O tym, że żyjemy na uboczu świata, świadczy częstotliwość sprawdzania korespondencji. Ludzie świadomi bycia w centrum wydarzeń z niecierpliwością wyglądają listonosza. Z kolei ci, którzy już pogodzili się z życiem na peryferiach, rzadziej niż raz na tydzień zaglądają do skrzynki.
W przypadku Bronisława Malinowskiego niechęć do wyczekiwania na listy miała raczej pospolitą przyczynę. Nie przepadał za kapryśnym klimatem New Haven, który dawał mu się we znaki zwłaszcza na jesieni. Przeciąg odczuwał boleśniej niż wilgoć, rzadko więc widywano go stojącego w progu. Jednakże w ostatnich tygodniach, czy to ze znudzenia, czy też z innego znanego tylko jemu samemu powodu, nie mógł się doczekać wizyty listonosza.
Tego dnia, gdy tylko zauważył go przez okno, wstał i, wspierając się na lasce, otworzył drzwi. Uważny, by nie poślizgnąć się na wilgotnej trawie, Malinowski zajrzał do skrzynki. Wśród rachunków i listów od córek znalazł to, czego od dłuższego czasu się spodziewał.
Charakter pisma Anny rozpoznałby wszędzie. Choć od lat nie mieli ze sobą kontaktu, doszły go słuchy, że sprowadziła się do Nowej Anglii. Liczył na to, że postanowiła mu wreszcie wybaczyć. Od ich kłótni zakorzenionej w pobudkach tak osobistych, jak i związanych z nauką, minęło już wiele lat. Nie był to jednak list, a zaproszenie na wystawę w placówce, gdzie Anna obecnie prowadziła wykłady.
Malinowski spojrzał w niebo, z którego siąpił deszcz. Już czekał na ich spotkanie, bo tylko przy Annie mógł poczuć się w pełni sobą.
***
Sława jest jak narkotyk, któremu próżno się opierać. Narkotyk nie dla wszystkich, ale dla kogoś o ambicji wykraczającej poza rodzime podwórko – zdecydowanie tak.
Doktor Anna Majzner zmarnowała wiele czasu, by zdobyć rozpoznawalność, lecz wspominano ją tylko drobnym druczkiem w mało poczytnych publikacjach. Mijały lata, światem trząsł wielki kryzys i nacjonaliści, a ona nie dawała za wygraną.
Tak jak postanowiła, gdy rozstali się z Bronkiem, szła swoją własną drogą. Choć oboje fascynowali się życiem ludów z odległych, niezbadanych krain, nie potrafili pogodzić pracy z prozą życia we dwoje. Wybrali więc, jak to ludzie nauki to, co najważniejsze i tak rozeszły się ich drogi. Czy aby wybrali oboje? To on oddalał się po kolejnych zaszczytach i wyrazach uznania. Wreszcie, gdy nie łączyło ich nic ponad przyjaźń, odrzucił nie tylko ją, ale i dzieło jej życia, wyśmiewając jednostronność źródeł, niewiarygodność tez i próbę wykorzystania ich wcześniejszej zażyłości. Zwłaszcza tego ostatniego nie potrafiła mu wybaczyć.
Majzner otrząsnęła się z rozmyślań i spojrzała na dzieło przedstawiające gmach uniwersytetu Miscatonic.
– Lubi pani obrazy? – Asystent profesora musiał już długo stać za jej plecami. – Ten naprawdę ma coś w sobie.
– Och, niewątpliwie!- Pauza po egzaltowanym okrzyku podkreśliła zakłopotanie.
– Mieliśmy nadzieję – westchnął i poprawił się od razu – to jest profesor miał, że dojrzy pani coś ponadto.
– W antropologii mamy powiedzenie o drugim dnie…
– Profesor uwielbia takie smaczki, więc może podzieli się tym pani z nim osobiście? Tędy proszę.
Majzner przybyła do Arkham w stanie Massachusetts, by dowiedzieć się więcej o projekcie pod patronatem profesora Dyera. Jedyna taka okazja, któż wiedział, czy się powtórzy? Spotkanie z nim otwarło już drzwi szerokiemu gronu badaczy, zwłaszcza zaś tym, którzy nie mieli dotychczas szczęścia na innych uczelniach.
Mimo gnębiącego ją reumatyzmu Anna nie była stara, niedawno obroniła doktorat w Lejdzie. Nabyty tam garb biblioteczny przeszkadzał w badaniach terenowych, choć upały, nie wspominając o użeraniu się z krajowcami i biurokracją, też dawały solidnie w kość. Minęły już lata egzotycznych podróży. Teraz tułała się po kolejnych placówkach, które nie miały wiele do zaoferowania młodym badaczom, a zwłaszcza kobiecie. Przełom – jeżeli w ogóle miał nastąpić – musiał zdarzyć się dziś.
Drzwi otwarły się jak podwoje legendarnego sezamu. Anna powiodła wzrokiem po galerii pełnej staromodnych landszaftów. Co, jeśli wtapiające się w tło postaci są niemymi obserwatorami? Lub – co gorsza – któraś z pokracznych figurek to jej lustrzane odbicie? Nie, to tylko niedorzeczne echo nocnej podróży z Nowego Jorku. Cywilizacja dawała się we znaki nieprzyzwyczajonej do wygód badaczce łowców głów.
Próg zachrzęścił pod obcasami. Profesor czekał na nią tu i teraz, a szans nie zaprzepaszcza się przez mrzonki. Czy wreszcie ktoś doceni jej wkład bez docinków, że przegapiła laboratorium w kuchni? Na luksus pewności nie mogła sobie pozwolić.
