- Opowiadanie: Simeone - Słowiański zajazd

Słowiański zajazd

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Słowiański zajazd

Dzień 1

 

To­masz pro­wa­dził sa­mo­chód. Wra­cał z je­dy­ne­go w całym roku dłuż­sze­go urlo­pu i cho­ciaż chciał, aby od­po­czy­nek trwał wiecz­nie, to nie­ste­ty nie mógł dłu­żej zo­stać. Po­my­ślał tylko coś o nie­spra­wie­dli­wym losie, a potem przy­po­mniał sobie po­wie­dze­nie swo­jej babci: „Życie wy­da­je się złe, do­pó­ki czło­wie­ko­wi nie przy­da­rzy się wy­pa­dek. Potem wy­da­je się jesz­cze gor­sze”. 

 To­masz więc pro­wa­dził sa­mo­chód, pro­wa­dził go mi­ja­jąc rzędy iden­tycz­nych topól, lip, krze­wów, ba­ne­rów oraz pla­ka­tów, ocho­czo re­kla­mu­ją­cych skle­py bu­dow­la­ne i me­blar­skie. 

 To­ma­sza nie­po­ko­iło, że wśród tych licz­nych re­klam nie znaj­du­je się żadna za­chę­ca­ją­ca do od­wie­dze­nia ja­kie­goś za­jaz­du czy go­spo­dy. Przed wy­jaz­dem nie spraw­dził, czy będą mijać bu­dyn­ki świad­czą­ce usłu­gi ży­wie­nio­we i ho­te­lar­skie, więc teraz li­czył tylko na szczę­ście, które na razie się do niego nie uśmiech­nę­ło.

 To­masz oddał by teraz wszyst­ko za nawet obrzy­dli­wy, ob­skur­ny za­jazd, tym bar­dziej, że pę­cherz wołał za po­trze­bą coraz moc­niej. Jed­nak zły los nie chciał ze­słać nawet za­pusz­czo­ne­go bu­dyn­ku, który ugo­ścił by To­ma­sza wraz z ro­dzi­ną. 

– Ile jesz­cze bę­dzie­my je­chać? – za­py­ta­ła Marta. W jej tonie dało się wy­czuć zmę­cze­nie i znu­że­nie.

– Och, myślę, że do domu zo­sta­ło nam jesz­cze tro­chę ponad 6 go­dzin.

– A do po­sto­ju?

– Nie wiem, ko­cha­nie…

 Mała Oli­wia sie­dzą­ca z tyłu gło­śno chrap­nę­ła.

– Go­ogle nie po­ka­zu­je mi żad­ne­go mo­te­lu w ob­rę­bie stu ki­lo­me­trów… Dziw­ne – po­wie­dzia­ła Marta pa­trząc się w te­le­fon. 

 To­masz pro­wa­dził dalej. Mijał sa­mo­cho­dy, lipy, to­po­le, krza­ki, pla­ka­ty i ba­ne­ry. Wbrew zmę­cze­niu był za­do­wo­lo­ny z po­dró­ży do Chor­wa­cji i mimo że spę­dził tam za­le­d­wie ty­dzień, nie mógł za­prze­czyć, że był to udany ty­dzień. 

 Do­ci­snął gazu, drze­wa, pla­ka­ty i sa­mo­cho­dy roz­la­ły się bez­kształt­ną masę. Nucił sobie pod nosem me­lo­dię, spo­glą­dał przez okno. Na wie­trze po­wie­wa­ły ko­ro­ny drzew, wy­gi­na­jąc się w stro­nę wy­glą­da­ją­ce­go na sło­mia­ny dach go­spo­dy, którą wła­śnie mijał.

 To­masz na­ci­snął ha­mu­lec. 

– Wróć – po­wie­dział zde­cy­do­wa­nie. – Ko­cha­nie spójrz na co na­tra­fi­li­śmy. 

 Ko­bie­ta uśmiech­nę­ła się, męż­czy­zna wje­chał na ukle­pa­ny, nie wy­la­ny as­fal­tem pod­jazd. Za­par­ko­wał pod da­chem, nie za­uwa­żył żad­nych in­nych sa­mo­cho­dów. Cała trój­ka opu­ści­ła auto.

 To­masz spoj­rzał na li­czą­cy za­le­d­wie kilka me­trów drew­nia­ny bu­dy­nek. Męż­czy­zna mógł­by rów­nież przy­siąc, że dach bu­dyn­ku wy­ko­na­ny był ze słomy. Mógł­by przy­siąc, ale nie chciał wie­rzyć, że tak na­praw­dę było. 

 Spoj­rzał na za­jazd – zło­żo­ne ze świer­ko­wych palii drew­na ścia­ny ukła­da­ją­ce się w pro­sto­kąt. Na ścia­nie fron­to­wej znaj­do­wa­ły się nie­wiel­kie drzwi bez ani jed­ne­go okien­ka, wy­ko­na­ne z po­zie­le­nia­łych i po­tur­bo­wa­nych przez czas desek . Po do­kład­niej­szym przyj­rze­niu się To­masz za­uwa­żył, że nie tylko drzwi, ale rów­nież po­zo­sta­łe drew­nia­ne ele­men­ty za­jaz­du spróch­nia­ły i stra­ci­ły swoją barwę, jakby nikt od lat nie kon­ser­wo­wał tego bu­dyn­ku.

 Nie ob­cho­dzi­ło to To­ma­sza.

 Na ścia­nach znaj­do­wa­ło się kilka okien, jed­nak za­mknię­te okien­ni­ce nie po­zwa­la­ły zaj­rzeć do środ­ka.

 Oli­wia obu­dzi­ła się i ziew­nę­ła prze­cią­gle. 

– Je­ste­śmy na miej­scu? – spy­ta­ła.

– Jesz­cze nie – od­po­wie­dzia­ła Marta. – Za­trzy­ma­my się tutaj na noc.

 To­masz na­ci­snął klam­kę i lekko pchnął drzwi. Wszedł do środ­ka, a za nim Marta i Oli­wia. 

 Tra­fi­li do głów­nej izby, w któ­rej pa­no­wał pół­mrok. Przez za­mknię­te okien­ni­ce nie prze­do­sta­wa­ło się świa­tło, na co roz­pa­lo­ne łu­czy­wa i świe­ce nie­wie­le po­ma­ga­ły. Czuć było odór stę­chli­zny i za­pusz­cze­nia – za­pach, który zwy­kle można po­czuć w miej­scach dawno nie od­wie­dza­nych, ta­kich jak stare, opusz­czo­ne ka­mie­ni­ce. Miej­scach, do któ­rych za­pusz­cza­ją się uza­leż­nie­ni od al­ko­ho­lu bez­dom­ni albo za­mie­rza­ją­cy spró­bo­wać al­ko­ho­lu po raz pierw­szy na­sto­lat­ko­wie.

– Witam! Kogo ja tu widzę? Po­dejdź­cie bli­żej, muszę się wam przyj­rzeć! – po­wie­dział karcz­marz. Miał lekko star­czy, ale silny głos. – Po­szu­ku­je­cie schro­nie­nia na nie­ubła­ga­nie zbli­ża­ją­cą się noc? Stra­wy, aby po­bu­dzić waszą ener­gię do dzia­ła­nia? 

– Szu­ka­ny i tego, i tego – przy­znał To­masz. – Chcie­li­by­śmy wy­na­jąć pokój dla trzech osób na jedną noc i coś zjeść. 

– Tylko jedną noc? Cho­le­ra, li­czy­łem, że ktoś ze mną tu zo­sta­nie na chwi­lę dłu­żej! Dawno nie mia­łem gości, mógł­bym się wam przyj­rzeć?

 To­masz zro­bił krok do przo­du, Marta i Oli­wia wy­szły z cie­nia. Za­uwa­ży­li, że męż­czy­zna ma duże, za­krzy­wio­ne wąsy i lekko po­si­wia­łe, jed­nak za­ska­ku­ją­co ob­fi­te włosy, a jego twarz po­kry­wa­ją zmarszcz­ki. Po­mi­mo, że wy­glą­dał na starą osobę, nie dało się tego wy­czuć w roz­mo­wie.

– Ład­nie wy­glą­da­cie! Z pew­no­ścią do­sta­nie­cie zniż­kę za taką prze­uro­czą có­recz­kę, prze­pięk­ną ko­bie­tę i przy­stoj­ne­go męż­czy­znę! I ta broda… – po­wie­dział pa­trząc na To­ma­sza. – Pięk­na.

 To­masz i Marta uśmiech­nę­li się ner­wo­wo, Oli­wia po­now­nie ziew­nę­ła.

– Mamo, chcę iść spać – po­wie­dzia­ła.

– Wła­śnie… Mo­gła­bym już pójść do po­ko­ju? Po­ło­żę Oli­wię spać.

– Nie ma pro­ble­mu. Pro­szę pójść ze mną na górę – po­wie­dział karcz­marz.

Męż­czy­zna minął szynk­was, za któ­rym stał i po­szedł w prawo mi­ja­jąc kilka du­żych sto­łów. Wszedł na znaj­du­ją­ce się na końcu małej karcz­my, rów­nie nie­wiel­kie scho­dy. Wszedł­szy po nich na górę zna­lazł się na krót­kim ko­ry­ta­rzu, z któ­re­go wejść można było do dwóch pokoi.

 Karcz­marz ko­rzy­sta­jąc z ognia z ka­gan­ka roz­pa­lił ob­wie­sza­ją­ce ko­ry­tarz łu­czy­wa. 

– Wiesz, co – po­wie­dział roz­pa­la­jąc ostat­nie łu­czy­wo, a Martę zdzi­wi­ło, jak prze­szedł na „ty”, cho­ciaż jej to nie prze­szka­dza­ło. Potem po­my­śla­ła, że mógł to zro­bić wcze­śniej, ale nie zwró­ci­ła na to uwagi. – Zo­sta­wię ten ka­ga­nek i roz­pa­li sobie pani łu­czy­wa w po­ko­ju. – Męż­czy­zna pod­szedł do Marty i usta­wił się w tym samym kie­run­ku, co ona. – Po prawo jest pokój. – Pod­szedł i otwo­rzył drzwi. Świa­tło ka­gan­ka nie było duże, ale wy­star­cza­ło, aby Marta mogła opi­sać miej­sce, które zo­ba­czy­ła. Sło­wem, które ci­ska­ło jej się na usta w tym mo­men­cie była pro­sto­ta. To były pro­ste łóżka, po­ło­żo­ne na pro­stej pod­ło­dze, oto­czo­nej pro­sty­mi, drew­nia­ny­mi ścia­na­mi, przy­kry­te pro­stym, pry­mi­tyw­nym wręcz sło­mia­nym da­chem, który wilk z bajki o trzech świn­kach zdmuch­nął by jed­nym dmuch­nię­ciem. Karcz­marz pod­szedł do nie­otwar­tych drzwi. – A to łaź­nia. – Męż­czy­zna zo­sta­wił ka­ga­nek w po­ko­ju miesz­kal­nym przez co Marta nie mogła przyj­rzeć się łaźni. – To wszyst­ko co mam do za­ofe­ro­wa­nia.

– Ile to bę­dzie kosz­to­wać? – za­py­ta­ła Marta, choć w tej chwi­li szcze­rze nie ob­cho­dzi­ła jej cena. W tej chwi­li była skłon­na za­pła­cić ja­ką­kol­wiek kwotę, byle tylko móc za­snąć w nor­mal­nym, nawet pro­stym, łóżku.

– Nic.

 Marta unio­sła brwi.

– Dla­cze­go? – spy­ta­ła, ale karcz­marz jej nie od­po­wie­dział i zszedł na dół.

 

***

 

 To­masz ob­rzu­cił wzro­kiem za­jazd. Uczu­cie było nieco klau­stro­fo­bicz­ne, nisko za­wie­szo­ny sufit nie dawał dużo swo­bo­dy, cho­ciaż w po­zio­mie było zde­cy­do­wa­nie wię­cej miej­sca. Wy­star­cza­ją­co, aby po­mie­ścić kila du­żych sto­łów, szynk­was na środ­ku oraz bar­dzo skrom­ną, pustą prze­strzeń, która w za­ło­że­niu chyba miała być par­kie­tem. 

Karcz­marz zszedł ze scho­dów i usiadł za szynk­wa­sem.

– Za­mie­rzasz coś zjeść?

– Tak, jak naj­bar­dziej. Ma pan ja­kieś menu, czy coś w tym stylu?

– Nie, ale mogę przy­go­to­wać naj­lep­szy po­si­łek, jaki kie­dy­kol­wiek ja­dłeś w życiu. I skończ tym panem, pro­szę.

– Za­skocz mnie – po­wie­dział To­masz i uśmiech­nął się od ucha do ucha.

Karcz­marz od­szedł do scho­wa­nej za drzwia­mi kuch­ni. Po kilku mi­nu­tach wró­cił trzy­ma­jąc w ręku drew­nia­ną miskę z jakąś po­tra­wą po­la­ną śmie­ta­ną.

– Pro­szę, to jest kutia. Bar­dzo pro­ste danie, ale rów­nie co pro­ste, smacz­ne.

 To­masz przy­su­nął do sie­bie drew­nia­ną miskę z wło­żo­ną w nią łyżką z tego sa­me­go ma­te­ria­łu. Je­dze­nie nie wy­glą­da­ło szcze­gól­nie do­brze, cho­ciaż w pe­wien spo­sób eg­zo­tycz­na, nie znana mu dotąd nazwa za­chę­ca­ła do spró­bo­wa­nia. Wło­żył łyżkę z je­dze­niem do buzi. 

 O mój boże – po­my­ślał – jakie to jest dobre. W ustach po­czuł smak ba­ka­lii i miodu. Zjadł wszyst­ko co było w misce i po­wie­dział:

– Po­wiem ci, że umiesz go­to­wać.

– Bar­dzo mi miło, gdy sły­szę taką opi­nię.

 

***

 

 Marta po­ło­ży­ła Oli­wię spać i po raz ko­lej­ny zdzi­wi­ła się – tym razem tym, jak szyb­ko jej córka za­snę­ła, w za­le­d­wie dzie­sięć minut. 

 Marta po cichu wy­szła z po­ko­ju, ła­god­nie za­mknę­ła skrzy­pią­ce, ni­czym w tan­det­nym hor­ro­rze drzwi, ru­szy­ła do ła­zien­ki trzy­ma­jąc w ręku ka­ga­nek. Brak elek­trycz­no­ści w miej­scu, w któ­rym się za­trzy­ma­li nie­zmier­nie ją dzi­wił, ale w myśl za­sa­dy da­ro­wa­ne­mu ko­nio­wi w zęby się nie za­glą­da, nie za­mie­rza­ła wy­brzy­dzać.

 Prze­kro­czy­ła próg ła­zien­ki (bądź, jak na­zwał ją karcz­marz, łaźni). W nie­wiel­kim po­ko­iku nie znaj­do­wa­ła się zwy­kła musz­la klo­ze­to­wa, a nie­wiel­ki ce­brzyk z wy­ry­tą proś­bą o wy­rzu­ca­nie od­cho­dów przez nie­wiel­kie okno znaj­du­ją­ce się w łaźni. 

 W jed­nym z kątów Marta za­uwa­ży­ła balię, która praw­do­po­dob­nie słu­ży­ła do ką­pie­li. Po braku kra­nów, wanny czy prysz­ni­ca, wnio­sko­wa­ła, że w za­jeź­dzie nie ma bie­żą­cej wody. 

– Z pew­no­ścią jest to cie­ka­we miej­sce – mruk­nę­ła. 

Nie zre­zy­gno­wa­ła z po­my­słu na ką­piel. Ro­ze­bra­ła się i gdy już miała wejść do balii, z kadzi wy­ło­nił się star­szy męż­czy­zna. Wy­glą­dał dosyć nad­zwy­czaj­nie, był na tyle niski, aby można go było na­zwać kar­łem. Jego włosy były za­ska­ku­ją­co za­dba­ne – choć nikt o zdro­wych zmy­słach nie wy­szedł by w taki spo­sób na mia­sto, to jed­nak lokom męż­czy­zny nie można było od­mó­wić pew­nej urody.

 Marta po­czu­ła zdzi­wie­nie roz­dzie­ra­ją­ce jej umysł na pół, a na­stęp­nie ko­lej­ne, jesz­cze sil­niej­sze uczu­cie – wstyd. Osten­ta­cyj­nie cof­nę­ła się o krok, za­kry­ła ciało ubra­niem, które zo­sta­wi­ła na pod­ło­dze. 

– Kim pan jest? – za­py­ta­ła. 

– Ja? Ja je­stem kimś, w kogo ist­nie­nie nie po­win­na pani wie­rzyć. I chyba tro­chę usną­łem w tej balii. Nie spo­dzie­wa­łem się dzi­siaj go­ścia. Pani wy­ba­czy moją chwi­lo­wą nie­dy­spo­zy­cję.

 Marta nie ode­zwa­ła się, za­sko­czo­na.

– Dbam o to miej­sce. O łaź­nie. To moje miej­sce na ziemi. Wła­śnie dla­te­go na­zy­wam się „ban­nik”. Jakie jest pani miej­sce na ziemi? 

– Nie… – Ko­bie­ta za­my­śli­ła się. – Nie za­czy­na się roz­mo­wy w taki spo­sób. Chcia­ła­bym być uprzej­ma, ale… 

- …ale bę­dzie pani mu­sia­ła pani być nie­uprzej­ma, ro­zu­miem – prze­rwał jej męż­czy­zna. – Chcia­łem tylko za­dbać o pani… kom­fort. Już wy­cho­dzę, po­sta­ram się wię­cej pani nie­po­ko­ić. Pro­sił­bym je­dy­nie o zo­sta­wie­nie ce­brzy­ka z wodą, niech pani go po pro­stu nie wy­le­wa. Lubię ką­pie­le. Czę­ste i dłu­gie.

 Ku zdzi­wie­niu Marty męż­czy­zna, który przed­sta­wił się jako ban­nik po pro­stu opu­ścił łaź­nię, jakby prze­by­wa­nie z nagą, obcą ko­bie­tą było dla niego jak naj­bar­dziej nor­mal­ne. 

 Marta nie wie­dzia­ła co o tym my­śleć, więc ubra­ła się i wy­szła z łaźni. Nie za­mie­rza­ła brać ką­pie­li w wo­dzie, po kimś takim, jak męż­czy­zna, któ­re­go przed chwi­lą spo­tka­ła. Nie za­mie­rza­ła rów­nież mówić o tym To­ma­szo­wi, bo nie uwa­ża­ła, że jest to coś, o czym po­wi­nien wie­dzieć.

 Na ko­ry­ta­rzu nie spo­tka­ła kar­ło­wa­te­go męż­czy­zny, jakby roz­pły­nął się i znik­nął na za­wsze.

 

***

 

– Jest tu jesz­cze ktoś poza nami? – To­masz napił się wody. Tro­chę wcze­śniej od­mó­wił piwa, bo nie za­mie­rzał opóź­niać jazdy 

– Oczy­wi­ście, że nie. Rzad­ko mie­wam no­wych klien­tów. 

– Hmm… A więc jak je­steś w sta­nie utrzy­mać ten, że tak to nazwę, ośro­dek? 

– Mam pewną pomoc z dołu, choć pan by ra­czej po­wie­dział, że z góry. Jest pan chrze­ści­ja­ni­nem, mam rację? 

– Tak, skąd pan to wie­dział?

– Z tego. – Karcz­marz po­ka­zał pal­cem na nie­wiel­ki, błysz­czą­cy wy­po­le­ro­wa­nym sre­brem krzy­żyk wi­szą­cy na szyi To­ma­sza. 

– Ach, no tak… – Męż­czy­zna za­krę­cił drew­nia­nym kub­kiem, tro­chę ze znu­dze­nia, tro­chę, dla­te­go że nie wie­dział jak dalej po­cią­gnąć roz­mo­wę. Rzad­ko zda­rza­ło mu się coś ta­kie­go. – A w co ty wie­rzysz? 

– To po­zo­sta­nie moją ta­jem­ni­cą. 

 No tak, skry­ty koleś – po­my­ślał To­masz – osta­tecz­ny tę­pi­ciel ja­kiej­kol­wiek roz­mo­wy. 

 Karcz­marz i To­masz sie­dzie­li przez chwi­lę w ciszy. 

– A skąd wra­ca­cie? 

– Z urlo­pu w Chor­wa­cji. Nie­ste­ty był to je­dy­ny i ostat­ni dłuż­szy urlop w tym roku. 

– Och, szko­da mi. Wszy­scy moi go­ście na­rze­ka­ją na pracę, więc mogę obie­cać, że nie je­steś je­dy­ny. Co jakiś czas od­wie­dza­ją mnie po­dróż­ni i zdo­by­wam w ten spo­sób in­for­ma­cje na temat świa­ta z ze­wnątrz. Je­stem do­ma­to­rem, zu­peł­nie jak mój dwo­ro­wy, który za­gi­nął mi jakiś czas temu. No i tak się zda­rza, że rzad­ko kiedy opusz­czam moją karcz­mę. A że nie mam te­le­wi­zji, nie wiem co się dzie­je na świe­cie. 

– Ro­zu­miem. 

 Męż­czyź­ni po­sie­dzie­li jesz­cze chwi­lę w ciszy, jed­nak po kilku mi­nu­tach To­masz po­szedł na górę, uznaw­szy, że już naj­wyż­szy czas, aby po­ło­żyć się spać. 

