A mogłem pojechać na roboty do kopalni, pomyślał żałośnie Kasper, kolejną noc z rzędu marznąc na warcie. Mimo grubego, myśliwskiego odzienia wartownik trząsł się jak osika. Dokuczało mu parcie na pęcherz. Było tak ciemno i mgliście, że gdyby postanowił sobie ulżyć i siknąć do rzeki, z trudem dojrzałby swojego małego przyjaciela. Nawet płonące w metalowym stojaku łuczywo niewiele pomagało. Gdy w okolicy przeleciał ze skrzekiem kruk, trzepocząc złowieszczo skrzydłami, Kasper prawie popuścił w gacie. Powietrzne szczury, pomyślał ze złością i ścisnął mocniej wysłużoną dubeltówkę.
Mostem nikt dzisiaj nie przechodził i wartownik bardzo chciał, żeby tak zostało do rana. Wiedział jednak, że sytuacja w każdej chwili może ulec zmianie. Kilka nocy temu z puszczy wylazło najprawdziwsze licho, mające tyle odnóży, że Kasper nie potrafił ich zliczyć. Wrzeszcząc wniebogłosy i strzelając na oślep, zdołał jakoś odpędzić stwora.
Za conocne stróżowanie mężczyzna dostawał kilka nędznych miedziaków. Przyjaciel powiedział mu kiedyś o panienkach w Gaffel, które za odpowiednią sumę potrafiły naprawdę umilić człowiekowi życie. Wartownik wszystko policzył i wyszło mu, że aby skorzystać z takiej rozrywki, musiałby nie jeść przez cztery miesiące.
Praca stanowczo nie była warta tych pieniędzy, oj nie. Dodatkowo puszcza leżąca pomiędzy Gaffel a Svartkorp aż roiła się od bestii: mięsożernych, dwukrotnie większych od człowieka ciem, łuskowatych trzęsawców, no i tych przebrzydłych lich. Mieszkańcy lasu mieli po zmroku nieelegancki zwyczaj garnięcia się do ludzkich siedzib bez zaproszenia.
Nagle Kasper posłyszał kroki. Serce zaczęło bić mu tak szybko, że jeszcze chwila i wyskoczyłoby z piersi. Podniósł dubeltówkę, celując przed siebie.
– Stać! – rozkazał starając się, aby jego głos zabrzmiał mocno i pewnie. – Kogo niesie? Swój czy wróg?
– Wróg.
Z mroku i mgły wyszła postać. Nieznajomy był wysoki i chudy, czego nie mógł ukryć nawet ciemny płaszcz. Garbił się nieco pod ciężarem skórzanej torby. Gdy obcy podszedł na tyle, że światło z łuczywa padło na jego twarz, strażnik dojrzał czarne, rozmierzwione włosy, głęboko osadzone duże oczy i cienie pod nimi. Skóra przybysza była niewiarygodnie blada. Ktoś kiedyś powiedział Kasprowi, że wołają na takich albatrosy. Dopiero po chwili mężczyzna dostrzegł kroczącego tuż przy nodze wędrowca niewysokiego, czarnego kundla o żółtych ślepiach.
Z ulgą opuścił broń.
– Jeszcze chwila i bym cię zastrzelił. Po co głupio odpowiadasz? – zapytał.
– Bo głupio pytasz – odparł oschle nieznajomy. – Gdybym był bestią z lasu, nie wdawałbym się z tobą w pogawędki, tylko skoczył ci do gardła.
Może i bezczelny, ale gada z sensem. Na moczymordę też nie wygląda, pomyślał wartownik. Jego wzrok spoczął na połyskującym wisiorku na chudej szyi obcego.
– Taka ciemnica, a ty na piechotę… Przez las przelazłeś? Jakim cudem nic cię w dupę nie użarło?
– Łut szczęścia. Mam interes w Svartkorp. Mogę wejść do miasta?
– Chwilę, chwilę! Odpowiadam za bezpieczeństwo i nie mogę dopuścić, żeby byle kto…
– Nie w głowie mi zakłócanie porządku – wtrącił chłopak. – Chciałbym tylko przenocować w oberży, załatwić swoje sprawy i ruszać dalej. Jeśli to pomoże ci podjąć decyzję, mogę zapłacić…
Kasper wciągnął głośno powietrze.
– Słuchaj no, chłystku! – warknął. – Strzegł tego mostu mój pradziad, dziad i ojciec, a teraz strzegę ja i jeszcze się nieuczciwie zarobionym złotem nigdy nie splamiłem! Próbujesz mnie przekupić?!
– Ja tylko…
– Obraza wartownika na służbie, ot co! Za coś takiego jest kara. Jedna złota korona i zapominamy o sprawie.
Obcy z dziwnym wyrazem twarzy sięgnął do kieszeni płaszcza, po czym podał Kasprowi monetę. Oczy strażnika zaświeciły się.
– Dobra, dobra. Możesz wejść. Kundel też. Ale nie sprawiajcie żadnych kłopotów.
Gdy chłopak przeszedł obok i razem z psem zniknął w ciemnościach, wartownik uzmysłowił sobie, że nawet nie zapytał go o imię i cel wizyty. Kasper, ty spuchnięty wieprzu, złoto cię zamroczyło, odezwał się wewnętrzny głos. Chociaż, z drugiej strony, cała korona to nie byle co. Dwa tygodnie pracy.
Strażnik miał przeczucie, że będą z tego kłopoty. Szybko mu minęło. Naprawdę musiał się odlać.
***
Zabudowa Svartkorp niczym nie odbiegała od architektury innych miast Królestwa. Zewsząd dało się dostrzec ponure domy o stromych, pokrytych granatowym gontem lub łupkiem dachach, ciemnych okiennicach i kamiennej, szarej podbudowie. Wysokie kominy niknęły w mrokach nocy. Ulice rozjaśniały niemrawe światła z okien na wyższych piętrach ludzkich siedzib, a także łuczywa w metalowych stojakach, umieszczone wzdłuż dróg. Gdzieś w oddali majaczyły ciemne kontury dwóch strzelistych wieżyczek.
Joachim i Tyfus brnęli przez miasteczko. Chłopak miał już dość wędrówki i jedyną rzeczą, o której marzył, była odrobina snu. Od razu poznał, że nie przyszli do Svartkorp na próżno. Dreszcz, jaki przebiegł go w momencie wejścia do miasta, nie miał nic wspólnego z chłodem nocy, za to bardzo wiele z Zasłoną.