***
Gabinet profesora Dyera pełen był pamiątek z wypraw badawczych, ściany uginały się pod ciężarem przeszkolonych gablotek. Ryciny kambryjskich skamielin i szkielet archeopteryksa z Antarktydy. Okazy czerwonego piaskowca z Australii. Skały z zachodnich rubieży Chin połyskujące złowieszczym światłem. Przełknęła ślinę. Majzner nie pasowała do tego gabinetu osobliwości, ani ona, ani jej wciąż nieskamieniałe obiekty badań.
– Witamy w Arkham! – zawołał z entuzjazmem profesor. – Czy miała pani przyjemną podróż?
– Nie mogę narzekać – odparła z uśmiechem. Po trudach wyprawy drżenie wagonu sypialnego brzmiało niczym kołysanka cykad.
Dyer przeciągnął się, strzelając ze skrzywionego barku. Przychylnym gestem gospodarza wskazał Majzner krzesło. Usiadła, taksując wzrokiem słój pełen zielonkawej mazi, który służył jako przycisk do papieru. Blask preparatu wydawał się znajomy.
Ludzie wybitni – pomyślała, kryjąc emocje pod maską profesjonalizmu – nie sposób odmówić im czarującego ekscentryzmu.
– Zadaje sobie pani wiele pytań. – Wdzięczył się profesor. – To przywilej umysłów takich jak nasze, choć oboje zgłębiamy dziedziny pokrewne w dość nieznacznym stopniu. Podczas badań terenowych w okolicach miasta Jorhat natknąłem się na frapujące znalezisko. Starożytne ryciny w jaskiniach, ni to głowy ni ciała niebieskie. Niedługo potem przeczytałem pani publikację. Łowcy głów… Doprawdy interesujący przedmiot badań.
– Owoc współpracy z profesorem Malinowskim – wymamrotała uprzejmą formułkę.
– Ach, słyszałem, że rozminęliście się, tak bywa. Te jego traktaty o zwyczajach Melanezyjczyków, trudno odmówić im odwagi. – Zamyślił się, wodząc palcem po półce pełnej tomów w skórzanej oprawie. Majzner skrzywiła się, nawet po tylu latach sława Bronka kładła się na niej cieniem. – Ale to o pani dorobku była mowa. W moich podróżach zetknąłem się z opowieściami o łowcach głów tylko raz, mianowicie podczas rozpoznania złóż w indyjskiej prowincji Assam. W tamtejszych górach żyje plemię Naga, przed którym przestrzegano podróżników żądnych przygód na własną rękę. Wielu z nich stało się ofiarą świętej tradycji krajowców. Choć to nader osobliwy zwyczaj, przypomniałem sobie o nim dopiero niedawno. Lud Atayal, który badała pani na wyspie Teikoku, ma podobne tradycje, nieprawdaż?
– Tak. Wierzą, że dusza mieszka w ludzkiej głowie, więc po jej ścięciu oddaje się ją szamanowi. Ten z kolei upewnia się, by przymioty poległego stały się błogosławieństwem całej wioski.
– Dusza mieszka w głowie, a nie, jak kazano nam wierzyć, w sercu? Wspaniałe! – Dyer klasnął w dłonie, jakby właśnie potwierdził teorię doświadczeniem. – Pomyśleć, że prawideł rządzących światem możemy uczyć się na nowo od ludów prymitywnych!
– Prymitywizm to idea, której nie popieram ani ja, ani cała szkoła antropologii społecznej.
– Pani wybaczy, źle się wyraziłem. – Ręce profesora uniosły się w przepraszającym geście. – Pomyśleć, że ci, którzy żyją w chatach z trzcin i liści są bliżsi zrozumieniu natury rzeczy od nas? My wwiercamy się w skorupę ziemi i patrzymy w gwiazdy z ciekawością większą od zrozumienia. Oni po prostu żyją w zgodzie z nimi bez zbędnego roztrząsania zasad.
– Czy to ma coś wspólnego z pańskim projektem? – Majzner zmarszczyła brwi. Skarciła się w myśli, widząc jak palce mną miękki tweed spódnicy w nerwowym tiku. Źle znosiła niepewność.
– Widzę, że nie pomyliłem się co do pani ani trochę, umysł ostry jak brzytwa. – Dyer pokiwał głową z uznaniem. – Zanim zrobię godziwy użytek z pani badań, pragnę zaproponować udział w małym, autorskim eksperymencie. Czy zechce pani oddać się w ręce Ruperta? Podobnie do pani darzy ludzkie głowy niemałym afektem. Świat z pewnością jeszcze usłyszy o jego dokonaniach w dziedzinie neurochirurgii.
Drzwi zaplecza skrzypnęły przeciągle. Asystent, który wpuścił Annę do gabinetu profesora wychynął z nich jak królik z Krainy Czarów. Miał na sobie luźną marynarkę, wyglądającą na spadek po starszym bracie, w ręce ściskał kurczowo kosz piknikowy.
Ciekawe czy i tu asystenci przynoszą lemoniadę i kanapki z ogórkiem – zadumała się Majzner. O tym, że nie była to popołudniowa przekąska, przekonała się, gdy postawił kosz na biurku. Spod serwety w kratę łypała badawczo para świecących, kocich oczu. Pewnie podłączy zwierzaka do jakiejś nowomodnej aparatury. Albo – co byłoby znacznie bardziej intrygujące – sprawdzi na nim hipotezę Bergera o falach elektromagnetycznych mózgu.
Anna westchnęła. Kot mógł być niewiele znaczącym elementem dekorum. Naukowcy od wczesnych lat posługi bogini mądrości Atenie wyrabiali sobie mniejsze i większe dziwactwa.
– Nie widzę przeszkód, profesorze. – Zdobyła się na wymuszony uśmiech. Pragnęła jak najszybciej przejść do prezentacji zapisków z Teikoku.