– Do­bra­noc – po­wie­dział karcz­marz. – I niech ci się włosy śnią!

 

***

 

– I jak, po­do­ba ci się to miej­sce? – za­py­ta­ła Marta To­ma­sza, gdy oboje le­że­li już w łóżko, przy­kry­ci wy­peł­nio­ną słomą koł­drą. Męż­czy­zna spraw­dził na te­le­fo­nie, że na dwo­rze jest za­le­d­wie 9 stop­ni, co, w po­łą­cze­niu z naj­wy­raź­niej nie­zwy­kle cien­ki­mi ścia­na­mi i wy­peł­nio­nym słomą da­chem, spra­wia­ło, że w za­jeź­dzie było po pro­stu chłod­no. 

– Jest… spe­cy­ficz­ne. 

– To samo o tym po­my­śla­łam. 

- …ale to nie zna­czy, że jest złe. We­dług mnie, nie jest tu tak źle. Ot, coś no­we­go. Niby swoj­skie, ale jed­nak… 

– …nie­po­ko­ją­ce – wtrą­ci­ła Marta. 

– Nie ta­kie­go słowa chcia­łem użyć. Po­wie­dział­bym, że jest tutaj ra­czej… cie­ka­wie. In­te­re­su­ją­co. Nigdy nie byłem w po­dob­nym miej­scu. 

– Nie, nie o to mi cho­dzi. 

– A o co? 

 Marta przy­po­mnia­ła sobie star­sze­go, kar­ło­wa­te­go męż­czy­znę z łaźni. Mi­nę­ło coś około go­dzi­ny od tam­te­go wy­da­rze­nia, ale wy­da­wa­ło się ono na tyle od­re­al­nio­ne, że aż nie mogła uwie­rzyć, że coś ta­kie­go wy­da­rzy­ło się za­le­d­wie kil­ka­na­ście me­trów od łóżka, na któ­rym le­ża­ła.

 I gdzie on się po­dział, gdy wy­szedł na ko­ry­tarz? To py­ta­nie nie chcia­ło zo­sta­wić Marty w spo­ko­ju.

– Nieważne. – Ko­bie­ta pod­nio­sła z ziemi pło­ną­cy sła­bym świa­tłem ka­ga­nek i zga­si­ła go dmuch­nię­ciem. – Do­bra­noc. 

– Do­bra­noc. 

 To­ma­szo­wi wbrew ży­cze­niu karcz­ma­rza w nocy nie przy­śni­ły się włosy. 

 

Dzień 2

 

 Po­piół. To była pierw­sza rzecz jaką To­masz za­uwa­żył. Potem były nie­po­ko­ją­ce cie­nie, a potem… 

- Aaaaa!!! 

 …krzyk ko­bie­ty. Ludz­ki, a jed­no­cze­śnie nie, prze­szy­wa­ją­cy błogą ciszę, roz­dzie­ra­ją­cy bę­ben­ki w uszach, do­sta­ją­cy się do umy­słu, ni­czym wia­do­mość o wy­pad­ku bli­skiej osoby. 

 To­masz był pe­wien, że nigdy nie za­po­mni tego krzy­ku. Tylko skąd on po­cho­dził? 

 Spró­bo­wał się ru­szyć, ale zdał sobie spra­wę, że nie może. Znaj­do­wał się w łóżku, jed­nak nie mógł z niego wstać, choć­by ru­szyć nogą czy ręką.

 Chciał przy­naj­mniej wydać jakiś krzyk, dać sy­gnał, że coś się z nim dzie­je. Coś bar­dzo nie­po­ko­ją­ce­go. 

 Po chwi­li zo­ba­czył pro­sto przed oczy­ma obraz.

 Marta le­ża­ła na pod­ło­dze za­jaz­du z roz­su­nię­ty­mi rę­ko­ma, obok niej znaj­do­wa­ła się Oli­wia. 

 Obraz znowu znik­nął i po­wró­cił prze­ra­ża­ją­cy krzyk.

 Krzyk znik­nął, a przed oczy­ma To­ma­sza po­ja­wił się obraz. 

 Marta le­ża­ła na pod­ło­dze za­jaz­du z roz­su­nię­ty­mi rę­ko­ma, obok niej znaj­do­wa­ła się Oli­wia. Były całe czar­ne, jakby prze­mie­nio­ne w proch (To­ma­szo­wi przy­po­mnia­ły się słowa z księ­gi ro­dza­ju – “Pro­chem je­steś i w proch się ob­ró­cisz”), jed­nak nie miał pro­ble­mu z zi­den­ty­fi­ko­wa­niem ich.

 I znowu krzyk. 

 I znowu obraz. 

 I krzyk. 

 I obraz. 

 Krzyk. 

 Obraz po­ja­wił się po raz ko­lej­ny, a na­stęp­nie roz­pły­nął się. To­masz wresz­cie mógł się po­ru­szyć. 

 Wstał z łóżka tak szyb­ko, jak jesz­cze nigdy. Ro­zej­rzał się po po­ko­ju i za­uwa­żył, że za­rów­no Marta jak i Oli­wia żyją, śpią i wszyst­ko z nimi jest do­brze.

 Puls za­czął mu spa­dać, wra­ca­jąc do normy. Za­śmiał się w duchu z szczę­ścia, z tego, że wszyst­ko jest do­brze, a to był tylko sen.

 Spró­bo­wał znowu za­snąć, jed­nak nie mógł. Nie był pe­wien dla­cze­go, może oba­wiał się, że sen po­wró­ci i za­stą­pi jego rze­czy­wi­stość prze­ra­ża­ją­cym ob­ra­zem i krzy­kiem.

 

***

 

 Marta  i Oli­wia obu­dzi­ły się o szó­stej, tro­chę zdzi­wio­ne, że To­masz już nie śpi. Ze­szli na dół, aby zjeść śnia­da­nie. Po­now­nie zdali się na po­le­ce­nie karcz­ma­rza, który tym razem przy­go­to­wał coś na kształt zupy mlecz­nej (na­zwał ją „bryją”). Te danie nie było już tak bar­dzo smacz­ne jak kutia, jed­nak To­masz tego nie sko­men­to­wał.

– Wy­jeż­dża­cie za chwi­lę? – spy­tał gości karcz­marz. 

– Tak – od­po­wie­dział To­masz i uła­mał bo­che­nek chle­ba sto­ją­cy na stole. – Wiesz… Wczo­raj wie­czo­rem po­wie­dzia­łeś, żeby przy­śni­ły mi się włosy. Co to ozna­cza? 

– To ozna­cza, że ży­czy­łem tobie szczę­śli­wych snów. 

– Jakie to za­baw­ne. – Męż­czy­zna za­śmiał się. – Mia­łem dzi­siaj w nocy na­praw­dę, na­praw­dę zły sen. 

 Wła­ści­ciel za­jaz­du pod­szedł do stołu, przy któ­rym sie­dzie­li jego go­ście. 

– Co ci się śniło? 

– Hmm… Wi­dzia­łem po­piół… Ten za­jazd spło­nął, wiesz? I potem zo­ba­czy­łem. – To­masz prze­rwał na chwi­lę. – Spa­lo­ne ciała.

– Czyje? Taki sen to bar­dzo zły znak. Do­brze, że nie przy­śni­ło ci się go­le­nie, ale to też nie brzmi do­brze. 

 To­masz wstał od stołu. 

– Za­nio­sę bagaż do sa­mo­cho­du, do­brze? 

 Marta po­ki­wa­ła głową. Gdy męż­czy­zna od­cho­dził usły­szał jesz­cze jak Oli­wia spy­ta­ła jej mamę, kto był spa­lo­ny w jego śnie. 

– Nie wiem, có­recz­ko. Ale nie warto się tym przej­mo­wać, bo to tylko sen.

 Karcz­marz za­opo­no­wał, ale To­masz już nie usły­szał całej od­po­wie­dzi.

 

***

 

 To­masz za­niósł wa­liz­kę do sa­mo­cho­du. Po­wie­dział do Marty i Oli­wii, że mogą już je­chać w dal­szą po­dróż. Cała trój­ka usia­dła w sa­mo­cho­dzie, jed­nak ten, jakby na złość, nie chciał ru­szyć. 

 Męż­czy­zna wy­siadł z sa­mo­cho­du i otwo­rzył maskę: za­czął spraw­dzać co może nie dzia­łać. 

 Oka­za­ło się, że aku­mu­la­tor jest na­ła­do­wa­ny, nie ma rów­nież pro­ble­mu z ole­jem, sil­nik wy­da­je się spraw­ny, a je­dy­nym nie dzia­ła­ją­cym ele­men­tem auta jest… 

– …roz­rusz­nik, byłem pe­wien! – To­masz kop­nął w zie­mię. – Za­wsze, jak coś ma się spie­przyć, to aku­rat pod­czas trasy! 

 Marta wy­sia­dła z sa­mo­cho­du. 

– Da się to na­pra­wić? – spy­ta­ła. 

– Nie­ko­niecz­nie. Nie wiem, co się do­kład­nie stało z roz­rusz­ni­kiem, ale wiem, że je­ste­śmy w dupie. Po­trze­bu­ję me­cha­ni­ka. 

– Mamo, co się dzie­je? – spy­ta­ła Oli­wia. 

– Sa­mo­chód się ze­psuł – od­po­wie­dzia­ła Marta. – Mo­żesz wyjść, na razie ni­g­dzie nie je­dzie­my. 

 Oli­wia wy­szła z sa­mo­cho­du ko­men­tu­jąc, że na dwo­rze jest bar­dzo cie­pło. 

 To­masz po­chy­lił się i pró­bo­wał do­kład­niej okre­ślić pro­blem z roz­rusz­ni­kiem.

– Może spraw­dzę w in­ter­ne­cie, gdzie jest naj­bliż­szy me­cha­nik – za­pro­po­no­wa­ła Marta.

– Tak… to dobry po­mysł.

 Marta włą­czy­ła te­le­fon, jed­nak za­miast szu­kać me­cha­ni­ka, szyb­ko za­czę­ła szu­kać za­się­gu uno­sząc te­le­fon do góry i ob­ra­ca­jąc go. 

– Nie ma za­się­gu. 

– Cho­le­ra. Spy­tam się tego karcz­ma­rza, je­stem pe­wien, że wie coś na temat tej oko­li­cy. 

 To­masz wy­szedł z nie­wiel­kie­go pod­da­sza, pod któ­rym ledwo mie­ścił się jego SUV, ru­szył przez zie­mi­ste kle­pi­sko, które przy­no­si­ło mu na myśl wa­ka­cje u babci. 

 Wszedł do ciem­nej karcz­my, do któ­rej przez nie­wiel­kie, za­sło­nię­te okna ledwo prze­bi­ja­ło się świa­tło. Za­wo­łał karcz­ma­rza.

– Coś się stało, że nie je­dzie­cie? 

– Roz­rusz­nik w sa­mo­cho­dzie mi nie dzia­ła. Wiesz może, gdzie w oko­li­cy znaj­dę ja­kie­goś me­cha­ni­ka? 

– Nie­ste­ty nie. – Karcz­marz zbił To­ma­sza z tropu. – Jak już mó­wi­łem, rzad­ko kiedy opusz­czam mój za­jazd. 

 Jak to moż­li­we? Czy ten czło­wiek jest wam­pi­rem, który musi kryć się w swoim za­jeź­dzie, aby tylko ochro­nić ciało przed de­struk­cyj­nym słoń­cem? – po­my­ślał To­masz. 

– Szko­da. Nie ma tutaj za­się­gu. 

– Ja­kie­go za­się­gu? 

– W te­le­fo­nie. 

– Ach, ro­zu­miem. Wielu moich klien­tów skar­ży się na to. Prze­pra­szam, ale nic nie mogę po­ra­dzić. Ja tu je­stem tylko od ser­wo­wa­nia je­dze­nia i da­wa­nia miej­sca na spa­nie. 

 To­masz tro­chę nie ro­zu­miał, jak można być tak ogrom­nym igno­ran­tem, aby nie wie­dzieć nic o oko­li­cy, w któ­rej się miesz­ka, ale nie zadał już wię­cej pytań. Ko­lej­ne od­po­wie­dzi karcz­ma­rza tylko bar­dziej go onie­śmie­la­ły. 

 To­masz wy­szedł na dwór. 

– Nie­ste­ty, nie wie, gdzie jest naj­bliż­szy me­cha­nik. 

 Marta po­smut­nia­ła. 

– Muszę być jutro w pracy, wiesz? 

– Wiem. Ja też po­wi­nie­nem jutro być w pracy, ale… Znaj­dzie­my ja­kieś roz­wią­za­nie, obie­cu­ję ci. Do­brze? 

– Do­brze. 

 To­masz pod­szedł do sa­mo­cho­du i po­now­nie za­nur­ko­wał pod maską auta, bru­dząc swoje ręce tłu­stym sma­rem. 

 Nie prze­szka­dza­ło mu od­wa­la­nie pracy me­cha­ni­ka, cho­ciaż w taki upał, praca wcale nie była przy­jem­na. Smar, za­miast nor­mal­ne­go, nie­od­łącz­ne­go ele­men­tu na­pra­wia­nia sa­mo­cho­du (cho­ciaż w tym przy­pad­ku nie była to na­pra­wa, a lo­ka­li­zo­wa­nie pro­ble­mu) był tylko iry­tu­ją­cą prze­szko­dą, a mocny za­pach ben­zy­ny po­tę­go­wał iry­ta­cję, do­kła­da­jąc To­ma­szo­wi ból głowy. 

 Taka sy­tu­acja na ko­niec wy­jaz­du – po­my­ślał. Za­mknął maskę sa­mo­cho­du. Wró­cił do za­jaz­du.

– To nie je­dzie­my? – za­py­ta­ła Oli­wia. 

– Na razie nie mo­że­my – po­wie­dzia­ła Marta, przy­gry­za­jąc wargę. – Ale na pewno za chwi­lę tata roz­wią­że pro­blem. 

– Marta, ile mamy do naj­bliż­szej dużej miej­sco­wo­ści? 

 Ko­bie­ta za­sta­no­wi­ła się chwi­lę. 

– Około pięć­dzie­siąt ki­lo­me­trów. 

 To­masz po­krę­cił głową. 

– To za dużo. Zde­cy­do­wa­nie za dużo, aby iść na pie­cho­tę.

 To­masz my­ślał, co zro­bić w tej sy­tu­acji, ale nic nie przy­cho­dzi­ło mu do głowy.

– Jeśli chce­cie od­po­cząć – wtrą­cił karcz­marz. – Mam z tyłu je­zio­ro, po­ka­żę wam. 

 To­masz, Marta i Oli­wia po­szli za karcz­ma­rzem. Li­czy­li ra­czej nie na od­po­czy­nek, ale mu­sie­li zając się czymś, w mo­men­cie, kiedy nie mogą dzia­łać.

– Chce­cie może coś do picia? 

– Tak, wodę – po­wie­dzia­ła Marta. 

– Ja rów­nież na­pi­ję się wody – do­po­wie­dział To­masz. 

– A nie ma pan cze­goś in­ne­go niż woda? – spy­ta­ła Oli­wia. 

– Mam piwo i wino, ale nie wiem czy bę­dzie ci sma­ko­wać. 

 To­masz i Oli­wia za­śmia­li się, cho­ciaż karcz­marz brzmiał cał­ko­wi­cie po­waż­nie. 

– Jak nie, to nie. W takim razie, chcesz tej wody? 

– Może być – od­par­ła nieco roz­cza­ro­wa­na dziew­czyn­ka. 

 Ro­dzi­na usia­dła tuż przy je­zio­rze, nie­da­le­ko dębu, skry­wa­jąc się w cie­niu. Je­zio­ro nie było wiel­kie, choć ro­ślin­ność po­ra­sta­ła je gęsto – brze­gi przy­kry­wa­ły wy­so­kie pałki wodne i ka­czeń­ce błot­ne. Po tafli wody le­ni­wie dry­fo­wa­ły białe lilie wodne. 

– Ład­nie tu nawet – sko­men­to­wa­ła Marta. 

 Wpa­try­wa­li się jesz­cze przez chwi­lę w wod­ni­stą toń i wszyst­kie ro­śli­ny po­kry­wa­ją­ce je­zio­ro, aż ich uwagę ode­rwał karcz­marz. 

– Pro­szę – po­wie­dział. 

– Dzię­ku­ję – po­wie­dzia­ła Oli­wia i uśmiech­nę­ła się. 

– Ja też dzię­ku­ję. 

– I ja też dzię­ku­ję.

 To­masz wziął duży łyk wody. 

– Co ro­bi­my? – za­py­tał. 

– Ty mi po­wiedz. 

– Ja? Nie żar­tuj sobie, nie wiem, co robić. 

 Prze­rwa­li roz­mo­wę. Teraz sły­chać już było tylko ryby od czasu do czasu wy­nu­rza­ją­ce się z je­zio­ra i ćwier­ka­ją­ce ptaki. 

– Czy tylko mi się wy­da­je – po­wie­dział To­masz, nie mogąc wy­trzy­mać iry­tu­ją­cej ciszy. – Że ten karcz­marz jest dziw­ny?

– Nie wy­da­je ci się. On taki jest. Wy­glą­da, jakby od­bi­ło mu od sa­mot­no­ści. 

– Ale wiesz… Ja nigdy w życiu nie spo­tka­łem osoby, która tak bar­dzo nie wie­dzia­ła, co dzie­je się poza jej po­se­sją. 

– Bo ota­czasz się sa­my­mi eks­tra­wer­ty­ka­mi – za­żar­to­wa­ła Marta, cho­ciaż wie­dzia­ła, że w tym, co mówi jest ziarn­ko praw­dy. 

– Oj, nie prze­sa­dzaj. Oli­wia, jak my­ślisz, ota­czam się je­dy­nie ludź­mi ta­ki­mi jak ja? – To­masz obej­rzał się. – Nie ma jej. 

 Marta wsta­ła i okrę­ci­ła się wokół wła­snej osi. Nie za­uwa­ży­ła ni­ko­go w buj­nych krza­kach ogra­dza­ją­cych za­jazd, ani w wy­so­kich pał­kach, ani na we­ran­dzie, ani ni­g­dzie in­dziej. 

– Oli­wia! – wy­krzyk­nę­ła. – Oli­wia! 

– Spo­koj­nie. Musi być gdzieś w za­jeź­dzie. 

 Ko­bie­ta nie uspo­ko­iła się. Wbie­gła do bu­dyn­ku. 

 Nie spo­dzie­wa­ła się, że bę­dzie to dla niej tak bar­dzo stre­su­ją­ca sy­tu­acja, po­mi­mo że nie było szan­sy na za­gi­nię­cie córki, która mu­sia­ła być gdzieś w za­jeź­dzie. Mi­nę­ła we­ran­dę i zna­la­zła się w krót­kim, ciem­nym ko­ry­ta­rzu pro­wa­dzą­cym do głów­nej czę­ści bu­dyn­ku. Po kilku kro­kach we­szła do głów­ne­go po­miesz­cze­nia, stała mię­dzy sto­ła­mi, a szynk­wa­sem po lewo. Nie wi­dzia­ła karcz­ma­rza, ale nie­zbyt on ją ob­cho­dził. We­szła na wyż­sze pię­tro, do je­dy­ne­go po­ko­ju miesz­kal­ne­go.

 Szyb­kie spoj­rze­nie Marty na pokój nie po­zo­sta­wia­ło złu­dzeń – Oli­wii tam nie było. Spraw­dzi­ła jesz­cze ła­zien­kę, ale nie zna­la­zła rów­nież dziew­czyn­ki w tam­tym miej­scu. W łaźni nie za­uwa­ży­ła rów­nież star­sze­go męż­czy­zny, który przed­sta­wił się jako ban­nik, co coraz bar­dziej od­da­la­ło od niej wspo­mnie­nie z wczo­raj­sze­go wie­czo­ra, kiedy to uj­rza­ła tego czło­wie­ka kry­ją­ce­go się w balii. 

 Który potem znik­nął – po­my­śla­ła.

 Ze­szła na dół. Za­wo­ła­ła karcz­ma­rza. Zja­wił się w mgnie­niu oka. 

– Witaj. W czym mogę pani pomóc? 

– Nie wi­dzia­łeś może Oli­wii, mojej córki? 

– Tak się skła­da, że wi­dzia­łem. Jest u mnie w kuch­ni. A ra­czej obok kuch­ni. 

 Marta po­czu­ła na­tych­mia­sto­wą ulgę po usły­sze­niu tych słów. Nie po­trzeb­nie się mar­twi­łam – po­my­śla­ła. Czę­sto to po­wta­rza­ła, pró­bu­jąc za­pa­no­wać nad swoją hi­ste­rycz­ną na­tu­rą. 

– Mo­żesz jej po­wie­dzieć, aby do mnie wró­ci­ła? 

 Karcz­marz po­ki­wał głową, a po chwi­li Oli­wia wró­ci­ła. 

– Prze­pra­szam, żeeee… Obe­szłam bez… mó­wie­nia tobie. 

– Nic się nie stało. Do­brze, że… – Marta za­sta­no­wi­ła się przez chwi­lę, jak na­zwać wła­ści­cie­la za­jaz­du. – Jak się na­zy­wasz? 

– Niech mówi pani o mnie po pro­stu „karcz­marz”. 