Tyfus węszył intensywnie, wciągając w nozdrza nowe, nieznane mu zapachy. Główna uliczka była najwyraźniej siedzibą wielu miejskich wytwórców i handlarzy, o czym informowały drewniane lub metalowe, w większości bardzo toporne szyldy. Joachim z trudem odczytał kilka z nich: Amulety i runy ochronne, niedrogo!, Tkaniny, obuwie i kapelusze na każdą okazję i Mleko od byka, zawsze świeże. Nieco dalej mieścił się sklep o nazwie Cherbatki u cioci Hildegardy. Chłopak uniósł brew i spróbował pojąć, co też wspólnego ma stojący w brudnym oknie wypchany lis ze sprzedawanymi tam cherbatkami.
Młodzieniec zwrócił uwagę na kolejny budynek. Bez wątpienia pełnił rolę domu pogrzebowego. W wielkim oknie stała pionowo trumna, z której spoglądał na ulicę uśmiechnięty od ucha do ucha nieboszczyk. Coś podpowiedziało Joachimowi, że nie była to wyłącznie przekonująca kukła. Kundel utkwił w zmarłym wygłodniałe spojrzenie.
– Tyfus, nie czas teraz na zabawy! – oznajmił chłopak, na co pies opuścił łeb i ruszył dalej za panem, widocznie nieszczęśliwy.
Dotarli na główny plac miasta, w centrum którego stała rzeźba przedstawiająca najsmutniejszego gargulca, jakiego Joachim w życiu widział. W zachodniej części placu znajdował się budynek wyższy od pozostałych, tak samo jak inne ponury, ale ozdobiony finezyjnymi detalami. Młodzieniec odgadł, że to miejski ratusz. Po przeciwległej stronie dostrzegł dwupoziomową, wyjątkowo brzydką konstrukcję, z której dobiegały pijackie okrzyki. Przywołując Tyfusa, Joachim ruszył do oberży. Rozkołysany podmuchem wiatru szyld informował, że przybytek nosi nazwę Sprośna Wszetecznica. Chłopak zmarszczył czoło, a potem wkroczył do środka.
W karczmie nie pachniało najprzyjemniej, ale za to było ciepło. Jedynymi gośćmi Sprośnej Wszetecznicy okazali się starsi, niechlujnie wyglądający mężczyźni. Z pewnością nie należeli do miejscowego Towarzystwa Literackiego. Nie zwrócili uwagi na przybysza, krzyczeli za to nad rozłożonymi na stole kartami.
– Jeśli zobaczę, że znowu oszukujesz, wsadzę ci kufel w dupę! – wrzeszczał jeden z nich, celując palcem mniej więcej w siedzącego naprzeciwko kompana.
– Sven, spokojnie, spokojnie… – mitygował go inny.
Młodzieniec podszedł do kontuaru i usiadł na wysokim stołku.
Funkcję gospodyni sprawowała szczupła dziewczyna o osobliwym wyglądzie. Jej brązowe włosy formowały absurdalnie wielki kokon, policzki zdobiła gruba warstwa różu, a oczy podkreślone były w niezdarny sposób węgielkiem. Panna miała na sobie zwiewną suknię, nie pozostawiającą dużego pola wyobraźni. Na domiar złego żuła liść kosmatki. Była to całkiem nowa, zyskująca popularność w Królestwie używka o gumowatej konsystencji i lekko pobudzających właściwościach. Joachim nie przepadał za kosmatką i zwykł mawiać, że żujące ją osoby wyglądają jak krowy na łące – z powodu irytującego ruchu szczęki.
Pasuje do nazwy miejsca pracy jak ulał, pomyślał chłopak.
– Dziwnie wyglądasz – powitała go panna.
– I wzajemnie – odparł nieco obruszony Joachim.
– Nigdy żem twojej gęby w Svartkorp nie widziała. Przyjezdny?
– Tak. Przybywam do miasta w interesach.
– Do miasta, powiadasz. – Dziewczyna przywołała na twarz drwiący uśmieszek. – Bo mnie się bardziej widzi, że do osranej dziury przyjechałeś. Czego chce?
– Co? – zapytał niezbyt przytomnie chłopak.
– Pytam, czego chce. Co do jedzenia i picia, znaczy się.
– Ach… Na początek trochę wody i najmocniejszej starki, jaką macie. No i miskę.
Gospodyni zaczęła krzątać się za kontuarem. Gdy w końcu postawiła napoje na blacie, Joachim przelał całą starkę do miski i podał Tyfusowi. Kundel pił łapczywie, rozchlustując zawartość naczynia. Dziewczyna obserwowała ten niecodzienny widok szeroko otwartymi oczami.
– Cudaki z was, nie powiem – rzekła w końcu. – Nawet jak na Svartkorp. Jestem Berenika. A ty?
– Joachim.
– A pies?
– Tyfus.
– Moja babcia zdechła na tyfus.
– Och.
Wyczuwając, że rozmowa schodzi na przyjemny dla niego temat, pies oderwał się od starki i przekrzywiając głowę spojrzał na Berenikę.
– Ale to nic. I tak jędzy nie lubiłam, jak zresztą wszyscy. Gdy w końcu zrobiła się zimna, dziadunio śpiewał ze szczęścia – oznajmiła dziewczyna, po czym wydłubała coś spomiędzy zębów długim paznokciem. – Oberżę po niej nazwał.
Od stołu grającej w karty lumperii dobiegł podniesiony głos.
– No cholibka, znowu?! Przysięgam ci, Jasper, że nie ręczę za siebie!
– Zastanawiałem się, czy macie tu wolne pokoje – zagadnął Joachim Berenikę. – Potrzebuję spędzić gdzieś jedną noc.
– To zależy – odparła, chwytając brudną szmatę i zaczynając przecierać nią kufel. – Po coś przyjechał?
– W interesach. Mam sprawę do załatwienia w bibliotece.
– W bibliotece? Niemożliwe.
– A to dlaczego? – zapytał z zainteresowaniem młodzieniec.
Dziewczyna rozejrzała się, czy aby na pewno nie nasłuchuje nikt postronny, chociaż nie było takiej potrzeby. Mężczyzn dalej zajmowała gra w karty.