– Ludzkość, doktor Majzner, powinna brać przykład z pani poświęcenia. – Profesor przeczesał palcami włosy, po czym chwycił stojący na biurku słoik. Ściskał go niczym największy skarb. – Pani pozwoli.
Podążając za gestem Dyera, Anna położyła się na szezlongu. Zapadała się w szmaragdowy plusz, podczas gdy Rupert krzątał się gdzieś pomiędzy mapą złóż węgla w stanie Arizona a okazałym eksponatem róży pustynnej.
Tymczasem profesor z niemałym trudem odkręcił wieczko słoika i, zanurzywszy palce w śluzowatej cieczy, roztarł ją na skroniach Majzner. Wzdrygnęła się, nie przepadała za swoim wysokim czołem, a tym bardziej za tym, gdy ośmielano się go dotykać.
– Głowa, dom istoty naszego jestestwa, skarbnica wiedzy i niezmierzonego potoku myśli. – Głos profesora uderzał w obłąkańczą nutę. – Chce pani dołożyć cegiełkę do projektu? Nawet jeśli, w sensie dość dosłownym, skończyłoby się to utratą głowy?
– Głowy mówi pan? – zawahała się, zachowawczo zaciskając dłoń na karku. Ciekawość mieszała się z lękiem.
Wraz ze skrzypieniem drobnych metalowych kółek Rupert wyłonił się z mrocznego zakamarka. Annie nie udało się rozpoznać maszyny, którą prowadził; mimo zapału do zrozumienia wszystkiego, co ludzkie nie zgłębiła tajników medycyny. Urządzenie było groteskowym połączeniem wierteł i zwisających bezwolnie przewodów. Wahała się jeszcze przez chwilę, ale ostatecznie porzuciła myśl o ucieczce.
Rupert nachylił się nad nią. Dopiero teraz dostrzegła strużkę zielonego śluzu spływającą mu z kącika ust. Zrozumiała w lot, z czym ma tu do czynienia. Czyżby i on otrzymał błogosławieństwo tęczowego mostu?
Oczy puste i pozbawione źrenic podobnie do drapieżnej ryby.
Oddech łapczywy jak u wyrzuconego na brzeg walenia.
Zakończona macką ręka wijąca się w czeluści szerokiego rękawa.
Majzner pomimo spokoju wobec zachowań niezrozumiałych, który wypracowała, obserwując odmienne kultury, nie mogła tego zignorować. Czuła niepokój nieobcy przy szokujących odkryciach.
– Spieszę wyjaśnić, pani doktor, to dość bolesne – kontynuował Dyer zza pleców asystenta. – Ale dowód odwagi dała już pani podczas wyprawy. Dotyk przedwiecznych zaważył na pani losie, podobnie jak w przypadku Ruperta. Widzę, że przemiana jeszcze nie nastąpiła, lecz jej symptomy niezwykle ograniczają nasze i tak już ułomne ciała. Proponuję zatem zamianę zgodną z duchem pani odkrycia. System naczyń połączonych dla pani nader rozwiniętego mózgu oraz nowe życie dla pani duszy.
– W czyim ciele? – zapytała beznamiętnie.
Profesor spojrzał na kota tarzającego się nieświadomie po mapie Turkmenistanu Wschodniego. Zrozumiała bez słów. Swoją drogą ironia losu z tym, że by zrealizować cel musiała się uciec do tak drastycznego kroku. Ciekawe, czy zaproponowałby to mężczyźnie?
Innowacja to przyczynek sławy, która wydawała się być na wyciągnięcie ręki. Majzner zacisnęła więc zęby i wciągnęła powietrze z sykiem. Czas by świat poznał sekret tęczowych wojowników!
****
Wyprawa do wioski tęczowych wojowników
Dziennik Anny Majzner
4 maja 1937
Po długiej podróży do Jokohamy ja i mój tłumacz Kenji Yoshida wsiedliśmy na pokład kolejnego statku. Poznaliśmy się lata temu przez Bronka. Tym razem wyruszaliśmy w dal znaną mi dotychczas wyłącznie z barwnych zapisków żeglarzy i kronik. Wyspa Teikoku, dawniej zwana Tajwanem lub Formozą. Badania jej rdzennej społeczności są przedłużeniem moich analiz na przykładzie populacji wysp Triobriandzkich.
Ze względu na niestabilność nastrojów wyspiarzy z docelowego portu odbiorą nas przedstawiciele sił porządkowych. Pod ich eskortą wyruszymy do wioski tęczowych wojowników. Przy pomyślnych wiatrach poznamy bliżej codzienność i rytuały ludu Atayal. To jest, jeśli krajowcy nie zetną nam głów przez impertynencję naszej eskorty, jak śmieje się Kenji.
10 maja 1937
Niespokojne wody nie były naszym sprzymierzeńcem, czyżby chroniły sekret wyspy? Dobrze, że nie wierzę w przesądy, wolę rozbierać na czynniki pierwsze rzeczywistość. Fascynuje mnie kultura rdzennych plemion z Teikoku, którą charakteryzuje silny związek z górami oraz morzem. Zręczność tych słynnych budowniczych czółen ma w sobie coś z pietyzmu charakteryzującego wielkie cywilizacje.
Dotarliśmy do bezimiennego portu w prefekturze Taihoku, gdzie czekała na nas eskorta. Porucznik Jun Matsuda o zaciętej twarzy, który Kenjiemu przypominał wuja generała, rozstawiał po kątach wszystkich, najbardziej zaś ciemnoskórych tragarzy. Sekundował mu mruk – major Shintaro Ōta, szerokim nosem i krzaczastym brwiami wtapiający się w tłum miejscowych. Kenji mówi, że przyjechał tu z wyspy Hokkaido, gdzie nie wszyscy wyglądają jak typowi Japończycy. Komitet powitalny nie skomentował tego w żadnym ze znanych mi języków, lecz mogłam odczuć, że nie spodziewali się kobiety. Bawiło mnie to poniekąd.