– Do­brze. Więc, nic się nie stało, ważne, że karcz­marz się tobą za­opie­ko­wał. Ale… na­stęp­nym razem nie od­chodź nie mó­wiąc mi ani słowa. Zgoda? 

– Zgoda! – po­wie­dzia­ła Oli­wia. 

 

***

 

– A co tam ro­bi­łaś? – spy­ta­ła Marta. 

– Po­zna­łam no­we­go przy­ja­cie­la! – od­po­wie­dzia­ła Oli­wia. 

– Czyli kogo? 

- Eeee… dziew­czyn­kę – po­wie­dzia­ła gła­dząc ręką trawę, na któ­rej sie­dzia­ła. – Taką jak ja! 

– Jak ma na imię ta dziew­czyn­ka? 

– Nie­ste­ty mi nie po­wie­dzia­ła. Myślę, że ta dziew­czyn­ka tego nie wie. 

– Ro­zu­miem. A, czy ona jest go­ściem za­jaz­du? 

– Nie, nie jest. – Oli­wia po­krę­ci­ła głową. – Ona tu miesz­ka. To jest… za­po­mnia­łam tego słowa. 

– Marta, dasz mi swój te­le­fon? Mój się roz­ła­do­wał – po­wie­dział To­masz. 

– Weź. – Ko­bie­ta po­da­ła mu te­le­fon. – I ta dziew­czyn­ka. – Po­pa­trzy­ła na Oli­wię my­śląc, że dzi­siaj wy­glą­da na­praw­dę ład­nie (cho­ciaż więk­szość mam po­wie­dzia­ła­by to samo o swo­ich dzie­ciach). – Miesz­ka w kuch­ni. 

– Tak, tak, tak. Ale daj mi… muszę po­my­śleć. 

– Do­brze, myśl. 

 Marta spoj­rza­ła po­now­nie na je­zio­ro, w tym samym mo­men­cie, w któ­rym okoń wy­nu­rzył się z wody, po czym znowu znik­nął w tafli je­zio­ra.

– Mam! Wiem! To było bo­żąt­ko! 

– Nie, nie ro­zu­miem. Mo­żesz po­wtó­rzyć? – po­wie­dzia­ła Marta. 

– Bo­żąt­ko. B-O-Ż-Ą-T-K-O. 

– Czyli? – wtrą­cił To­masz. 

– To jest… To jest dziec­ko. Tyle. 

– To skąd takie dzi­wacz­ne imię? 

– Nie wiem, ja nic nie wiem! 

– Do­brze, spo­koj­nie. 

 Tymi sło­wa­mi To­masz za­koń­czył roz­mo­wę. Nie miał ocho­ty dłu­żej roz­ma­wiać z córką o jej przy­ja­ciół­ce, którą naj­wy­raź­niej zmy­śli­ła. 

– Mogę, mogę wró­cić tam do kuch­ni? 

– Nie je­stem taka prze­ko­na­na… – po­wie­dzia­ła nie­pew­nie.

– Pro­ooszę…

– Mama po­wie­dzia­ła, że nie, a to ozna­cza, że nie mo­żesz – po­wie­dział To­masz zde­cy­do­wa­nym tonem. Uno­sił te­le­fon do góry pró­bu­jąc zła­pać za­sięg.

– Dzię­ku­ję, To­masz.

 Męż­czy­zna się lekko uśmiech­nął.

– Do­brze, że mnie po­par­łeś. – Marta przy­po­mnia­ła sobie o męż­czyź­nie, któ­re­go wi­dzia­ła w łaźni po­przed­nie­go wie­czo­ru. – W tym za­jeź­dzie mogą znaj­do­wać się różni dziw­ni lu­dzie. 

– Prze­cież je­ste­śmy je­dy­ny­mi go­ść­mi. 

– Co? 

– Tak mi po­wie­dział karcz­marz. Że je­ste­śmy je­dy­ny­mi go­ść­mi. – To­masz wy­glą­dał na skon­fun­do­wa­ne­go. – Wi­dzia­łaś kogoś poza nami? 

– Tak. 

 To­masz nie wie­dział co po­wie­dzieć.

– Ja rów­nież wi­dzia­łam kogoś poza nami! – po­wie­dzia­ła Oli­wia uśmie­cha­jąc się. 

 To­masz ją zi­gno­ro­wał i po­pa­trzył się na Martę. Mówił do niej pół­szep­tem:

– Gdzie? 

– W łaźni. Star­szy męż­czy­zna, krył się w balii. 

– Pod­glą­dał cię? 

– Nie wy­da­je mi się, żeby mu o to cho­dzi­ło. Mówił, że za­snął.

– Nie ob­cho­dzi mnie to. Jeśli tu jest – po­wie­dział To­masz, a w jego oczach widać było złość. – To go prze­pę­dzę.

– Prze­sa­dzasz… Po­wie­dział mi, że się wy­no­si.

– Tak? Wy­no­si się? To jak to spraw­dzę – po­wie­dział. Jego oczy za­bły­sły zło­ścią.

 To­masz po­szedł w stro­nę bu­dyn­ku. Cho­ciaż jego umysł pod­po­wia­dał mu ina­czej, to w jego sercu pul­so­wa­ła złość. Wbiegł przez we­ran­dę na ko­ry­tarz, potem w prawo, na scho­dy, aż do ko­ry­ta­rza na gór­nym pię­trze.

 Wszedł do łaźni. Pro­sto­kąt­ny pokój wy­peł­nio­ny był szaf­ka­mi i ław­ka­mi sto­ją­cy­mi przy ścia­nach wy­ko­na­nych ze spróch­nia­łe­go drew­na. Była też pusta balia. 

 Czyli fak­tycz­nie od­szedł – po­my­ślał To­masz. Star­sze­go męż­czy­zny ni­g­dzie nie było.

 To­masz wy­szedł z łaźni. Cho­ciaż był za­do­wo­lo­ny z tego, że w łaźni nie było ni­ko­go poza nim, to jed­nak nie­po­ko­iły go dwie spra­wy – po pierw­sze, kim był ten męż­czy­zna, a po dru­gie, gdzie się po­dział.

 

***

 

To­masz pod­szedł do Marty sie­dzą­cej przy je­zio­rze.

– Ni­ko­go tam nie ma – po­wie­dział męż­czy­zna.

 Ko­bie­ta wy­glą­da­ła na zdzi­wio­ną.

– Na­praw­dę? – spy­ta­ła.

– Na­praw­dę. A… miał ktoś tam być?

– Nie, nie… Zresz­tą, to nie­istot­ne. Pójdź­my może do środ­ka coś zjeść, do­brze? – Marta ner­wo­wo ki­wa­ła głową, ale To­masz się zgo­dził.

 

***

 

 To­masz i Marta zje­dli rybę z wa­rzy­wa­mi. Karcz­marz po­wie­dział, że to pstrąg, jed­nak nie po­wie­dział czy wy­ło­wił go w tym je­zio­rze, cho­ciaż praw­do­po­dob­nie to zro­bił, bo z pew­no­ścią nie trzy­mał w kuch­ni za­mra­żar­ki.

– Nie spo­tka­łaś już tego bo­żąt­ka? – spy­ta­ła Marta pa­trząc na córkę.

– Nie… Nie wi­dzia­łam jej.

 Oli­wia nie po­wie­dzia­ła nic wię­cej.

 Spę­dzi­li resz­tę dnia roz­ma­wia­jąc i od­po­czy­wa­jąc przy je­zio­rze, cho­ciaż wie­czo­rem skry­li się w bu­dyn­ku, bo ko­ma­ry nie da­wa­ły im żyć. To­masz cał­ko­wi­cie za­po­mniał o nie­po­ko­ją­cych wy­da­rze­niach z za­jaz­du, a przy­po­mniał sobie o nich wszyst­kich do­pie­ro w łóżku, kiedy przed snem roz­ma­wiał z Martą.

– To bo­żąt­ko… Jest dziw­ne. Nie­po­koi mnie – po­wie­dzia­ła ko­bie­ta.

– Na­praw­dę? Ona ma pięć lat, z pew­no­ścią wy­my­śli­ła sobie przy­ja­cie­la. W takim wieku to nor­mal­ne – za­opo­no­wał To­masz.

 Wziął do ręki te­le­fon (któ­re­mu zo­sta­ło tylko pięć pro­cent ba­te­rii) i spró­bo­wał ostat­ni raz na­wią­zać kon­takt z kim­kol­wiek. Nie udało się. Gdy od­kła­dał na miej­sce roz­ła­do­wa­ny te­le­fon usły­szał od­głos. Naj­pierw cichy – szu­ra­nie bu­ta­mi po pod­ło­dze, jakby ktoś nie­zręcz­nie po­ru­szał się po za­jeź­dzie. Potem pu­ka­nie w pod­ło­gę, a na­stęp­nie roz­bi­ja­ne szkło.

 Dźwię­ki na­si­la­ły się i ci­chły – w jed­nym mo­men­cie ja­kieś na­czy­nie pękło z ogrom­ną siłą, by chwi­lę potem dźwięk ucichł i za­czął ro­snąć od po­cząt­ku. 

– Sły­szysz? – spy­tał. 

– Sły­szę. 

 Dźwięk po­now­nie ustał. 

– Do­bra­noc – po­wie­dział To­masz, cały czas na­słu­chi­wał czy może nie po­wró­cą dźwię­ki. – Życzę ci mi­łych… 

 Nie zdą­żył do­po­wie­dzieć „snów”, a znowu coś usły­szał. Cięż­kie tu­pa­nie, brzmią­ce, jakby ktoś ska­kał po kru­chej pod­ło­dze za­jaz­du. Trud­no było okre­ślić, skąd do­cho­dzi­ły dźwię­ki, jakby ktoś wy­da­wał je we wszyst­kich miej­scach jed­no­cze­śnie.

– Nie da się tak spać – po­wie­dział. – Idę po­wie­dzieć temu karcz­ma­rzo­wi, żeby prze­stał ha­ła­so­wać. 

 To­masz opu­ścił pokój, nio­sąc przy sobie ka­ga­nek. Nie za­uwa­żył, aby kto­kol­wiek poza nim prze­by­wał w ko­ry­ta­rzu, nawet mała ćma czy komar. Gdy zna­lazł się przy szynk­wa­sie za­pu­kał, aby karcz­marz go usły­szał. 

– Już idę! – roz­legł się głos z kuch­ni. 

– Czy mógł­by pan – po­wie­dział To­masz zi­ry­to­wa­nym gło­sem. – Tak nie ha­ła­so­wać?

– Cho­dzi panu o to szu­ra­nie? Dźwięk upusz­cza­nych na­czyń?

– Tak, do­kład­nie o to mi cho­dzi. 

 Na górze ktoś tup­nął, aż cały bu­dy­nek za­czął się trząść. Potem, do uszu męż­czy­zny do­biegł dźwięk przy­po­mi­na­ją­cy trza­ska­nie drzwia­mi.

 To­masz za­sta­no­wił się czy dźwięk nie do­bie­ga z po­ko­ju, w któ­rym znaj­du­je się Marta. Z dru­giej stro­ny, gdy scho­dził na dół i mijał ko­ry­tarz nie za­uwa­żył nic nie­po­ko­ją­ce­go, cho­ciaż­by tego męż­czy­zny z łaźni.

Karcz­marz się za­śmiał i po­wie­dział:

– Śmiesz­nie wy­glą­da­łeś, gdy usły­sza­łeś ten od­głos z góry. 

– Niech mi pan mówi, co to jest! – po­wie­dział To­masz łam­li­wy gło­sem, pró­bu­jąc brzmieć od­waż­nie.

– Spo­koj­nie, to tylko stu­kacz. Więk­szość gości się go boi, jed­nak jest cał­ko­wi­cie nie­groź­ny. Po pro­stu ha­ła­su­je. 

– A czy ten… stu­kacz… musi ha­ła­so­wać aku­rat wtedy, kiedy pró­bu­ję za­snąć?

– Każdy, kto od­wie­dza ten za­jazd to po­wta­rza. On bę­dzie tak szu­rał trza­skał drzwia­mi, szaf­ka­mi, okna­mi i zrzu­cał na­czy­nia, do­pó­ki mu się to nie znu­dzi. Nic na to nie po­ra­dzę, ani ty nic na to nie po­ra­dzisz. 

 To­masz wal­nął pię­ścią w szynk­was. 

– Mam dość tego miej­sca! Jutro się stąd wy­no­szę! – za­de­kla­ro­wał.

– Droga wolna – po­wie­dział wła­ści­ciel za­jaz­du i po­now­nie się za­śmiał.

 To­masz wró­cił na górę i po­mi­mo trud­no­ści, za­snął.

 

Dzień 3

 

 Brzy­twa nie­bez­piecz­nie zbli­ży­ła się do gar­dła To­ma­sza, jed­nak ręka trzy­ma­ją­ca ją pod­nio­sła brzy­twę do góry i prze­cię­ła ciem­ną brodę. Duży koł­tun wło­sów opadł na zie­mię, męż­czy­zna po­gła­dził miej­sce, na któ­rym kie­dyś znaj­do­wa­ły się włosy, zdzi­wio­ny, że już ich tam nie ma. Czło­wiek z brzy­twą od­szedł w nie­zna­ne, od­da­lił się w ciem­ność i pust­kę. 

 To­masz się obu­dził. 

 

***

 

 Gdy To­masz obu­dził się, Marta i Oli­wia jesz­cze spały. Był lekko zdzi­wio­ny i roz­ko­ja­rzo­ny snem, który za­dzi­wiał go swoją ta­jem­ni­czo­ścią. Od­ru­cho­wo się­gnął w miej­sce, w któ­rym była broda i za­uwa­żył, że jej tam nie ma. 

 Wy­da­wa­ło mu się, że jego serce prze­sta­ło bić, a on po­czuł tylko pust­kę. Jak to moż­li­we? – po­my­ślał. Wziął te­le­fon le­żą­cy na pod­ło­dze – roz­ła­do­wa­ny. Nie mógł spraw­dzić, jak na­praw­dę wy­glą­da. Zde­cy­do­wał, że obu­dzi Martę, cho­ciaż nie chciał prze­ry­wać jej od­po­czyn­ku. 

– Marta, ko­cha­nie… – po­wie­dział naj­bar­dziej mile, jak umiał. – Obudź się. 

– Znowu mnie bu­dzisz? – po­wie­dzia­ła Marta. – Co tym razem się stało? 

– Mam głu­pie py­ta­nie… 

– I mu­sisz mnie bu­dzić, abym na nie od­po­wie­dzia­ła. – Ziew­nę­ła prze­cią­gle i otwo­rzy­ła oczy. Przez chwi­lę trzy­ma­ła je przy­mru­żo­ne, jed­nak po chwi­li otwo­rzy­ło je naj­sze­rzej, jak umia­ła. – Ty nie masz brody! 

– Wła­śnie to było tym głu­pim py­ta­niem, które chcia­łem zadać… 

– Ob­cią­łeś ją? Ale… po co? Dla­cze­go? W jakim cel… 

– Ja tego nie zro­bi­łem! – prze­rwał jej To­masz. – Nie wiem, co się stało. W nocy śniło mi się, że ktoś ob­ci­na mi brodę… 

– A może to nie był sen? 

– To mu­siał być sen. 

– A co z niego pa­mię­tasz? 

– Nie­wie­le. Był jakiś czło­wiek, nie wiem, jak wy­glą­dał. Nie wiem nawet ja­kiej był płci! Wi­dzia­łem tylko ręce. Te ręce… miały brzy­twę do go­le­nia. Teraz się ta­kich nie używa, wiesz o jakie mi cho­dzi… 

 Marta ener­gicz­nie po­ki­wa­ła głową.

– I ten czło­wiek zgo­lił mi brodę… Ot, tak. – To­masz pstryk­nął pal­ca­mi. – Jed­nym cię­ciem. Broda upa­dła na pod­ło­gę. I wtedy się obu­dzi­łem. 

– A co jeśli… – Marta po­pa­trzy­ła się na łóżko To­ma­sza. Po chwi­li za­tka­ła usta rę­ko­ma, jakby chcia­ła stłu­mić krzyk. 

– Co zo­ba­czy­łaś? – za­py­tał To­masz i spoj­rzał na koł­drę. – Ja pier­do­lę… 

 Na po­ście­li le­ża­ła, kon­tra­stu­ją­ca z bielą koł­dry, brą­zo­wa, lekko po­si­wia­ła broda.

– Ja… nie wiem, kto to mógł być – po­wie­dzia­ła Marta. – Ale wiem jedno – mu­si­my się z stąd jak naj­szyb­ciej wy­nieść.

 To­masz po­ki­wał głową.

 Słoń­ce wy­szło na ho­ry­zont, wlało się przez okno rzu­ca­jąc świa­tło na to, co znaj­do­wa­ło się na łóżku. Oli­wia obu­dzi­ła się, ziew­nę­ła i kiedy wy­glą­da­ło na to, że wróci do snu, otwo­rzy­ła oczy. 

– Po co tak sto­icie? – za­py­ta­ła. 

– Nic… To nic waż­ne­go – po­wie­dzia­ła Marta. – Wra­caj spać. 

 Oli­wia nie po­słu­cha­ła mamy. 

– Coś… mu­sia­ło się coś stać? Praw­da? 

– Praw­da – po­wie­dział To­masz. – Tutaj dzie­ją się na­praw­dę dziw­ne rze­czy. – Spoj­rzał się na Martę. 

– A co… to, to tutaj? 

– To? – spy­tał męż­czy­zna. – To jest moja broda. 

– Nie strasz dziec­ka. 

– Musi wie­dzieć, co tutaj się dzie­je – od­po­wie­dział. – Ja sta­wiam, że mógł to być ten męż­czy­zna z łaźni. Tylko dla­cze­go ob­ciął mi brodę, a nie, bo ja wiem, zabił? 

 Marta prych­nę­ła. 

– Może miał reszt­ki god­no­ści. 

– A może nie po­win­naś żar­to­wać w takim mo­men­cie? – po­wie­dział. – Ja tam idę się ubrać, jem śnia­da­nie i wy­cho­dzę. 

– Gdzie wy­cho­dzisz? 

– Szu­kać me­cha­ni­ka. Mu­si­my się stąd wy­nieść, praw­da?

 Ro­dzi­na ze­szła na dół, zja­dła śnia­da­nie, które To­masz sko­men­to­wał jako „naj­gor­sze do­tych­czas”. Tym razem nie miał ocho­ty na roz­mo­wę z karcz­ma­rzem, a karcz­marz nie miał z tym pro­ble­mu. Nie sko­men­to­wał nawet braku brody męż­czy­zny.

 To­masz wy­szedł z za­jaz­du i brze­giem ulicy (po któ­rej nikt nie je­chał) ru­szył na po­szu­ki­wa­nia me­cha­ni­ka. 

 Po­now­nie mijał takie same drze­wa, ro­śli­ny, pa­stwi­ska i upra­wy rolne, na któ­rych nie wi­dział żad­ne­go ży­we­go czło­wie­ka. 

 Spa­cer był za­wsze dla To­ma­sza oka­zją do po­by­cia sa­me­mu ze sobą i roz­my­ślań. Tym razem obiek­tem jego myśli były wy­da­rze­nia z za­jaz­du. Szcze­gól­nie te z po­ran­ka, kiedy to jego żona za­uwa­ży­ła na pod­ło­dze brodę, którą ktoś mu­siał mu ob­ciąć kiedy spał. 

 Za­sta­na­wiał się czy to może jakiś sy­gnał po­zo­sta­wio­ny przez osobę, która do­pu­ści­ła się zbrod­ni na jego wło­sach i wtedy przy­po­mniał sobie, co ta­kie­go karcz­marz po­wie­dział mu wczo­raj rano: “Do­brze, że nie przy­śni­ło ci się go­le­nie”.

Czyli mamy ja­sno­wi­dza – po­my­ślał – albo po­ten­cjal­ne­go spraw­cę.

 My­ślał dalej spo­glą­da­jąc na stada zło­tych kło­sów zboża, pa­są­ce się na ogrom­nych, pa­stwi­skach krowy i wy­gi­na­ją­ce się na wie­trze drze­wa, sto­ją­ce przy dro­dze chyba tylko po to, aby kie­row­cy na nie wpa­da­li. 

Za­sta­no­wił się, jaką wia­do­mość chcia­ła mu prze­ka­zać osoba, która zgo­li­ła jego brodę. Chcia­ła mu za­gro­zić? A może ży­czyć nie­szczę­ścia? Wy­po­wiedź karcz­ma­rza wska­zy­wa­ła na to dru­gie. To­masz po­sta­no­wił, że jed­nak po­sta­ra się upew­nić, czy ma rację i spyta karcz­ma­rza, co ozna­cza, jeśli ktoś mu zgo­lił brodę.

Wy­obra­ził sobie nawet, jak pyta się wła­ści­cie­la za­jaz­du: “Co to zna­czy, jeśli ktoś ob­ciął mi brodę we śnie?”, a on od­po­wia­da “To… to bar­dzo zły znak. Czeka cię trzy­na­ście lat nie­szczę­ścia”. A potem za­śmie­je się zło­wiesz­czo i ob­wie­ści, że on sam to zro­bił jako ze­mstę za po­ja­wie­nie się w tym miej­scu.

 To­masz szedł dalej, cho­ciaż nie wie­dział, ile już prze­szedł. Chciał na kogoś tra­fić, cho­ciaż­by na jedną osobę. Szedł pro­stą drogą, sam i nic nie wska­zy­wa­ło, że kogoś spo­tka. 