– Pobliż, pobliż. – Berenika zniżyła głos do konspiracyjnego szeptu. Joachim wychylił się w jej stronę. – W bibliotece straszy. Gadają, że jakieś wstrętne licho tam wlazło, starego Jorgego pogoniło i ani myśli wpuszczać kogokolwiek. Burmistrz odgrodził budynek od reszty miasta, wyznaczył nagrodę za zabicie straszydła. Dużo złota i rękę jego córki. Ale chętnych wielu nie ma.
– Nie?
– Nie, bo córka szpetna jak gówno na zębach, a myśliwy, który wlazł do biblioteki, nigdy z niej nie wyszedł. Ludzie się boją, ot co.
– Skoro burmistrz wyznaczył nagrodę i wszyscy o tym wiedzą, to dlaczego mówisz szeptem?
– Aha! To ty oszukujesz! – wrzasnął jeden z karciarzy. – Poczekaj no, zaraz ubędzie ci kilku zębów…
Z tyłu zapanowało poruszenie. Oburzony mężczyzna poderwał się z miejsca, wywracając stół i skoczył w stronę kompana, podczas gdy reszta nieudolnie próbowała powstrzymać nadchodzącą bijatykę.
– Ejże! – krzyknęła dziewczyna.
Joachim uchylił się w ostatniej chwili, ponieważ Berenika cisnęła w stronę walczących brudnym kuflem. Naczynie przeleciało przez całą oberżę i trzasnęło w łeb tego, którego nazywali Svenem. Tyfus podniósł głowę i zamerdał ogonem, nagle zainteresowany rozwojem wypadków.
– Spokój mi tam, wy patałachy pierońskie! – wrzasnęła gospodyni. – Jak tam zaraz podejdę i gębę jednemu z drugim przefasonuję, to was rodzony przeksiądz na mszy nie pozna!
– Ale…
– Co ale, co ale?! Poszli mi stąd, powiedziałam!
Głos Bereniki, wspomagany kuflowym pociskiem oraz całkiem pokaźnym arsenałem naczyń pozostającym jeszcze na podorędziu dziewczyny, podziałał na towarzystwo jak kubeł zimnej wody. Pomrukując gniewnie, mężczyźni podnieśli nieprzytomnego, zakrwawionego Svena z podłogi i chwiejnym krokiem ruszyli w stronę wyjścia.
– Trzeba przyznać, że panujesz nad oberżą – zauważył Joachim z nutą podziwu w głosie.
– Kto leje ludziom w pyski alkohol, ten ma władzę – odrzekła sentencjonalnie panna. – A co do biblioteki, szczerze nie radzę tam iść. Na bohatera to ty, bratku, nie wyglądasz. Licho rozszarpie cię na kawałki.
– Trudno. Chyba i tak będę musiał spróbować.
Berenika uśmiechnęła się kpiąco.
– Czyli wariat. Normalnie pokój kosztuje koronę, ale specjalnie dla ciebie ze trzy policzę.
***
W całej historii Królestwa najbardziej zasłużoną postacią był święty Lucyfer z Legi. Mąż ów, natchniony misją powierzoną przez samego Przeboga, ruszył do Krain Północnych, by nieść poganom kaganiec oświaty oraz prawdziwej wiary. Rzeczony kaganiec niósł z wielkim zapałem, a jeśli kto miał serce niedostatecznie otwarte na przyjęcie jedynego słusznego wyznania, kończył z najważniejszym dla życia organem wyrwanym z piersi. Co zaskakujące, metody przebogobojnego Lucyfera nie zyskały uznania wszystkich mieszkańców Północy. Znaleźli się tacy, którzy postanowili położyć kres jego działalności. Zrobili to przy pomocy wideł, a następnie toporów, którymi posiekali misjonarza.
Król nie był zadowolony z takiego obrotu sprawy. Ponieważ Lucyfer należał do grona postaci szanowanych, dworzanie zmusili monarchę do wykupienia szczątków, a kosztowały one tyle dziesiątek uncji złota, ile lat miał święty mąż. Niepocieszony władca ogołocił skarbiec, ale w zamian otrzymał posiekane ciało. Historia nie skończyła się więc dobrze dla króla. Lucyfer zaś, oprócz życia wiecznego, dostąpił wielu ziemskich, pośmiertnych zaszczytów, a na długiej ich liście znalazło się również nazwanie kilka wieków później jego imieniem Miejskiej Biblioteki w zapyziałej dziurze zwanej Svartkorp.
Właśnie tam zmierzał Joachim. Wraz z nieodstępującym go na krok Tyfusem opuścił oberżę, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Torba nie ciążyła tak bardzo, jak wczorajszego wieczoru. Zostały w niej tylko te rzeczy, które – przy odrobinie szczęścia – mogły pomóc rozwiązać problem z Zasłoną. Mgła nie zniknęła zupełnie, ale zelżała trochę.
Joachim rozejrzał się i nabrał przekonania, że Svartkorp nocą wygląda lepiej niż za dnia. Gargulca oblepiała gruba warstwa ptasich odchodów. Kilka zdobiących gmach ratusza sterczyn było ułamanych, a wyrastający z elewacji budynku wykusz sprawiał wrażenie, jakby w niedługim czasie planował spaść komuś na głowę. Widok ten zepsuł do reszty i tak już kiepski nastrój chłopaka, nadwyrężony noclegiem w cuchnącym pokoju.
– A ty dalej swoje, co? Do biblioteki leziesz?
Przed Wszetecznicą czyhała Berenika, która na widok Joachima uśmiechnęła się drwiąco. Miała na sobie zupełnie nieprzystającą do pogody zwiewną suknię, poplamiony kuchenny fartuch i, rzecz jasna, żuła kosmatkę.
– Nie twój interes – burknął chłopak, ruszając dziarskim krokiem w stronę głównej ulicy. Gospodyni powlokła się za nim.
– Tak se pomyślałam, że pójdę z tobą. Rzadko gości mamy, jeszcze rzadziej samobójców. Coś mi się zdaje, że będzie niezłe widowisko.
– Powinnaś zostać w oberży. Nie masz jakichś gości do straszenia?
Chłopak i pies przemierzali główną ulicę miasta, a tuż za nimi szła rozbawiona Berenika. Przed Cherbatkami Joachim dostrzegł pulchną kobietę, która musiała być ciocią Hildegardą. Nie zwróciła uwagi na obcego, ale pomachała do dziewczyny.
– Jak się masz, moja ropuszko? – zaszczebiotała. – Może wpadniesz na cherbatkę?
– Dziękuję, promyczku, ale coś lepszego mi dziś do roboty, może trochę później.