Dzień minął szybko. Nacieszywszy się miejscowym specjałem – zupą z krwi kaczki, udaliśmy się na spoczynek, by bladym świtem rozpocząć przygodę.
13 maja 1937
Przedzieraliśmy się z mozołem przez zasieki koszar wojskowych. Nieliczni krajowcy, których spotkaliśmy na drodze, próbowali naśladować japońskie zwyczaje i styl ubioru. Może nie tylko Europie udało się wdrożyć w życie kolonialne zapędy? Ciekawe, co z tego wyniknie na dłuższą metę .
Niestety nie obyło się bez incydentów, a to za sprawą iście ognistego temperamentu Matsudy. U stóp gór drogę zastąpił nam człowiek o ustach obrysowanych kreskami tatuażu rozlewającego się na policzki. Z gestów domyśliłam się, że nie chciał byśmy szli dalej tym szlakiem. Dziwne. Do tej pory aborygeni z nizin wydawali się raczej przyjaźnie nastawieni.
Gdy rozpaczliwe machanie rękami nie ustawało, porucznik Matsuda wydał z siebie iście bojowy okrzyk, stając w strzemionach. Chwyciwszy przytroczony do pasa bat, strzelił z niego aż zafurczało. Twarz krajowca przecięła cienka, krwawa smuga. Kenji pokiwał głową, cmokając z niesmakiem.
– Uch, ten Matsuda! Przeklął go jak psa – powiedział. – Tak pokrótce chodziło o to, że tutejsi nie mają prawa grozić wysłannikom cesarza. Ale to nie była groźba, bardziej ostrzeżenie. Przez akcent ciężko zrozumieć tak słowo w słowo, ale mówił o naszych łowcach głów. Widać nie żyją dobrze z sąsiadami. Ciekawe czemu, co?
Całe szczęście oddział stacjonujący w pobliżu wioski uspokoił poruszenie wywołane wybuchem Matsudy, więc ruszyliśmy dalej. Nie potrafiłam znaleźć spokoju. Rozpaczliwe gesty oszpeconego krajowca… Czas pokaże czy słusznie robimy, ignorując tę bezinteresowną przestrogę.
Usunąwszy się z przetartych szlaków, zaczęliśmy wspinaczkę.
15 maja 1937
Lasy tropikalne to twory pełne życia. W cieniu klonów i olch formozańskich czai się niejedna bestia gotowa na atak lub fortel. Póki co w udziale przypadło nam głównie to drugie.
Dziś psotne małpy skradły majorowi Ōcie przekąskę, wczoraj zaś prawie że pozbawiły go wysokiej oficerskiej czapki. Słowem – śmiechu, choć zduszonego z poczucia powagi misji, nam nie brakowało. Łagodzi on nieco służbowy dystans pomiędzy mną i Kenjim a członkami eskorty.
Drogę do wioski znaczą symbole. Niektóre sklecone z drewna, bujające się na co krótszych lianach, inne wyryte w korze drzew. Prawie że hieroglificzne znaki przywodzące na myśl słońce, które wyłania się z morskiej toni lub zza tęczowego mostu. Tubylcy z pewnością pomogą mi zgłębić ich znaczenie.
Z każdym dniem wędrówki zbliżamy się do wioski łowców głów.
18 maja 1937
Kajam się za przerwę w zapiskach. Działo się zbyt wiele, bym nadążyła z przelewaniem tego na papier. Dystans poznawczy jest zresztą sprzymierzeńcem badacza.
Krajowcy z plemienia Atayal podeszli do nas nieufnie zmyleni mundurami Ōty i Matsudy. Nikt z nas jednak ani nawet pomniejszych tragarzy nie musiał sięgnąć po broń. Napotkana grupka wojowników nie była zbyt rozmowna, ale Kenji, który może poszczycić się znajomością wielu z języków austronezyjskich, pomógł nam i tutaj. Dzięki jego otwartości i pogodnemu usposobieniu zyskaliśmy znacznie więcej zaufania.
Pionowe kreski na brodach komitetu powitalnego znaczyć mogły tylko jedno – ścięli już co najmniej jedną głowę. W drodze do wioski skomplementowałam technikę wykonania tatuaży. Zbyli mnie sztubackimi uśmieszkami i słowami, których przetłumaczenia Kenji odmówił.
Osada Atayal skupia się wokół drewnianej trybuny podobnej do tych myśliwskich. Tam też zebrał się tłumek gapiów uprzedzony o naszym przybyciu przez posłańca. Wódz, którego czoło zdobił honorowy tatuaż, postarał się, byśmy zostali przywitani należycie. Kobiety odziane w zwiewne przeplatane tęczowymi pasami tuniki tańczyły, znosząc kadzie pełne smakołyków z podrobów. Ich usta obrysowane grubą kreską tatuażu wyśpiewywały pieśń szumiącą jak otaczająca nas dżungla. Trawa pod ich stopami zdawała się wyginać w podobny do wyrytego w korze symbol– obrót jak znak słońca i palce kreślące linię mostu.
Mimochodem zauważyłam, że major Ōta przyglądał się smagłym tancerkom z wyrazem twarzy łagodniejszym niż zwykle. Dopiero szturchaniec pryncypała przywrócił jego rysom poprzednią surowość.
– Czyli są ludźmi, no przynajmniej Ōta – skomentował ukradkiem Kenji.
