnią osobą, która upominałaby się o dynamikę i ją fetyszyzowała; wręcz przeciwnie: lubię teksty powolne, refleksyjne, niegnające przed siebie. Niemniej pierwszy rozdział mi się dłużył, a kiedy zobaczyłam, że to raptem nieco więcej niż jedna trzecia opowiadania, to się chwilowo poddałam. Może wrócę, choć ponieważ przy scrollowaniu mignęło mi zakończenie, to już wiem, do czego to prowadzi i z jednej strony okej, to właściwy koniec tego typu refleksji, a z drugiej niestety strasznie oklepany :(

 

Głównym problemem są jednak dla mnie postacie. Poznajemy je wyłącznie ze “spowiedzi”, gdzie powoli odsłaniają swoją przeszłość, ale nijak to, co opowiadają, nie koresponduje z tym, jak poza tym je przedstawiasz. Te postacie są nośnikami informacji, które wrzucasz w formie bezpośrednych wypowiedzi, natomiast poza tym trudno w nie uwierzyć, są opisywane, a nie pokazywane. Za dużo marszu i opowieści, za mało charakterystyki pośredniej. Mógłbyś np. położyć nacisk na to, jak Bandyta i Staruszek postrzegają siebie wzajemnie, co podejrzewają względem tego drugiego i tak dalej. Masz takiego ujawniającego się narratora wszechwiedzącego, stosujesz head-hopping, a nie perspektywę postaci, więc mógłbyś to wykorzystać właśnie do wzajemnej charakterystyki, do zbudowania napięcia między bohaterami. Bo tego mi chyba najbardziej zabrakło. Możliwe, że oni mają w dalszym rozwoju tekstu ciekawe historie, ale niestety pierwszym rozdziałem nie zachęciłeś mnie do ich poznawania, nie porwałeś :(

Skądinąd o ile rozumiem zamysł nienazywania ich imionami czy nazwiskami, jest tu pewna niekonsekwencja. Rozumiem też, że “zawód” Staruszka miał być zaskoczeniem, więc nie mogłeś go nazwać Ksiądz, ale to z kolei nie pasuje do tej wszechwiedzącej narracji.

 

Już pisałam, że mam problem z oceną świata przedstawionego, bo nie wiem, ile jest w nim Ciebie, a ile pomysłów innych. Nie pamiętam nawet szczegółów czytanego dawno “Pikniku…” na tyle, żeby ocenić, ile do wizji Strugackich wnosi uniwersum S.T.A.L.K.E.R.-a.

Plus jest jeszcze jeden problem: ponieważ piszesz w uniwersum, które, jak rozumiem, znasz, to bardzo mało je opisujesz, w związku z czym dla czytelnika go nieznającego jest ono nieistniejące, co też przeszkadza w immersji. Może warto by zrezygnować z części niewiele wnoszących dialogów o Zonie na rzecz “malarskiego” pokazania jej czytelnikowi? Mamy głównie deklarację, że jest dziwna i przerażająca, ale nie widzimy tego, a tym bardziej nie czujemy. A nie każdy ma screeny z gry przed oczami.

 

Sprawy nie ułatwia też takie sobie wykonanie. Styl jest dość nijaki, gdzieś tam raz za czas wyjrzy kawałeczek stylizacji biblijnej (głównie w wypowiedziach Przewodnika), ale niemrawo i bez wyraźnego zamysłu artystycznego. Język postaci kompletnie niezróżnicowany, w każdym razie w tym rozdziale. Dialogi dość drętwe, brakuje w nich emocji, sformułowania też czasem mało naturalne.

Być może Twój pomysł ma potencjał, może się rozwija w ciekawą historię, ale niestety pierwsza odsłona tej opowieści nie zachęciła mnie do dalszej, bardzo długiej lektury.

 

PS. Bo dopiero doczytałam część komentarzy:

jeśli ma charakter osobisty to moje uwagi co do fabuły są nie istotne

Nie zgadzam się. Opowiadanie jest bytem niezależnym od autora (nie musimy na to być wyznawcami koncepcji “śmierci autora”) i dla czytelnika tekst musi się bronić niezależnie od tego, ile jest w nim autora i jego doświadczeń. Gdyby taka uwaga była w przedmowie, można by uznać, że tekst ma dla autora charakter terapeutyczny i wziąć to pod uwagę, niemniej doświadczenia też można ująć fabularnie tak, że będą się trzymać kupy jako niezależny tekst albo nie. O szczegółach tej fabuły się jednak nie wypowiem, bo przeczytałam 1/3.

 

Nie wypisywałam łapankowo baboli, bo czytałam na komórce, plus jest tego dość sporo. Bruce część wypisała, ja dorzucę dość dużą zaimkozę (powycinaj bezlitośnie “swój” i “jego” we wszystkich formach, może 1% jest potrzebny) i dwa drobiazgi:

 

poprawił fryzurę

Fryzura kojarzy się z czymś zadbanym, ułożonym, o co jej posiadacz dba. Staruszek nie sprawia wrażenia, jakby przed wycieczką do Zony poszedł do fryzjera i trząsł się o wizerunek, więc “poprawił włosy” czy wręcz “przeczesał włosy” by całkowicie wystarczyło.

 

o, rzesz

Jedyna poprawna forma zapisu czegoś, co tak brzmi, to “ożeż”. Orzeszku występuje wyłącznie we w zasadzie niezapisywalnym dowcipie. Na dodatek mam wrażenie, że średnio tu pasuje, jakieś “a niech to” byłoby lepsze, ale nie wiem, jaki był tak naprawdę Twój zamysł.

 

Co do “oblicz”, jest to poprawny dopełniacz liczby mnogiej, ale nie brzmi tu dobrze. Twarzy – lepiej. A może jeszcze jakoś inaczej?

http://altronapoleone.home.blog

drakaina – dziękuję za komentarz.

 

Spróbuję odnieść się do paru rzeczy.

 

Przyznałeś się do inspiracji Tarkowskim i faktem jest, że oni jak u Tarkowskiego idą, idą, idą, czasem ktoś spojrzy w niebo, a potem idą, idą, idą, ktoś powie jedno słowo, a potem idą ;)

Ale dla mnie to jest takie PRAWDZIWE! Gdy odrzucić wszystkie te górnolotne bzdury, to jaka to jest cudowna metafora ludzkiego życia!