Hildegarda posmutniała i obrzuciła Joachima ponurym spojrzeniem.
– Wielka szkoda, kruszynko. No, to do zobaczenia potem.
– Do zobaczenia, rybeńko!
Z głównej ulicy skręcili w prawo, ruszając w kierunku obrzeży miasteczka. Miejscowość była prawie zupełnie opustoszała. Tylko od czasu do czasu dało się dostrzec pojedynczego przechodnia, załatwiającego poranne sprawunki. Joachim pomyślał, że w niektórych lazaretach bywa weselej. Zerknął z zainteresowaniem na czarny kościół, który obsiadły licznie wielkie kruki. Rzeźbienia portalu świątyni po prawej stronie zajmowały mniej miejsca niż po lewej. Wykonano je tak niedbale, że Joachim aż wzdrygnął się z obrzydzenia. Za taki gwałt na zasadach symetrii i sztuki ktoś powinien trafić na stos, pomyślał oburzony chłopak.
W końcu dotarli na miejsce. Mgła ujawniła ledwie zauważalny kontur starego szlacheckiego dworku, który przed laty zamieniono w bibliotekę. Berenika nie kłamała – budynek odgrodzono od reszty miasta niewysokim, dosyć wątłym płotem, a o zagrożeniu informowała drewniana tabliczka: Nie wchodzić! Z polecenia burmistsza ogłasza się stan klenski bibliotecznej! Joachim tego ostrzeżenia nie potrzebował. Gdy tylko spojrzał na dworek, przez jego ciało przebiegł nienaturalny dreszcz. Tyfus podniósł łeb tak wysoko, jak było to możliwe i pociągnął kilka razy nosem.
– Kto tu jest? Kto? Wara od biblioteki!
Z mgły wyłonił się zirytowany siwy mężczyzna, ściskający drżącymi dłońmi gwintówkę. Starzec przykuśtykał do Joachima, Tyfusa i Bereniki, dysząc ciężko.
– Ty musisz być Jorge, prawda? – zapytał młodzieniec, mierząc postać uważnym spojrzeniem.
– Skąd wiesz, jak się nazywam?! A ty to kto, młody, szpetny człowieku? Kolejny bohater skuszony wdziękami córki burmistrza?
– Nie sądzę. Raczej ktoś, kogo interesuje tajemnica tego miejsca. Mam na imię Joachim.
– Niech cię licho… Chociaż lepiej nie wywoływać wilka z lasu. – Staruszek spojrzał lękliwie na bibliotekę. – Odejdź stąd, powiadam, bo marnie skończysz! Takie jesteś chuchro, że stworowi wystarczy pierdnąć i wylądujesz na Wyspach Lazurowych. Trzech większych od ciebie próbowało już wypędzić straszydło.
– Z jakim efektem?
– Pierwszy krzyczał tak głośno, że słychać go było w całej okolicy. Drugi wszedł i nikt nie wie, co go spotkało. Trzeciego licho kawałek po kawałku wyrzucało przez okno.
– Co takiego? – zapytał zdumiony Joachim.
– Ano widzisz, potwór, odkąd tam siedzi, nie robi nic innego, tylko czyta książki. Któregoś dnia musiał znaleźć Dzieje Imperium Południowego. Tak przypadło mu do gustu słowo defenestracja, że rozszarpał nieszczęśnika i, wywrzaskując głośno fragmenty dzieła, ciskał kawałkami myśliwego przez okno. Najpierw zdefenestrował jego głowę, potem obie nogi, ręce…
– Licho czyta książki i krzyczy na głos ich fragmenty? – Młodzieniec spojrzał z niedowierzaniem na starca. – To dość niespotykane.
– Niespotykane jest to, co dzieje się w tym lesie, ja ci mówię – odparł Jorge, sepleniąc i rozbryzgując przy okazji ślinę. – Jak żyję, tak źle jeszcze nie było. Tyle stworów… Niech nas Przebóg ma w swojej opiece.
– Jak dawno temu zalągł się potwór?
– A bo ja wiem… Jakieś dwa miesiące temu. Któregoś razu, gdy ścierałem kurze, zobaczyłem bestię. Cóż to była za szkarada! Rzuciła się na mnie, a ja ledwo uciekłem. Od razu pobiegłem do burmistrza.
– Uciekłeś. Przed lichem – powtórzył z wątpieniem Joachim. – Wiekowy mężczyzna zdołał uciec, a trzech młodych chłopaków nie żyje. Jak to możliwe?
– A coś ty taki dociekliwy? – zdenerwował się staruch. – Nie wścibiaj nosa, gdzie nie trzeba, wstrętny patałachu. Idź sobie stąd.
– Przeciwnie, zamierzam wejść do środka.
– Nie można! Nie można… – Oburzony Jorge ścisnął mocniej sztucer.
– Ale przecież burmistrz wyznaczył nagrodę za zabicie licha. Oto więc jestem.
Starzec sprawiał wrażenie, jakby miał zamiar ciągnąć kłótnię, ale naprzód wystąpiła Berenika.
– Jorge, skoro spróbować chce, niech idzie. Może być dobra zabawa. – Uśmiechnęła się szyderczo. – Nie wiem, z jakiej bajki był się urwał, ale najważniejsze, że zapłacił z góry za pokój. Nikogo nie zaboli, jak zdechnie.
– Dzięki za wsparcie – burknął młodzieniec.
Widząc, że staruszkowi skończyły się argumenty, Joachim i Tyfus ruszyli w stronę dworku, przechodząc bez większych trudności przez płot.
– Z psem?! Zwierzętom nie wolno wchodzić do środka! – zdążył jeszcze wrzasnąć Jorge.
– Właśnie widać! – odkrzyknął Joachim, pozostawiając byłego bibliotekarza i Berenikę za sobą.
***
Chłopak pomyślał, że jeszcze przed historią z domniemanym lichem biblioteka zapewne nie należała do najchętniej odwiedzanych miejsc. Dworek był dwupoziomowy, wykonany z drewna, ale podmurowany. Deski gniły, okiennice ledwo trzymały się na zawiasach, zaś ściany porastał zupełnie swobodnie czarny bluszcz. Dookoła panowała cisza, a oprócz młodzieńca i kundla w zasięgu wzroku nie było ani jednej żywej istoty. Cokolwiek zamieszkiwało dworek, skutecznie odstraszało od niego nawet ptaki.