 Za­sta­na­wiał się, gdzie się wszy­scy po­dzia­li. Po­ru­szał się prze­cież dużą, as­fal­to­wą ulicą. Co praw­da je­dy­nie dwu­pa­smo­wą, ale w lato, kiedy wszy­scy wy­jeż­dża­ją na wa­ka­cje taka droga po­win­na być cała za­ję­ta. 

 To­masz roz­glą­dał się li­cząc, że może za­uwa­ży osobę na polu, po­ma­ga­ją­cą w zbio­rach, a może nawet sa­mo­chód po­ru­sza­ją­cy się gdzieś w od­da­li na ja­kichś po­lnych dróż­kach. 

 Szedł jesz­cze przez ko­lej­ną go­dzi­nę, a wszyst­ko wy­da­wa­ło się takie same, jakby utknął w pętli i już do końca życia miał mijać lipy i to­po­le oraz roz­cią­ga­ją­ce się, aż po ho­ry­zont pola zboża. To­masz usiadł i się­gnął po bidon z wodą, który scho­wał w ple­ca­ku. Od­gar­nął po­kry­te per­li­stym potem włosy, był na­praw­dę zmę­czo­ny.

Słoń­ce świe­ci­ło nie­mi­ło­sier­nie. 

 Za­sta­no­wił się, czy chce iść dalej. W końcu musi coś tam być – po­my­ślał. Ale już sam w to nie wie­rzył. Nie wie­dział w sumie czy w to wie­rzy czy nie. Nie wie­dział nic. 

 Dźwi­gnął się na nogi i zde­cy­do­wał, że spró­bu­je jesz­cze chwi­lę, a może uda się zna­leźć ja­kie­goś czło­wie­ka, który mu po­mo­że. 

 Ru­szył dalej, szedł jesz­cze chwi­lę, a uczu­cie déjà vu wbi­ja­ło się w jego umysł coraz moc­niej. Kul­mi­na­cją był mo­ment, w któ­rym To­masz zna­lazł się tuż przed za­jaz­dem, takim samym jak wcze­śniej. 

 Nie, to nie jest déjà vu – po­my­ślał – wró­ci­łem tam, skąd wy­sze­dłem. 

 Nie wie­dział, jak to się stało, ale szyb­kie spoj­rze­nie na bu­dy­nek nie po­zo­sta­wia­ło złu­dzeń. To był ten sam za­jazd, z tymi sa­my­mi okna­mi za­sło­nię­ty­mi przez okien­ni­ce, pod­da­szem, pod któ­rym stał jego sa­mo­chód i spa­dzi­stym, sło­mia­nym da­chem. To­masz ob­szedł za­jazd i nie zdzi­wił się, gdy zo­ba­czył, że nad je­zio­rem od­po­czy­wa­ją Marta i Oli­wia. 

 To nie po­zo­sta­wia­ło żad­nych złu­dzeń. 

 

***

 

– Ja… nie wiem, jak to się stało – po­wie­dział To­masz. – Sze­dłem cały czas przed sie­bie. To wy­da­je mi się nie­moż­li­we. 

– Mi też – po­wie­dzia­ła Marta. 

 Za­mil­kli na chwi­lę, a była to chwi­la roz­my­ślań, bo do­po­wie­dze­nie cze­goś, roz­wi­kła­nie ta­jem­ni­cy, dla­cze­go To­masz wró­cił do za­jaz­du, cho­ciaż szedł przed sie­bie, wy­da­wa­ło się nie­ła­twe. 

 Nikt nic nie do­po­wie­dział. 

 Mil­cze­li tak przez ko­lej­ne pełne na­pię­cia mi­nu­ty. 

 Marta za­czę­ła pła­kać. To był płacz roz­pa­czy i bez­sil­no­ści.

– Dla­cze­go pła­czesz? – spy­tał Martę To­masz i objął ją lekko, tak jak to robił wiele razy wcze­śniej.

– To ko­niec. Nie wyj­dzie­my stąd. 

– Co naj­wy­żej… co naj­wy­żej pój­dzie­my wszy­scy przed sie­bie i w końcu gdzieś tra­fi­my. 

– To… to się nie uda – mó­wi­ła Marta ła­mią­cym się gło­sem. – Ta droga za­pę­tla się. Nie wiem, jak to moż­li­we, ale za­pę­tla się. 

 Oli­wia mo­czy­ła nogi w je­zio­rze, pa­trzy­ła na ro­dzi­ców peł­nym za­in­te­re­so­wa­nia wzro­kiem, nie do końca wie­dzia­ła, co się dzie­je. 

– Co to zna­czy „za­pę­tla się”? – spy­ta­ła. 

– Nie… nieważne.

 Oli­wia nie za­py­ta­ła się po­now­nie. Była jesz­cze młoda i nie wie­dzia­ła wszyst­kie­go, ale ro­zu­mia­ła, że jej ro­dzi­ce prze­ży­wa­ją teraz trud­ne chwi­le.

 

***

 

 To­masz i Marta spę­dzi­li resz­tę dnia na wy­mow­nym, bez­sil­nym mil­cze­niu. Ko­bie­ta sie­dzia­ła nad je­zio­rem, znu­dzo­ny męż­czy­zna cho­dził po za­jeź­dzie. 

 Marta skoń­czy­ła czy­tać książ­kę, odło­ży­ła ją na bok i ro­zej­rza­ła się. Gdy jej oczy po­ru­sza­ły się, spo­glą­da­jąc to tu, to tam, za­uwa­ży­ła, że na drze­wie wisi czło­wiek. 

 My­śla­ła, że do­sta­nie za­wa­łu serca na ten widok. Nie zbli­ży­ła się, ale dalej pa­trzy­ła na drze­wo, kie­ro­wa­na jakąś chorą fa­scy­na­cją. 

 Na głowę czło­wie­ka, wnio­sku­jąc po po­stu­rze praw­do­po­dob­nie męż­czy­zny, na­ło­żo­ny był worek. Gdy Marta mru­gnę­ła, worka już nie było. Na drze­wie wi­siał czło­wiek, z wy­sta­ją­cym, dłu­gim ję­zy­kiem i czer­wo­ny­mi ocza­mi. Jego twarz po­kry­wa­ły muchy, cuch­nął nie­mi­ło­sier­nie.

 Marta po­czu­ła, jak robi się jej nie­do­brze, a gula ro­śnie w gar­dle… Od­wró­ci­ła wzrok od wi­siel­ca i zwy­mio­to­wa­ła. Spoj­rza­ła po­now­nie na drze­wo, tym razem miała wra­że­nie, że wi­sie­lec po­ru­sza się, jakby chciał zejść z drze­wa. Lina opla­ta­ją­ca jego szyję dyn­da­ła, po­ru­sza­jąc go w tę i we w tę. 

 Ko­bie­ta po­now­nie od­wró­ci­ła wzrok, ale tym razem wsta­ła. Chcia­ła odejść jak naj­da­lej od tego co wisi na drze­wie, nie my­śla­ła już o tym, jakim cudem, coś ta­kie­go zja­wi­ło się tuż obok niej, śmier­dząc słod­kim za­pa­chem roz­kła­da­ją­ce­go się ciała. Nie ob­cho­dzi­ło jej to, chcia­ła po pro­stu uciec. 

 Spoj­rza­ła po­now­nie. Tym razem wi­siel­ca nie było na drze­wie – był na ziemi. I po­ru­szał się. 

 Wy­chu­dzo­ne, aż można było na nim po­li­czyć wszyst­kie żebra, ciało prze­pa­sa­ne szma­tą, z cią­gną­cym się sznu­rem za­wie­szo­nym na szyi, ogrom­ny­mi, czer­wo­ny­mi oczy­ma i dłu­gim ję­zy­kiem, który opa­dał na pod­ró­bek, jakby nie mie­ścił się w jamie ust­nej, ru­szy­ło na Martę. 

 Naj­pierw po­wo­li, potem bie­giem. Marta pod­bie­gła do tyl­nych drzwi za­jaz­du, zna­la­zła się na słabo oświe­tlo­nym ko­ry­ta­rzu, przy­trzy­ma­ła drzwi. 

– Po­mo­cy! – krzyk­nę­ła. – Po­mo­cy! 

 Nie zja­wił się karcz­marz. Nie zja­wił się To­masz. 

 Czuła, że, cho­ciaż wy­chu­dzo­ne to jed­nak silne, ciało wi­siel­ca na­pie­ra na drzwi i że za chwi­lę je otwo­rzy. 

 Za­miast trzy­mać drzwi, pu­ści­ła je i po­bie­gła do głów­ne­go wyj­ścia za­jaz­du. Wy­do­sta­ła się na ze­wnątrz i stała po środ­ku pu­stej ulicy. To­ma­sza nie było.

 Po­bie­gła w prawo, w stro­nę, w którą po­win­ni udać się, za­miast za­trzy­my­wać się w tym za­jeź­dzie. 

 Bie­gła sprin­tem, naj­szyb­ciej jak mogła, ale nie była wy­tre­no­wa­na, była słaba, za słaba na wi­siel­ca, który ją gonił. 

 Obej­rza­ła się za sie­bie i za­uwa­ży­ła, że po­twór z wy­sta­ją­cym z ust ję­zy­kiem i czer­wo­ny­mi oczy­ma jest tuż za nią. W akcie de­spe­ra­cji, usko­czy­ła w pole żyta i bie­gła dalej, tym razem przez pole. 

 Wszyst­ko ją bo­la­ło, serce wa­li­ło w klat­ce pier­sio­wej tak mocno, że mogła w tej chwi­li uwie­rzyć, że za chwi­lę upad­nie i w ten o to spo­sób za­koń­czy swój żywot. Ale bie­gła dalej. 

 Za­uwa­ży­ła, że zy­ska­ła prze­wa­gę, bo go­nią­cy nią męż­czy­zna stra­cił orien­ta­cję w polu zboża. Po­ru­szał się nie­zdar­nie i wy­glą­dał, jakby nie wie­dział, w którą stro­nę pójść dalej. Bie­gła jesz­cze przez chwi­lę, a potem padła w zie­mię i ukry­ła się w prze­wyż­sza­ją­cych ją ło­dy­gach żyta. 

 Le­ża­ła, pró­bo­wa­ła uspo­ko­ić od­dech. Ad­re­na­li­na dała jej siłę na chwi­lę, ale teraz czuła, jakim wy­sił­kiem był dla niej ten sza­leń­czy sprint. My­śla­ła czy da radę prze­żyć jesz­cze chwi­lę i co się sta­nie kiedy wi­sie­lec ją znaj­dzie – może roz­szar­pie na strzę­py, a może zo­sta­wi. Nie znała jego za­mia­rów i to ją prze­ra­ża­ło.

 Po­ru­sza­ją­ce się na wie­trze ło­dy­gi żyta sma­ga­ły ją po twa­rzy, jakby pró­bu­jąc po­cie­szyć w tej chwi­li stre­su i walki o życie.

 Bała się wstać, żeby spraw­dzić, czy wi­sie­lec już od­szedł. Przez chwi­lę wy­da­wa­ło jej się, że widzi ma­ja­czą­cy sznur, tuż przy niej, już czuła odór roz­kła­da­ją­ce­go się ciała, już chcia­ła krzy­czeć, ale mu­sia­ło to być tylko złu­dze­nie, bo wi­sie­lec się nie po­ja­wił i nie roz­szar­pał jej ciała na strzę­py.

 Le­ża­ła jesz­cze przez jakiś czas – nie wie­dzia­ła jak długo – być może dzie­sięć minut, a być może go­dzi­nę i wresz­cie od­wa­ży­ła się kuc­nąć, aby wyj­rzeć i spraw­dzić czy wi­sie­lec jest gdzieś w oko­li­cy. 

 Ni­g­dzie go nie było. 

 Marta prze­cze­ka­ła w polu jesz­cze chwi­lę, aż miała pew­ność, że w po­bli­żu nie ma żad­ne­go czło­wie­ka z czer­wo­ny­mi oczy­ma, dłu­gim, się­ga­ją­cym pod­rób­ka ję­zy­kiem i sznu­rem za­wie­szo­nym na szyi.

Gdy upew­ni­ła się, że ni­ko­go ta­kie­go nie ma przy niej, wró­ci­ła do za­jaz­du.

 

***

 

 Gdy Marta ucie­ka­ła przed wi­siel­cem, który naj­wy­raź­niej uznał, że wi­sze­nie na drze­wie przez całe życie musi być nudne, więc po­sta­no­wił z niego zleźć, To­masz brał ką­piel. Ku jego za­sko­cze­niu w łaźni cze­ka­ła na niego balia wy­peł­nio­na po brze­gi wodą. Kto ją przy­go­to­wał? Nie wie­dział, cho­ciaż po­dej­rze­nia pa­da­ły na karcz­ma­rza. Męż­czy­zna za­sta­na­wiał się czy karcz­marz wcho­dzi do łaźni i spraw­dza czy w balii jest świe­ża woda i jak czę­sto to robi. Raz na dzień? Raz na pół dnia? Co go­dzi­nę?

 To­masz zo­sta­wił Oli­wię w po­ko­ju, bo chciał dać od­po­cząć Mar­cie. Po­wie­dział do córki, aby stam­tąd nie wy­cho­dzi­ła. Wy­cią­gnął z głębi wa­liz­ki jej za­baw­ki i po­wie­dział, że ufa jej, że nie opu­ści po­ko­ju.

 Teraz jed­nak miał wy­rzu­ty su­mie­nia i za­sta­na­wiał się, czy na pewno za­cho­wał się od­po­wie­dzial­nie. Tym bar­dziej, że za­jazd nie wy­da­wał mu się bez­piecz­nym miej­scem.

Po­mi­mo nie­wy­go­dy, spró­bo­wał się od­prę­żyć i zre­lak­so­wać. Do­świad­czyć, przy­naj­mniej przez chwi­lę, przy­jem­no­ści.

 I wtedy po­czuł dotyk pal­ców na gło­wie i twa­rzy. 

 Drga­ją­ca, jakby do­tknię­ta ar­tre­ty­zmem ręka we­pchnę­ła go pod wodę, wy­py­cha­jąc resz­tę ciała nie miesz­czą­cą się w balii na wierzch, umiej­sca­wia­jąc To­ma­sza w nie­wy­god­nej po­zy­cji. 

 Ręka trzy­ma­ła To­ma­sza i nie po­zwa­la­ła mu opu­ścić balii, aż po­czuł, że może się uto­pić. 

 Prze­ra­żo­ny za­czął się szar­pać i wierz­gać no­ga­mi, aby wy­do­stać się z uści­sku. Wresz­cie udało mu się od­chy­lić do tyłu i po­cią­gnąć za sobą resz­tę balii. Woda roz­la­ła się na zie­mię, a To­masz wresz­cie za­czerp­nął łyk po­wie­trza. 

 Przed nim stał star­szy męż­czy­zna, prze­pa­sa­ny ręcz­ni­kiem. Mie­rzył go nie­na­wist­nym wzro­kiem.

– Po co mnie stąd wy­ga­nia­li­ście? – za­py­tał z uśmie­chem na ustach.

 Kar­ło­wa­ty męż­czy­zna kop­nął go w pisz­czel wy­trą­ca­jąc To­ma­sza z rów­no­wa­gi. Potem kop­nął go w twarz, pro­sto w nos. Na­stęp­ne ude­rze­nie To­masz spró­bo­wał ode­brać ręką, ale siła kop­nię­cia od­rzu­ci­ła jego dłoń. Ban­nik ude­rzył go jesz­cze raz w pod­ró­bek, zanim udało mu się wstać. 

 Pod­ciął kar­ło­wa­te­go męż­czy­znę, jed­nak on sam rów­nież upadł po tym, jak po­śli­zgnął się na mo­krej pod­ło­dze. Obaj le­że­li na ziemi.

 Ban­nik dźwi­gnął się na nogi, po­wo­li, ko­la­na ugi­na­ły się pod nim, od­ma­wia­jąc po­słu­szeń­stwa. To­masz zro­bił to szyb­ciej, wstał i pię­ścią pod­bił ry­wa­lo­wi oko, a na­stęp­nie cof­nął się na od­le­głość kilku kro­ków.

 Niski męż­czy­zna pod­biegł do jed­nej z sza­fek i, ku zdzi­wie­niu To­ma­sza, za­czął cze­goś ener­gicz­nie szu­kać. Macał rę­ko­ma wnę­trze szaf­ki, jakby nie mógł cze­goś chwy­cić. To­masz pod­szedł do niego po­wo­li i ostroż­nie.

 Ban­nik wyjął z szaf­ki po­ły­sku­ją­cą w świe­tle dnia brzy­twę z drew­nia­ną rącz­ką i na­biegł na To­ma­sza. Spró­bo­wał ciąć, jed­nak męż­czy­zna osło­nił twarz rę­ko­ma, przez co skoń­czył je­dy­nie z ra­na­mi na rę­kach.

 Nie skoń­czył z ra­na­mi twa­rzy, ale i tak czuł okrop­ny ból. Teraz mógł li­czyć je­dy­nie na to, że brzy­twa nie prze­cię­ła mu tęt­ni­cy.

 Kar­ło­wa­ty męż­czy­zna po­now­nie na­biegł na To­ma­sza, ob­ry­wa­jąc kop­nia­kiem w pisz­czel. Który stwo­rzył mię­dzy nimi dy­stans. Mimo to, ban­nik trzy­mał się na no­gach. Ledwo, ale stał, w bla­sku za­cho­dzą­ce­go słoń­ca prze­bi­ja­ją­ce­go się przez nie­wiel­kie okno. 

 Spró­bo­wał jesz­cze raz – tym razem rzu­cił brzy­twą, która mi­nę­ła ucho To­ma­sza o kilka cen­ty­me­trów. Ban­nik wy­glą­dał na roz­go­ry­czo­ne­go, po czym uciekł z łaźni, jakby oba­wiał się, jak może za­cho­wać się To­masz.

 Męż­czy­zna usiadł na ławce, spró­bo­wał uspo­ko­ić puls cięż­ki­mi od­de­cha­mi i pojąć, co się wła­śnie stało. Ten czło­wiek z łaźni oka­zał się groź­niej­szy, niż się spo­dzie­wał, rzu­cił się na niego z brzy­twą (być może tą, któ­rej użył do ob­cię­cia brody), po czym od­szedł, jakby nic się nie stało.

 To­masz spoj­rzał rany na rę­kach – brzy­twa mu­sia­ła nie być bar­dzo ostra, bo rany nie były głę­bo­kie, choć ob­fi­cie cie­kła z nich krew.

 Mia­łem się od­prę­żyć, a wy­szło coś ta­kie­go – po­my­ślał. Teraz mu­siał jesz­cze spraw­dzić co się dzie­je z Oli­wią. Czy ten psy­cho­pa­ta nie wszedł do po­ko­ju, w któ­rym miała być i jej nie za­ata­ko­wał.

 

***

 

 Oli­wia po­szła do kuch­ni. Nie było tam karcz­ma­rza, ale to jej nie prze­szka­dza­ło. Prze­śli­zgnę­ła się pod dziu­rą w ścia­nie nie­wiel­kie­go po­miesz­cze­nia i tra­fi­ła na drugą stro­nę za­jaz­du, być może prze­szłą, być może jakąś z in­ne­go wy­mia­ru.

 W bu­dyn­ku, do któ­re­go tra­fi­ła, a wy­glą­dał pra­wie tak samo jak po­przed­ni, było tłocz­no. Lu­dzie ba­wi­li się, tań­czy­li na małym par­kie­cie i żywo dys­ku­to­wa­li przy szynk­wa­sie, oba­la­jąc ko­lej­ne kufle piwa.

 Tutaj wszy­scy byli sobie równi – wo­jow­ni­cy roz­ma­wia­li z rol­ni­ka­mi, a człon­ko­wie rady kró­lew­skiej wy­mio­to­wa­li na pod­ło­gę obok naj­bied­niej­szych wę­drow­ców ucie­ka­ją­cych z opa­no­wa­nych wojną osad. Nikt za to nie zwra­cał uwagi na małą dziew­czyn­kę, o blond wło­sach i nie­bie­skich oczach, która po­ja­wi­ła się zni­kąd. Oli­wia ro­zej­rza­ła się za­jeź­dzie i udało jej się zna­leźć bo­żąt­ko. Dziew­czyn­ka cze­ka­ła przy je­zio­rze, mo­czy­ła nogi w wo­dzie i coś pod­śpie­wy­wa­ła.

– Cześć Oli­wia! – przy­wi­ta­ła się. – Dawno cię nie wie­dzia­łam.

Oli­wia za­śmia­ła się.

– Ro­dzi­ce nie po­zwa­la­ją mi się z tobą spo­ty­kać…

– Ale jakoś ci się udało! Chcesz się po­ba­wić?

– Oczy­wi­ście! Może w… cho­wa­ne­go!

– Czemu nie!

 Dziew­czyn­ki ba­wi­ły się w cho­wa­ne­go, za­po­mi­na­jąc o całym świe­cie. Ba­wi­ły się, do­pó­ki niebo nie za­la­ło się ciem­nym gra­na­tem, a gwiaz­dy nie stały się wi­docz­ne. Oli­wia tro­chę ner­wo­wo ode­szła, oba­wia­jąc się re­ak­cji ro­dzi­ców. Wie­dzia­ła, że spę­dzi­ła z bo­żąt­kiem przy­naj­mniej go­dzi­nę, w trak­cie któ­rej ro­dzi­ce mu­sie­li jej ner­wo­wo szu­kać prze­trzą­sa­jąc każdy za­ka­ma­rek Sło­wiań­skie­go Za­jaz­du.