Wieczorny spokój spływa na nas przy kojącej ucho pieśni kobiet Atayal. Nieświadomi tego, co zbudzi nas rankiem, poddajemy się sennej atmosferze uczty.
19 maja 1937
Z posłania poderwałam się na dźwięk krzyków i towarzyszącego im poruszenia. Zgiełk ucichł równie szybko jak się rozpanoszył, więc potraktowałam to jako pobudkę.
Przemierzyliśmy ścieżkę pomiędzy niską zabudową z drewnianych bali, aż oczom naszym ukazał się dom tego, który pomaga współplemieńcom przekraczać tęczowy most. Szaman już czekał. Siedział na ganku obwieszonym suszonymi ziołami i skórami dzikich zwierząt. Czoło zdobił mu gąszcz pionowych kresek, na brodzie nie miał zaś ani jednej. Zęby, krwistoczerwone od przeżuwanych właśnie orzechów betelu, wyszczerzył w uśmiechu.
– Sorong podzieli się z nami swoją wiedzą – tłumaczył Kenji. – Tylko pamiętaj, że dla dobra sprawy mamy ze sobą trójkę dzieci i psa.
Podczas gdy próbowałam pogodzić się ze swoim zmyślonym życiorysem, gromada chłopców podbiegła do chaty Soronga. Jeden z nich, dysząc z wysiłku, podał szamanowi zakrwawione zawiniątko – swoją pierwszą głowę.
– Mamy szczęście – skwitował Kenji. Na potwierdzenie jego słów, Sorong zważył zdobycz w dłoni. – Zobaczymy rytuał.
Wraz z podskakującymi z radości wyrostkami ruszyliśmy, by prześledzić przejście ofiary do zaświatów. Chodziło o wrzucenie zwłok do pobliskiego wodospadu. Sorong, wręczywszy Kenjiemu sakwę, sam wziął pod pachę gliniany gar. Chłopcy zaś nieśli na noszach ciało nieszczęśnika, brawurowo unikając pułapek tropikalnego lasu. Radosnym okrzykom i pieśniom nie było końca.
Zwycięski korowód zatrzymał się tuż przy skraju przepaści, w którą spadał wartki potok. Sorong wyrecytował wyrazy uznania dla pozbawionego głowy wojownika oraz inwokację tęczowego mostu.
Nie mogliśmy spodziewać się tego, co nastąpiło. Plusk wodospadu zagłuszył nieludzki ryk. Zamarłam. Połyskująca kolorami tęczy macka sięgnęła po bezgłowe ciało. Na pierwszy rzut oka przypominała odnóże ośmiornicy, lecz skąd ta wzięłaby się w słodkich wodach?
– Czy ty…? Jak to…? – Kenjiemu jak rzadko brakowało słów.
Sorong pokłonił się macce łapczywie oplatającej się wokół ofiary, a skapujący z niej śluz zebrał w glinianym naczyniu. Ofiara została przyjęta. Tęczowy most wraz z nią zniknął w otchłani wodospadu.
– Szaman mówi, że są ostatnim z plemion, którym najeźdźcy nie odebrali mostu – mówił Kenji z niesłabnącym zdziwieniem. – Ponoć w dwóch pobliskich wsiach po prostu im go zjedzono.
– Co to ma znaczyć? – zaciekawiłam się.
– Wiesz, my Japończycy lubimy surową rybę, więc… – Poskrobał się w zakłopotaniu po karku.– Chociaż już sam wolę nie wiedzieć.
Zamilkliśmy, udając, że przyśnił nam się ten sam sen na jawie.
We wsi odbyła się uczta na cześć chłopca, który ściął swoją pierwszą głowę. Sam wódz w asyście Soronga naznaczył pacholę upragnionym znakiem męstwa. Kenji w milczeniu wysysał sok z trzciny cukrowej, porucznik Matsuda nudził się jak mops – chociaż to mógł być jego naturalny wyraz twarzy. Ōta zaś stracił się gdzieś, nieświadom wagi naszego odkrycia.
Nocą prawie nie zmrużyłam oka. W momentach snu macki tęczowego mostu pieściły moje ciało, a powiew świeżego powietrza zapraszająco wiercił w nozdrzach.
20 maja 1937
Tym razem ze snu wyrwał mnie Kenji.
– Pamiętasz, jak to nigdzie nie mogliśmy znaleźć Ōty? Jeśli zaraz czegoś nie zrobimy, Sorong namaści go na wojownika. I nie zgadniesz, czyją głowę ma ściąć!
Tu przytoczył zdarzenia poprzednich dni. Podczas gdy my obserwowaliśmy rytuały Atayal, major postanowił infiltrować plemię od środka. Jedna z tancerek z wytatuowanymi ustami uwiodła go tańcem na tyle, by zapomniał o polityce czystości rasowej. Nie bez znaczenia był fakt, że i jego przetrzebione przez ludzi cesarza plemię miało podobne zwyczaje. Matsuda upomniał podwładnego raz i drugi – to ich krzyki słyszałam poprzedniego ranka. Skończyło się na tym, że służbista oszpecił kochankę Ōty batem, wyzywając oboje od kundli.
– Wtedy to wojownicy popędzili dziewczynie na ratunek. Matsuda ledwie dycha, ale wola ludu jest taka, by Ōta ostatecznie się z nim rozprawił. Obyśmy zdążyli przemówić im do rozsądku!
Nim zdążyłam wykrztusić choć słowo, usłyszeliśmy podnoszącą się wrzawę. Gdy wyjrzeliśmy z chaty, było już za późno. Ōta otoczony kółkiem wiwatujących krajowców trząsł odciętą głową pryncypała. Niestety, gniew mieszkańców wioski nie był już naszym jedynym problemem. Cesarscy urzędnicy z pewnością nie dadzą się uwieść historii o tęczowym moście.