Drzwi były otwarte, więc Joachim i Tyfus po prostu weszli do środka. Z chwilą gdy przekroczyli próg, poczuli nagły powiew chłodu. Zdało się, że z góry dobiegają dziesiątki głosów. Trwało to tylko chwilę, po której znowu zapanowała złowieszcza cisza. Joachim zerknął na psa. Zupełnie nieruchomy Tyfus wbijał spojrzenie w sufit ponad nimi.
W holu strasznie cuchnęło. Pary drzwi prowadziły do skrzydeł budynku, a nieco dalej były wiekowe, wyginające się karykaturalnie schody. Stara, drewniana podłoga, ledwie widoczna spod grubej warstwy kurzu, skrzypiała pod stopami.
Nareszcie sam. W dworku nie ma żywej duszy. No, oprócz Tyfusa i nowego gospodarza biblioteki, chociaż w ich przypadku słowo ‘dusza’ to grube nadużycie, pomyślał młodzieniec. Taki stan odbierał jako najbardziej naturalny. Tak było zawsze. Ze względu na jego odmienność ludzie już od najmłodszych lat posyłali mu krzywe spojrzenia. W samotności młodzieniec odnajdywał upragniony spokój. W ciszy, bez towarzystwa nauczył się wsłuchiwać w głosy tych, których inni nie chcieli słyszeć.
Rad był, że nie ma z nim irytującej gospodyni Sprośnej Wszetecznicy. Musiał skupić się na zadaniu i nie mógł dopuścić, by ktokolwiek odwiódł go od roboty. Spotkanie z nieznanym nigdy nie należało do przyjemnych.
– Joachim!
Chłopak odwrócił się i jęknął, gdy zobaczył żującą kosmatkę Berenikę, w poplamionym fartuchu i z charakterystycznym kokonem włosów. Przekraczała właśnie próg dworku.
– Na Przeboga, co ty tutaj robisz?! – zapytał, zdenerwowany. – Natychmiast stąd idź! To niebezpieczne!
– Żem się z ciebie śmiała… ale gdy obaczyłam, jak do biblioteki taki sam idziesz… – zaczęła niezręcznie panna. – Przecież ty, głuptaku, nie masz nawet żadnej broni. Chociaż to weź.
Wydobyła spod fartucha spory kuchenny tasak. Joachim, nie dowierzając, popatrzył na nią szeroko otwartymi oczami. Berenika zdawała się mu irytująca, pozbawiona uroku i, delikatnie mówiąc, niemądra, ale w tamtej chwili poczuł do niej niewytłumaczalną sympatię.
– No, no, kto by pomyślał? – zapytał niespodziewanie łagodnie Joachim. – Chciałaś dobrze, ale w bibliotece tasak mi nie pomoże. Naprawdę uważam, że powinnaś sobie st…
Młodzieniec nie zdołał dokończyć zdania, ponieważ drzwi wejściowe zatrzasnęły się z hukiem. Berenika wrzasnęła, podskoczyła i spojrzała ze zgrozą za siebie.
– Co… co to było? – zapytała drżącym głosem.
– To tylko potwierdza moje przeczucie, że w bibliotece wcale nie straszy licho – mruknął ponuro Joachim. – Żaden potwór z lasu nie potrafi zamykać drzwi na odległość. Myślę, że mieszka tu demon.
– Co?! – Dziewczyna pobladła tak, że z powodzeniem mogłaby uchodzić za upiorzycę.
– Niestety. Jeśli cię to pocieszy, najprawdopodobniej demon z niższego kręgu. Zwykły, prosty…
– Coś ty se myślał, ty głupi, wstrętny… Żeby cię pioruny siarczyste, łogniste… Gdyby mnie dziadunio zobaczył! Nie, nie, nie… nie! – wrzeszczała spanikowana Berenika. – Ja stąd wychodzę!
– Nie kłopocz się. Nie pozwoli ci. Właśnie rozpoczął zabawę.
Panna jęknęła i zaczęła poruszać bezgłośnie ustami, nie mogąc znaleźć odpowiednich słów. Joachim sięgnął do torby i odszukał trzy niewielkie drewniane tabliczki, na których wyryto runiczne znaki. Podszedł do drzwi i ułożył je przed wejściem w równych odstępach.
– Co ty robisz? – Berenika spojrzała na młodzieńca jak na wariata.
– Zabezpieczenie. Na wypadek, gdyby coś poszło nie tak.
– Szaleju się nażarł, ot co…
Chłopak spojrzał w stronę schodów.
– No, chyba nie pozostaje mi nic innego, jak obejrzeć sobie bibliotekę. Idziesz ze mną? Skoro już tu jesteś, nie powinnaś zostawać sama w holu.
– Ja… nie! – zaprotestowała histerycznie dziewczyna. – Tam jest demon. De-mon! – powtórzyła, jakby nie była pewna, czy sens tego słowa w pełni dociera do Joachima. – A co, jeśli nas zdefrustruje?
Joachim wzruszył obojętnie ramionami.
– Jak sobie chcesz.
I wszedł na drewniane schody, które ze złowieszczym skrzypieniem uginały się pod stopami. Berenika jęknęła jeszcze raz, po czym pobiegła za nim, nie chcąc zostawać bez towarzystwa.
Podczas seansu należało unikać obecności osób niewtajemniczonych, a już na pewno tak osobliwych, jak gospodyni Wszetecznicy. Mimo początkowej niechęci i irytacji Joachim poczuł przewrotną uciechę. Chciała widowiska, proszę bardzo. Tyle, że to ona będzie aktorką, a ja publiką. Na twarz wypełzł mu złośliwy uśmieszek.
Na górze panował taki chłód, że Joachimowi zrobiło się słabo. Tyfus obnażył zęby, zmarszczył nos i wysunął uszy, próbując wyłowić wszelkie możliwe dźwięki. Nie wiadomo skąd dobiegał cichy szmer. Obaj wiedzieli, co to oznacza, a jedyną nieświadomą osobą pozostała Berenika, która drżała i szczękała zębami. Ani na chwilę nie wypuściła z dłoni tasaka.
Pomieszczenie na piętrze wyglądało jak istne pobojowisko. Książki leżały wszędzie, tylko nie na półkach, pootwierane i rozrzucone. Liczne, jakby wygryzione dziury znaczyły dywan pokrywający podłogę. Tu i ówdzie walały się wyrwane i zmiętoszone kartki, a wszystko było pokryte gęstą, białą substancją.
– Przebóg! Cóż to za szkaradztwo! – krzyknęła z obrzydzeniem dziewczyna.