 Prze­czoł­ga­ła się pod przej­ściem w ścia­nie kuch­ni i wró­ci­ła do dru­gie­go (a może pierw­sze­go) za­jaz­du, w któ­rym cze­ka­li jej ro­dzi­ce.

Zna­la­zła ich na górze, w po­ko­ju.

Byli bar­dzo zde­ner­wo­wa­ni.

 

***

 

– Gdzie byłaś? – spy­ta­ła Marta pod­nie­sio­nym tonem. Wy­glą­da­ła na zde­ner­wo­wa­ną, jed­nak sta­ra­ła się opa­no­wać głos i nie krzy­czeć.

– Mó­wi­łam już… ba­wi­łam się z bo­żąt­kiem!

– Gdzie? – spy­tał To­masz.

– W za­jeź­dzie.

– Więc dla­cze­go nie mo­gli­śmy cię zna­leźć? – spy­ta­ła Marta.

– Bo to nie było w tym za­jeź­dzie.

 Na to ro­dzi­ce Oli­wii nie wie­dzie­li, co po­wie­dzieć. Roz­ma­wia­li z córką jesz­cze chwi­lę, tłu­ma­cząc jej, że nie może wy­cho­dzić bez ich zgody i że to miało się wy­da­rzyć ostat­ni raz.

– Do­brze – od­po­wie­dzia­ła Oli­wia koń­cząc roz­mo­wę.

 

***

 

 Wie­czo­rem, gdy To­masz szy­ko­wał się do snu, Marta za­uwa­ży­ła rany na rę­kach męża.

– Co ci się stało w ręce?

– Mi? A… prze­my­łem to.

– Ro­zu­miem, że prze­my­łeś, ale co się z tym stało? Kto cię tak zra­nił?

– Ten męż­czy­zna z ła­zien­ki – po­wie­dział sta­ra­jąc się brzmieć, jakby mówił to od nie­chce­nia. – Za­ata­ko­wał mnie.

– Po­dra­pał ci ręce?

– Nie… rzu­cił się na mnie z brzy­twą do go­le­nia.

 Marta unio­sła wy­so­ko brwi.

– I mi o tym nie po­wie­dzia­łeś? Trze­ba… Trze­ba coś z tym zro­bić!

– Co? Za­dzwo­nić na po­li­cję? Te­le­fo­ny nam się roz­ła­do­wa­ły, a poza tym nie ma za­się­gu.

– Ro­zu­miem, po pro­stu…

– Po pro­stu co?

– Sama nie wiem… – od­po­wie­dzia­ła i przy­tu­li­ła się do To­ma­sza.

– Mia­łam dzi­siaj po­dob­nie złą sy­tu­ację…

– Ktoś cię na­padł?

– Tak. Ale, wiesz? Nic mi nie zro­bił. Może mi się tylko prze­wi­dzia­ło?

– Może, może – po­wie­dział męż­czy­zna, cho­ciaż wo­lał­by od­po­wie­dzieć, że to nie­moż­li­we i nie­do­rzecz­ne.

– Jutro ro­zej­rzę się w oko­li­cy, do­brze?

– Nie je­stem pewna czy chcę… To miej­sce prze­ra­ża mnie. Chcę, abyś był przy mnie.

 To­masz usiadł na łóżku i zło­żył ręce, a na­stęp­nie pod­parł na nich brodę, jakby pa­ro­dio­wał pro­fe­so­ra szu­ka­ją­ce­go roz­wią­za­nia skom­pli­ko­wa­ne­go rów­na­nia ma­te­ma­tycz­ne­go.

– Chciał­bym wie­dzieć co się tutaj dzie­je… – po­wie­dział roz­ma­rzo­nym gło­sem. Przez chwi­lę usły­szał dziw­ny męski głos mó­wią­cy „ja mogę ci po­wie­dzieć, tylko mnie po­słu­chaj”, ale Marta nie za­re­ago­wa­ła jakoś szcze­gól­nie, więc uznał, że to tylko myśl.

 

Dzień 4

 

 Nie­da­le­ko To­ma­sza pło­nę­ła oto­czo­na murem zro­bio­nym z pali drew­na i fosą wio­ska. Przez głów­ne wej­ście, otwo­rzo­ną bramę, wy­bie­ga­li lu­dzie. Ob­dar­ci z przy­byt­ku, pro­sto ubra­ni i prze­ra­że­ni ucie­ka­li z mia­sta, z któ­re­go uno­sił się dym. 

 Uciecz­ka z pie­kła – po­my­ślał To­masz, po czym, tuż obok niego prze­bie­gła odzia­na w długą suk­nię ko­bie­ta trzy­ma­ją­ca na rę­kach nie­mow­la­ka.

 Ję­zo­ry ognia po­żar­ły jedną z czę­ści muru. To­masz za­czął krztu­sić się dymem znaj­du­ją­cym się w po­wie­trzu. Śred­nie­go wzro­stu ko­bie­ta pod­bie­gła do pło­ną­ce­go muru, kasz­ląc i krzy­cząc coś o stra­wio­nym przez ogień mężu rzu­ci­ła się w czer­wo­ną toń. 

 Księ­życ był tego dnia w pełni, a niebo gwiaź­dzi­ste. Cho­ciaż To­ma­sza ota­cza­ła walka, po­my­ślał wła­śnie o tym – nigdy nie wi­dział tak gwieź­dzi­ste­go nieba. 

 Po chwi­li za­uwa­żył, że po­de­szła do niego ko­bie­ta. Pa­trzy­ła na niego i chyba jako je­dy­na zwró­ci­ła na niego uwagę. 

 Ubra­na była w czer­wo­ną opoń­czę z kap­tu­rem za­kry­wa­ją­cym jej głowę, spod któ­re­go nie­wie­le było widać.

– Witaj – po­wie­dzia­ła. Jej głos był jed­no­cze­śnie ta­jem­ni­czy i nie­po­ko­ją­cy, ale na swój spo­sób rów­nież ku­szą­cy, słod­ki. – Co tu ro­bisz?

 To­masz miał ocho­tę się za­śmiać, gdyż sam nie wie­dział, co tu robi. Ani jakim cudem się tutaj zna­lazł. 

– Nie wiem – od­po­wie­dział. 

 Ko­bie­ta po­ki­wa­ła głową, jakby za­sta­na­wia­ła się nad od­po­wie­dzią To­ma­sza. 

– A wiesz co ja tutaj robię i skąd się zna­la­złam? – spy­ta­ła. 

– Nie… 

– Nie? Więc po­słu­chaj mnie, opo­wiem ci pewną hi­sto­rię… 

 

***

 

 Byłam szczę­śli­wym dziec­kiem, po­mi­mo tego, co mnie spo­tka­ło. Stra­ci­łam matkę, gdy mia­łam dwa lata, czyli za mało, aby o niej pa­mię­tać. Za­miesz­ka­łam u wuja, który kilka lat wcze­śniej po­siadł w spad­ku śred­niej wiel­ko­ści gród. Żyłam w do­stat­ku i nie za­zna­wa­łam nie­szczęść. Cie­szy­łam się ży­ciem. 

 Co­dzien­nie do­sta­wa­łam po­sił­ki, nie mu­sia­łam się mę­czyć ich zdo­by­wa­niem wy­kra­cza­jąc poza bez­piecz­ne mury grodu, ani ha­ro­wać w polu czy opie­ko­wać się dzieć­mi. Moim je­dy­nym zmar­twie­niem była nuda, na którą znaj­do­wa­łam spo­so­by.

 Czę­sto sły­sza­łam roz­mo­wy mo­je­go wuja, za­nie­po­ko­jo­ne­go sy­tu­acją na świe­cie. Mówił, że chce do­pro­wa­dzić do zjed­no­cze­nia ca­łe­go kraju pod jedną re­li­gią. Pro­wa­dził otwar­te wojny z oso­ba­mi, które mu się sprze­ci­wia­ły, aż w końcu wmie­szał w to… mnie. 

 Pew­ne­go razu za­uwa­żył, że go pod­słu­chu­ję. Roz­ma­wiał wtedy z ka­pła­nem, który przy­był z od­le­głe­go kraju, aby na­wra­cać pogan i po­sta­no­wił zło­żyć hołd mo­je­mu wuj­ko­wi. Spo­dzie­wa­łam się, że mnie skar­ci, ale tak nie zro­bił. Spy­tał się, ile razy go pod­słu­chi­wa­łam. Po­wie­dzia­łam, że nie wiem ile do­kład­nie, ale ro­bi­łam to bar­dzo czę­sto. 

– Nada­wa­ła­byś się na szpie­ga – po­wie­dział. Pa­trzy­łam na jego hip­no­ty­zu­ją­cą brodę. Wy­glą­dał na bar­dzo mą­dre­go czło­wie­ka. 

– Tak my­ślisz? – spy­ta­łam. Zdzi­wi­łam się jego re­ak­cją. Po tej od­po­wie­dzi za­śmiał się je­dy­nie i po­wie­dział, że przy­go­tu­je dla mnie spe­cjal­ny tre­ning na szpie­ga. 

 Jaka była wtedy cho­ler­nie z sie­bie dumna, że mnie do­ce­nił.

Przy­stą­pi­łam do tre­nin­gu na­stęp­ne­go dnia. Szło mi nad wyraz do­brze, wujek spro­wa­dził naj­lep­szych szpie­gów, któ­rzy mo­gli­by mnie szko­lić w tym fachu. Na­uczy­łam się ukry­wać przed ce­la­mi i znaj­do­wać dobre miej­sca do pod­słu­chi­wa­nia.

 Gdy ukoń­czy­łam pięt­na­ście lat, pod­czas jed­nej z uczt za­su­ge­ro­wał mi, że po­win­nam mu się na coś przy­dać. Wy­da­wa­ło mi się to na­tu­ral­ne – w końcu nie po to spę­dzi­łam lata na tre­nin­gu, aby nigdy nie ko­rzy­stać z tej wie­dzy w prak­ty­ce. Przez te wszyst­kie lata wy­ćwi­czy­łam teo­rię do per­fek­cji, ale nigdy nie spraw­dzi­łam się w te­re­nie.

 Za­de­kla­ro­wa­łam, że mogę zająć się szpie­go­wa­niem. Do­sta­łam od wujka do wy­ko­na­nia pro­stą pracę – wy­brać się do od­da­lo­ne­go o dzień drogi grodu i do­wie­dzieć się, jak tam­tej­szy wład­ca za­re­agu­je na wi­zy­tę ka­pła­nów. 

 To było bar­dzo pro­ste. 

 Wiesz, nikt nie do­ce­nia ko­biet. I nikt nie bę­dzie do­ce­niać. Nie wiem dla­cze­go, tak już jest. Co mi bar­dzo pa­su­je. 

 Ubra­na w opoń­czę we­szłam do grodu. Straż­ni­cy nie chcie­li mnie z po­cząt­ku prze­pu­ścić, ale po­wie­dzia­łam im, że kie­ru­ję się na pół­noc, aby od­wie­dzić ro­dzi­nę i po­trze­bu­ję miej­sca do spo­czyn­ku. Przy­ję­li mnie i ugo­ści­li. Wi­dzisz? Nie przej­mo­wa­li się tym, że mogę być szpie­giem. Męż­czyź­nie z pew­no­ścią nie da­li­by je­dze­nia. 

 W każ­dym razie, po­szczę­ści­ło mi się. Pod­czas po­by­tu wpa­dłam w oko wład­cy. Byłam pewna, że mnie nie skrzyw­dzi i bę­dzie tylko bie­gał wokół mnie li­cząc, że za­re­agu­ję. Nie za­re­ago­wa­łam. 

 Spę­dzi­łam w gro­dzie trzy dni, w trak­cie, któ­rych do­wie­dzia­łam się, że stra­że mają roz­kaz nie wpusz­cza­nia chrze­ści­jań­skich za­kon­ni­ków i za­bi­ja­nia tych, któ­rzy jed­nak po­sta­no­wią wejść. Poza tym, usły­sza­łam wład­cę, który mówił do jed­ne­go ze swo­ich pod­wład­nych, aby za­ła­tał dziu­rę w murze ota­cza­ją­cym gród. Uzna­łam, że jest to in­for­ma­cja warta za­pa­mię­ta­nia. 

 Usa­tys­fak­cjo­no­wa­na tym, czego się do­wie­dzia­łam uda­łam się „na pół­noc”, choć tak na­praw­dę od­da­li­łam się od grodu na pewną od­le­głość, aby nie było mnie widać z murów, po czym okręż­ną drogą wró­ci­łam do domu. 

 Za­do­wo­lo­ny z re­zul­ta­tów wuj za­czął po­sy­łać mnie na szpie­go­wa­nie coraz czę­ściej. Nie mia­łam z tym pro­ble­mów, urodą prze­ko­ny­wa­łam nie­wzru­szo­nych gro­szem straż­ni­ków, a moje umie­jęt­no­ści uda­wa­ły mi się do­stać, jak naj­bli­żej króla. Cza­sa­mi byłam stru­dzo­ną wę­drow­czy­nią, innym razem sa­mot­ną wdową, a jesz­cze innym razem po­szu­ku­ją­cą pracy ko­bie­tą. Tak na­praw­dę byłam nimi wszyst­ki­mi, osobą o ty­siącu twarz. 

 Jed­nak, gdy wszyst­ko ukła­da się wspa­nia­le, wresz­cie musi zda­rzyć się wpad­ka. Do­sta­łam od wuja jasne in­struk­cje: do­wie­dzieć się z kim współ­pra­cu­je wład­ca od­wie­dza­ne­go prze­ze mnie grodu. Bez pro­ble­mów do­wie­dzia­łam się, że wład­ca lubi wie­czo­ra­mi wpa­dać do miej­sco­wej karcz­my czy tam za­jaz­du. Uzna­łam, że jest to od­po­wied­nie miej­sce, do zdo­by­cia in­for­ma­cji.

Przy­szłam więc do karcz­my i ku­pi­łam w niej łóżko na jedną noc. Cze­ka­łam na przy­by­cie wład­cy.

I cze­ka­łam i cze­ka­łam. Ale on się nie zja­wił. Po­sta­no­wi­łam, że pójdę spać i spró­bu­ję szczę­ścia na­stęp­ne­go dnia.

 Rano czu­łam się przy­tło­czo­na, jakby na kacu, cho­ciaż wcze­śniej wy­pi­łam tylko jedno piwo. Nie wie­dzia­łam co się dzie­je – cho­ciaż karcz­ma była pro­sta, z za­le­d­wie jed­nym ko­ry­ta­rzem na górze i pro­wa­dzą­cy­mi od niego scho­da­mi, nie mo­głam zna­leźć wyj­ścia. 

 Błą­dzi­łam przez ko­lej­ne dni na­po­ty­ka­jąc coraz dziw­niej­sze rze­czy. Naj­pierw nie­win­ne­go star­sze­go męż­czy­znę, który mówił, że dba o in­te­re­sy do­mo­stwa. Potem za­krwa­wio­ne, la­ta­ją­ce na skrzy­dłach nie­mow­lę. A potem… nawet nie wiem, jak to opi­sać. Ten po­twór miał umię­śnio­ne, ale chude ciało, dłu­gie, po­zba­wio­ne uroku, łam­li­we włosy i ręce z ostry­mi pa­zu­ra­mi. To cho­ler­stwo go­ni­ło mnie, a potem roz­szar­pa­ło. 

 A na­stęp­nie wi­dzia­łam świa­tło. 

 My­śla­łam, że umar­łam, ale tak się nie stało. Prze­mó­wił do mnie ktoś, kogo imie­nia nie zna­łam i po­wie­dział, abym spa­li­ła ten za­jazd. Po­wie­dzia­łam, że nigdy w życiu, bo umrę. Roz­mów­ca od­po­wie­dział, że i tak czeka mnie śmierć, jed­nak mogę mu pomóc znisz­czyć to miej­sce. Nie wie­dzia­łam dla­cze­go chciał znisz­czyć to miej­sce. Ale go usłu­cha­łam. Mia­łam tego za­jaz­du dość. Dla mnie mógł spło­nąć i po­kry­wać się ogniem do woli. 

 Potem wsta­łam, znowu znaj­do­wa­łam się w karcz­mie, na scho­dach, które wy­da­wa­ły się nie koń­czyć. Po­twór leżał obok mnie, nieżywy. Czu­łam, że zwa­rio­wa­łam, ale nie ob­cho­dzi­ło mnie to. Mia­łam znisz­czyć to miej­sce, raz na za­wsze. 

 Ad­re­na­li­na wy­peł­ni­ła mnie tak mocno, że nie czu­łam bólu, po­mi­mo, że moja opoń­cza prze­siąk­nię­ta była krwią, a or­ga­ny we­wnętrz­ne wy­da­wa­ły się wy­pły­wać… Nie, nie mogły wy­pły­wać. Nie byłam tak ranna. A może byłam? Zresz­tą, to nie­istot­ne. 

 Bie­ga­łam z po­chod­nią po za­jeź­dzie jak sza­lo­na i pod­pa­la­łam wszyst­ko, co na­po­tka­łam. Potem ob­ser­wo­wa­łam swoje dzie­ło, jak czer­wień prze­cho­dzi z pod­ło­gi na ścia­nę, a drew­no za­ni­ka wchła­nia­ne przez bez­kształt­ną masę. Jak­bym wrzu­ca­ła do ust mo­je­go naj­więk­sze­go wroga igły krzy­cząc: „Masz, udław się kre­ty­nie!”. Nie za­uwa­ży­łam nawet, że sama za­czę­łam pło­nąć. Może byłam wtedy na skra­ju sza­leń­stwa, a może nie.

A potem zna­la­złam się w miej­scu, któ­re­go nawet nie po­tra­fię opi­sać. Cza­sa­mi, w dni, takie jak te, do mojej głowy wra­ca­ją wspo­mnie­nia daw­nych lat. Pod­pa­li­łam za­jazd, a wraz z nim wszyst­ko wokół. Mia­sto zgi­nę­ło stra­wio­ne przez pło­mie­nie. Jakby karcz­ma nie umia­ła ho­no­ro­wo umrzeć, tylko mu­sia­ła prze­nieść cho­ro­bę na wszyst­kich, na któ­rych się dało. 

 Ża­łu­ję, że za­jazd dalej ist­nie­je. Nie wiem jakim cudem, prze­cież umarł na moich oczach. To­masz, mu­sisz się stąd jak naj­szyb­ciej wy­nieść, jeśli tylko dasz radę. Nie wiem, na ile to moż­li­we, a na ile nie. Ucie­kaj, po pro­stu ucie­kaj, bo nie zo­rien­tu­jesz się, kiedy za­jazd cię pożre, a ty zwa­riu­jesz. To­masz, pa­mię­taj, że cię ostrze­ga­łam… 

 

***

 

– …To­masz! 

 Męż­czy­zna obu­dził się zlany potem. Przez chwi­lę po prze­bu­dze­niu wy­da­wa­ło mu się, że dalej sły­szy głos ko­bie­ty spa­lo­nej w za­jeź­dzie. Ko­bie­ty, która po­wie­dzia­ła mu, że musi ucie­kać. Nie wie­dział czy ist­nia­ła na­praw­dę, czy może była to tylko pro­jek­cja stwo­rzo­na przez jego umysł. Był jed­nak pe­wien, że po­wi­nien jak naj­szyb­ciej uciec z tego miej­sca. 

– To­masz! – Męż­czy­zna po­my­ślał, że za­sły­sza­ny głos jest tylko snem, ale nie, był to jak naj­bar­dziej praw­dzi­wy glos jego żony. – To­masz, co się dzie­je? 

– Nic – po­wie­dział. – Co by się miało dziać? 

– Za­czą­łeś coś krzy­czeć przez sen. Wy­stra­szy­łam się. – Marta ziew­nę­ła i po­ło­ży­ła głowę na po­dusz­ce. – Zresz­tą nie­waż­ne. To tylko sen, praw­da? 

– Praw­da – po­wie­dział To­masz. Cho­ciaż nie był pe­wien, czy mówi praw­dę, czy kła­mie.

 

***

 

 To­masz po­ło­żył się do łóżka, jed­nak nie mógł za­snąć. Leżał, opie­ra­jąc głowę o nie­zbyt wy­god­ną, wy­peł­nio­ną słomą po­dusz­kę, wsłu­chu­jąc się w ciszę. Przy­krył się koł­drą. Było mu nie­spo­dzie­wa­nie zimno. 

 Za­sta­na­wiał się nad sło­wa­mi wy­po­wie­dzia­ny­mi przez ko­bie­tę. Ana­li­zo­wa­nie snu wy­da­wa­ło mu się skraj­nie idio­tycz­ne, ale jed­no­cze­śnie to, co po­wie­dzia­ła ko­bie­ta tak do­brze wpa­so­wy­wa­ło się w ostat­nie wy­da­rze­nia, że nie wie­rzył, iż sen był tylko dzie­łem przy­pad­ku.

 Bo nie był – prze­szło mu przez myśl – to tylko pro­jek­cja mo­je­go umy­słu pró­bu­ją­ce­go ogar­nąć wszyst­ko, co się ostat­nio dzie­je. 