Sorong zapukał do moich drzwi niedługo potem. Bojąc się reakcji jego współplemieńców, zgodziliśmy się uczestniczyć w rytuale tęczowego mostu. Wodospad szumiał tak głośno, że ledwie dosłyszeliśmy ryk bestii. Wśród triumfalnych okrzyków Ōty, połyskliwe odnóże zacisnęło się wokół ciała Matsudy. Odszedł do krainy przodków jak wojownik. I to mimo nienawiści dla każdej, choćby i szczątkowej odmienności.
Wpatrzona w niezwykły obraz jak w religijne objawienie, usłyszałam wrzask Kenjiego. Zielonkawy śluz spływał mu z rękawa.
– Do jasnej cholery – syknął, odrywając zabrudzony materiał. – Ale piecze!
W trakcie ceremonii honorującej Ōtę zapragnęłam rzucić okiem na głowy suszące się w chacie szamana. Wcześniej nie było okazji się im przyjrzeć, a wolałam zrobić to, nim ta należąca do Matsudy dołączy do kolekcji.
Mdłe światło pochodni okazało się zbędne. Prostą izbę oświetlał blask wydobywający się z płytkiej drewnianej kadzi. Nachyliłam się nad nią i jęknęłam. Głowy tubylców, Japończyków i różnorakich innych przyjezdnych ruszały ustami, bezgłośnie recytując nieznaną mi mantrę. Wybiegłam z chaty Soronga, trzaskając drzwiami.
Stojący na podium Ōta chwalił się już przecinającym podbródek tatuażem łowcy głów. Jego nowi współplemieńcy zaś chórem wywrzaskiwali złowróżbnie brzmiące zaklęcie – czyżby to samo, które mamrotały ścięte głowy?
– Przeprowadź nas przez tęczowy most, o najmężniejszy z mężnych. – Kenji, choć zbladł i ledwie stał na nogach, nie zapominał o obowiązkach. – Przeprowadź nas do doliny, gdzie nie wtargną obcy. Popłyniemy tam w czółnach tęczowych jak twoja skóra i znów będziemy panami własnego losu.
21 maja 1937
Przepłakałam całą noc. Wyprawa marzeń… Raczej koszmar na jawie! Dlaczego los pozbawił mnie i tej szansy? Deszcz oznaczający nadejście tajfunu płynął wraz ze łzami.
Wyszłam z chaty, by zmyć opuchliznę z twarzy. Kenji wpatrzony tępo w dal smagał palcami deszczówkę zebraną przez noc w kadzi. Obok staruszka wykręcała mokre kawałki tęczowej tkaniny. Ukazując czerwone od betelu zęby, uśmiechała się ciepło, jakbym przypominała jej jedną z córek.
– Po co wam wracać tam, skąd przyszliście? – Kenji beznamiętnie przekładał słowa staruszki. – Tu niczego wam nie braknie. Dżungla chroni nas przed wiatrem historii i daje pożywienie, tęczowy most zaś łaskę czerpania z wiedzy i doświadczeń każdego, kto postawił stopę na naszej ziemi. Gdy przyjdzie mój czas, oddam głowę w ręce szamana, a ciałem pożywię naszego przedwiecznego dobrodzieja. W naturze nic nie ginie.
Nie potrafiłam odwzajemnić jej serdeczności. Broda drgała mi w niepohamowanym tiku, a słowa uwięzły gdzieś pomiędzy szczękającymi zębami.
Próbuję zasnąć, ale zrywam się z krzykiem. Wraca ponura wizja z chaty. Kadź pełna głów, martwe usta szepczące zaklęcia… Czemu nie mogę wyrzucić ich z pamięci?
Znalazłam coś, co słusznie ukryto przed resztą świata. I chyba lepiej by pozostało pogrzebanym w tej górskiej wiosce.
22 maja 1937
O świcie podjęliśmy decyzję o ucieczce. Cokolwiek dzieje się w wiosce, nie jest warte naszych głów. Po znakach powinniśmy trafić na szlak. Bardzo chcę wierzyć, że nie napotkamy na drodze żadnego z tęczowych wojowników.
24 maja 1937
Kenji czuje się coraz gorzej. Rozbiliśmy obóz przy potoku w dolinie, by przeczekać trawiącą go gorączkę. Nie zbija jej żadne z lekarstw w apteczce.
Nadzieją napełnia mnie fakt, że zgubiliśmy pościg. A może nikt nie kwapił się go za nami słać? Kto wie, co jeszcze kryją te szumiące tajemnicą lasy…
25 maja 1937
Nie mogę spać. Wody potoku drżą od szeptów, słyszę je wyraźnie jak kwilenie nocnych ptaków.
Może zaraziłam się gorączką od mojego towarzysza? Oby nie… Kenji zasnął w najlepsze, śliniąc się zielonym śluzem. Nie miałam serca budzić go przez własne omamy.
Nachyliłam się nad potokiem. Szepty zabrzęczały głośniej od chrząszczy i pomruków łownych lampartów. Wyciągnęłam rękę. Woda zabąblowała, a buchająca para sparzyła palce.
Cóż to ma znaczyć? Oby nie to, że tracę rozum.
26 maja 1937
Smutny to dzień. Łzy nadal płyną mi po policzkach. Dziś pożegnałam Kenjiego Yoshidę – wybitnego językoznawcę i mojego wieloletniego współpracownika.
Gdy odpoczywaliśmy nad wodą, w pewnej chwili spojrzał na mnie smutno i powiedział:
– Nadchodzi mój czas, Anno. Pozwól bym dołączył, do tych, których ciała budują tęczowy most. Wołają mnie co noc.