 

rzy scrollowaniu mignęło mi zakończenie, to już wiem, do czego to prowadzi i z jednej strony okej, to właściwy koniec tego typu refleksji, a z drugiej niestety strasznie oklepany :(

Ja nie planowałem tutaj zmieniać tym opowiadaniem oblicza śiwata. To miała być prosta, wręcz kameralna historia o ludziach, którzy nie próbują ratować świata. Oni próbują ocalić chociaż samych siebie. A że puenta oklepana. Zgadzam się, ale ja długo te prawdy uwarzałem za śmieszne, wręcz głupie. A jednak dziś się z nimi zgadzam. Uwielbiam “Drogę serca” Harrisona, “Palimpsest” Valente, “Szczęśliwą ziemię” Orbitowskiego, czy Brzezińską. Przecież ile one mają w sobie takiej baśni, bajki dla dorosłych, z ponadczasowymi puentami.

 

Te postacie są nośnikami informacji, które wrzucasz w formie bezpośrednych wypowiedzi, natomiast poza tym trudno w nie uwierzyć, są opisywane, a nie pokazywane.

Był to świadomy zabieg. Nie chciałem zbyt mocno charakteryzować postaci. Pisałem to opowiadanie bardziej pod siebie niż odbiorcę. Im więcej napisałbym o Bandycie, Córce, czy Księdzu, tym bardziej byliby dla mnie postaciami, a coraz mniej mną, “moją emocją”, która zmusiła do ich stworzenia. To jest osobista podróż, spisana z potrzeby ducha. Dlatego jestem świadom, że nie wszystkim przypadnie do gustu.

 

Dziękuję za zajrzenie, pozdrawiam!

 

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Nazgulu, cieszy mnie, że pewne decyzje były świadome, niemniej niestety sprawiły wraz z wykonaniem, że tekst mnie nie wciągnął :(

 

Gdy odrzucić wszystkie te górnolotne bzdury, to jaka to jest cudowna metafora ludzkiego życia!

Jest. Co nie zmienia faktu, że na filmach Tarkowskiego ziewam i zastanawiam się, czy oglądać dalej XD

 

Ja nie planowałem tutaj zmieniać tym opowiadaniem oblicza śiwata.

Niczego takiego nie sugerowałam oraz chwała Ci za to!

 

To miała być prosta, wręcz kameralna historia o ludziach, którzy nie próbują ratować świata.

Kocham takie historie, za to, że jest taką historią nominowałam swego czasu jeden z topowych w moim osobistym odbiorze tekstów tego portalu: Seener: Śmieciarka

Niemniej, jak może wyczytałeś z mojego komentarza, odbiłam się od tego, jak to opowiedziałeś.

 

Był to świadomy zabieg. Nie chciałem zbyt mocno charakteryzować postaci. Pisałem to opowiadanie bardziej pod siebie niż odbiorcę. Im więcej napisałbym o Bandycie, Córce, czy Księdzu, tym bardziej byliby dla mnie postaciami, a coraz mniej mną, “moją emocją”, która zmusiła do ich stworzenia. To jest osobista podróż, spisana z potrzeby ducha. Dlatego jestem świadom, że nie wszystkim przypadnie do gustu.

To jest odwieczny problem, na ile, jeśli twórczość jest dla nas “terapią”, powinniśmy ją konfrontować z odbiorcami. Nie jestem w stanie ocenić, jakie elementy w tekście są dla Ciebie ważne, czy snująca się fabuła (czy wręcz pseudo-fabuła) są elementem tej “terapii”, a na ile jest to po prostu przyciężkawa forma. Czy absolutnie każdy drobiazg w tekście jest istotny. Bo nie jestem Tobą, ale po prostu czytelnikiem, który przychodzi z zewnątrz i dostaje jakąś opowiedzianą historyjkę.

Niedawno przeczytałam tu tekst, który był niezłym, nawet jeśli nie arcyoryginalnym horrorem, a okazało się, że autor opisywał demencję (i tu pada dla wielu użytkowników portalu pytanie o fantastykę…). I w sumie tamten tekst można by było na dwóch poziomach czytać (choć dla mnie osobiście, ze względu na własne bolesne doświadczenia, nie był to trafny opis demencji i może dlatego nie zauważyłam “drugiego dna”), a interpretacja autorska usuwała niekonsekwencje w samym tekście. Troszkę podobnie jest z Twoim opowiadaniem: bez znajomości tego, co Ty tam umieszczasz, nie sposób odczytać intencji, pozostaje sama fabuła – nie wiem jeszcze, na ile sensowna w całości.

 

Natomiast w sumie dla mnie to jest drugoplanowe, bo mnie nie wciągnąłeś przede wszystkim sposobem opowiadania. Gdyby to było napisane językiem poetyckim, onirycznym, absurdalnym itd. – może łatwiej bym łyknęła rozwleczenie, bo wciągnęłaby mnie “forma”, język, narracja, styl, whatever ;) Zabrakło mi tu literackiego pazura, który zrekompensowałby snucie się. Może nawet je usprawiedliwił, może nawet uczynił koniecznym… Tarkowski to jednak poezja obrazu i to sprawiło, że arcydługiego “Rublowa” dociągnęłam jednak do końca. I nawet tak naprawdę tani efekt na końcu: przejście do kolorowych ikon, robi tam wrażenie. Tu takiego efektu brakuje, snucie się jest pozbawione artystycznej magii, która mimo wszystko utrzymywałaby uwagę nawet przy szczątkowej fabule. Taka magia pozwoliłaby też wybrzmieć nawet oklepanemu zakończeniu, właśnie jak u Tarkowskiego :)

 

Spróbuję dać tekstowi, tzn. fabule, drugą szansę, choć nie obiecuję, że szybko, bo obowiązki mnie gonią, a to jest kolubryna. Ale za jakieś trzy tygodnie będę sporo jeździć zbiorkomem, więc może się uda ;) 

http://altronapoleone.home.blog

bo mnie nie wciągnąłeś przede wszystkim sposobem opowiadania.

NIe ma sprawy. Ja to rozumiem. Jestem świadom, że nie jest to opowiadanie dla wszystkich. Nie zdziwi mnie, gdy większość ludzi się od niego odbije…

 

Pozdrawiam!