 A nie dzia­ło się do­brze. 

 Naj­pierw ten stary dziad w ła­zien­ce, potem bo­żąt­ko, które co praw­da mogło być wy­two­rem wy­obraź­ni Oli­wii, ale wy­da­wa­ło się rów­nie nie­po­ko­ją­ce. No i był jesz­cze stu­kacz, który nie dawał spać. A przy­naj­mniej karcz­marz zwa­lił winę za hałas na rze­ko­me stwo­rze­nie o wła­śnie ta­kiej na­zwie.

 I coś jesz­cze na­pa­dło Martę, cho­ciaż nie wie­dział co.

 To­masz po­my­ślał, że rano powie karcz­ma­rzo­wi pro­sto w twarz, o tym, co się dzie­je. Bę­dzie ob­ser­wo­wał jego re­ak­cję, uno­szą­ce się do góry brwi i lekki uśmiech na twa­rzy, które po­wie­dzą “tak, wy­my­śli­łem wam ta­kie­go psi­ku­sa”. Cho­ciaż wąt­pił, że spra­wy po­to­czą się w ten spo­sób. 

 Męż­czy­zna po­my­ślał rów­nież o tym, co robią w tej chwi­li jego i jego żony zna­jo­mi oraz ro­dzi­na. Był pewny, że są za­nie­po­ko­je­ni, ale jak bar­dzo? Za­nie­po­ko­je­nie mogło przy­bie­rać różne formy – ner­wo­we cze­ka­nie z ob­gry­za­niem pa­znok­ci i wy­glą­da­niem przez okno, ciche pła­ka­nie i po­ję­ki­wa­nie w po­dusz­kę albo czyn­ne po­szu­ki­wa­nia czy nawet zgło­sze­nie spra­wy na po­li­cję. O tak, To­masz był cie­ka­wy czy ktoś zgło­sił jego za­gi­nię­cie na po­li­cję. I czy była to ro­dzi­na, czy może urząd skar­bo­wy za­nie­po­ko­jo­ny bra­kiem płat­no­ści. 

 Męż­czy­zna usły­szał śmie­chy i jakby… krzy­ki? Nie wie­dział co to było, ale brzmia­ło jak wy­ję­te z ja­kie­goś hor­ro­ru. 

 Nie brzmia­ło to na ro­bo­tę tego stu­ka­cza i chyba do­bie­ga­ło z ze­wnątrz. Gdyby wszyst­ko było nor­mal­nie To­masz po­my­ślał­by, że to są­sie­dzi bawią się na za­kra­pia­nej al­ko­ho­lem im­pre­zie, ale nic nie było nor­mal­ne.

Wyj­rzał przez okno, jed­nak było zbyt ciem­no, aby coś za­uwa­żyć. Aż po ho­ry­zont roz­cią­ga­ła się czerń. Nie pa­mię­tał kiedy ostat­nio prze­by­wał w ta­kich ciem­no­ściach. 

 Wró­cił do łóżka, ale prze­ra­ża­ją­ce krzy­ki i ko­bie­ce śpie­wy nie da­wa­ły mu spać. Wręcz, nie­po­ko­iły go. 

 Nie po­wi­nien sły­szeć cze­goś ta­kie­go w głu­szy, w któ­rej ni­ko­go nie ma. Nie po­wi­nien w ogóle zna­leźć w Pol­sce miej­sca, w któ­rym ni­ko­go nie ma. Ale zna­lazł i po serii in­nych dziw­nych wy­da­rzeń, nie zdzi­wi­ło­by go, gdyby spo­tkał ko­lej­nych lo­ka­to­rów nie­wiel­kie­go przy­byt­ku na­le­żą­ce­go do osoby, która pro­si­ła, aby zwra­cać się do niej imie­niem “karcz­marz”. 

 Znowu roz­legł się śpiew ko­bie­ty, tym razem prze­cią­gły i wy­so­ki. Ko­bie­ta za­wy­ła, ni­czym w ope­rze, pięk­nie i rów­nie nie­po­ko­ją­co. 

 To­masz ze­rwał się na równe nogi. 

 Założył bluzę, za­ło­żył buty i za­pa­lił za­pal­nicz­ką, którą za­wsze prze­zor­nie przy sobie trzy­mał (choć nie palił) ka­ga­nek. Wy­szedł z po­ko­ju i po chwi­li zna­lazł się w ogro­dzie na ty­łach za­jaz­du.

 Ka­ga­nek nie­zbyt po­ma­gał dając świa­tło, które wy­star­cza­ło, aby nie po­tknąć się na pro­stej dro­dze. Na wy­bo­istej dro­dze tak nie­wiel­kie oświe­tle­nie z pew­no­ścią by nie wy­star­czy­ło. 

 Śpie­wy się na­si­la­ły. Dało się usły­szeć coraz wyż­sze tony. To­masz po­now­nie się zdzi­wił – mimo, że śpiew ten na­pa­wał go nie­po­ko­jem, było w nim coś ko­ją­ce­go, przy­jem­ne­go i pod­nie­ca­ją­ce­go. 

 Męż­czy­zna sta­wiał ko­lej­ne kroki, które wy­da­wał się coraz gło­śniej­sze. Bał się tego, co wy­wo­łu­je ten śpiew i krzyk, więc nie chciał zwra­cać na sie­bie uwagi. Cho­ciaż – trzy­ma­jąc w ręku roz­świe­tla­ją­cy noc ka­ga­nek – praw­do­po­dob­nie zwra­cał na sie­bie uwagę. 

 Do­szedł do je­zio­ra. Po­czuł to, gdy zmo­czył swoje buty w wo­dzie. Nie wi­dział, co znaj­do­wa­ło się przed nim, za je­zio­rem i w środ­ku niego, jed­nak usły­szał, że ko­bie­ty prze­sta­ły wy­da­wać od­gło­sy, ale tylko na krót­ką chwi­lę. Ciszę prze­rwał szept. Lekki, ale wy­czu­wal­ny. Jed­no­cze­śnie bli­ski, ale od­le­gły na tyle, że go nie ro­zu­miał. 

 Potem usły­szał, jak ktoś wbie­ga w krza­ki, a inna osoba pły­nie przez je­zio­ro. Sły­szał to do­kład­nie – świst ciała prze­dzie­ra­ją­ce­go się przez bujną ro­ślin­ność i chlu­pot kogoś pły­ną­ce­go wodą. Prze­ra­żo­ny rzu­cił ka­ga­nek w wodę, aby znik­nąć okry­ty ciem­no­ścią, po czym za­czął biec na oślep. 

 Jego wzrok nie zdą­żył przy­zwy­cza­ić się do ciem­no­ści, więc kiedy biegł, czuł się tak, jakby nie miał oczu.

 Po­czuł, jak jego ręce do­ty­ka­ją krza­ków, jak długa ło­dy­ga za­wa­dza o nogę, po któ­rej po chwi­li spły­nę­ła struż­ka krwi. Czuł, jak swę­dzi go skóra, być może ugry­zio­na przez ja­kie­goś owada, któ­re­go prze­pę­dziłby w dzień nie taki jak ten. 

 W nor­mal­ny dzień. 

 Biegł tak szyb­ko, jak umiał, tak długo, na ile wy­star­czy­ło mu siły. Nie ćwi­czył re­gu­lar­nie od do­brych kilku lat, więc siły nie wy­star­cza­ło mu na długo, ale ad­re­na­li­na zro­bi­ła swoje po­wstrzy­mu­jąc ból i zmę­cze­nie, spra­wia­jąc, że struż­ka krwi spa­da­ją­ca ze ska­le­czo­ne­go ko­la­na wy­da­wa­ła się struż­ką potu. 

 Wresz­cie To­masz po­tknął się o ko­rzeń i upadł, bru­dząc zie­mią całą twarz, ko­szul­kę i ręce, przy oka­zji roz­bi­ja­jąc łuk brwio­wy, z któ­re­go ob­fi­ciej niż z ko­la­na za­czę­ła pły­nąć krew. To­masz obej­rzał ko­la­no, na któ­rym znaj­do­wa­ła się nie­wiel­ka rana, którą dziec­ko na­zwa­ło­by „kuku”. 

 Męż­czy­zna czuł pa­lą­ce go oko­li­ce łuku skro­nio­we­go, wie­dział, że jest tam rana, ale nie do­tknął jej w oba­wie przed wda­niem się za­ka­ża­nia.

A tutaj nie ma le­ka­rza – po­my­ślał. 

 W ota­cza­ją­cej go ro­ślin­no­ści roz­legł się dźwięk, na co To­masz upadł na zie­mię i scho­wał się. Serce wa­li­ło mu w klat­ce pier­sio­wej, ni­czym młot pneu­ma­tycz­ny, mimo tego sta­rał się kon­tro­lo­wać od­dech. 

 Zro­bi­ło mu się słabo, ale wie­rzył, że nie ze­mdle­je. Po­mo­dlił się do Boga. Gdy w my­ślach wy­ma­wiał słowa mo­dli­twy wci­snął się do nie­wiel­kiej nory, któ­rej wcze­śniej nie za­uwa­żył. 

 Ledwo mie­ścił się w środ­ku, wła­ści­wie utknął w po­ło­wie, a wcho­dził od tyłu, więc jego głowa wy­sta­wa­ła na ze­wnątrz. Czyli aku­rat tyle, aby hi­po­te­tycz­ny po­twór mu ją uciął. 

 Przed jego ocza­mi po­ja­wi­ła się naga ko­bie­ta. Była od­wró­co­na do niego tyłem, jed­nak To­masz nie miał wąt­pli­wo­ści, że była pięk­na – przez swoją bladą skórę, utrzy­ma­ne w do­sko­na­ło­ści, zdro­we ciało i opa­da­ją­ce aż na ło­pat­ki, blon­d­wło­sy, nie za­plą­ta­ne w war­kocz, a roz­pusz­czo­ne, nie­prze­tłusz­czo­ne, a czy­ste i schlud­ne. 

 To­masz nie na­pa­trzył się na ko­bie­tę długo, bo gdy ni­cze­go nie zna­la­zła za­wró­ci­ła się i po­bie­gła z po­wro­tem. 

 Męż­czy­zna wy­czoł­gał się z nory, po­now­nie po­czuł ból, tym razem nosa, który coraz rza­dziej, ale wciąż przy­po­mi­nał o sobie. 

 Wstał, ale szyb­ko tego po­ża­ło­wał. Za­le­d­wie kilka kro­ków od niego znaj­do­wał się ko­lej­ny po­twór – męż­czy­zna przy­po­mi­na­ją­cy rybę. Miał rybie oczy, nogi za­koń­czo­ne płe­twa­mi i czuć było od niego, że miesz­ka w je­zio­rze.

 Pa­trzył się chwi­lę na To­ma­sza, po czym za­ata­ko­wał, szpo­ny, któ­ry­mi koń­czy­ły się jego ręce za­bły­sły.

 Czło­wiek-ry­ba po­ru­szał się nie­zręcz­nie, przy­naj­mniej na lą­dzie, jed­nak szyb­ko skró­cił dy­stans i ude­rzył ostry­mi szpo­na­mi w brzuch. Ko­szul­ka za­czer­wie­ni­ła się i To­masz z tru­dem za­czął ucie­kać, po czym po­now­nie upadł, a ko­szul­ka ro­ze­rwa­ła się na pół uka­zu­jąc okrop­ną ranę. Gdy tylko na nią spoj­rzał, był prze­ko­na­ny, że wy­krwa­wie­nie to nie kwe­stia go­dzin, a minut.

 Głę­bo­kie wcię­cie na brzu­chu, ni­czym po ope­ra­cji, wy­glą­da­ło pa­skud­nie, a krew le­cia­ła z niego ob­fi­cie. To­masz za­czął się czuć coraz go­rzej, ból wy­da­wał się mu coraz bar­dziej nie do wy­trzy­ma­nia.

 Osu­nął się na zie­mię, my­śląc, że mdle­je, jed­nak coś ta­kie­go się nie stało. Cały czas żył, a było okrop­ne uczu­cie.

 Mo­dlił się do Boga, aby go nie opu­ścił w chwi­li ta­kiej, jak ta. Pro­sił go naj­ład­niej­szy­mi sło­wa­mi, ja­ki­mi po­tra­fił.

 I wy­pro­sił go.

 

***

 

 Rana za­czę­ła maleć, jakby kur­czyć się, a To­masz sły­szał w gło­wie dziw­ny głos, który sły­szał już po­przed­nie­go dnia. Nie był jed­nak pe­wien, czy nie są to po pro­stu ha­lu­cy­na­cje.

 Udało mu się wstać, nie bez pro­ble­mów, ale jed­nak się udało. Po­wol­nym kro­kiem po­włó­czył się do drogi, a na­stęp­nie szedł w kie­run­ku, w któ­rym, jak mu się wy­da­wa­ło, trafi do za­jaz­du.

 Zresz­tą to nie ma zna­cze­nia – po­my­ślał – droga i tak się za­pę­tla.

 Czuł się dziw­nie i nie­swo­jo. Nie do­wie­rzał w sy­tu­ację z nocy, jed­nak miał na brzu­chu dowód tego wy­da­rze­nia w po­sta­ci rany. Dużo mniej­szej niż na po­cząt­ku (a może ta­kiej samej, tylko o pro­stu wy­da­wa­ła się mniej­sza), ale jed­nak ona wciąż tam była. I będę mu­siał wy­tłu­ma­czyć ją Mar­cie – prze­szło mu przez myśl.

 

***

 

 To­masz wszedł do czę­ści ja­dal­nia­nej za­jaz­du, w któ­rej cze­ka­ła na niego Marta.

– Mia­łeś mnie nie zo­sta­wiać – po­wie­dzia­ła z wy­rzu­tem.

– Prze­pra­szam… – po­wie­dział, cho­ciaż nie po­wi­nien prze­pra­szać za to, że pra­wie umarł. – Pra­wie umar­łem – po­wie­dział, bo uznał, że za­brzmi to prze­ry­so­wa­nie i Marta nie bę­dzie się tak mar­twi­ła.

– Co się stało? – spy­ta­ła, na co To­masz od­su­nął ko­szul­kę.

– To­masz… Mia­łeś wcze­śniej taką bli­znę?

– Nie mia­łem, a dla­cze­go py­tasz?

– Spójrz.

 To­masz spoj­rzał, a przez jego tułów prze­cho­dzi­ła ogrom­na bli­zna, jakby dzie­sięć lat temu, ktoś roz­ciął mu brzuch, aby zaj­rzeć do żo­łąd­ka.

– Na pewno nie mia­łem.

– Więc skąd się to wzię­ło? – za­py­ta­ła Marta, a jej mina wy­ra­ża­ła rów­no­cze­śnie zdzi­wie­nie i smu­tek.

– Nie wiem. Ale… czuję się le­piej. Nie wiem, kto mnie ura­to­wał. To mu­siał być sam Bóg. – To­masz za­śmiał się ma­nia­kal­nie. – Je­steś świad­kiem cudu!

 Oli­wia ze­szła ze scho­dów.

– Co się dzie­je?

– Nic ta­kie­go có­recz­ko – po­wie­dzia­ła Marta. – Idź jesz­cze po­spać.

 Dziew­czyn­ka wró­ci­ła na górę.

– Co się stało? Opo­wiedz mi o tym.

– Ktoś mnie za­ata­ko­wał. Jakiś czło­wiek – po­wie­dział To­masz, ale nie był pe­wien, czy to fak­tycz­nie był czło­wiek. – Wy­szedł z je­zio­ra.

– Nie chcę o tym my­śleć – po­wie­dzia­ła ko­bie­ta. – To mnie prze­ra­sta. Mam dosyć.

– Do­brze. Wróć na górę i spró­buj jesz­cze za­snąć. Za chwi­lę do cie­bie przyj­dę, wy­ja­śnię tylko coś z karcz­ma­rzem.

 Marta po­ki­wa­ła głową i we­szła na górę. Męż­czy­zna pod­szedł do szynk­wa­su, przy któ­rym stał karcz­marz.

 Co in­ne­go mo­głem jej po­wie­dzieć? – po­my­ślał. Atak czło­wie­ka-ry­by wy­da­wał się dla niego tak od­re­al­nio­ny, aż wie­rzył, że coś ta­kie­go nie mogło stać się na­praw­dę.

– Tutaj dzie­je się coś dziw­ne­go. I ty o tym wiesz – za­czął To­masz.

– Prze­pra­szam, ale skąd te oskar­że­nia? – za­py­tał karcz­marz. – Ja daję tobie i two­jej ro­dzi­nie dach nad głową, bo macie pewne pro­ble­my, do tego nie ża­łu­ję wam je­dze­nia, a ty wy­ska­ku­jesz mi z czymś takim. 

 To­masz zdzi­wił się, jak traf­na była od­po­wiedź karcz­ma­rza. Rze­czy­wi­ście – karcz­marz nie ża­ło­wał im ni­cze­go, a cho­ciaż wa­run­ki miał przed­po­to­po­we, nie można mu było od­mó­wić, że sta­rał się, jak tylko mógł. Męż­czy­zna uznał, że jed­nak dalej zgry­wać bę­dzie twar­dzie­la. Chciał wy­ja­śnić parę spraw. 

– Sta­ruch w łaźni… 

- Ban­nik – po­pra­wił go karcz­marz. 

– …bo­żąt­ko i stu­kacz – wy­mie­niał dalej To­masz. – Dzi­siaj w nocy za­ata­ko­wa­ła mnie pewna ko­bie­ta, a ranił mnie czło­wiek-ry­ba, który wy­szedł z je­zio­ra.

– Zna­czy się ru­sał­ka i uto­piec.

– Na­zy­waj to jak chcesz. Nie wiem skąd ty po­cho­dzisz, ale tam, gdzie to żyje, gdy­bym za­czął mówić lu­dziom o tym, czego tutaj do­świad­czy­łem, uzna­li­by mnie za wa­ria­ta. Poza tym… pra­wie zgi­ną­łem! Nie żar­to­wa­łem z tym! Ten twój uto­piec roz­ciął mi brzuch!

– I bar­dzo do­brze! Nie na­le­ży za­pusz­czać się nad je­zio­ro w nocy! 

– To­masz! – roz­legł się głos Marty. – Ko­cha­nie, bo­żąt­ko ist­nie­je na­praw­dę. 

 Męż­czy­zna ob­ró­cił głowę w lewo spo­glą­da­jąc na scho­dy. Po stro­mych scho­dach nie­bez­piecz­nie ska­ka­ła blada dziew­czyn­ka, niska i dziew­czę­ca na twa­rzy, ale z wło­sa­mi wy­glą­da­ją­cy­mi na tak stare, że nie by­ły­by ni­czym dziw­nym na gło­wie babci Oli­wii. 

– No jasne, że ist­nie­je! – wy­krzyk­nął karcz­marz. – A dzię­ki mnie mo­że­cie je obej­rzeć z bli­ska! Uwierz­cie w sło­wiań­skie de­mo­ny! 

 To­masz za­chwiał się na stoł­ku, o mało z niego nie spa­da­jąc.

 Marta wy­glą­da­ła na twa­rzy nie­mniej blado, niż bo­żąt­ko. Po­bla­dła jesz­cze bar­dziej chwi­lę póź­niej, gdy nad głową To­ma­sza po­ja­wił się wi­sie­lec. Czło­wiek wi­siał na linie okrę­co­nej wokół pali drew­na, po­ru­szał no­ga­mi i rę­ko­ma jakby chciał wy­ko­nać swój ostat­ni ta­niec. 

– Uwierz­cie! – wy­krzyk­nął karcz­marz.

 Po­wró­ci­ły ope­ro­we śpie­wy. 

– To ru­sał­ki! – wy­krzyk­nął karcz­marz. 

 Tak, to ru­sał­ki – po­my­ślał To­masz, jed­nak nie wie­dział, co z tym zro­bić. Był bez­rad­ny wobec nad­przy­ro­dzo­nych mocy i po­two­rów. 

– Teraz wie­rzy­cie?! 

– Nie! Mo­żesz w końcu prze­stać?! 

– Nie mogę, do­pó­ki nie uwie­rzy­cie! 

 To­masz za­ci­snął pię­ści i po­pa­trzył się na Martę i Oli­wię, a na­stęp­nie po­wie­dział: 

– Ucie­ka­my. 

 Pod­biegł do wyj­ścia i otwo­rzył drzwi na oścież. Oli­wia zna­la­zła się tam, gdzie jej tata, ale Marta nie ru­sza­ła się. 

– Marta, chodź! 

– Nie… nie damy rady stąd uciec… 

– Stąd nie ma wyj­ścia! – wy­darł się karcz­marz. 

- Nie praw­da! Za­wsze jest wyj­ście! Ta jezd­nia skądś po­cho­dzi i do­kądś zmie­rza! 

– Je­steś pe­wien, że to jezd­nia? 

– Tak… – po­wie­dział To­masz, ale dla pew­no­ści ob­ró­cił się. 

 Przed za­jaz­dem nie było wy­la­nej as­fal­tem drogi, a zwy­kła zie­mi­sta dróż­ka, znaj­du­ją­ca się po środ­ku mia­sta. To­masz cof­nął się ze zdzi­wie­nia, za­sta­no­wił się czy to może nie ko­lej­ny sen, a może… to miej­sce za­wsze tak wy­glą­da­ło. 