– To nie szkaradztwo, tylko ektoplazma – poprawił ją Joachim. – Demon na ogół nie ma fizycznej postaci i gdy porusza przedmiotami, zostawia właśnie coś takiego. – Chłopak podszedł do jednej z ksiąg i zerknął na tytuł. – Nasz gospodarz ma fatalny gust czytelniczy. Pięćset sześćdziesiąt trzy dni, naprawdę? Tę księgę powinno się palić na stosach.
Badali pokój przez dłuższą chwilę. Tyfus obwąchiwał wszystko, a Joachim zaglądał w każdy kąt. Berenika nie odstępowała chłopaka nawet na krok, mamrocząc jak obłąkana. Straciła całą pewność siebie. Żuła kosmatkę i poruszała szczęką w niewiarygodnym wręcz tempie.
Przechodząc obok wielkiego, dębowego regału, Joachim nagle stanął w miejscu, a panna prawie na niego wpadła. Chłopak utkwił wzrok w pustce gdzieś na górze.
– Uwaga – mruknął.
Chwycił Berenikę za ramię i stanowczo pociągnął do tyłu. Niewidoczna siła bez żadnej zapowiedzi rozchybotała mebel. Wywróciła go tak, że upadł z hukiem i trzaskiem łamanych desek. Dziewczyna wrzasnęła.
– Przeboże… Co to, u licha, było?! – wydusiła.
– Będzie próbował przeszkadzać nam na wszystkie sposoby – odpowiedział ponuro chłopak.
– Skąd ty… coś ty w ogóle za jeden? Skąd żeś to wiedział? Zobaczyłeś, że regał upadnie!
– Wszystko ci wytłumaczę, gdy stąd wyjdziemy. Oho! Chyba coś mam!
Dziarskim krokiem podszedł do wywróconego stolika. Spod blatu wystawał róg grubej księgi – jednego z niewielu przedmiotów nieoblepionych ektoplazmą. Chłopak sięgnął po dzieło, spojrzał na tytuł i uśmiechnął się sam do siebie, widocznie zadowolony.
– Popatrz tutaj. Chyba Jorge nie powiedział nam całej prawdy o pochodzeniu potwora w bibliotece… Zerknij no na okładkę.
– Co? – zapytała niezbyt przytomnie Berenika.
– No, przeczytaj!
Dziewczyna przygryzła wargę, a na jej policzki wypełzł rumieniec.
– Nie umiem czytać.
– Och.
Dureń z ciebie, Joachimie, pomyślał młodzieniec. Czasem zapominał, że znajomość słowa pisanego była dana tylko części mieszkańców Królestwa, a nawet ci, którzy mieli o tym jakieś pojęcie, podchodzili do zagadnień językowych dość swobodnie.
– Eee… wybacz. W każdym razie, to Księga Zmarłych, zakazana królewskim dekretem kilka lat temu. Nie powinno jej tu być.
– Może dziad o tym nie słyszał albo zapomniał? Ma zaćmienia, każdy to wie.
– Wątpię. Czujesz, Tyfus?
Pies szczeknął dwa razy. Chłopak położył księgę z powrotem na podłodze, a potem wydobył z torby kolejne tabliczki z runami i umieścił je naokoło przedmiotu. Wbił spojrzenie w Księgę.
– Śmierć nie istnieje – wyrecytował. – Żywi należą do żywych, a zmarli do zmarłych. Jedni nie wzywają drugich bez przyczyny.
***
Unosił się w jasnej pustce. Gdzieś za plecami wyczuwał obecność Istoty, która wbrew swoim zwyczajom nie pragnęła go pożreć. W oddali była jeszcze inna Istota. Joachim wyczuwał jej furię, zazdrość i żądzę zniszczenia.
W pustce widać było jedynie Zasłonę. Szary materiał, którego początku ani końca nie dało się dojrzeć, oddzielał ducha młodzieńca od Innego Świata. Błądzące za półprzezroczystą tkaniną marne widma zawodziły smętnie, łącząc głosy w jeden posępny chór. Pośród nich Joachim dostrzegł większe, groźniejsze i mroczniejsze Istoty, przypominające ogromne owady i trzepoczące wściekle skrzydłami tuż za Zasłoną. Chłopak wzdrygnął się na ich widok mimo woli.
Część z cieni, czy to ludzkich, czy demonicznych, parła desperacko w stronę dziury. Joachim usiłował nie patrzeć na rozdarcie zbyt długo. Obawiał się tego, co można w pełni zobaczyć po drugiej stronie. Szczęśliwie otwór nie był wielki. Wystarczyła wola młodzieńca, by zaczął się stopniowo zrastać. Wystawiający poszarzałe, przegniłe ręce zmarli zawodzili coraz rozpaczliwiej, a wielkie owady oszalały z gniewu.
Zanim przejście zamknęło się zupełnie, młodzieniec ujrzał po drugiej stronie pulchną postać z gargantuicznym kokonem włosów na czubku głowy.
– Berenika? – zawołał, nim przypomniał sobie, że panna jest szczuplejsza.
– Powiedzże tej kosmatej ladacznicy, tej nieudanej larwie, mojej wnuczce – zawyła wściekle kobieta – żem wszystkie bzdury słyszała, jakie na mój temat wygaduje! Zero wdzięczności, ot co! Prędzej czy później ja też stąd wylezę, a wtedy tak jej życie rozpier…
Dziura w Zasłonie zarosła, zanim starucha zdołała wywrzeszczeć wiązankę przekleństw.
***
Z początku słowa nie wywołały żadnego efektu. A potem Bibliotekę imienia świętego Lucyfera wypełnił wrzask. Pełne wściekłości i bólu wycie dziesiątek głosów, sprawiających wrażenie, jakby krzyczał cały legion, przeszyło wszystkich obecnych. Ściany zadrżały, z sufitu zerwał się żyrandol i spadł z trzaskiem na podłogę. Chwilę potem wszystko ustało.
Joachim spojrzał na Berenikę. Musiała ze strachu wciągnąć powietrze tak intensywnie, że teraz krztusiła się kosmatką. Chłopak podszedł bliżej i zaczął energicznie uderzać ją w plecy. W końcu wypluła przeżuty liść, który przeleciał przez cały pokój i z plaskiem przyczepił się do ściany.
– Wszystko w porządku? – zapytał.
– Ta… Tak – odpowiedziała Berenika, z trudem łapiąc oddech. – C-co to było?