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Żadne opowiadanie, żaden tekst literacki czy inne dzieło kultury nie jest “dla wszystkich”. Nawet sprzedające się w milionowych nakładach bestsellery nie są “dla wszystkich”. Sama piszę raczej niszowo, choć z innych powodów, i jest to mój świadomy wybór, niemniej części uwag czytelników posłuchałam, żeby zmniejszyć hermetyczność ;) To kwestia kompromisu, oczywiście, i jego granic.

http://altronapoleone.home.blog

Co do błędów muszę przyznać (z bólem), że warsztat nigdy nie był moją mocną stroną. Staram się z tym walczyć… Czuję, że i tak jest o niebo lepiej niż na początku. Z każdym kolejnym napisanym tekstem, z każdą kolejną przeczytaną książką moja literacka świadomość rośnie, więc może jeszcze dożyję opowiadania, w którym nie będę miał nic do poprawki :) 

Nie popełnia błędów tylko ten, kto nie pisze i nic nie robi. :)

Ja również nie jestem bezbłędna ani nieomylna i moje uwagi mają służyć (jak zawsze zresztą) jedynie pomocy, abyś spojrzał na tekst krytycznie pod kątem językowych poprawek i je naniósł, oczywiście – jeżeli masz taki zamiar i się z nimi zgadzasz. :) To Twój tekst i decyzja należy tylko do Ciebie. 

 

Co do reszty kwestii wątpliwych, o jakich wspomniałeś, ok, rozumiem, jak najbardziej, to Ty znasz tekst najlepiej i wiesz o nim najwięcej. ;) 

Przyznam, że nie rozumiem co to ma oznaczać.

 

Drakaina, pisząc o wielu nader istotnych kwestiach, wspomniała również o skuszeniu nominacją, więc przy okazji wyjaśnię Ci moje potoczne określenie “podwójnego klika” – to ja Twój tekst nominowałam do Biblioteki oraz do Piórka (patrz: Hyde Park). :)

 

W moim odczuciu opowiadanie jest niezwykle przejmujące poruszoną problematyką oraz formą przekazu; wielopłaszczyznowe, dogłębne, bardzo gorzkie oraz mocne i zasługuje na uwagę. 

Pozdrawiam serdecznie, powodzenia. :) 

Pecunia non olet

Ciekawy pomysł na Zonę u jej działanie na ludzi. Tego nie czyta się dla przyjemności. Czuję satysfakcję, że przeczytałem do końca.

Koala75

 

Dziękuję za wizytę i przeczytanie. Bardzo mi miło, że lektura była dla Ciebie satysfakcjonująca. Oby żadne anomalie się Ciebie nie imały! :)

 

Pozdrawiam!

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Cóż, Nazgulu, Twój Spełniacz życzeń okazał się dla mnie dość męczącym doświadczeniem.

Poza tym, że bohaterowie powoli dążą ku obranemu celowi, dzieje się tu niewiele – ot, z rzadka pojawiają się anomalie, zdarza się, że obserwują potyczki, czasem szaleją żywioły, a oni wytrwale zmierzają do celu, od czasu do czasu odpoczywają, wieczorem zatrzymują się na nocleg, opowiadają o własnej przeszłości i dokonują spowiedzi.

Dowiedziałam się z Twoich komentarzy, że potraktowałeś opowiadanie dość osobiście, mieszcząc w nim własne doświadczenia i przeżycia, i może dlatego nie mogłam pozbyć się wrażenia, że czytam relację niepełną, może nawet nie do końca zrozumiałą i nabrałam podejrzeń, że to, co dla Ciebie było jasne i oczywiste, nie musiało być takie dla mnie.

I jeszcze muszę wyznać, że nie bardzo rozumiem, jak cała rzecz się działa – skoro Przewodnik prowadził Bandytę i Księdza, to w jaki sposób w tym samym czasie wiódł do elektrowni Dziewczynę? Bo z opisu wynika, że Przewodnik był jeden. Czy Przewodnik i Zona to jedno, czyli taki element fantastyczny?

Nie wykluczam też, że, skupiona na wyłapywaniu usterek, a było ich całe mnóstwo, czegoś nie dostrzegłam, może coś przeoczyłam, albo czegoś nie pojęłam…

Dodam jeszcze, że choć rozumiem, iż nie chciałeś wielu powtórzeń, to za każdym razem gdy Przewodnika nazywałeś wodzirejem, miałam przed oczami bal i korowód tańczących postaci; nic na to nie poradzę, ale takie jest moje pierwsze skojarzenie z tym określeniem.

 

Dwóch męż­czyzn, idą­cych nieco z tyłu, spoj­rza­ło na męż­czy­znę jak na wa­ria­ta. → Powtórzenie.

Proponuję: Dwóch męż­czyzn, idą­cych nieco z tyłu, spoj­rza­ło na towarzysza jak na wa­ria­ta.

 

Łysy był na gło­wie, a twarz miał ban­dy­ty… → Wystarczy: Łysy był, a twarz miał ban­dy­ty

Za SJP PWN: łysy  1. «niemający częściowo lub całkowicie włosów na głowie»

 

Wska­zał na naj­bliż­szą z sosen. -> Wska­zał naj­bliż­szą z sosen.

Wskazujemy coś, nie na coś.

 

– Jedno z ob­licz Zony. → – Jedno z ob­liczy Zony.

 

 Zła­pał za szel­kę swo­je­go ple­ca­ka.Zła­pał szel­kę swo­je­go ple­ca­ka.

 

– Głu­pio by było, gdy unik­nę­li­by­śmy pu­ła­pek Zony, a zgi­nę­li z głodu. → Raczej: – Głu­pio byłoby, gdybyśmy unik­nę­li­ pu­ła­pek Zony, a zgi­nę­li z głodu.

 

Wy­glą­dał jakby już teraz, nie­ca­ły ki­lo­metr od kor­do­nu, miał już dosyć tego miej­sca. → Pierwsze już jest zbędne.

 

Lewy pro­fil miał za to szla­chet­ne rysy, przy­wo­dzą­cy na myśl czło­wie­ka spra­wie­dli­we­go… → Piszesz o rysach lewego profilu, więc: Lewy pro­fil miał za to szla­chet­ne rysy, przy­wo­dzą­ce na myśl czło­wie­ka spra­wie­dli­we­go

 

Żaden z to­wa­rzy­szy nie spy­tał o  bli­znę.Żaden z to­wa­rzy­szy nie spy­tał o bli­znę.

Zbędny zaimek – nie było mowy o innej bliźnie.

 

Ban­dy­ta uchy­lał już co praw­da usta, by o to za­gad­nąć… → Raczej: Ban­dy­ta otwierał już co praw­da usta, by o to za­gad­nąć

 

Wie­dział, że po jego py­ta­niu może paść py­ta­nie o jego ka­lec­two. → Pierwszy zaimek jest zbędny.