Rozpłakałam się jak dziecko, nie mogłam go już zatrzymać. Podobnie do ryby wyrzuconej na brzeg, poskoczył w konwulsji i wpadł do płytkich wód potoczku. Jego ciało musowało pianą, aż mignęła mi drobna macka – błyszczała we wszystkich kolorach tęczy.
27 maja 1937
Nie radzę sobie z żałobą po Kenjim.
Powoli zaczynam żyć nadzieją, że skończywszy ostatnią porcję prowiantu, stanę się czyimś pożywieniem.
Czuję na sobie wzrok uporczywy i niestrudzony. Czyżby wojownicy wpadli na mój trop? Czasem też wydaje mi się, że to oczy istoty mieszkającej w górskim potoku. Zdaje się, że jedno z nich łypnęło na mnie właśnie. Bulgot bąblującej wody niepokoi coraz bardziej.
28 maja 1937
Wczoraj wieczorem wreszcie go spotkałam.
Najpierw sterczące na wątłych czułkach oczy, które nie dawały mi spać. Wyłoniły się z płytkich wód, a zaraz potem jego oślizgłe, ślimakowate ciało. Tęczowy gąszcz macek falował na grzbiecie niczym rabatka na wietrze.
Nie rozumiałam słów dzwoniącego w uszach wezwania, lecz posłusznie wyciągnęłam rękę. Moje czoło musnął śliski, ciepły dotyk. Namaszczona tęczowym błogosławieństwem zamknęłam oczy. Ogrom mądrości skrzętnie składanych w pierwotnej skarbnicy mknął przez gąszcz neuronów. Gdy dotarł do mózgu, straciłam przytomność.
Zbudziłam się pewna, że to nie był sen. Resztki śluzu wciąż zlepiały mi włosy.
29 maja 1937
Głosy wołają mnie ku bystrej wstążce potoku, lecz nie zamierzam skończyć jak Kenji.
Mam nadzieję, że kiedy dotrę do przyczółka cywilizacji, znajdę dobrą duszę chętną dogadać się na migi. Oby tylko wcześniej moje ciało nie obróciło się w gąszcz śluzowatych wypustek.
W życiu mam teraz jedną jedyną misję poza przetrwaniem. Chcę, by czerpano korzyść z mocy, która objawiła mi się podczas wyprawy. Świat musi poznać sekret tęczowych wojowników.
***
Geolog, dobre sobie – pomyślał profesor Bronisław Malinowski, mierząc powolnym krokiem galerię. Ścisłowcy rzadko traktowali jego badania z szacunkiem. I przez to przegapił serię wykładów w Berkeley? Raz jeszcze rzucił okiem na uroczą kaligrafię zaproszenia. Wszystko przez Annę, nawet po latach nie mógł odpuścić przyjemności spojrzenia jej w oczy i pociągnięcia słownej przepychanki.
– Profesor Dyer jest gotów pana przyjąć.
Rozglądając się, Malinowski poprawił okulary, które zawsze zjeżdżały mu z nosa. Na ścianach wisiały tanie landszafty w ciemnych, niemiłych dla oka barwach. Któż przyglądałby się im dłużej, skoro kolą w oczy?
Gabinet profesora Dyera nie zrobił na nim szczególnego wrażenia. Ot, mroczny pokoik wypełniony kociokwikiem pamiątek – tu skamieliny, tam mapy i minerały w gablotkach.
Ciekawe, co przyciągnęło tu Annę? Z pewnością nie sam Dyer, mężczyzna bez klasy, o urodzie irlandzkiego pucybuta. Czyżby chodziło o pieniądze? Miscatonic nie dysponowało funduszami podobnymi do Yale czy Stanford, ale czasy, mimo trwającej w najlepsze wojny, mogły się zmienić.
– Profesor Malinowski! – wykrzyknął Dyer, podskoczywszy w upiornym fotelu z epoki. – Cóż za zaszczyt! Pana dorobek wstrząsnął światkiem humanistycznym tak jak…
– Darujmy sobie złośliwości – uciął Bronisław, poprawiając okulary. W ciemnym pokoju nie dostrzegł Anny. – Ja również nie uważam dłubania w ziemi za wybitną sztukę. Przyjechałem tu zamienić dwa słowa z moją starą znajomą, doktor Majzner.
– Ach, widzę, że jest pan niezwykle bezpośredni, to nietypowe u Słowian. Anno, pozwól do nas.
Pręgowany kot wskoczył na biurko, sadowiąc się tuż przy kałamarzu. Puchatym ogonem omiatał plik niezapisanych kartek. Co za impertynent! – Malinowski nie uważał tego za żart w dobrym guście.
– Profesorze Dyer, jestem człowiekiem zajętym. Przybycie do Arkham było dla mnie niemałym wyrzeczeniem, więc chcę być traktowany poważnie. Gdzie jest Anna?
Kot miauknął i przysiadł bliżej kartek, a Dyer wetknął mu w łapę pióro napełnione atramentem. Dość wprawnymi jak na domowego pupila machnięciami łapy, zwierzak nakreślił parę zdań na papierze. Bronisław nieufnie podniósł kartkę do oczu.
Bronku, postanowiłam poświęcić się nauce. Uwierz, że w świetle odkrycia, którego tutaj dokonaliśmy, zmiana ciała to drobnostka. Pozdrów córeczki i małżonkę!
– Niemożliwe… – Malinowski zaniemówił, mnąc machinalnie papier. – Co to za jarmarczna sztuczka?!
– Jestem człowiekiem nauki podobnie jak pan. Poza tym, jak na dżentelmena przystało, nie uznaję sztuczek innych niż karciane.
– Jak to się stało? – Wskazał podbródkiem na kota przeciągającego się na biurku. – Co to za technologia?
– Można powiedzieć, że kosmiczna. Ale nie po to pana wezwaliśmy.