– Zrobiłem to, po co tu przybyłem. Załatałem dziurę w Zasłonie.
– D-dziurę w czym? Nic żem z t-tego nie pojęła – stęknęła w odpowiedzi. – To znaczy, że już sobie m-m-możemy iść? Zupę na o-ogniu zostawiłam.
– Zostało jeszcze to, co zdążyło przez dziurę przeleźć.
– A m-mogłam pić teraz cherbatkę…
Młodzieniec prawie powiedział Berenice o groźbie jej babki, ale na szczęście w porę ugryzł się w język.
Poszli dalej. Biblioteka okazała się istnym labiryntem, plątaniną połączonych ze sobą mniejszych i większych pokojów, wypełnionych książkami. Każdy z nich był w jakimś stopniu zdewastowany, splamiony ektoplazmą i śladami bytności demona. Gdy Joachim pchnął któreś z kolei drzwi, zobaczyli przyklejonego stopami do sufitu mężczyznę, upiornie uśmiechniętego i patrzącego pustymi oczodołami w ich kierunku. Berenika wrzasnęła rozdzierająco i szybko odwróciła wzrok.
– No, to już wiemy, co spotkało bohatera numer dwa – oznajmił ponuro Joachim, przeprowadzając zasłaniającą oczy dziewczynę przez pokój. – Demon jest już blisko.
– Joachim?
– Co?
– Czemu ten stwór czyta? Trupy, wrzaski, białe gówno, wszystko żem zrozumiała… Ale te książki są najstraszniejsze.
– Demon nie ma własnego ducha, więc w naszym świecie nasiąka duchem miejsca, do którego trafia. I ludzi, którzy są naokoło – objaśnił rzeczowym tonem chłopak. – Jest w bibliotece, więc oczywista sprawa, że czyta. Gdyby, dajmy na to, pojawił się w Sprośnej Wszetecznicy, prawie na pewno zacząłby nałogowo żuć kosmatkę, rzucać w ludzi kuflami i rozwadniać alkohol.
– Co?
– Nic, nic. Oho, jesteśmy.
Dotarli do kolejnych drzwi. Joachim pociągnął klamkę, ale było zamknięte.
– Przekręcił klucz w zamku – ocenił chłopak. – Tyfus, czy mógłbyś…
– Och, odsuń się – poleciła nagle ostrym głosem Berenika.
Sięgnęła do kokonu i wydobyła spinkę. Z wprawą wsunęła ją w zamek i zaczęła poruszać to w lewo, to w prawo. W końcu coś kliknęło, a drzwi otworzyły się. Joachim popatrzył z podziwem na dziewczynę.
– Całkiem nieźle – pochwalił.
– Jedni z nosem w książkach siedzą, a inni uczą się życia – odparła, wzruszając ramionami.
– Zanim tam wejdziemy, muszę cię ostrzec. Spróbuję zamknąć demona w naszyjniku. – Joachim pokazał połyskujący wisiorek. – Stwór już wie, że nie jest dłużej łowcą, a zwierzyną, więc na pewno będzie walczyć. Trzymaj się blisko mnie i Tyfusa. Gdy pokaże prawdziwą postać, zacznie być niebezpiecznie.
Pokój był pozbawiony okien i pogrążony w ciemnościach. Jedyne źródło światła stanowiła srebrzysta mgiełka unosząca się na samym jego środku, pomiędzy wysokimi, dębowymi regałami. Tyfus obnażył zęby i warknął ostrzegawczo.
– A więc przybyłeś – rozbrzmiał gładki, aksamitny głos. – Nie powinieneś był tu przychodzić, Znawco Tajemnic. Idź precz. Dotykasz spraw, które nie ludziom są pisane.
– Śmierć nie istnieje – powiedział donośnym, pewnym tonem Joachim. – Pokaż swoje oblicze, plugawa poczwaro zza Zasłony!
– Przed tą tajemnicą nie ma ucieczki – wyrecytowała Istota. – Zabija mężczyzn, zabija dzieweczki. Pożera ludzi, zwierzęta i głazy, w pył zmienia ryby, gady i płazy. Obala królów, cesarzy uśmierca, rozdziera najdzielniejsze bohaterów serca.
– No nie – prychnął wyraźnie rozczarowany Joachim. – Tylko na tyle cię stać? Przecież każdy to zna…
– Ja nie znam… – pisnęła Berenika.
– …to z Chochlika. Wielkiej Podróży i Drogi Powrotnej. Chodzi o czas.
Wrzask rozbrzmiał ponownie. W miejsce mgiełki pojawiła się najszkaradniejsza na świecie istota. Kudłate monstrum stało na dwóch nieproporcjonalnie małych kurzych łapkach, jego jedynych kończynach. Z miejsc niepokrytych czarną sierścią wyzierały dziesiątki, jeśli nie setki gałek ocznych, wirujących dookoła własnej osi. Berenika zaczęła krzyczeć, jak gdyby postradała zmysły. Wbrew ostrzeżeniu, ruszyła biegiem w stronę drzwi. Te zatrzasnęły się z hukiem. Tyfus rozstawił szerzej tylne łapy, gotowy do skoku.
– Ostrzegałem! – Głos nie był już gładki i aksamitny, a szkaradny, wstrętny, plugawy, rozdzierający uszy i plączący zmysły. – Sami się o to prosiliście. Teraz to ja wyślę was za Zasłonę. A ty, zdrajco swojego rodzaju… – Wszystkie gałki oczne na moment przestały wirować i spojrzały na Tyfusa. – …pożałujesz podwójnie.
Demon skoczył, ale w tym samym momencie dopadł go pies, który psem już nie był. Przypominał raczej gigantyczne, utkane z czarnego dymu wilczysko o wielu rzędach straszliwych kłów. Tyfus i demon walczyli zawzięcie. Wydawali odgłosy niespotykane w świecie żywych. Berenika skuliła się w kącie. Zasłoniła twarz i łkała w sposób niekontrolowany. Joachim sięgnął po wisior i wycelował palcem w demona.
– A naszyjnik będzie twoim więzieniem!
Powoli, stopniowo istota zaczęła się kurczyć. Wydzielane przez nią srebrzyste strzępy dymu mknęły w stronę pochłaniającego je wisiorka. Demon wrzeszczał. Tyfus warczał. Berenika łkała.
– Nie! – zaprotestowała Istota, wstrząsając budynkiem. – Wcale nie jestem za stary, żeby pracować w bibliotece! Skoro ja nie mogę tu być, nikt nie będzie!