 

Za­gryzł zęby i od­wró­cił wzrok. → Zacisnął zęby i od­wró­cił wzrok.

Zębami można zagryźć coś, ale nie można zagryźć zębów.

 

Skrom­na, dwu­po­ko­jo­wa cha­łu­pa. → O chałupie powiedziałabym raczej: Skrom­na, dwuizbowa cha­łu­pa.

 

– Opo­wiedz­cie mi o sobie.

Sta­ru­szek z ban­dy­tą spoj­rze­li po sobie. → Nie brzmi to najlepiej.

 

– Nie mi to mówić bę­dzie­cie! → – Nie mnie to mówić bę­dzie­cie!

 

– To dla­cze­go zemną po­sze­dłeś? → – To dla­cze­go ze mną po­sze­dłeś?

 

– Nie wie­rzysz? – za­du­mał się, wo­dząc dło­nią po bli­znach na twa­rzy. → – Nie wie­rzysz? – Za­du­mał się, wo­dząc dło­nią po bli­znach na twa­rzy.

Sugeruję małą powtórkę z zapisywania dialogów.

 

– Męż­czy­zna zwró­cił swą po­pa­rzo­na twarz, ku sta­rusz­ko­wi. → Zbędny zaimek – czy mógł zwrócić ku staruszkowi cudzą twarz? Literówka.

Wystarczy: – Męż­czy­zna zwró­cił po­pa­rzo­ną twarz ku sta­rusz­ko­wi.

 

Po­pa­rze­nia jakby roz­la­ły się po całej twa­rzy Prze­wod­ni­ka. Przy­po­mi­na­ło teraz lico de­mo­na… → Piszesz o twarzy, więc w drugim zdaniu winno być: Przy­po­mi­na­ła teraz lico de­mo­na

 

a potem uwol­nił w na­głym bla­sku, wpa­da­ją­cych przez okno pro­mie­ni słoń­ca. → …a potem uwol­nił nagły blask wpa­da­ją­cych przez okno pro­mie­ni słoń­ca.

 

Nadal blady, na czole z kro­pel­ka­mi potu. → Raczej: Nadal blady, z kro­pel­ka­mi potu na czole.

 

Przed ocza­mi cią­gle miał strasz­ną de­mo­nicz­ną twarz.Przed ocza­mi cią­gle miał strasz­ną de­mo­nicz­ną twarz.

 

Wy­mie­rzył oskar­ży­ciel­ski palec na ubło­co­ny trze­wik. Oskarżycielsko wy­mie­rzył palec na ubło­co­ny trze­wik.

 

Ban­dy­ta po­chy­lił się nad butem, mru­żąc swoje je­dy­ne zdro­we oko. → Zbędny zaimek.

 

– O, rzesz…! ->– Ożeż…!

 

– Tam jest… – jego twarz przy­bra­ła kolor kredy – stopa. → – Tam jest… – Jego twarz przy­bra­ła kolor kredy. – Stopa.

 

opo­wiedz Stre­fie i tym wy­ją­cym, po­tę­pio­nym duszą o grze­chu… → …opo­wiedz Stre­fie i tym wy­ją­cym, po­tę­pio­nym duszom o grze­chu

 

Za­czą­łem pić… – urwał.Za­czą­łem pić… – Urwał.

 

Tylko cud , a może jakaś inna siła… → Zbędna spacja przed przecinkiem.

 

cią­gnął męż­czy­zna z opa­ska na oku. → Literówka.

 

– Wska­zał na Prze­wod­ni­ka… → – Wska­zał Prze­wod­ni­ka

 

a pal­cem wska­zu­ją­cym i gdy wszyst­ko wska­zy­wa­ło… → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: …a pal­cem wska­zu­ją­cym i gdy wszyst­ko sugerowało

 

– Rzuć cho­ler­ną na­kręt­ką! → – Rzuć cho­ler­ną na­kręt­kę!

 

Brud­ny mun­dur wi­siał na jego wy­chu­dzo­nym ciele… → Zbędny zaimek.

 

Wo­dzi­rej spo­glą­dał na nich swo­imi czar­ny­mi ocza­mi. → Zbędny zaimek.

 

„To jeden z tych, któ­rzy wy­po­wie­dzie­li nie­wła­ści­we ży­cze­nie.” → „To jeden z tych, któ­rzy wy­po­wie­dzie­li nie­wła­ści­we ży­cze­nie”.

Kropkę stawiamy po zamknięciu cudzysłowu.

 

Po­ja­wił się w progu parę minut póź­niej.Czar­na po­stać… → Brak spacji po kropce.

 

– Pro­wa­dzisz nas przez te roz­dro­ża… → Czy tu aby nie miało być: – Pro­wa­dzisz nas przez te bez­dro­ża

Rozdroże to skrzyżowanie dróg.

 

Blask świe­cy przedarł się na chwi­lę przez spo­wi­ja­ją­cy go mrok i oświe­tlił jego twarz. → Drugi zaimek jest zbędny.

 

zmie­rzył ją tylko tymi swo­imi dziw­ny­mi ocza­mi… → Czy zaimki są konieczne – czy mógł ją zmierzyć cudzymi oczami?

 

– Robi się późno – ode­zwa­ła się, nie po­zna­jąc wła­sne­go głosu. Zmie­nił się. → Lekka siękoza.

 

„Tylko to. I tylko pro­wiant. Woda, kon­ser­wy.”„Tylko to. I tylko pro­wiant. Woda, kon­ser­wy”.

 

Nie był na nią zły, nie kpił z niej, po pro­stu, rze­czo­wo, wy­ja­śnił co fak­tycz­nie bę­dzie jej po­trzeb­ne. → Czy wszystkie zaimki są konieczne?

 

prze­pa­ko­wa­ła rze­czy po jego myśli. Po­mi­mo jego od­py­cha­ją­cej apa­ry­cji… → Drugi zaimek jest zbędny.

 

„Co to za czło­wiek?” – Py­ta­ła w my­ślach Dziew­czy­na. „Co to za czło­wiek?” – py­ta­ła w my­ślach Dziew­czy­na.

Tu znajdziesz wskazówki, jak można zapisywać myśli bohaterów.

 

spadł ol­brzy­mi płat tynku. Roz­trza­skał się i roz­sy­pał na mi­ria­dy ciem­nych krysz­ta­łów. → Obawiam się, że tynk nie rozpadłby się na coś, co można nazwać kryształem.