 Do­oko­ła za­jaz­du roz­cią­ga­ły się dłu­gie, drew­nia­ne bu­dyn­ki ze sło­mia­ny­mi da­cha­mi. Z lewej stro­ny widać było wzno­szą­cy się na kilka me­trów mur z gó­ru­ją­cy­mi nad resz­tą za­bu­do­wa­nia basz­ta­mi. Z bu­dyn­ku przed nim wy­szła ko­bie­ta, jed­nak nie zwró­ci­ła na niego szcze­gól­nej uwagi. To­masz przyj­rzał się i za­uwa­żył, że poza ko­bie­tą w mie­ście jest wiele in­nych ludzi – dzie­ci ba­wią­cych się przy murze, grup­ki męż­czyzn gło­śno roz­ma­wia­ją­cych przy jed­nym z dłu­gich domów po prawo czy wo­jow­ni­ków odzia­nych w grube ka­fta­ny na­bi­ja­ne ćwie­ka­mi.

– To­masz! – za­wo­ła­ła Marta. Cały czas była we­wnątrz za­jaz­du. 

 Męż­czy­zna wró­cił do bu­dyn­ku, który był wy­peł­nio­ny po brze­gi ludź­mi. Bro­da­ci męż­czyź­ni z dłu­gi­mi, skoł­tu­nia­ny­mi wło­sa­mi sie­dzie­li przy szynk­wa­sie pijąc piwo i żywo dys­ku­tu­jąc, uśmiech­nię­te ko­bie­ty z za­ple­cio­ny­mi w war­ko­cze wło­sa­mi tań­czy­ły na par­kie­cie.

– Co tu się dzie­je? – po­wie­dział To­masz sam do sie­bie i pod­szedł do szynk­wa­su. 

 Nikt nie zwra­cał na niego uwagi. 

– Po­wiedz mi, co tu się dzie­je? – za­py­tał karcz­ma­rza. 

– Nic. Nor­mal­ny dzień. Mam dużo klien­tów do ob­słu­że­nia, więc mógł­byś mi pro­szę w tej chwi­li nie prze­szka­dzać? 

 To­masz ude­rzył pię­ścią w stół. 

– Nie, nie będę cze­kać! Mów w tej chwi­li, co tu się dzie­je! 

– Jak już mó­wi­łem, nic się nie dzie… 

 Męż­czy­zna nie dał do­koń­czyć zda­nia karcz­ma­rzo­wi i wpadł na niego przy­ci­ska­jąc go do ścia­ny. 

– Mów co się dzie­je! 

– Nie wiem… 

 To­masz ude­rzył karcz­ma­rza w twarz. Męż­czy­zna upu­ścił piwa, ale utrzy­mał się na no­gach, po czym wyjął z pa­zu­chy nóż i przy­ci­snął To­ma­sza do ścia­ny, a nóż do gar­dła.

– Jesz­cze raz za­kłó­cisz moją pracę – wy­ce­dził. – A po­de­rżnę ci te gar­dło, ro­zu­miesz? 

 Za­sko­czo­ny męż­czy­zna po­ki­wał głową, jed­nak nie od­wa­żył się ru­szyć. Karcz­marz rzu­cił nożem, który wbił się w ścia­nę obok To­ma­sza.

– Zjeż­dżaj stąd! 

 Męż­czy­zna od­szedł zza szynk­wa­su i pod­szedł do Marty i Oli­wii. Mil­czał, bo nie wie­dział, co po­wie­dzieć. 

 

***

 

 To­masz po­sta­no­wił ro­zej­rzeć się w oko­li­cy. Bał się, że spo­tka ko­lej­ne­go po­two­ra, ale wy­szedł, aby zna­leźć roz­wią­za­nie sy­tu­acji. Udał się na prawo, mijał ko­lej­ne iden­tycz­ne domy zbu­do­wa­ne z pali drew­na, z któ­rych co chwi­lę wy­cho­dzi­li jacyś lu­dzie, co wska­zy­wa­ło, że każdy taki bu­dy­nek mu­siał mieć masę miesz­kań­ców. 

 Wszyst­ko to wy­glą­da­ło jed­no­cze­śnie tak zna­jo­mo i obco. Coś mu przy­po­mi­na­ło, ale nie wie­dział co i był pe­wien, że nie była to zwy­czaj­na śre­dnio­wiecz­na osada. 

 Po kilku mi­nu­tach chodu To­masz do­szedł do końca osady za­koń­czo­nej drew­nia­nym murem, po któ­rym po­ru­sza­li się lekko odzia­ni wo­jow­ni­cy, dzier­żą­cy mie­cze i to­po­ry. 

 Męż­czy­zna prze­szedł przez most wzno­szą­cy się nad fosą i szedł dalej, mi­ja­jąc nie­licz­ne osoby ujeż­dża­ją­ce konie. 

 Co dziw­ne, nikt nie pra­co­wał w polu, cho­ciaż sto­pień wy­ro­śnię­cia zbóż wska­zy­wał na ob­fi­te zbio­ry. 

 To­masz szyb­ko zdał sobie spra­wę, dla­cze­go tak jest. Za­uwa­żył po­ru­sza­ją­ce się kłosy i ło­dy­gi, ugi­na­ją­ce się pod czy­imś cię­ża­rem. Czyim? Wilka? To by­ło­by dziw­ne, jakby wilk pod­cho­dził tak bli­sko ludzi – po­my­ślał. 

 Jed­nak nie był to wilk, ani żadne inne zwie­rzę. To była ko­bie­ta. 

 Niska, chuda, ni­czym trup z dłu­gi­mi i z pew­no­ścią ostry­mi pa­zu­ra­mi u rąk. Przede wszyst­kim była ludz­ka – po­mi­mo prze­ra­ża­ją­ce­go wy­glą­du, bla­dej cery i tru­piej twa­rzy, wy­glą­da­ła jak czło­wiek. 

 Mi­ja­ny przez To­ma­sza męż­czy­zna spoj­rzał w pole, po czym po­pro­wa­dził konia cwa­łem, z pew­no­ścią chciał uciec jak naj­szyb­ciej od masz­ka­ry, która wy­nu­rzy­ła się ze zboża. 

 To­masz nie od­pu­ścił spa­ce­ru, jed­nak prze­zor­nie minął ko­bie­tę w polu. Miał wąt­pli­wo­ści czy to, co widzi dzie­je się na­praw­dę, jed­nak nie chciał po­wie­rzać swo­je­go życia szczę­ściu.

 Wy­da­wa­ło mu się, że sły­szy głos. Cięż­ki, męski głos.

 Spal to miej­sce – usły­szał jakby w swo­jej gło­wie, jed­nak nie była to jego myśl. Potem głos ucichł i nie po­ja­wił się po­now­nie.

Przy­po­mniał sobie o śnie z nocy. Czy osada, o któ­rej mó­wi­ła ko­bie­ta ubra­na w opoń­czę, to wła­śnie to miej­sce? To­masz nie mógł tego po­twier­dzić, jed­nak nie mógł rów­nież za­prze­czyć.

 Wró­cił do osady i spa­ce­ro­wał przez jesz­cze jakiś czas, któ­re­go ilo­ści nie po­tra­fił okre­ślić. Pod­czas spa­ce­ru my­ślał, co może zro­bić. Coraz bar­dziej bał się za­jaz­du, więc wpadł na po­mysł prze­no­co­wa­nia w czy­imś domu, tym bar­dziej że miej­sco­wi zda­wa­li się nie zwra­cać na niego uwagi.

 Za­do­wo­lo­ny z tego, co wy­my­ślił wró­cił do za­jaz­du, gdy jesz­cze świe­ci­ło słoń­ce, a niebo nie okry­ło się czer­nią. Po­wie­dział Mar­cie o tym, co wy­my­ślił, na co za­re­ago­wa­ła po­zy­tyw­nie, nawet lekko się uśmiech­nę­ła, a był to widok, który rzad­ko go­ścił na jej twa­rzy w ostat­nich dniach. Było źle, ale To­masz w tam­tej chwi­li od­zy­skał na­dzie­ję, że bę­dzie le­piej. 

 Dał Mar­cie od­po­cząć i spa­ko­wał naj­waż­niej­sze rze­czy, prze­czy­ścił też ranę, o któ­rej prze­czysz­cze­niu za­po­mniał. I gdy miał już wyjść zdał sobie spra­wę, że za­jazd nie ma drzwi. 

 W miej­scu, przez które przed chwi­lą wró­cił do żony i córki nie było drzwi. Za­py­tał się Marty czy ona rów­nież nie widzi wyj­ścia i od­po­wie­dzia­ła, że nie, nie widzi.

 To­masz zdzi­wił się i ob­szedł do­oko­ła za­jazd z nie­mniej­szym zdzi­wie­niem, że fak­tycz­nie, nie ma żad­ne­go wyj­ścia. Nawet przez okna, które po pro­stu znik­nę­ły. Pró­bo­wał być od­waż­ny, ale za­pła­kał z bez­sil­no­ści i nie­wie­dzy, co ma dalej zro­bić. Przez cały ten czas nie uro­nił ani jed­nej łzy, ale wresz­cie nie wy­trzy­mał. Łzy spły­nę­ły z jego oczu ciur­kiem. 

 Po­ło­żył się na łóżku, na któ­rym, poza nim, było jesz­cze kilka in­nych osób wy­da­ją­cych się być nie­re­al­ne. Wszyst­ko wy­da­wa­ło się w tej chwi­li nie­re­al­ne, ale nie w ten prze­pięk­ny, oni­rycz­ny spo­sób, a w prze­ra­ża­ją­cy, po­zba­wio­ny na­dziei, który wska­zy­wał, że nic do­bre­go go już nie spo­tka.

 Udało mu się za­snąć na za­le­d­wie go­dzi­nę, po któ­rej wstał i cho­dził po za­jeź­dzie. Przy­po­mniał sobie o pod­pa­le­niu za­jaz­du, jed­nak był zbyt nie­zde­cy­do­wa­ny, aby to zro­bić – po­świę­cić nie tylko sie­bie, ale rów­nież bli­skich, aby po­ko­nać to miej­sce. Za­miast tego, wolał wal­czyć do końca.

Tylko czy tak walka miała ja­ki­kol­wiek sens?

 

Dzień 5

 

 To­ma­sza zbu­dzi­ły dźwię­ki do­cho­dzą­ce z ko­ry­ta­rza. Naj­pierw chciał je olać, bio­rąc je za burdy wy­czy­nia­ne przez pi­ja­nych klien­tów Sło­wiań­skie­go Za­jaz­du, jed­nak dźwięk do­bie­ga­ją­cy z ko­ry­ta­rza nie brzmiał jak bójka czy kłót­nia. 

 Oczy To­ma­sza po pew­nym cza­sie przy­zwy­cza­iły się do ciem­no­ści i za­uwa­żył, że jego żona stoi przy drzwiach i wy­glą­da przez dziur­kę od klu­cza. 

– Marta, co się… 

– Cicho – wy­szep­ta­ła roz­ka­zu­ją­cym tonem. 

 Męż­czy­zna za­milkł i po­wol­nym kro­kiem ru­szył w stro­nę drzwi. Naj­pierw wy­szedł z łóżka i po­sta­wił jedną nogę, spróch­nia­łe deski za­skrzy­pia­ły, jed­nak To­masz szedł dalej. Do­szedł do Marty i wyj­rzał przez dziur­kę od klu­cza. Po­ru­szał się de­li­kat­nie, tak, aby nie spro­wo­ko­wać tego, co kryje się za drzwia­mi. 

 Po­mi­mo, że wzrok przy­zwy­cza­ił się już do ciem­no­ści, nie wi­dział żad­ne­go stwo­rze­nia na ko­ry­ta­rzu. Żad­nych ob­łych kształ­tów ani oczu.

– Tam ni­cze­go nie ma – po­wie­dział. 

 Marta zaj­rza­ła przez dziur­kę, a drzwi otwo­rzy­ły się na oścież. Człe­ko­kształt­ne ciało, roz­mia­ra­mi nie róż­nią­ce się od ciała czło­wie­ka, z twa­rzą po­zba­wio­ną nosa i ostry­mi zę­ba­mi wy­sta­ją­cy­mi z jamy wy­chy­li­ło się zza fu­try­ny i rzu­ci­ło na To­ma­sza, obej­mu­jąc rę­ko­ma tułów męż­czy­zny. Po­twór ści­skał To­ma­sza, jakby chciał, aby ten wy­buchł. Męż­czy­zna krzy­czał.

 Duże pa­zu­ry chwy­ci­ły męż­czy­znę za gar­dło, a zęby po­żar­ły głowę. Marta stała wpa­trzo­na na po­zba­wio­ne głowy ciało męża i na ob­li­zu­ją­ce­go się ze sma­kiem po­two­ra. Wie­dzia­ła, że musi obu­dzić Oli­wię i ucie­kać, ale po pro­stu nie po­tra­fi­ła. Stała wmu­ro­wa­na w zie­mię, a ręce jej się trzę­sły. 

 Gdyby potem ktoś ją za­py­tał, jak za­pa­mię­ta­ła po­two­ra, po­wie­dzia­ła­by, że miał czer­wo­ne oczy. Błysz­czą­ce, czer­wo­ne oczy.

 Gdy zro­zu­mia­ła, że po­twór nie naje się jedną ofia­rą, chwy­ci­ła na ręce Oli­wię i wy­bie­gła z po­ko­ju, ledwo omi­ja­jąc po­two­ra spi­ja­ją­ce­go krew z szyi, na któ­rej kie­dyś znaj­do­wa­ła się głowa To­ma­sza.

 Nie oglą­da­ła się za sie­bie, po pro­stu zbie­gła po scho­dach i za­czę­ła szu­kać wyj­ścia z za­jaz­du. Marta po­sta­wi­ła na zie­mię Oli­wię, gdy za­czy­na­ła się bu­dzić i ro­zu­mieć, o co cho­dzi. 

– Mamo, jest wyj­ście w kuch­ni. Tam gdzie byłam z bo­żąt­kiem – po­wie­dzia­ła.

 Nie­wie­le my­śląc, ko­bie­ta po­bie­gła naj­szyb­ciej, jak umia­ła do kuch­ni. Sły­sza­ła gło­śne stą­pa­nie za sobą, stą­pa­nie po­two­ra, który po­zba­wił głowy i życia jej męża. Za­uwa­ży­ła, że w jed­nej ze ścian znaj­du­je się nie­wiel­ka dziu­ra – z pew­no­ścią wy­star­cza­ją­ca, aby prze­ci­snę­ła się przez nią Oli­wia. Ale czy ja dam radę? – po­my­ślał, gdy córka prze­czoł­gi­wa­ła się pod przej­ściem. 

 Przez drzwi kuch­ni wyj­rza­ła po­zba­wio­na nosa twarz. Do­pie­ro teraz Marta zdała sobie spra­wę, że po­twór nie­zwy­kle cuch­nie za­pa­chem roz­kła­da­ją­ce­go się ciała. 

 Ko­bie­ta spoj­rza­ła na dziu­rę w ścia­nie i za­uwa­ży­ła, że jej córka już prze­szła na drugą stro­nę, w któ­rej może kryć się co­kol­wiek. Rzu­ci­ła się tam i za­czę­ła czoł­gać pod przej­ściem naj­szyb­ciej, jak umia­ła. Po­twór spró­bo­wał ją chwy­cić, ale udało mu się je­dy­nie prze­je­chać pa­zu­ra­mi po ple­cach Marty roz­dzie­ra­jąc ko­szul­kę i głę­bo­ko ra­niąc plecy. Ko­bie­ta za­wy­ła z bólu.

 Udało jej się prze­czoł­gać i, ku swo­je­mu zdzi­wie­niu, zna­la­zła się w za­jeź­dzie. Dalej była noc i do­oko­ła niej pa­no­wa­ła nie­prze­nik­nio­na ciem­ność, lekko roz­świe­tlo­na przez roz­pa­lo­ne łu­czy­wa. 

 Oli­wia cze­ka­ła obok niej. 

– To drugi za­jazd! – po­wie­dzia­ła dziew­czyn­ka. – Gdy ba­wi­łam się z bo­żąt­kiem prze­no­si­li­śmy się do za­jaz­du, w któ­rym by­li­śmy przed chwi­lą. 

– Więc tutaj musi znaj­do­wać się za­jazd z wyj­ściem na ze­wnątrz. 

 Marta pod­bie­gła do głów­nych drzwi, po dro­dze wzię­ła łu­czy­wo. Zna­la­zła się na dwo­rze, do­oko­ła niej były pola i roz­le­głe łąki, teraz przy­kry­te przez ciem­ność, a pod sto­pa­mi czuła i wi­dzia­ła as­falt. 

– Je­steś spryt­na – po­wie­dzia­ła do Oli­wii ugi­na­jąc się z bólu, który czę­ścio­wo wy­pie­ra­ła ad­re­na­li­na. Nie­ste­ty, tylko czę­ścio­wo. 

– Je­stem bar­dzo ranna? – spy­ta­ła Marta. 

 Oli­wia spoj­rza­ła na jej plecy i nic nie po­wie­dzia­ła. 

– Chyba będę miała po tym bli­zny – po­wie­dzia­ła. – Jeśli się w ogóle wyjdę z tego cało. 

 W co wąt­pi­ła, ale nie po­wie­dzia­ła o tym córce. 

– Mamo? 

– Tak, ko­cha­nie? 

– Co się stało z tatą? 

– Tata… – W oczach Marty po­ja­wi­ły się łzy. – Tata nie żyje. 

 Ko­bie­ta nic nie usły­sza­ła, ale była pewna, że Oli­wia pła­cze, bar­dzo cicho, jakby nie chcia­ła ni­ko­go obu­dzić.

 Udały się w prawo, wzdłuż (całe szczę­ście) as­fal­to­wej drogi, mi­ja­jąc ko­lej­ne drze­wa i pola. Marta sta­ra­ła się utrzy­mać na no­gach, po­mi­mo znie­wa­la­ją­ce­go bólu i le­ją­cej się krwi.

 Szły bar­dzo długo, li­cząc, że tym razem za­jazd się nie za­pę­tli.

 

***

 

 To­masz wstał, czuł się nie­swo­jo, jakby znaj­do­wał się w innym ciele. Obej­rzał się, spraw­dza­jąc czy ucier­piał na ataku po­two­ra i zdał sobie spra­wę, że sam jest po­two­rem, który wcze­śniej go za­ata­ko­wał. Na usta ci­snę­ło mu się słowa „co tu się stało”, jed­nak nie mógł ich wy­po­wie­dzieć. 

 Przed chwi­lą czuł, jak umie­ra, jak nie­wy­obra­żal­ny ból, po­bu­dza jego neu­ro­ny, ale teraz to wszyst­ko znik­nę­ło. Teraz roz­pa­la­ło go je­dy­nie wy­ob­co­wa­nie i nie zro­zu­mie­nie wła­sne­go ciała. Nie czuł zmę­cze­nia, nie­wy­spa­nia i bólu.

 Jed­nak To­masz czuł jedną, bar­dzo ludz­ką emo­cję – tę­sk­no­tę. Tę­sk­no­tę za jego żoną i córką. Nie wie­dział czy prze­ży­li albo czy coś im się stało. Chciał ich je­dy­nie spo­tkać i przy­tu­lić. Albo po pro­stu zo­ba­czyć. 

 Wy­szedł na ko­ry­tarz, na któ­rym tłocz­no było od róż­no­ra­kich stwo­rzeń, któ­rych nigdy wcze­śniej nie wi­dział.

 Pod­szedł do niego męż­czy­zna, który po bliż­szym przyj­rze­niu oka­zał się karcz­ma­rzem, cho­ciaż za­miast ludz­kiej głowy miał byczą głowę. 

– Witaj w moim Sło­wiań­skim Za­jeź­dzie! Nie mo­głem się do­cze­kać, aż do­łą­czysz do sta­łych lo­ka­to­rów tego miej­sca! Na­zy­wam się Weles, a ty od teraz bę­dziesz mi słu­żył, jako wą­pierz. Roz­gość się, do­sta­łeś nie­zwy­kłą ofer­tę życia u boku sa­me­go Boga! Myślę, że wielu ludzi by ci po­zaz­dro­ści­ło. 

 Gdy Weles skoń­czył mówić, od­szedł zo­sta­wia­jąc To­ma­sza z masą pytań. Kim jest ten czło­wiek? Bo­giem? Jakim Bo­giem? To­masz wie­rzył tylko w jed­ne­go Boga, któ­re­go Bi­blia w żad­nym wy­pad­ku nie opi­sy­wa­ła jako czło­wie­ka z głową byka. Męż­czy­zna miał wra­że­nie, że znaj­du­je się w ja­kimś dziw­nym miej­scu po­mię­dzy świa­do­mo­ścią, a pod­świa­do­mo­ścią, gdzie znaj­du­ją się jego kosz­ma­ry i ma­rze­nia. Może teraz leżę tam z ode­rwa­ną głową i prze­ży­wam swoje ostat­nie chwi­le na tej ziemi, tuż przed śmier­cią, po któ­rej Bóg mnie osą­dzi, czy po­wi­nie­nem tra­fić do nieba, do pie­kła czy do czyść­ca. 

 To­masz włó­czył się po za­jeź­dzie i nie od­zy­wał się, bo nie mógł. Tę­sk­nił za Martą i Oli­wią, ale coraz bar­dziej go­dził się z tym, że już nigdy ich nie zo­ba­czy. 