Nie przejmując się brakiem otworu gębowego, demon zaczął pluć ogniem w stronę książek i regałów. Po raz pierwszy od momentu wejścia do biblioteki Joachim pobladł, przestraszony i zaskoczony.
– Tego nie przewidziałem. Przeklęty Jorge.
***
– Nadchodzi koniec świata! – krzyczał ktoś dramatycznie. – W Piśmie zapowiedziano, że najpierw spłonie przybytek świętego męża! To Pierwsza Trąba Eukalipsy!
Kasper, niezadowolony z przerwanego snu, przeciskał się przez zgromadzonych tłumnie mieszkańców Svartkorp. Każdy chciał popatrzeć na płonącą Bibliotekę imienia świętego Lucyfera. Dla niektórych był to najbliższy kontakt z budynkiem od czasu ich urodzenia. Pomiędzy ludźmi krążyła ubrana na czerwono ciocia Hildegarda, rozdająca wszystkim ciasteczka i oferująca cherbatkę.
– Pożar! – krzyknął strażnik. – Ojoj, za podpalenie biblioteki będzie kara! Jakieś dwadzieścia złotych koron!
– Tylko tyle? – oburzył się ktoś z tłumu. – A mojemu Hanseltowi za głupią stodołę trzynaście koron policzył.
W końcu Kasper dotarł na sam przód. Obok płotu ujrzał rwącego sobie włosy z głowy Jorgego, zapłakaną, rozmazaną Berenikę, której dumny kokon oklapł i zwisał smętnie, a także wyraźnie zmieszanego obcego, nie tak dawno wpuszczonego przez wartownika do Svartkorp. No i dziwnego kundla. Na ten widok krew uderzyła strażnikowi do głowy. Żem, cholibka, wiedział, od początku. Ten człowiek to kłopoty, pomyślał Kasper.
Zanim zdążył cokolwiek zrobić, stanął przed nim gruby, niebezpiecznie czerwony burmistrz.
– Kasper! Biblioteka płonie! – zagrzmiał.
– Ta jest, panie burmistrzu! – Mężczyzna zasalutował i wyprężył się jak struna.
– Zaraz ogarnij mi ten chaos! Ma być porządek!
– Robi się, panie burmistrzu!
Kasper podszedł do płotu.
– Podpalili bibliotekę! Podpalili bibliotekę! – wykrzyczał strażnikowi trupioblady Jorge. – Ten szpetny dziwak obiecał, że wypędzi licho, a zamiast tego puścił wszystko z dymem. Proszę natychmiast aresztować brzydala, a potem go powiesić!
– Czy przyznajesz się do winy?! – zapytał Kasper Joachima.
– Nie – odburknął młodzieniec, wprawiając strażnika w osłupienie. Wszyscy zawsze przyznawali się do winy.
– Jak to?!
– Tak to. Nie przyznaję się do winy. Nie i już. To Jorge podpalił bibliotekę.
– Co?! – wrzasnął starzec. – Jak śmiesz kłamać, ty wstrętny…
– W bibliotece wcale nie mieszkało licho, tylko demon! – krzyknął Joachim w taki sposób, aby wszyscy mogli go usłyszeć. – Potężna istota zza Zasłony! Żaden myśliwy nie mógł go wypędzić, bo jak można zwyczajnymi sposobami zabić demona? Nie można, oto wam powiem!
– Bzdury – prychnął pogardliwie były bibliotekarz. Skołowany Kasper patrzył to na jednego, to na drugiego.
– Demona przyzwał nie kto inny, tylko sam Jorge! Bał się, że jest za stary i straci pracę. Biblioteka była dla niego wszystkim. Zazdrość, połączona z lekturą plugawej księgi, przerwała Zasłonę i sprowadziła upiora.
Wszyscy zamarli w oczekiwaniu na zgryźliwą odpowiedź oskarżonego, lecz ta nie nadeszła. Zamiast tego Jorge poczerwieniał, wyraźnie zmieszany. Otworzył usta, ale po chwili zamknął je z powrotem. Zerknął z niepokojem na Joachima.
– Jorge, czy to prawda? – przerwał niezręczną ciszę burmistrz. – Rozmawialiśmy o tym i sam powiedziałeś, że trzeba zrobić miejsce komuś młodszemu…
– Ja… ja… – stękał staruch. – Ja nie wiedziałem, że to tak zadziała… Nie chciałem tylko, żeby to miejsce dostało się pod opiekę jakiegoś młokosa…
– Aha! – zadudnił ktoś z tłumu. – A więc to dziad rozpoczął Eukalipsę! Dokładnie tak, jak przepowiedziano w Piśmie!
– Przeksięże proboszczu, bądź tak łaskaw i zewrzyj gębę – odwarknął głośno burmistrz. – Próbuję się skupić na sprawie.
– Przyzwałeś demona – powiedział jeszcze raz młodzieniec, wyciągając ze skórzanej torby jakiś świstek i pokazując go starcowi. – Joachim Larsson, starsze medium z Królewskiego Towarzystwa Spirytystycznego. A ty jesteś aresztowany za przerwanie Zasłony.
***
Młodzieniec i Tyfus opuścili miasteczko. Zaklęty w naszyjniku demon, nazwany jakiś czas potem Upiorem ze Svartkorp, trafił do lochów pilnie strzeżonych przez spirytystów. Jorge natomiast skończył w więzieniu, gdzie oczekiwał na sprawiedliwy proces, uwieńczony najpewniej spaleniem bibliotekarza na stosie.
Mieszkańcy przez wiele tygodni nie mówili o niczym innym. Wielu próbowało wypytywać Berenikę o szczegóły zajść w bibliotece, ale zwykle gadatliwa dziewczyna milczała jak zaklęta. Samo wspomnienie koszmarnego dnia sprawiało, że gwałtownie bladła. Porzuciła nawet swój nałóg.
Milczenie panny podsyciło tylko zainteresowanie. Temat poruszano na ulicach miasta, na targu i u cioci Hildegardy. Pochłonięci plotkami mieszkańcy nie zauważyli nawet, że coś dziwnego zaczęło dziać się w piwnicy ich ulubionej oberży.
– Za dnia szkaradą, w nocy zaś szkaradą – sepleniła w ciemnościach Widmowa Jędza. – Bądź przeklęta, wnusiu! Bliski jest twój koniec. Zejdźże no na dół, to wtedy zobaczymy…