Proponuję: Roz­trza­skał się i roz­sy­pał na mi­ria­dy ciem­nych kawałków/ odprysków.

 

Szyba ka­wiar­ni nagle spę­kła→ Szyba ka­wiar­ni nagle pę­kła

 

a w oczach znów roz­bły­sły jej łzy. → Zbędny zaimek.

 

„To nie­moż­li­we!” – Po­my­śla­ła Dziew­czy­na… → „To nie­moż­li­we!” – po­my­śla­ła Dziew­czy­na

 

„To ona, to na pewno ona.”„To ona, to na pewno ona”.

 

Pró­bo­wa­łam po­cie­szyć moją mamę… → Zbędny zaimek – wiadomo, że mówi o swojej matce.

 

Ru­szył w dal­szą drogę, nie oglą­da­jąc się za sie­bie. → Masło maślane – czy mógł obejrzeć się przed siebie?

Wystarczy: Ru­szył w dal­szą drogę, nie oglą­da­jąc się.

 

Do­brze ci radzę, nie proś o to Speł­niacz Ży­czeń→ Do­brze ci radzę, nie proś o to Speł­niacza Ży­czeń

 

– Ty chcesz mi cy­to­wać bi­blię?– Ty chcesz mi cy­to­wać Bi­blię?

 

Nie zwle­kaj­cie! – Pod­niósł głos. – Im szyb­ciej wy­zna­cie co was boli… → Nie zwle­kaj­cie! – pod­niósł głos – im szyb­ciej wy­zna­cie co was boli

 

Wo­dzi­rej obej­rzał się przez ramię, po­pa­rzo­ną twa­rzą. → Patrzymy oczami, nie twarzą, więc nie mógł obejrzeć się twarzą.

 

od razu pod­po­wia­da­ło mi, że to bę­dzie cięż­ka roz­mo­wa. → …od razu pod­po­wia­da­ło mi, że to bę­dzie trudna roz­mo­wa.

https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Ciezko-a-trudno;19058.html

 

Uśmie­chał się jak o tym opo­wia­dał.Uśmie­chał się, kiedy o tym opo­wia­dał.

 

– Mały, ró­żo­wiut­ki po­two­rek. Gdy ją do­tkną­łem, zła­pa­ła mój palec. – Ro­ze­śmiał się. → – Mały, ró­żo­wiut­ki po­two­rek. Gdy ją do­tkną­łem, zła­pa­ła mój palec – ro­ze­śmiał się.

 

Bu­dy­nek był w opła­ka­nym sta­nie. Szyby po­roz­bi­ja­ne, a fron­to­wa ścia­na usia­na była mnó­stwem śla­dów po ku­lach. → W drugim zdaniu wystarczy: …a fron­to­wa ścia­na usia­na mnó­stwem śla­dów po ku­lach.

 

Zwró­cił na nią swą twarz. → Zbędny zaimek.

Proponuję: Zwró­cił ku niej twarz.

 

i po­wiem czego pra­gnę, to mój oj­ciec po­ja­wi się od tak? → …i po­wiem czego pra­gnę, to mój oj­ciec po­ja­wi się ot tak?

 

czy wpływ na zmia­nę miało to miej­sce, czy ten ta­jem­ni­czy, mil­kli­wy męż­czy­zna, czy może to ona sama się zmie­ni­ła. → Nie brzmi to najlepiej.

Może wystarczy: …czy wpływ na tę zmia­nę miało miej­sce, czy ta­jem­ni­czy mil­kli­wy męż­czy­zna, czy może ona sama się zmie­ni­ła.

 

Spo­dzie­wa­ła się, że widok elek­trow­ni ucie­szy, ale tylko prze­ra­ził. → Czy drugi zaimek jest konieczny?

 

Pa­trzy­ła na elek­trow­nie. → Literówka. Tam była jedna elektrownia.

 

– Może prze­cze­ka­my gdzieś burze? → Literówka. Burza była jedna.

 

Ale jed­nak coś tu się nie zga­dza­ło, coś było tutaj fał­szy­we­go, ukry­to tu ja­kieś kłam­stwo. Czuł to pod skórą i nie da­wa­ło mu to spo­ko­ju. → Nie brzmi to najlepiej.

 

 – Ma­mu­sie też ko­cha­łeś. → Literówka.

 

Za­czy­na­ło bra­ko­wać mu tchu. Przed ocza­mi mu po­ciem­nia­ło. → Czy oba zaimki są konieczne?

Proponuję: Za­czy­na­ło bra­ko­wać mu tchu, pociemniało przed ocza­mi.

 

nie do­cie­ra­ło tam wiele świa­tła. Pa­no­wał tam pół­mrok… → Drugi zaimek jest zbędny.

 

Spoj­rzał na sto­ją­cy na nim złoty krzyż, z przy­bi­tym do niego Je­zu­sem. → Jak wyżej.

 

za­py­tał ich Prze­wod­nik, jakby wie­dział co ich tam spo­tka­ło. → Pierwszy zaimek jest zbędny.

 

roz­legł się grzmot.

Dziew­czy­na za­drża­ła. Dzień za­mie­nił się w noc. Gra­na­to­we chmu­ry kłę­bi­ły się nad ich gło­wa­mi, wiel­kie i strasz­ne. Na nie­bie nie­mal bez prze­rwy roz­kwi­ta­ły pio­ru­ny, a gdy roz­le­gał się huk, drża­ła nawet zie­mia. Dziew­czy­na bała się. → Siękoza.

 

Szli dalej, a deszcz dalej nie padał. → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Szli dalej, a deszcz nadal/ ciągle nie padał.

 

Jak coś tak mon­stru­al­ne­go i wście­kłe­go nie rzy­ga­ło w nich jesz­cze kro­pla­mi wiel­ko­ści pię­ści? → Ilości wody wielkości pięści raczej trudno nazwać kroplami.

Proponuję: Jak coś tak mon­stru­al­ne­go i wście­kłe­go nie rzy­ga­ło w nich jesz­cze strumieniami wody?

 

Od stro­ny burzy, ude­rzył w nich wiatr. → Czy burza może mieć stronę?

 

Po­dmuch był tak silny, że dziew­czy­na po­czu­ła, że nie­mal się unosi. I do­pie­ro wtedy, z wia­trem, przy­szedł deszcz.