 Nigdy. 

 

***

 

 Marta z Oli­wią ma­sze­ro­wa­ły środ­kiem jezd­ni, po któ­rej nikt nie je­chał. Szły długo, może bar­dzo długo, a może krót­ko. Same tego nie wie­dzia­ły, chcia­ły je­dy­nie do­stać się do bez­piecz­ne­go miej­sca, w któ­rym nie będą mu­sia­ły się już mar­twić się o swoje życie. Gdy szły, Marta czę­sto się roz­glą­da­ła, cza­sa­mi za­uwa­ża­jąc kon­tu­ry ciał, które z pew­no­ścią na­le­ża­ły do po­two­rów. Do­oko­ła za­jaz­du nie było ludzi. 

 Szły dalej i gdy droga wy­da­wa­ła się za­pę­tlać, cały czas szły nie tra­fia­jąc na Sło­wiań­ski Za­jazd, co Marta brała za dobry znak. Może wresz­cie wszyst­ko się usta­bi­li­zo­wa­ło – po­my­śla­ła. 

 Nagle Marta chwy­ci­ła się za głowę i za­czę­ła nią spa­zma­tycz­nie ru­szać, jakby chcia­ła z mózgu wy­rzu­cić ro­ba­ka. 

– Mamo co się dzie­je? 

 Ko­bie­ta upa­dła na zie­mię i po­wie­dzia­ła:

– Mu­si­my się tu za­trzy­mać. Tutaj bę­dzie bez­piecz­nie. 

 Wy­da­wa­ło się to nie mieć żad­ne­go sensu, ale Oli­wia usia­dła na as­fal­cie, obok ku­ca­ją­cej, chwy­ta­ją­cej się za czoło, jakby bar­dzo bo­la­ła ją głowa Marty. Z nieba po­wo­li za­czy­na­ły spo­glą­dać na nich pierw­sze pro­mie­nie słoń­ca, a gwiaz­dy zni­ka­ły, cze­ka­jąc na ko­lej­ną noc. 

– Widzę! – wy­krzyk­nę­ła Marta. – Widzę! Tak! 

 Miej­sce wokół Marty i Oli­wii zmie­ni­ło się – pod as­fal­to­wą drogą po­ja­wi­ła się bujna trawa i za­ta­cza­ją­ce krąg ka­mie­nie. Obok po­wsta­ła świą­ty­nia – nie­wiel­ka, przy­po­mi­na­ją­ca ra­czej ka­plicz­kę, wy­ko­na­na z drew­na i pro­sta, ale rów­nież ta­jem­ni­cza. Na pod­po­rach za­wie­szo­ne były kwia­ty i świe­ce. We wnę­trzu na­to­miast, cho­ciaż słabo było to widać, mu­siał znaj­do­wać się jakiś wy­ku­ty w drew­nie posąg. Miej­sce, w któ­rym się znaj­do­wa­ły ota­cza­ły drze­wa.

 Marta wsta­ła, uśmie­cha­jąc się z ulgą, jakby jej ból ustą­pił. Przyj­rza­ła się wszyst­kie­mu, co znaj­do­wa­ło się wokół niej. Ni­g­dzie nie było ludzi. Za­uwa­ży­ła na­to­miast, jak w po­kry­tej rosą tra­wie peł­znie wąż. Żółty, z cęt­ka­mi na górze ciała, cał­kiem długi, ale nie sze­ro­ki. Marta nie znała się na wę­żach, ale gdyby miała zga­dy­wać ja­kie­go ga­tun­ku jest to wąż, ob­sta­wi­ła­by żmiję. 

 Słoń­ce zga­sło. 

 Martę otu­li­ła czerń, za­czę­ła na­wo­ły­wać Oli­wię, jed­nak nie mogła jej zo­ba­czyć. Ta­kiej czer­ni, jesz­cze nigdy nie wi­dzia­ła. 

 Była prze­ko­na­na, że słoń­ce znik­nę­ło i z pew­no­ścią dalej tkwi­ła­by w tym prze­ko­na­niu, gdyby słoń­ce nie roz­świe­tli­ło się tak jasno, że nie wi­dzia­ła nic poza białą pust­ką, a na skó­rze nie czuła nic poza go­rą­cem. 

– Witaj, Marto. 

– Kim je­steś? Dla­cze­go do mnie mó­wisz? I gdzie jest moja córka? – za­py­ta­ła Marta. 

– Je­stem Swa­ro­ży­cem. I mówię do cie­bie, bo chcę, abyś wy­ko­na­ła dla mnie za­da­nie. A twoja córka… Ona wróci do cie­bie, gdy wy­ko­nasz to za­da­nie. 

– Dla­cze­go… Dla­cze­go mia­ła­bym je wy­ko­nać? I co to zna­czy, że je­steś Swa­ro­ży­cem? 

– To, że je­stem Swa­ro­ży­cem ozna­cza, że je­stem Bo­giem .– Głos Swa­ro­ży­ca był bar­dzo przy­jem­ny i silny. 

– Czy ja… Czy ty… 

– Tak, je­stem Bo­giem Słoń­ca. 

– Nie… Nie, o to mi cho­dzi… Zresz­tą, ja chyba zwa­rio­wa­łam. 

– Je­steś bar­dzo da­le­ka od sza­leń­stwa, Marto – po­wie­dział spo­koj­nie Swa­ro­życ, a Marta po­czu­ła, że do­ty­ka­ją­ce ją cie­pło, nie wy­da­je się już pie­kiel­nym cie­płem, które ma ją usma­żyć, a przy­jem­nym cie­płem, po­dob­nym do tego, na plaży. – Trzy­maj po­chod­nie. – Ko­bie­ta po­czu­ła, jak jej palce za­ci­ska­ją się wokół rącz­ki po­chod­ni. – Weź to i spal Sło­wiań­ski Za­jazd. 

– Dla… Dla­cze­go? 

– Bo to pu­łap­ka za­sta­wio­na przez We­le­sa! Zwa­bia on tam chrze­ści­jan, a na­stęp­nie za­bi­ja ich i więzi w swoim kró­le­stwie na­zy­wa­nym Nawią. Jeśli ktoś tam wej­dzie… Nie ma już dla niego wyj­ścia. Ty do­sta­łaś taką szan­sę i wy­ko­rzy­staj ją. Spal za­jazd, aby nikt inny go nie od­wie­dził. 

– Czemu sam tego nie zro­bisz? 

– Weles nie do­pusz­cza Bogów do swo­je­go kró­le­stwa. Wy­da­je ci się, że je­stem wszech­mo­gą­cy? Nie­ste­ty, moje dzia­ła­nia ogra­ni­cza­ją dzia­ła­nia in­nych Bogów. 

– A… A co z moim mężem? On tam jest! 

– Twoim mężem? On prze­cież nie żyje. A nawet jeśli żyje, to nie jest już tą isto­tą co daw­niej. Jeśli fak­tycz­nie prze­mie­nił się w wą­pie­rza… Na­stęp­ne dni będą dla niego cięż­kie. Bę­dzie cier­piał i wy­pie­rał dawne wspo­mnie­nia. Za­po­mni o tobie. Skróć jego cier­pie­nie i mi pomóż. Poza tym on rów­nież chciał spa­lić to miej­sce, ale bra­ko­wa­ło mu od­wa­gi.

 Marta za­czę­ła się za­sta­na­wiać i ana­li­zo­wać, co może zro­bić. Wi­dzia­ła, jak ten po­twór od­ry­wa To­ma­szo­wi głowę. Teraz ten Swa­ro­życ po­wie­dział jej, że on tam żyje. Tylko co to za życie? – po­my­śla­ła. 

 To była cięż­ka de­cy­zja, ale wy­da­wa­ła się nie taka trud­na, gdy za­sta­no­wi­ła się, ilu oso­bom oszczę­dzi pie­kła, które sama z ro­dzi­ną prze­ży­ła. Ile osób ura­tu­je nisz­cząc tę pu­łap­kę. 

Poza tym To­masz rów­nież chciał spa­lić to miej­sce.

– Zgoda. 

 Biała pust­ka znik­nę­ła, po­dob­nie jak nie­zwy­kłe cie­pło. Marta znowu zna­la­zła się w sza­rej rze­czy­wi­sto­ści, z zim­nem, bólem i tę­sk­no­tą. 

 Ro­zej­rza­ła się i zdała sobie spra­wę, że znaj­du­je się tuż przy głów­nym wej­ściu do za­jaz­du. Pa­trzy na niego – na nie­win­ny bu­dy­nek, szyld z wy­ry­tym w nim drew­nia­nym na­pi­sie „Sło­wiań­ski Za­jazd”, ma­ły­mi okna­mi za­kry­ty­mi przez okien­ni­ce i sło­mia­nym da­chem. 

 Na nie­bie wscho­dzi­ło słoń­ce, a ona pod­ję­ła już pewną de­cy­zję. 

 We­szła do środ­ka, w któ­rym zna­la­zła się po raz pierw­szy za­le­d­wie pięć dni temu. W za­le­d­wie pięć dni można na­praw­dę wy­wró­cić życie do góry no­ga­mi – po­my­śla­ła. 

 Przy szynk­wa­sie nie było karcz­ma­rza. Może za­ła­twia spra­wy w innym świe­cie? – prze­szło jej przez myśl. Za­śmia­ła się, bo wie­dzia­ła, że jesz­cze nie­ca­ły ty­dzień temu, coś ta­kie­go nie zna­la­zło­by się w jej gło­wie. A tutaj pro­szę, jest. I wy­da­je się takie oczy­wi­ste. 

 Spró­bo­wa­ła jed­nak i za­pu­ka­ła w blat, a nuż zjawi się karcz­marz. Gdy wcho­dzi­ła po­my­śla­ła, że może wej­dzie na górę, aby po raz ostat­ni zo­ba­czyć męża – po cichu li­czy­ła, że wciąż żyje – jed­nak nie chcia­ła dawać sobie złud­nych na­dziei. I oglą­dać zwłok zma­sa­kro­wa­ne­go męża. 

 Z kuch­ni wy­ło­nił się karcz­marz, któ­re­go tak do­brze znała – duży wąs, zie­lo­ne oczy, skoł­tu­nia­łe włosy, star­czy wy­gląd. Marta znała tego czło­wie­ka od za­le­d­wie pię­ciu dni, ale tak do­brze pa­mię­ta­ła, jak wy­glą­da. 

– Coś pani podać? 

– Nie, chcia­łam się tylko zo­ba­czyć z panem ten ostat­ni raz. 

– Ostat­ni? 

– No tak, ostat­ni. Prze­cież wszyst­ko się kie­dyś koń­czy, nie­praw­daż? – Marta uśmiech­nę­ła się z sa­tys­fak­cji, czego rów­nież wcze­śniej by z pew­no­ścią nie zro­bi­ła. 

– Musi pani wie­dzieć, że stąd nie ma wyj­ścia… 

– Ale ja się już z tym po­go­dzi­łam. Wy­bie­ram się po pro­stu. – Marta upu­ści­ła na blat po­chod­nię my­śląc, że jeśli kie­dyś znaj­do­wa­ła się na skra­ju sza­leń­stwa, to wła­śnie teraz. – Na inną stro­nę. 

 Ko­bie­ta cały czas sie­dzia­ła w miej­scu. 

– Co… co ty zro­bi­łaś?! – wy­darł się karcz­marz. 

– Ja tylko… – po­wie­dzia­ła Marta jed­no­cze­śnie pła­cząc i śmie­jąc się. – Ja tylko wy­peł­niam roz­kaz. – Mocno kaszl­nę­ła, du­sząc się od dymu. 

– Dla­cze­go? Dla­cze­go, nie ucie­kasz? 

 Marta spo­waż­nia­ła. 

– Po­sta­no­wi­łam, że wolę po­łą­czyć się z mężem na za­wsze, niż opu­ścić go w po­trze­bie. On tutaj, jest i do­brze o tym wiesz. 

 Ogień szyb­ko prze­niósł się z blatu na resz­tę drew­nia­nej kon­struk­cji za­jaz­du, po­że­ra­jąc go. Wkrót­ce, cały bu­dy­nek zajął się ogniem. 

 Nad pło­ną­cym bu­dyn­kiem gó­ro­wa­ło słoń­ce. 

Koniec

Komentarze

Nie obraź się, autorze, ale nie dałem rady przeczytać całości tekstu. Próbowałem usilnie, lecz zostałem literacko pokonany – mniej więcej po 80% tekstu, co – jak sądzę – pozwala mi mieć jednak wygłosić jakąś opinię.

Pomysł nie jest zły. Niemniej – liczne powtórzenia, dziwne konstrukcje stylistyczne, jednym słowem – słaba strona techniczna opowiadania – odebrała mi przyjemność lektury. Próba przebrnięcia przez tekst była po prostu męcząca…

Zachęcam by w przyszłości podzielić się utworem w wersji roboczej z kilkoma zaufanymi osobami przed jego ostateczną publikacją.

Historia ma jakiś potencjał, ale nad wykonaniem sugerowałbym jeszcze popracować. 

Z drugiej strony – opowiadanie to przede wszystkim interesująca historia. Myślę, że ludzi, którzy potrafią zgrabnie dobierać słowa jest znacznie więcej niż tych, którzy potrafią zachęcić czytelnika intrygującą i misternie skonstruowaną opowieścią. 

Sam pomysł na opowiadanie jest dobry i ma potencjał. Podczas czytania, pierwsza połowa była ciekawa, jednak druga zaczęła mi się już nużyć. Odniosłam wrażenie, że była trochę przeciągana. Do tego dochodzą liczne błędy: brakujące słowa, powtórzenia, długie zdania (które są bardzo poplątane), miejscami nienaturalne dialogi i gdzieniegdzie brakujące przecinki.

Udzielił mi się klimat, chciałam poznać losy bohaterów i zakończenie całej historii, ale po wszystkim poczułam się… zmęczona. Zgadzam się z @silver_advent, opowiadanie można by dopracować, choć już teraz wydało mi się interesujące.

Dzięki za komentarze, silver_advent i Darya. Szkoda, że opowiadanie wam się nie spodobało, jednak cieszę się, że je przeczytaliście i zostawiliśmy opinie.

All in all, it was all just bricks in the wall

Bardzo ciekawa historia, ale skrzywdzona wykonaniem.

Fabuła trzymała w napięciu, byłam ciekawa, co stanie się z rodziną, potem – o co w tym wszystkim chodzi. Tekst bardzo długi, ale czytało się go w miarę szybko.

Tylko te liczne błędy. Ortograficzne, czasem coś się w zdaniu sypie, bogowie politeistyczni wielkimi literami, brakuje licznych przecinków…

Już wychodzę, postaram się więcej pani niepokoić.

Coś uciekło.

– Nie ważne.

Łącznie.

Potwór leżał obok mnie, nie żywy.

Nieżywy też.

 Ubrał bluzę,

Ubrań się nie ubiera.

którego przepędził by

Łącznie.

Nie dowierzał sytuację z nocy,

Coś się posypało.

Babska logika rządzi!

Dzięki za komentarz, Finklo. Cieszę się, że dobrnęłaś do końca, chociaż opowiadanie pewnie straszy długością. Wypisane przez ciebie błędy już poprawiłem, dzięki za wyłapanie ich.

All in all, it was all just bricks in the wall

No, nie dobrnęłam do końca. Trudno mi było uwierzyć w reakcje bohaterów, od kaganka począwszy. Myślę, że na obcego faceta w mojej wannie nie zareagowałabym tak spokojnie, jak bohaterka. Dziewczynka ma pięć lat, ale zachowuje się jak dziesięciolatka. Poza tym – przegadane i masz tam sporo błędów wszelkiej maści.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Dzięki za komentarz, Irka_Luz, szkoda, że nie dałaś rady dotrzeć do końca.

All in all, it was all just bricks in the wall

Nie będe oryginalny z opinią.

Tu jest naprawdę fajny koncept fabuły. Masz plan, masz też pomysł na sceny i jak powinna być prowadzone sceny. To się fajnie układa.

Tylko wykonanie… Już pominę błędy, literówki czy inne – na koniec dam serię linków, które mogą się przydać – ale jest sowity problem ze sprzedaniem postaci. Czułem nie raz to samo, co Irka_Luz, czyli że bohaterowie zachowali się tak, jak oczekiwała od nich fabuła, a nie jak realne postacie. Tu widzę jeszcze miejsce do poprawy.

Tak więc koncert fajerwerków z pomysłem, ale jeszcze trzeba Ci włożyć, Autorze, sporo pracy.

A na koniec obiecane linki:

Dialogi – mini poradnik Nazgula: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/12794

Dialogi – klasyczny poradnik Mortycjana: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/2112

Podstawowe porady portalowe Selene: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

Coś o betowaniu autorstwa PsychoFisha: Betuj bliźniego swego jak siebie samego

Temat, gdzie można pytać się o problemy językowe:

http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/19850

Temat, gdzie można szukać specjalistów do “riserczu” na wybrany temat:

http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/17133 

Poradnik łowców komentarzy autorstwa Finkli, czyli co robić, by być komentowanym i przez to zbierać duży większy “feedback”: http://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842676 

Poradnik Issandera, jak dostać się do Biblioteki ;)

https://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842782 

Opis funkcjonowania portalu i tutejszych obyczajów autorstwa Drakainy:

https://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842842 

Powodzenia!

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Dzięki za komentarz i sowitą porcję linków, NoWhereMan. Będę miał co czytać ;)

All in all, it was all just bricks in the wall

Witaj. :)

 

Na razie pochłonęłam tylko część opowiadania. :)

Groza i atmosfera horroru jest doskonała. Świetny pomysł, wiele szokujących wątków, bardzo dobre postacie bohaterów. Zdanie po zdaniu, Twoja opowieść wciąga coraz bardziej w akcję. 

 

Z technicznych dojrzałam:

Tomasz oddał by teraz wszystko za nawet obrzydliwy, obskurny zajazd, tym bardziej, że pęcherz wołał za potrzebą coraz mocniej. Jednak zły los nie chciał zesłać nawet zapuszczonego budynku, który ugościł by Tomasza wraz z rodziną. 

złożone ze świerkowych palii drewna ściany

który wilk z bajki o trzech świnkach zdmuchnął by jednym dmuchnięciem.

Wystarczająco, aby pomieścić kila dużych stołów,

 po raz kolejny zdziwiła się – tym razem tym, jak szybko jej córka zasnęła

 …ale będzie pani musiała pani być nieuprzejma, rozumiem

Już wychodzę, postaram się więcej pani niepokoić.

Trochę wcześniej odmówił piwa, bo nie zamierzał opóźniać jazdy 

Te danie nie było już tak bardzo smaczne jak kutia

Nie potrzebnie się martwiłam – pomyślała.

powiedział Tomasz łamliwy głosem,

On będzie tak szurał trzaskał drzwiami, szafkami, oknami

Ale wiem jedno – musimy się z stąd jak najszybciej wynieść.

Spojrzał się na Martę. 

Szedł jeszcze przez kolejną godzinę, a wszystko wydawało się takie same

 Czuła, że, chociaż wychudzone to jednak silne, ciało wisielca napiera na drzwi

i w ten o to sposób zakończy swój żywot.

 Tomasz spojrzał rany na rękach

Spędziłam w grodzie trzy dni, w trakcie, których dowiedziałam się,

 moje umiejętności udawały mi się dostać, jak najbliżej króla.

Cały czas żył, a było okropne uczucie.

Rana zaczęła maleć, jakby kurczyć się, a Tomasz słyszał w głowie dziwny głos, który słyszał już poprzedniego dnia.

 Nie prawda! Zawsze jest wyjście!

 

Pozdrawiam. :)

 

Wracam po lekturze całości. :)

 

Z technicznych zobaczyłam jeszcze m. in.:

Jeszcze raz zakłócisz moją pracę – wycedził. – A poderżnę ci te gardło, rozumiesz? 

 Tomasza zbudziły dźwięki dochodzące z korytarza. Najpierw chciał je olać, biorąc je za burdy wyczyniane przez pijanych klientów Słowiańskiego Zajazdu, jednak dźwięk dobiegający z korytarza nie brzmiał jak bójka czy kłótnia. 

 Przed chwilą czuł, jak umiera, jak niewyobrażalny ból, pobudza jego neurony, ale teraz to wszystko zniknęło.

 Podszedł do niego mężczyzna, który po bliższym przyjrzeniu okazał się karczmarzem, chociaż zamiast ludzkiej głowy miał byczą głowę. 

Takiej czerni, jeszcze nigdy nie widziała. 

Trzymaj pochodnie. – Kobieta poczuła, jak jej palce zaciskają się wokół rączki pochodni.

Wkrótce, cały budynek zajął się ogniem. 

 

Bardzo dużo jest również powtórzeń, np. zdanie po zdaniu pojawia się to samo imię.

 

Horror naprawdę znakomity, gratuluję. Myślę, że po poprawieniu usterek, tekst mógłby spokojnie sięgać po różne nagrody, czego życzę. :)

Nieco zastanawia mnie, czy rzeczywiście spalenie to jedyne wyjście i czy kobieta ze snu Tomasza nie zdołała definitywnie zniszczyć zajazdu, a także – czemu Marta ostatecznie zdecydowała się pozostać tutaj, choć wcześniej pytała o córkę i zamierzała ją odzyskać po wykonaniu zadania. 

 

Pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Nowa Fantastyka