– Po co zatem?
– Doktor Majzner zdradziła mi, że jest pan człowiekiem wybitnym, ale starej daty. Całe szczęście może pan szybko przyswoić nowinki z wielu dziedzin. Słyszał pan o łowcach głów Atayal? W ich wiosce Anna odkryła swoisty system naczyń połączonych. Wystarczy obciąć mądrą głowę, zanurzyć w śluzowatej substancji i już! Eliksir wiedzy gotowy! Rupercie, czyń honory!
Asystent profesora otworzył przepastną szafę. Zapełniały ją rzędy akwariów, w których pływały odcięte ludzkie głowy. Ich wargi szeptały nieznane nikomu zaklęcie. Prawda ma czasem brutalne oblicze. Malinowski westchnął, gdy dostrzegł kędzierzawą głowę Anny – więc to musi być prawda.
– Czym chata bogata! – Dyer napełnił kieliszek musującą cieczą. – Dam panu karafkę na wynos, tylko ostrożnie z tym. Nadmiar wiedzy zabija, pewien szaman z prowincji Assam zdradził mi ten sekret.
Malinowski patrzył to na kota, to na zamkniętą w akwarium głowę dawnej sympatii. Czuł się rozdarty. Wtem Rupert jednym szarpnięciem odchylił mu głowę i wlał podejrzany eliksir w gardło.
Piecze jak siwucha – osądził Bronisław, wspominając studenckie czasy. Poczuł nagle ciepło rozpływające się po ciele, ogrom słów i obrazów nie do opanowania. Na moment stał się alfą i omegą, panem świata i największym z żyjących odkrywców. Potem padł bez ducha, uderzając twarzą w biurko, aż pękły oprawki okularów. Zimny jak trup, którym właśnie się stał.
– Rupercie zanotuj – skrzywił się profesor – potrzeba młodszych obiektów. Inaczej nigdy nie uda nam się skontaktować z cywilizacją, której ślady ukryłem tak dobrze. I zabierz stąd te zwłoki!
Kot obszedł głowę Malinowskiego i prychnął, machając gniewnie ogonem.
– Mnie też rozczarował, Anno – wzruszył ramionami Dyer – wspólnota wielkich umysłów ewidentnie nie jest dla każdego.
Nim Anna miauknęła w odpowiedzi, Malinowski wyrwał się ze snu.
Koszmar perfidnie wracał zawsze, gdy zasiedział się w New Haven. Dobrze, że już niedługo wyruszy z serią wykładów na zachodnie wybrzeże, gdzie słuchają go nadal bez dwuznacznych komentarzy. Może powinien przenieść się tam na stałe, zapomnieć o Annie i jej niepokojących odkryciach? Posady w Yale nie rzuca się jednak ot tak. Bronisław dojrzewał do decyzji powoli mimo ciążącej mu jesieni życia.
Sława to narkotyk, ale i szereg ciężkich do wypełnienia zobowiązań. Najtrudniejszym z nich jest to, by dorobek naszego życia pozostał adekwatnym. Malinowski pragnął tego jak niczego na świecie. Nie wiedział niestety, że jego czas dobiega końca i to nie tak całkiem w przenośni.
***
Sława to używka, której odstawienie kończy się szokiem. Zupełnie jakby odmówić śmiertelnie choremu dziennej dawki morfiny. Malinowskiego nie rozpoznał żaden ze studentów buszujących w uczelnianej galerii. Ignorując nieobycie młodzieży, Bronisław przyglądał się bacznie obrazowi przedstawiającemu gmach uniwersytetu Miscatonic.
Pogodne niebo nad kampusem plamiły obłoczki. A może to właśnie ono wypełniało pustkę pomiędzy ich rzadkim runem? Piękny dzień, a niewiele tu takich.
Kobiety w strojach z epoki chroniły karnacje przed słońcem. Panowie w kapeluszach wychodzili z bramy, dyskutując o popołudniowym wykładzie.
Pomiędzy sztachetami bramy pomykał kot – zwierzę o dziewięciu życiach i przenikliwym spojrzeniu. Anna wie. Skoro nawet ryba zaczyna psuć się od głowy i z nim nie będzie inaczej. Witraże w oknach poddasza migotały wśród szumu liści. Kryło się za nimi to, co było na ustach wszystkich jak okiem sięgnąć. Gabinet profesora Dyera!
Dżentelmen na pierwszym planie nie dał się temu zwieść. Naciągnął na czoło melonik, spojrzał pod nogi – zdarte noski butów, szary bruk. Przyspieszył kroku. Odbicie, nędzna kopia świata! Nikt nie chce być figurką na taniej pocztówce, lecz tak niewielu porzuca schemat.
Bronisław tak jak ten tani pejzaż stał się anegdotką i szablonem, podobnie jak jego tezy.
Wraz z ostatnią myślą poczuł silny ból w piersi. Osuwał się na ziemię niezdolny chwycić drętwiejącymi rękoma nawet pobliskiej ławki. Brakowało mu powietrza. Ktoś musiał wezwać karetkę, bo wylądował w furgonetce pełnej ludzi w kitlach.
– Chcesz byśmy dodali go do kolekcji, Anno? – Malinowskiemu zdawało się, że słyszy głos Dyera, ten sam, co we śnie. – Ośmieszył twoje tezy, ale ma głowę na karku. Szkoda by jej nie wrzucić do naszej gablotki.
Nim Bronisław zaczerpnął ostatni, rozpaczliwy oddech, usłyszał przekorne miauknięcie. O tym, czy straci głowę, przekonać się już nie mógł. Jednakże podczas jego mszy żałobnej w kaplicy przy cmentarzu Evergreen trumnę trzymano zamkniętą.