Roz­pa­da­ło się tak gwał­tow­nie, że w pierw­szej, sza­lo­nej, chwi­li po­my­śla­ła, że tonie. → Powtórzenia.

 

jej wy­cią­gnię­ta przed sie­bie ręka, na coś na­po­tka­ła. → …jej wy­cią­gnię­ta przed sie­bie ręka coś na­po­tka­ła/ na coś się natknęła.

 

Nie­wie­le my­śląc, wy­cią­gnął ku niej swoją rękę… → Zbędny zaimek.

 

gdy zo­ba­czy­ła szorst­ką twarz… → …gdy zo­ba­czy­ła szorst­ką twarz

 

Przy­bli­ży­li się jesz­cze bli­żej. → Brzmi to fatalnie.

Proponuję: Podeszli jesz­cze bli­żej. Lub: Przy­bli­ży­li się jesz­cze bardziej.

 

Oj­ciec przy­tu­lił Córkę, Córka przy­tu­li­ła Ojca. I tak wtu­le­ni… → Czy to celowe powtórzenia?

Proponuję: Oj­ciec przygarnął Córkę, Córka przy­tu­li­ła Ojca. I tak objęci

 

Roz­legł się czyiś głos.Roz­legł się czyjś głos.

 

a sam do­sze­dłeś na urwi­sko. → Albo: …a sam do­sze­dłeś nad urwi­sko. Albo: …a sam do­sze­dłeś do urwiska.

 

cią­gnął Ksiądz, omi­ja­jąc ano­ma­lię –” jako w nie­bie… → Brak spacji po półpauzie, zbędna spacja po otworzeniu cudzysłowu.

Winno być: …cią­gnął Ksiądz, omi­ja­jąc ano­ma­lię – „jako w nie­bie

 

ru­szył dalej –”jako i my… → Brak spacji po półpauzie.

Winno być: …ruszył dalej – „jako i my

 

od­pusz­cza­my na­szym wi­no­waj­com.” → …od­pusz­cza­my na­szym wi­no­waj­com”.

 

– Prze­cież to jego ob­wi­nia­łeś o cho­ro­bę. → – Prze­cież to Jego ob­wi­nia­łeś o cho­ro­bę.

 

by nieść pokój, ale miecz”. → …by nieść pokój, ale miecz”.

 

Kto che zna­leźć swe życie… → Literówka.

 

z mego po­wo­du, znaj­dzie je.” → …z mego po­wo­du, znaj­dzie je.”

 

ale nas zbaw od złego.” → …ale nas zbaw ode złego”.

 

Wo­dzi­rej uniósł twarz… -> Wo­dzi­rej uniósł głowę

Nie wydaje mi się, aby można unieść twarz, nie unosząc głowy.

 

Ksiądz spoj­rzał za­my­ślo­nym wzro­kiem na elek­trow­nię. Zamyślony Ksiądz spoj­rzał na elek­trow­nię.

Wzrok nie myśli, więc nie może być zamyślony.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Witam, regulatorzy!

Miło, że na portalu pozostał ktoś jeszcze ze “starej gwardii” ;)

 

Epicki komentarz (jak zwykle pod moimi opowiadaniami wink). Wiem, że mnie tutaj trochę nie było, ale czy mi się wydaje, czy poczyniłem pewien progres? Kiedyś otrzymywałem od Ciebie komentarze o podobnej objętości pod opowiadaniami na 15-20k znaków, a tu mamy 70k. 

 

Co do błędów to nie zamierzam się usprawiedliwiać, ale co począć gdy ja tak kocham zaimki!

Czasami, wieczorami, gdy jestem sam w domu, siadam przy komputerze, otwieram edytor tekstu i godzinami wypisuję zaimki. Jest to dla mnie tak ekscytujące, że, na drugi dzień, obawiam się czy nie zaszedłem w ciążę!surprise

 

Dziękuję za link do zapisu myśli!yes Przyda się, bo faktycznie nie byłem pewien, czy robię to dobrze.

 

Poza tym, że bohaterowie powoli dążą ku obranemu celowi, dzieje się tu niewiele – ot, z rzadka pojawiają się anomalie, zdarza się, że obserwują potyczki, czasem szaleją żywioły, a oni wytrwale zmierzają do celu, od czasu do czasu odpoczywają, wieczorem zatrzymują się na nocleg, opowiadają o własnej przeszłości i dokonują spowiedzi.

No i proszę. A ja potrzebowałem 70 000 znaków by to opowiedzieć…laugh

Ale co począć, gdy ja nie piszę o Bondzie. Zamiast pojedynków na noże, wolę pojedynki na słowa, zamiast ratowania świata, wolę gdy bohaterowie próbują ocalić samych siebie, zamiast rozwoju skomplikowanej fabuły, wolę by to rozwijali się (choćby moralnie) bohaterowie. Lubię prostą symbolikę – gdy bohaterami targa burza emocji, to musi im towarzyszyć burza w przyrodzie. To jest moja literatura, taką pragnę pisać.

 

Dodam jeszcze, że choć rozumiem, iż nie chciałeś wielu powtórzeń, to za każdym razem gdy Przewodnika nazywałeś wodzirejem, miałam przed oczami bal i korowód tańczących postaci; nic na to nie poradzę, ale takie jest moje pierwsze skojarzenie z tym określeniem.

Ciekawe. Mi się to słowo niezmiennie kojarzy z pijanym wodzirejem z “Karnawału” Jakuba Nowaka, jednego z najlepszych opowiadań zamieszczanych w NF. 

 

No i na koniec:

Cóż, Nazgulu, Twój Spełniacz życzeń okazał się dla mnie dość męczącym doświadczeniem.

 

Kiedyś, gdy byłem jeszcze małym Nazgulem, obiecałem sobie, że napiszę takie opowiadanie, że nawet regulatorzy będzie zadowolona! Wrzucając to opowiadanie na portal, muszę przyznać, że pomyślałem – może to to, może to dziś!!! Szkoda, bo w tym opowiadaniu zawarłem doświadczenia całych moich 32 lat życia. Kto wie czy starczy mi życia na kolejne takie opowiadanie…

 

Ale tak szczerze, regulatorzy, proszę Cię, przyznaj, że przeszedłem daleką drogę od tego: https://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/11476 do opowiadania na górze tej strony…laugh

 

W weekend poprawię wszystko.

Wielkie dzięki za tak wnikliwe pochylenie się nad tekstem.

 

Wszystkiego dobrego!

 

 

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Miło, że na por­ta­lu po­zo­stał ktoś jesz­cze ze “sta­rej gwar­dii” ;)

Owszem, Nazgulu, jestem tu i trwam, chyba już przez zasiedzenie. No i bardzo się cieszę, kiedy starzy użytkownicy zjawiają się  po długiej przerwie i znowu publikują.

 

…ale co po­cząć gdy ja tak ko­cham za­im­ki!

A co do Twojej miłości do zaimków, no cóż… Myślę że powinieneś panować nad tym uczuciem i kontrolować je, bo jak nie, to zaimki wejdą Ci na głowę, zdominują opowiadania i kto zechce potem czytać takie przezaimkowane historie? ;)

 

No i pro­szę. A ja po­trze­bo­wa­łem 70 000 zna­ków by to opo­wie­dzieć…

Zważ proszę, że moje 336 znaków to taki zaledwie szkic, zarysik. Ty, dodając niemal siedemdziesiąt tysięcy, wypełniłeś go treścią.

 

Cie­ka­we. Mi się to słowo nie­zmien­nie ko­ja­rzy z pi­ja­nym wo­dzi­re­jem z “Kar­na­wa­łu” Ja­ku­ba No­wa­ka, jed­ne­go z naj­lep­szych opo­wia­dań za­miesz­cza­nych w NF.

Nie znam twórczości Jakuba Nowaka, więc nic dziwnego, że nasze wyobrażenia o znaczeniu słowa wodzirej są różne. ;)

 

Kie­dyś, gdy byłem jesz­cze małym Na­zgu­lem, obie­ca­łem sobie, że na­pi­szę takie opo­wia­da­nie, że nawet re­gu­la­to­rzy bę­dzie za­do­wo­lo­na! Wrzu­ca­jąc to opo­wia­da­nie na por­tal, muszę przy­znać, że po­my­śla­łem – może to to, może to dziś!!! Szko­da, bo w tym opo­wia­da­niu za­war­łem do­świad­cze­nia ca­łych moich 32 lat życia.

No szkoda, Nazgulu. Napisałeś opowiadanie, która może niespecjalnie przypadła mi do gustu, bo nie przepadam za historiami, których bohaterowie grzebią we własnym wnętrzu i dzielą się ze sobą przemyśleniami na temat wiary i moralności. Zważ, Nazgulu, że to tylko moje zdanie i na pewno znajdą się czytelnicy, którzy docenią Twój wysiłek i dla nich będzie to satysfakcjonująca lektura.

 

Kto wie czy star­czy mi życia na ko­lej­ne takie opo­wia­da­nie…

Ależ wystarczy Ci, wystarczy na pewno! I nie na jedno, a na wiele. Tylko nie zwlekaj za bardzo, bo tak sobie myślę, czy ja, jako że jestem grubo dwa razy starsza od Ciebie, zdążę je przeczytać… ;D

 

Ale tak szcze­rze, re­gu­la­to­rzy, pro­szę Cię, przy­znaj, że prze­sze­dłem da­le­ką drogę od tego:

https://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/11476 do opo­wia­da­nia na górze tej stro­ny…

Tak, Nazgulu, nie mogę nie przyznać Ci racji – przeszedłeś drogę długą, krętą i mocno wyboistą, ale mam nadzieję, że teraz każde napisane przez Ciebie opowiadanie będzie lepsze od poprzedniego.

 

Serdeczności. :)

 

PS

Nazgulu, daj znać że poprawiłeś usterki, bo chciałabym móc zgłosić opowiadanie do Biblioteki.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Tak, Nazgulu, nie mogę nie przyznać Ci racji – przeszedłeś drogę długą, krętą i mocno wyboistą, ale mam nadzieję, że teraz każde napisane przez Ciebie opowiadanie będzie lepsze od poprzedniego.

Czyli to nie jest najlepszy moment, by zdradzić Ci, że właśnie pracuję nad Pierdem 2…

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Chyba nie, Nazgulu, bo kiedy przeczytałam, co właśnie napisałeś, obudziła się we mnie nadzieja, że może nie doczekam… ;D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dyżurny, bą-żurny, wszystko sugestie.

– Ciszej, głupcze! – odezwał się jeden z nich, z przepaską na oku. Łysy był, a twarz miał bandyty, zbira, którego jak się zobaczy w ciemnym zaułku, to potem śni się długo i nie pozwala o sobie zapomnieć, choćby nie wiadomo jakby się tego chciało.

Straaaasznie napuszone wprowadzenie postaci. Skoro miał przepaskę, to lepiej pisać, że “ten z przepaską”, a nie generyczne “jeden z nich”.

– Nie słyszysz karabinów? Strzelają gdzieś blisko. Nie drzyj mordy, bo kule zaraz zaczną nam świstać nad głowami. Miałeś być przewodnikiem, bronić przed Zoną, przed wojskiem, a ledwo za kordon przeszliśmy, a ty taki numer odstawiasz? Do Spełniacza Życzeń nas prowadzisz, czy ku zgubie?

Strasznie przegadana, sztuczna kwestia. A przecież chce uniknąć zauważenia…

– Urokliwy zakątek – dodał od siebie poczciwy staruszek, z sarkastycznym uśmieszkiem.

Druga kwestia tej postaci i znowu sarkazm. Zbyt wprost.

Piekło i niebo, dobro i zło – dualizm ludzkiej natury wyryty na ciele.

Aaaaa, trochę trąci banałem.

Wiedział, że po pytaniu może paść pytanie o jego kalectwo.

Aliteracja p x 2.

Staruszka ta sprawa nie interesowała. Przybył tu w konkretnym celu i to on skupiał całą jego uwagę.

Może “zaprzątał myśli”? Inaczej brzmi, jakby miał coś przed oczyma.

 

Klimatyczne, ciekawe postacie, ogólnie dobrze napisane. Minusem jest to, że na początku dużo gadają, a są przecież w miejscu obcym i niebezpiecznym.

 

C.d.n.

facebook.com/tadzisiejszamlodziez

GreasySmooth

Dzięki za wizytę i sugestie. Przemyślę je!

Cieszę się, że czuć w tekście klimat. Co do przegadania, to taki umyślny zabieg. Ich podróż to taka "kozetka u psychologa" ;)

 

Pozdrawiam!

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Tekst i postaci, przez emfazę i przerysowanie, przypominają bardziej sztukę teatralną niż prozę. Gdyby niektóre narracyjne części lekko zmienić w didaskalia, proszę, gotowe. Zaimki wybijają z rytmu czytania, podobnież jak "wodzirej" wybrany przez autora na synonim do przewodnika. Wodzenie reju dwóm podróżnikom przypomina nieco wytaczanie armat na muchy.

 

Fabularnie prostą opowieść, przewodnicy popychający palcem podróżnych, a więc i opowieść do przodu w połączeniu z tą teatralną przesadą spowodowały, że bardzo nie mogłem zanurzyć się w tekst. Tak, jakby autor nie mógł się zdecydować, w jaki sposób chce opowiedzieć historię spotkania się tthc ludzi.

 

Nie chwyciło mię za wątrobę.

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Miło, że ktoś tu jeszcze zagląda!

 

przypominają bardziej sztukę teatralną niż prozę.

Życie to teatr. A ja jestem MISZCZEM sceny :) 

 

tthc

Przepraszam, ale nie rozumiem. Bo to chyba nie literówka?

 

Nie chwyciło mię za wątrobę.

Ale ja chciałem, żeby ten tekst chwytał za jaja! :)

Ale dziękuję za przeczytanie i komentarz. Każda opinia jest dla mnie ważna. 

 

Pozdrawiam!

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Przyszedłem, przeczytałem, przemyślałem.

Po wstępie i przeczytaniu odbieram tekst głównie jako, że tak to ujmę, typowo franczyznowy. Czyli część znanego i lubianego przeze mnie świata S.T.A.L.K.E.R.a. W końcu ostrzegasz o tym przedsłowiu :)

To dobry tekst, czytało mi się go przyjemnie. Podróż ma bardzo powolne tempo, postacie napotykają znane mi przeszkody/anomalie, sami bohaterowie są też zarysowani na tyle, na ile potrzebuje to opowieść. Koniec końcow przeczytałem i… w zasadzie tyle. Typowe moje wrażenie po franczyznowym koncercie fajerwerków – ot, kolejna typowa historia ze znanego mi świata. Nawet ciężko mi wskazać coś mocniej wbiające się w pamięć.

Technicznie są mocno chrzęszczące części, ale wskazali już poprzedni komentujący.

Tak więc melancholijno-stalkerowy koncert fajerwerków. Dla fanów jednego i drugiego. Ja przeczytałem i nawet wyszło ok :)

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

NoWhereMan

 

Dziękuję za przeczytanie i komentarz. Cieszę się, że "wyszło ok".

Oby żadne anomalie się Ciebie nie imały!

 

Pozdrawiam!

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Przepraszam, ale nie rozumiem. Bo to chyba nie literówka?

Komórka i portal, o ‘tych’ chodziło ;-)

 

Sam pomysł ok, ale realizacja trochę go osłabiła. Jest splątanie wątków (czytelnik jednakże szybko domyśla się relacji i nie ma efektu niespodzianki), na plus, ale generalnie to jedno z tych, gdzie ze względu na pewną powtarzalność, kliszowość linii fabularnej i postaci, wykonanie decyduje o wszystkim.

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Ok, Psychofish. 

To miała być prosta historia opowiadająca o prostych sprawach. W kliszach często zamknięto prozę życia. Zbyt wydumane problemy zniszczyłyby mój obraz tego opowiadania.

Ale rozumiem, że nie każdemu się to spodoba.

 

Oby żadna anomalia nigdy Cię nie złowiła! :)

 

Pozdrawiam!

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Najpierw pomyślałam: eee, postapo. Jakoś tak nie lubię, ale wciągnęło mnie, bo to bardziej opowieść drogi niż postapo, a te akurat lubię. Przeczytałam z zainteresowaniem, podobało mi się. Dziewczynę przedstawiłeś imo lepiej, w przypadku panów trochę nie do końca wykorzystałeś możliwość jaką daje spotkanie ludzi z dwóch różnych światów.

Uniwersum, do którego się odwołujesz kompletnie nie znam, ale miałam wrażenie lekkiego rozdwojenia, bo z jednej strony zona kojarzy mi się z postapo, a z drugiej z opowieści bohaterów wyłaniał się całkiem normalny świat. Damski bokser trafił do więzienia, więc jakieś były, wcześniej wracał do domu, więc jakieś były. Ksiądz odprawiał msze, więc były jakieś kościoły i funkcjonowały. Ale może to wynika właśnie z nieznajomości uniwersum.

Co mi jeszcze przeszkadzało, to nazywanie przewodnika wodzirejem. Raz, że się jakoś tak z wiejskim weselem kojarzy, a dwa, że on ich i tak momentami mocno za uszy wyciągał, więc dodatkowe podkreślenie tego słowem wodzirej, odbiera bohaterom – jakby to nazwać – suwerenność przemiany. To była jednak ich przemiana, przez nich dokonana.

Ale generalnie na plus :)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Irka_Luz

Dziękuję za przeczytanie i komentarz. 

 

bo z jednej strony zona kojarzy mi się z postapo, a z drugiej z opowieści bohaterów wyłaniał się całkiem normalny świat.

Zgadza się. Zona to tereny skażone po katastrofie elektrowni w Czarnobylu. Reszta świata pozostała bez zmian. 

 

To była jednak ich przemiana, przez nich dokonana.

Wodzirej/Przewodnik tak naprawdę nie istniał, to był twór Zony, personifikacja sumienia każdego z bohaterów. Oni, podczas tej podróży, mieli odkryć i zaakceptować samych siebie.

 

Ale generalnie na plus :)

yes

Dziękuję za punkt do biblioteki!

 

Pozdrawiam!

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Opowiadanie pozostawiło mi w głowie jakieś sylwetki, więc spróbowałem nabazgrolić coś na ten temat czarnym atramentem. Ilustracja to chyba nie jest, raczej wytwór skojarzeń na temat. 

Iwo Bylica – wspaniała ilustracja! Klimatyczna, oniryczna i niepokojącą. Dokładnie takie emocje chciałem wzbudzić tym tekstem.

 

Jestem Ci bardzo wdzięczny!yes

 

Pozdrawiam!

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Fajne opowiadanie, podobało mi się.

Mnie też mocno kojarzyło się z “Piknikiem na skraju drogi”. Tylko geneza zony inna. Książkowa chyba lepsza, bo co do takich cudów ma katastrofa w elektrowni czy promieniowanie?

Dialogi sztuczne, przynajmniej na początku miałam takie wrażenie.

No i ten wodzirej mi nie pasował – to wcale nie była zabawa. Może jakiś prowadzący, opiekun grupki?

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka