- Opowiadanie: Thavo - Ekspedycja

Ekspedycja

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Ekspedycja

Ekspedycja  

 

 

 

 

 

Przyszli. Pewnego dnia po prostu przyszli, tu, do nas, na skute lodem południe. Widzieliśmy ich już z daleka, z naszej wioski położonej pod konarami wiekowego, rozłożystego dębu. Wyglądali jak typowi najemnicy, obwieszeni bronią z nietypowym wyglądem zbieraniny typów spod ciemnej gwiazdy. Kilku z nich miało na głowach turbany, musieli przybyć z pustyni Garvi, jedni nosili również okrywające ich płaszcze, było też kilku elfów z Wielkiego Lasu, paru krępych krasnoludów i dwóch niziołków, bliźniaków, gdzie jeden miał zajęczą wargę, co sprawiało, że odruchowo odwracało się wzrok ze strachu. Był również elf, najprawdopodobniej księżycowy, z poszarpaną blizną przechodzącą między oczami na skos dzieląc twarz na dwoje i wielkim, refleksyjnym łukiem na plecach. Ale trzeba im przyznać, że byli przygotowani na tutejsze warunki. Mieli ze sobą futra lub ciężkie płaszcze albo okrywające ich niby tuniki wkładane przez głowę i ogrzewające większość ciała. Mieli również konie niosące ich dobytek, skromny, ale każdy musi jeść i pić. Nie mieli wiele biżuterii, co było dość dziwne, bo w ich zawodzie nie zarabia się mało. Mieli ze sobą nawet szamana, typ z dwoma warkoczami poplątanymi z kolorowymi rzemieniami, co dziwnie kontrastowało z jego ciemno blond włosami. Miał ze sobą dwa bębenki, niewielkie, ale porządnej roboty. Jako że był moim, można powiedzieć, kolegą po fachu, zasiedliśmy w mojej chatce, lepiance właściwie, i zapaliliśmy susz, rozmawiając o tym co ich tu sprowadza. Był z nami również ich przywódca, niezwykle charyzmatyczny, wygadany, z piękną buźką i przystrzyżonymi włosami. Co prawda był tuż po podróży, nieogolony i zapocony, ale jednak sprawiał wrażenie, że wie co mówi. Mówili, że idą do lasów gęsto okalających naszą małą społeczność. Mówiłem im, że jest tam generalnie niebezpiecznie, że wielu stamtąd nie wróciło, że wrócili odmienieni lub wręcz szaleni na resztę swoich dni. Ich przywódca zapewniał mnie, że są przygotowani, mieli ze sobą kapłanki różnych bogów, bo w dzisiejszych czasach każdy wierzył w to, co uważał za słuszne. Ich przywódca zapewniał mnie, że jadą za nimi wozy pełne prowiantu i zaopatrzenia niezbędnego do takiej wyprawy, że mają zapasy strzał i bełtów.

Ich przywódca wreszcie zapewniał mnie, że to nie jest ich pierwsza praca, ale w to już mu nie uwierzyłem, bo niektórzy z nich mieli jeszcze mleko pod nosem, co było wyraźnie widać w sposobie z jakim nosili miecze, topory, buławy i młoty. Właściwie poza liderem była to zgraja zabijaków, moczymordów i ogólnie typów spod ciemnej gwiazdy, gdzie ja, wiekowy już druid, na ich widok zmieniłbym nie tylko stronę ulicy, po której bym szedł ale także i miasto jak nie królestwo, w którym się znajdowałem. Było ich sporo, ale ja i tak nie wróżyłem nic dobrego temu przedsięwzięciu. W zasadzie sam nawet nie wiedziałem czego się spodziewać w tych lasach. Chadzaliśmy jedynie na polowania i to na znane tereny a i tak nie wypuszczaliśmy się w mniejszych grupach. Głównodowodzący tą całą zgrają zapytał mnie jak możemy im pomóc. Odparłem, że mogą tu odpocząć i ewentualnie zrobić zakupy naszych i tak skromnych zapasów pożywienia, co najwyżej nie brakuje nam skór i futer dzikich zwierząt. Niewiele więcej mogłem im zaoferować. A chciałbym, żeby ktoś wreszcie zrobił porządek w tej kniei, co graniczyło niemal z cudem. Ta puszcza była tak stara i nieopanowana jak mógł być jedynie sam chaos. Przywódca najemników wygrzebał gdzieś z zanadrza niewielką drewnianą fajkę i odpalił ją od skromnego ogniska płonącego między nami i zamyślił się na chwilę. Później pytał mnie o różne rzeczy związane z poprzednimi ekspedycjami kierowanymi w tutejsze lasy. Mówiłem mu zatem, ze nie wszyscy zatrzymywali się w naszej wiosce, niektórzy jedynie tędy wracali, zziębnięci, pobici, ledwo żywi lub jedynie we wspomnieniach swoich towarzyszy. Ale jedno musiałem im przyznać. Byli największą jak do tej pory wyprawą, kierowaną w nieokiełznane tereny południa, jaką widziałem.

Może mogłoby im się udać, życzyłem im wszystkiego najlepszego. Z resztą jak każdej innej wyprawie.

Pytał mnie również o potwory zamieszkujące te tereny, na co ja odpowiedziałem mu zdawkowo, że nie orientuję się w tych sprawach, wiem, że pojawiają się tu czasami lodowe trolle, czasem nieumarli a na pewno mogłem mu powiedzieć o watahach wilków buszujących na nie tak bardzo odległych terenach. Pytał również o mapy, na co ja jedynie wybuchnąłem starczym, zachrypłym śmiechem zakrawającym o pogardę. Nikt, powtórzyłem mu, nikt, nie przeżył tam na tyle długo, żeby myśleć o poznaniu tych rozległych terenów, a co dopiero o rysowaniu mapy. I, muszę przyznać, był dobry. Prawie nie było po nim widać, że się przestraszył. Dopiero wtedy dotarło do mnie z kim rozmawiam. Typek był czarownikiem. Człowiekiem z naturalnym talentem do magii. Nie musiał poświęcić połowy życia na ślęczenie przed księgami, uczenia się podstawowych zaklęć i tym podobnych. Nieco się zdziwiłem, ale tylko troszkę, że był tak młody. Może był dobry w tym co robił? Ciężko było to określić tylko na podstawie rozmowy. Może i był, w końcu szła za nim cała zgraja zabijaków różnej maści i typów. Wtedy do mnie dotarło. Zapytałem go dlaczego południe? Dlaczego pchają się tam, skąd nikt nie wrócił cało? On w odpowiedzi jedynie uśmiechnął się zawadiacko prawym kącikiem ust i wydawało mi się przez sekundę, że zauważyłem błysk w jego oku. Musiał o czymś wiedzieć, o czym nie wiedziałem ja, a żyłem tu od bardzo, bardzo dawna. Niemalże udało mu się wcisnąć mi gadkę o chwale, bogactwach i sławie. Prawie. Puściłem jego gadanie mimo uszu, ale muszę przyznać, że zostałem zaciekawiony. I to mocno. Co mogło być więcej warte od ludzkiego życia? I to życia ludzi, którzy mu ewidentnie ufali? Nie wiedziałem. I nie byłem pewien czy chciałem wiedzieć. Potem, kiedy już pewnie zauważył, że ma moją pełną atencję zapytał czy jego ludzie mogliby tu odpocząć po podróży i dojść do siebie, oswoić się z miejscem. Po krótkim namyśle skinąłem delikatnie głową, co on uznał za zgodę. I w istocie tak było. Ale pod jednym warunkiem, dodałem. Mają się ustawić z namiotami po południowej stronie wioski, nie kraść i nie straszyć mieszkańców. Nie wszczynać burd. Nie mieszać się w nasze sprawy, dodałem wreszcie. Wtedy on skinął głową i uznałem rozmowę za zakończoną. Posiedzieliśmy jeszcze moment siedząc, paląc i gapiąc się w ogień, po czym czarownik stwierdził słusznie, że musi przekazać informację swoim ludziom, na co ja lekko odetchnąłem z ulgą, gdyż zacząłem się męczyć. Może i byłem długowieczny, ale nie niezniszczalny. Uścisnęliśmy sobie dłonie na znak zgody i wyszliśmy przed mój skromny dom.

Słońce już powoli skłaniało się ku zachodowi, kiedy on poszedł do swoich, szaman również a ja usiadłem na pieńku przed swoją chatką i otaksowałem wzrokiem nieco już zniecierpliwionych towarzyszy magika. Wtedy dostrzegłem też wozy jadące najwyraźniej w ariergardzie z ciurami obozowymi i resztą całej tej kolorowej i niezwykle zróżnicowanej drużynie. Zapowiadało się na niezwykle przygotowaną wyprawę, ale i tak nie dawałem im większych szans. Wyglądało na to, że zapowiadała się ciężka noc, gdyż razem z wozami dotarły do nas ich psy. Niektóre były długowłose i smukłe, jednak większość z nich były to brytany z krótką sierścią, stworzone czy też wyhodowane stricte do walki. Prowadzili je na smyczach najwyraźniej opiekunowie tychże brytanów, zrobił się straszny rumor, kiedy psy zaczęły szczekać na innych z naszej wioski a niekiedy na siebie nawzajem. Siedząc zauważyłem również jak przede mną przeszła postawnej postury kobieta cała zakuta w idealnie dopasowaną zbroję płytową ewidentnie wykutą na zamówienie, gdyż wydawało się jakby była jej drugą skórą. Rękawice zakończone były w szpic, co sprawiało wrażenie, jakby były po prostu jej pazurami a cała konstrukcja była w paru miejscach wgnieciona i widać było na niej również ślady niecelnych ciosów, przed którymi najwyraźniej ochroniła ją zbroja. Kapłanka, domyśliłem się jej profesji, nie miała na głowie hełmu, rozpuszczone długie i ciemne włosy zwisały luźno okalając poważną i wyniosłą twarz, jakby patrzyła na wszystkich z góry. Na pasie służącym do powieszenia broni zwisała żelazna buława, w temblaku, natomiast na plecach miała zapięty pawęż, dużą tarczę służącą raczej w wojsku, w ciasnej formacji, niż na niewielkim stosunkowo polu bitwy, jaką mogła wydać przybyła do wioski drużyna.

Przyjrzałem się tym wszystkim szczegółom akurat w czasie kiedy kobieta wypatrywała wozów, bo w następnej sekundzie spojrzała na mnie piorunującym wzrokiem, i tym razem ja, co rzadko mi się zdarzało, odwróciłem spojrzenie. Wbiłem spojrzenie w ziemię, jak dzieciak, który nabroił. Kiedy ponownie spojrzałem przelotnie na kapłankę ta jedynie uśmiechnęła się pod nosem samym kącikiem ust i poszła dalej, zajmując się swoimi sprawami. Westchnąłem głośno i ujrzałem jak wozy, których było dwanaście, zaczęły ustawiać się w okrąg natomiast drużyna zaczęła się zbierać wokół nich, najprawdopodobniej w celu ich rozładowania. Po namyśle wszedłem na moment do chatki, odpaliłem moją długą, prostą i drewnianą fajkę i wróciłem na swoje miejsce. Kiedy się tam znalazłem zauważyłem jak najemnicy powoli zabierają się do rozstawiania pośrodku wozów swoich namiotów, a woźnice zajmują się końmi, póki co odwiązując je od wozów i czyszcząc co po niektóre.

Powoli zbliżał się wieczór. Zauważyłem również, jak para niziołków bliźniaków wraca z lasu z naręczem drwa i zabierają się do rozpalenia po środku okręgu wielkiego ogniska, które miało ogrzać zziębniętych po drodze wojowników. Patrzyłem na tę zbieraninę różnej maści zbijaków pykając niespiesznie susz i zastanawiałem się nadal co ich tu przywiodło. Po jakimś czasie, kiedy ognisko już płonęło na wysokość około metra a większość z wojowników skupiła się przy ciepłym i życiodajnym ogniu w moją stronę skierował się ten nieprzyjemnie wyglądający elf z blizną przez pół twarzy niosąc w jednej ręce pokaźną sakwę a w drugiej drewniany kubek z parującym napojem. Jak się okazało był to przedniej jakości krasnoludzki miód pitny, który grzał się na trójnogu nad ogniskiem w czasie kiedy markietanki przygotowywały posiłek. Elf wręczył mi kubek skinąwszy do mnie głową, kiedy go przyjmowałem. Następnie popatrzył na mnie badawczo po czym zapytał od kogo mógłby kupić skóry na dalszą drogę. Jego akcent i styl mówienia dał mi do zrozumienia, że nauczył się wspólnego stosunkowo niedawno i miał jeszcze naleciałości z niezwykle śpiewnego języka elfów. Wskazałem głową na jedyną drewnianą chatę w naszej osadzie, gdzie mieszkał nasz główny myśliwy ze swoją rodziną, stojącą nieco na uboczu, i uśmiechnąłem się kącikiem ust oraz skinąłem głową na znak wdzięczności. Łucznik odszedł we wskazanym kierunku a ja ponownie się zamyśliłem.

Ilu zostawili za sobą? Skąd zebrała się tak duża zgraja wszelkiej maści tak zwanych poszukiwaczy przygód w jednym miejscu i można by powiedzieć pod jednym sztandarem? Kim musiał być ich charyzmatyczny przywódca? Wyglądali na zgranych, co musiało być owocem wielu wspólnych bitew. W zamyśleniu podniosłem kubek do ust i spróbowałem gorącego jeszcze napoju. Był mocno słodki, ale nie za słodki, mocny, ale nie palący w gardło i rozgrzewał, i to porządnie. Wyśmienity. Już od dłuższego czasu obserwowałem spod moich krzaczastych brwi kolorowo wystrojonego mężczyznę, na oko półelfa, który przyjechał razem z wozami, jednak na swoim koniu. Musiał to być ich bard, gdyż właśnie usiadł przy ogniu z wyciągniętą z sakw przy siodle niewielką harfę i zaczął grać skoczną melodię przebierając z niezwykłą szybkością po strunach instrumentu. Towarzystwo jakby od razu na dźwięki instrumentu wydobywające się spod palców grajka ożyło. Pierwszy raz odkąd ich poznałem zauważyłem uśmiech na kilku twarzach. Było to, przyznam, dosyć ciekawe zjawisko. W czasie kiedy melodia płynęła przez naszą małą wioskę po najemnikach zaczęły krążyć kubki z miodem pitnym, widziałem wśród nich również bukłak najprawdopodobniej z winem. Towarzystwo ewidentnie się rozruszało, zaczęli być żywsi i nieco mniej zamknięci, pokazały się u nich w miarę ludzkie odruchy. Przestali być stworzeni do zabijania, a zaczęli być bliżsi zwykłym śmiertelnikom.

Popijałem ze swojego kubka, a kiedy byłem w połowie jego pojemności elf wracał od myśliwego z naręczem kilku skór i dołączył do wesołej już zgrai swoich kompanów. Położył skóry na najbliższym wozie, głównie niedźwiedzie, ale było tam też kilka wilczych futer, po czym wyciągnął zza pazuchy krótki, prosty flet i dołączył do dźwięków wygrywanych przez barda. Jako, że zaczęło mi nieco szumieć w głowie tupałem nogą do rytmu wygrywanej melodii, ale już mocno czułem zmęczenie, w końcu miałem już swoje lata. Słońce schowało się już za horyzontem kiedy ja dopaliłem susz, dopiłem miód i wstałem powoli ze swojego miejsca, zostawiając kubek na pniaku i zawinąłem się do swojej chatki, gdzie zdjąłem wierzchnie ubranie, płaszcz obszyty na wysokości ramion skórą wilka, i położyłem się spać, dokładając wcześniej do ognia. W nocy nawiedziła mnie wizja, najprawdopodobniej zakłócona przez wypity tego wieczoru alkohol. Jedyne co zdołałem zapamiętać to płonący las i byłem pewien, że było tam coś jeszcze, lecz nie byłem w stanie sobie tego przypomnieć. A widziałem, ze było to coś ważnego.

Obudziłem się o wschodzie słońca rześki lecz lekko zaspany. Wstałem z łóżka i pierwsze co zrobiłem to przemyłem twarz wodą z misy stojącej obok, na szafce. Następnie zakrzątałem się wokół rozpalając ognisko na środku mojego małego mieszkanka. Kiedy ogień powoli zapalał kolejne gałęzie usiadłem przy jego źródle ze skrzyżowanymi nogami i podjąłem się codziennej medytacji. Oczyściłem umysł ze zbędnych myśli, wdech wydech, i już po chwili poczułem jak moje zmysły wyostrzają się a głowa staje się lżejsza. Trwałem tak jakiś czas aż wreszcie poczułem jak ciepło rozchodzi się po całym ciele i nagle usłyszałem cichy trzask gałązki w ognisku, co skutecznie wyrwało mnie z transu. Otworzyłem oczy i ujrzałem jak płomienie wesoło trzaskają na środku pomieszczenia dając życie moim starym, zmarzniętym członkom. Posiedziałem tak jeszcze parę minut po czym zabrałem sięga nabijanie fajki, i kiedy już ją odpaliłem wyszedłem przed dom popatrzeć na wschód słońca. Prawie się nie zdziwiłem widząc poruszenie w obozie najemników, pomimo panującej o tej porze szarówki. Ledwo zdążyłem usiąść na swoim stałym miejscu kiedy podszedł do mnie ich szaman. W kilku zwięzłych słowach przekazał mi informację, że jeden z ich koni został zagryziony w nocy przez dzikie zwierzęta, a kolejny gdzieś zniknął. Ciężko było mi w to uwierzyć, w końcu mieli ze sobą psy i na pewno było by słychać ich szczekanie, gdyby coś się działo. Zaciekawiony tą informacją wróciłem do chatki po płaszcz i tak ubrany poszedłem z nim na miejsce zdarzenia. I faktycznie, znajdowały się tam zwłoki jednego z wierzchowców z rozwleczonymi dookoła wnętrznościami, jeszcze parujące z ciepła w otaczającym nas mrozie. To musiało się stać niedawno, wniosek nasuwał się sam.

Odradziłem im jedzenie tego truchła gdyż nie było wiadomo co je zabiło. Wracając zauważyłem na, że na jednym z wozów pozostał ich towar przykryty płótnem i przyznam szczerze, że zaciekawił mnie ten fakt, myślałem, iż wypakowali wszystko do namiotów. Zafrapowany wróciłem na swoje miejsce chcąc w spokoju wypalić fajeczkę przed kolejnym dniem. Po drodze szaman jedynie skinął mi głową i wytłumaczył mi się, że chce jeszcze dospać przed drogą. Usiadłem więc w samotności, tak jak lubiłem, i delektowałem się dymem patrząc na krzątających się przy chwilowym obozie najemników. Zamyśliłem się na moment. Jak to się stało, że w ogóle jakieś dzikie najprawdopodobniej zwierze podeszło tak blisko? I jak było możliwe, że psy nic nie wyczuły? Owszem, czasami, w chwilach wielkiego głodu, watahy wilków podchodziły pod naszą osadę ale zdarzało się to niezwykle rzadko i tylko podczas ostrych mrozów. Była to dla mnie dziwna sytuacja warta zastanowienia się nad nią. Kontemplowałem tak dłuższy moment w czasie kiedy wojownicy rozniecali ogień i zaczynali gotować strawę na śniadanie. Po chwili, kiedy już miałem zamiar się zabrać z powrotem do chatki zauważyłem jak w moją stronę zmierza przywódca poszukiwaczy przygód.

Nieco zaciekawiony zaciągnąłem się głęboko dymem i czekałem aż podejdzie. Kiedy już znaleźliśmy się w bliższej odległości zagadał do mnie czy nie mam jakichś pomysłów w sprawie odpowiednio zaginionego i zabitego wierzchowca. Odparłem mu, że nie, że właśnie się nad tym głowiłem. Widziałem po nim, że jest nieco podenerwowany, jego wcześniejsza pewność siebie nieco się zmniejszyła. Zapytałem go czy jest pewien, że jego ambicja jest na odpowiednim miejscu, czy jest pewien, że to po co tu przybył jest warte życia jego ludzi. On w odpowiedzi uśmiechnął się jedynie półgębkiem i stwierdził, że coś mi pokaże. Pod jednym warunkiem. Mianowicie, że jeśli mnie zadziwi to pójdę z nimi. Szczerze mówiąc na moment zaniemówiłem. Nie spodziewałem się tego, iż zaproponują mi pójście z nimi. Nawet o tym nie pomyślałem. Nawet mi to przez myśl nie przeszło, że ja, staruch z zapomnianej przez bogów wiochy, mógłbym się ruszyć z zagrzanego od dawien dawna miejsca. Nie sądziłem, żeby mu się to udało, ale żyłka hazardzisty się we mnie odezwała. Zgodziłem się z lekko ironicznym uśmieszkiem, wiedząc, że mnie nie zadziwi. Odpowiedział tym samym co nieco zbiło mnie z pantałyku.

Poszedł do wozów, zajrzał do tych niezwykle interesujących, zakrytych przedmiotów, o których myślałem  wcześniej i wrócił do mnie niosąc w rękach jakieś dziwne urządzenie. Była to długa na około metr dwadzieścia ośmiokątna rura osadzona na długim w trzech czwartych długości rury drewnianym łożysku. Z jednego końca rura miała drewniane wykończenie, które jak oznajmił mi czarownik, przykładało się do ramienia. W miejscu osadzonym w drewnie, gdzie kończyła się tuba znajdował się kamień na wydłużonym metalowym i jak pokazał mi mag, ruchomym elemencie. Nawet nie chciałem wiedzieć co to za magiczne urządzenie, ale jednego byłem pewien, służyło do zadawania śmierci. Zapytałem jak to się nazywa i co to jest. Odpowiedział krótko. Broń palna. I wtedy powoli zaczęło do mnie docierać. Zadawanie śmierci na odległość nie było niczym nowym, ale kiedy charyzmatyczny przywódca pokazał mi grubą na palec ołowianą kulę, a obok wysypał nieco czarnego i miałkiego proszku, wszystko zrozumiałem. Chyba właśnie kończyła się era magii.

Widząc moje zdziwienie zaczął tłumaczyć jaką to fortunę wydał na kilka zaledwie sztuk tej broni oraz trening swoich ludzi tak, aby umieli ją obsługiwać w odpowiednim czasie. Wytłumaczył mi również, że niektóre kule roztapiają się w locie, ponieważ ten czarny proszek pali się intensywnie, wysyłając kulę w przeciwnika. Wziął kulkę z powrotem i polecił mi abym się pakował i wrzucił proszek do ogniska, co powinno mnie do końca przekonać, że ta jedna jedyna ekspedycja nie jest przypadkową zgrają tawernianych zabijaków. Na koniec, chyba widząc moją minę, zaśmiał się krótko zarzucając broń na ramię i kierując się z powrotem do ogniska. Na odchodnym powiedział jedynie, że chce wyruszyć przed południem.

Siedziałem tak jeszcze przez jakiś czas zaciągając się dymem i próbując przyswoić sobie to, co właśnie przekazał mi nieznajomy. Kiedy już poczułem, że palę sam popiół wstałem ze swojego miejsca i zniknąłem we wnętrzu swojego domu cały czas trzymając na lewej dłoni nieco czarnego proszku, który nasypał mi przywódca tej całej zgrai. Niewiele myśląc wrzuciłem proch do ogniska. Efekt był natychmiastowy, nie musiałem długo czekać. W powietrze uniósł się kłąb dymu w kształcie grzybnego kapelusza, a na samym dnie ogniska popiół i wypalające się drwa momentalnie rozsunęły się tworząc niemal równy okrąg pośrodku. Towarzyszył temu niegłośny dźwięk, jakby dmuchnięcie prosto ucho. W powietrzu unosił się teraz dziwny zapach gryzący w nos, a ja stałem obok trzymając w prawicy fajkę i chyba miałem rozdziawione usta. Postałem tak jeszcze chwilę, po czym zacząłem się pakować to niewielkiego worka podróżnego, który to wyjąłem spod łóżka. Był cały zakurzony, nie używałem go od lat.

Wieków wydawało mi się. Nie miałem pojęcia jak głęboko w las chcą się zagłębić, więc zaopatrywałem się na dłuższą podróż. Zabrałem nico bielizny na zmianę, kilka grubszych koszul, kilka par spodni, czapę z kołpakiem z futra śnieżnego lisa oraz cały prowiant jaki miałem w domu. Nie chciałem nic zostawiać, gdyż nie miałem pojęcia kiedy wrócę. Zawinąłem swój długi kij podróżny, na którym również zdążyła się osadzić warstewka kurzu i nieco zdziwiony co ja właściwi robię wyszedłem z chaty. Kiedy znalazłem się już na zewnątrz dostrzegłem, że kilka namiotów zostało już zwiniętych a wokół krzątają się wojacy. Najwyraźniej byli już po posiłku, o czym ja oczywiście zapomniałem, chyba z wrażenia. Podszedłem do ich ogniska niosąc swój worek na lewym ramieniu a następnie usiadłem przy ogniu i zapytałem czy nie zostało im nieco jadła na skromny posiłek. Oczywiście dostałem niewielką porcję gęstej zupy z mięsem i pokruszonym do środka pieczywem, ale w zupełności mi to wystarczało. Kiedy skończyłem posiłek słońce ledwie odkleiło się od horyzontu a ja wyjąłem z zanadrza swoją nieodłączną długą i prostą fajkę i zabrałem się za nabijanie z woreczka z suszem, który zapobiegawczo włożyłem do worka podróżnego na samym wierzchu. Zaciągnąłem się aromatycznym dymem i obserwowałem jak drużyna przygotowuje się powoli do wymarszu.

Kilku z wojowników poprawiało zaciągi przy zbrojach sobie nawzajem, niektórzy dopiero co zakładali zwój pancerz i sprawdzali jak ostrza wychodzą z pochew, natomiast łucznicy i kusznicy układali strzały oraz bełty w kołczanach i sprawdzali czy lotki są proste i nie powyginane. Gdzieś zniknęła ta beztroska, którą okazywali jeszcze poprzedniego dnia, grając na instrumentach i pijąc mocne alkohole. Widać było, że są profesjonalistami. Ale to nie zmieniało faktu, że nadal wątpiłem czy podołają wyznaczonemu sobie zadaniu. Najprawdopodobniej zrezygnują gdzieś w połowie drogi, dochodząc do wniosku, że gra nie jest warta świeczki. Przynajmniej takie było moje zdanie na ten temat. Właśnie delektowałem się chwilą, kiedy barczysty brodacz kolczudze i płytowym lewym naramienniku zdjął z jednego z wozów długi kij, który okazał się być ich sztandarem. Postawił trzonek na sztorc i wtedy materiał rozwinął się na krótkim poprzecznym drzewcu. Sztandar był prostokątny, ale nie bardzo długi, zakończony na spodzie wieloma stożkowatymi frędzlami. Samo płótno było podzielone na cztery odpowiednio czarne i ciemno niebieskie pola, na których w lewym górny rogu widniał duży pająk z przednimi odnóżami wzniesionymi w obronie, natomiast po skosie, w prawym dolnym rogu mieścił się wizerunek skorpiona z uniesionymi szczypcami i zawiniętym do ataku, nad siebie, ogonem. Wizerunki zwierząt były wykonane niezwykle realistycznie i z wielkim pietyzmem oraz dużą dbałością o szczegóły.

Zaciągnąłem się ponownie kontemplując ten wyczyn sztuki krawieckiej, kiedy podszedł do mnie ich przywódca pytając ponownie o to jaki kierunek powinni obrać na początek. Zapytałem czego właściwie szukają, skoro już i tak z nimi idę, mógłby mi to wyjawić. Zapytał wtedy czy nie pojawił się tu jakiś czas temu samotny wędrowiec, za którym na kilometr rozchodził się zapach śmierci. Nieco zdziwiony odparłem, że nic takiego sobie nie przypominam i że raczej nikt tu do nas często nie zachodzi. Jedynie większe lub mniejsze grupy awanturników poszukujące chwały i bogactwa, co jednak kończy się często opłakanym skutkiem. On odparł, że jestem niezwykle uparty cały czas mu to powtarzając. Potem, po przerwie, w której nabił swoją fajkę i zapalił opowiedział mi historię.

Pewnego razu w odległym mieście, w nie tak odległym czasie żyło dwóch braci, czarodziejów. Od dziecka interesowały ich magiczne sztuczki i jeden z nich, młodszy, miał do tego ewidentny dryg. Zostali zapisani na lekcje do żyjącego w pobliżu miasta czarodzieja za ostanie pieniądze, jakie zdołali uciułać rodzice. Podczas nauki, kiedy bracia żyli w wieży pod okiem czarodzieja snuli opowieści jaką to sławę nie zdobędą jako magicy i jakich to bogactw nie uświadczą będąc potężnymi i znanymi w świecie magikami. I tak upłynęło kilka lat. Młodszy z braci łapał wszystko w mig i miał pełną atencję swego mistrza, natomiast drugi z chłopców musiał siedzieć nad księgami i miał problemy z najprostszymi zaklęciami. Jako że zdolniejszy z braci miał więcej czasu dla siebie spotykał się z rówieśnikami i nabierał coraz to nowych znajomości, nawet zaczął ćwiczyć walkę mieczem, gdyż mistrz nagradzał go hojnie za jego sukcesy natomiast starszy z dwójki rodzeństwa musiał przyswajać powoli nowe umiejętności. Mistrz zabierał często swojego zdolniejszego ucznia na liczne podróże chcąc aby poznał nieco świata i zostawiał mniej zdolnego ze swoich uczniów samemu sobie aby ćwiczył i uczył się z licznych ksiąg, które posiadał arcymag. Nawet nie zauważyli kiedy w pierworodnym zaczęła zachodzić zmiana. Stał się nieco bardziej wycofany, zdarzyło mu się odszczeknąć coś do swojego mistrza, stawał się mniej cierpliwy i odstawał znacznie od swego brata. Ale trzeba mu przyznać, że był ambitny. Wręcz chorobliwie. Pewnego dnia, kiedy mistrz wraz ze swoim ulubionym uczniem wracali wozem zaprzęgniętym w dwa gniadosze z długiej podróży zauważyli już z daleko spory słup dymu unoszący się nad miastem. W pierwszej kolejności spostrzegli, że wieża, w której mieszkał mag wraz ze swoimi uczniami płonęła. Kiedy minęli płonący dom maga usłyszeli jak w mieście zaczęto bić w dzwony. Wjechali na wzgórze oddzielające ich od miasta i spostrzegli, że pół osady stoi w płomieniach. Nie bacząc na nic zabrali się, za pomocą swojej magii, za gaszenie zgliszczy i ratowanie uciekających z pożogi mieszkańców. Kiedy już uporali się z pożarem okazało się to, co było oczywiste – drugi z uczniów chciał się zemścić za swoje niepowodzenia, czy też kierowała nim czysta nienawiść lub też zwyczajnie chciał wreszcie zacząć działać na swoją rękę. Grunt, że zniszczeniu uległa połowa miasta, a w pożarze zginęli rodzice dwójki braci. Młodszy z nich ruszył zatem w pogoń za zbiegłym bratem, mając ze sobą błogosławieństwo swego mistrza jednak zawsze był o krok za swoją ofiarą. Gdzie nie poszedł śladem swego brata, tam znajdował śmierć i pożogę. Przywódca najemników, kiedy skończył już opowieść, wyglądał na nieco za bardzo zaabsorbowanego całym zamieszaniem, siedział na swoim miejscu i mocno ćmił ze swojej fajki. Kiedy wreszcie na mnie spojrzał jego wzrok był niezwykle twardy. Powiedział mi również, że została wyznaczona nagroda za głowę zbiegłego maga i że ostatnio widziano go jak kierował się właśnie tu, na południe.

I on miał zamiar zgarnąć tę nagrodę. Słuchałem go z pełną uwagą, również paląc swój susz i kiedy tak na mnie patrzył, muszę przyznać, że nieco zmiękłem. Tak w środku. Następnie powiedziałem mu to co wiedziałem o tych lasach. Że dalej na zachodzie mieszkają śnieżne driady, które niespecjalnie lubią towarzystwo ludzi, a mnie zaledwie tolerują, jednak nie na tyle abym kiedykolwiek przekroczył granicę ich terytoriów. Wschód jest całkowicie nieokiełznany i jak wspomniałem mu już wcześniej zagłębialiśmy się tam jedynie na polowania i to tylko w szczególnych przypadkach i nie za głęboko w bór. Natomiast na południu nie znajdowało się nic, o czym mógłbym mu cokolwiek powiedzieć. Żyłem tu już wiele, wiele lat i nadal nie znałem tych kniei na tyle dobrze na ile bym chciał. On jedynie skinął mi głową na te rewelacje i nadal głęboko zamyślony mruknął jedynie, że musi jeszcze wszystkiego dopilnować. Zapytał jeszcze tylko na odchodnym czy dam radę za nimi nadążyć, na co odparłem, że będę się trzymał raczej z tyłu, jako turysta i obserwator, niż jako ważny członek tego wypadu.

Kiedy odszedł przysiadła się do mnie ekipa krasnoludów, brodatych i mrukliwych, groźnie wyglądających osobników, a jeden z nich wyciągnął płaskie puzderko, w którym miał kilkanaście sztuk zwiniętego papieru. Moje zdziwienie sięgnęło zenitu, kiedy czarnobrody z blizną nad lewym okiem, która sprawiała, że jego brew nieco zachodziła na oko, zaczął częstować swoich kompanów i nawet wyciągnął pudełeczko w moją stronę, na co delikatnie i niepewnie odmówiłem, a następnie wyciągnął z ogniska grubą gałąź i wszyscy po kolei zaczęli odpalać bibułki. Widząc moją minę zaśmiali się rubasznie, podając sobie źródło ognia. Dopiero po chwili zauważyłem to, co zaczął tłumaczyć mi jeden z nich. W papierkach zawinięty był, jak określił ten susz, tytoń, który ponoć odprężał i uspokajał nerwy, ale też mocno uzależniał. Korzystając z okazji pochwaliłem ich miód pitny, na co jeden z nich mruknął coś niewyraźnie w brodę i z uznaniem skinął mi głową. Jako, że otaczający mnie brodacze nie byli zbyt rozmowni, siedzieliśmy po prostu i paliliśmy, oni swoje bibułki, natomiast ja kończyłem nabicie swojej wysłużonej fajki. Paląc obserwowałem jak drużyna, chociaż lepszym określeniem była by niewielka armia, szykuje się do drogi.

Widać było, że są przygotowani na wszystko, gdyż każdy z nich miał ze sobą broń do walki w zwarciu oraz na dystans. Poza samymi wojownikami, w ekspedycji brali udział również tragarze, którzy, oprócz tego, że mieli na plecach spore plecaki, objuczali również konie, które najwyraźniej mieli zamiar wziąć ze sobą. Do tego dochodzili strzelcy, wśród których widziałem przedstawicieli różnych ras, elfów, krasnoludów oraz ludzi i niziołków. Było ich około dwunastu i właśnie w tej chwili zbroili się w swoje dziwacznie jak dla mnie wyglądające bronie palne oraz resztę ekwipunku, czyli, jak się domyślałem, rogi pełne dziwnego, wybuchowego proszku oraz bronie podręczne, takie jak krótkie jak i szerokie miecze oraz niewielkie toporki bojowe. Nagle zza wozów wyszedł ich grajek i dosiadł się do nas, biorąc bibułkę z tytoniem od czarnobrodego i odpalił ją od gałęzi zebranej z ogniska, po czym zapalił razem z nami nucąc pod nosem melancholijną melodię. Muszę przyznać, że miał talent. Melodia była niezwykle prosta, jednak było w niej coś, co przykuwało uwagę. Po dłuższej chwili, kiedy krasnoludy wypaliły już swój susz a bard dopalał właśnie swoją bibułkę charyzmatyczny przywódca zagwizdał podwójnie, zaklaskał w dłonie i zakręcił nad głową młynka prawą dłonią. Był to nad wyraz czytelny znak. Nie było żadnych przemówień. Po prostu drużyna ustawiła się w szyk i ruszyliśmy powoli między pierwsze drzewa.

Jako pierwsi wysforowali się dwaj bliźniacy, zaraz za nimi szło komando elfów z łukami, następnie sztandar otoczony przez treserów wraz z psami, potem zbieranina kilku zakutych w zbroje kapłanek, kilku ciężkozbrojnych krasnoludów i innych mieczników, następnie szli strzelcy niosący swoje bronie na ramieniu, potem ja, jak już podniosłem swój kij podróżny wraz z bardem i ich przywódcą a na samym końcu tragarze wraz z końmi obładowanymi do granic możliwości. W wiosce zostały trzebioczące markietanki oraz kilku woźniców jako pilnujący wozów i tej niewielkiej ilości dobytku, jaką zastawili pod swoją nieobecność.

Kierowaliśmy się prosto na południe, przez możliwie jak najbardziej neutralny teren chcąc dopaść zbiegłego maga i w miarę bezpiecznie wrócić z powrotem. A przynajmniej taki był plan. Szliśmy w milczeniu, słychać było jedynie skrzypienie śniegu pod butami, sporadycznie śpiew ptaków lub stukanie dzięcioła tudzież szczeknięcie któregoś z psów i sporadyczne rżenie koni. Stawiałem nogę za nogą podpierając się na moim kiju podróżnym, ćmiąc z mojej ulubionej fajki, którą udało mi się nabić tuż przed wymarszem. Słonce stało jeszcze nisko i przez pierwsze kilka godzin szliśmy w milczeniu i skupieniu koncentrując się na zadaniu. Jakoś nieco po południu zaczął prószyć lekki śnieg, a temperatura nieco spadła. Byłem już nieco zmęczony, kiedy czarownik zarządził krótki postój.

Przysiadłem na zwalonym pniu drzewa, tak jak kilku członków wyprawy i zabrałem się oczywiście za nabijanie fajki, kiedy kątem oka zauważyłem jakiś ruch. Odwróciłem głowę akurat w momencie, w którym na skraju terytorium driad ukazała mi się jedna z nich. Miała na sobie jedynie przepaskę biodrową oraz pas z płótna okalający obfite piersi. Nie była uzbrojona, co nieco mnie zdziwiło, ale kiedy to kontemplowałem ona jedynie kiwnęła na boki głową, gestem mówiącym nie. Kiedy ponownie spojrzałem w to samo miejsce już jej tam nie było. Nie wiedziałem do końca o co jej mogło chodzić, a w następnej chwili dostałem do ręki suszone mięso oraz kawałek nieco już twardego sera. Przegryzając skromny posiłek zastanawiałem się o co mogło chodzić driadzie o bladoniebieskiej skórze, jakie było jej przesłanie. Jednak nie zdążyłem tego rozgryźć, gdyż kiedy tylko przełknąłem ostatnie kęsy, krasnoludy z kompanii rozpaliły niewielkie ognisko w celu odpalenia od nich swoich bibułek, a ja i dowódca całej tej zgrai odpaliliśmy susz. Zaraz po tym, kiedy zdążyłem się zaledwie raz zaciągnąć dostaliśmy sygnał do wymarszu. Tempo było nieco zbyt forsowne jak na moje stare nogi, więc szedłem zaraz przed końmi, czyli na samym końcu pochodu. Zarzuciłem kaptur na głowę, chcąc ochronić się przed padającym śniegiem i wtedy zauważyłem jak ich szaman zwalnia i zrównuje się ze mną, również pykając ze swojej fajki. Po dłuższym momencie, kiedy to szliśmy w milczeniu, zagadnął mnie o te lasy, pytając czysto z ciekawości o niektóre interesujące go aspekty. Odpowiadałem na tyle, na ile chciałem i umiałem, gdyż mimo że żyłem tu od dawien dawna skupiałem się głównie na naszej małej społeczności. Opowiedziałem mu zatem jak się tu wychowałem i zostałem uczniem mojego poprzedniego mistrza, ale gdzieś tak w połowie mojego wywodu dostaliśmy znak aby się zatrzymać. Oparłem się zatem na swoim kiju podróżnym natomiast szaman poszedł na przód sprawdzić co było tego przyczyną. Zanim odszedł nieco dalej rozszczekały się psy a konie zatuptały ze zniecierpliwienia, tudzież ze strachu. Ale ja już wiedziałem co jest grane. Doszły do mnie piskliwe odgłosy oraz basowe szczeknięcia i warknięcia wargów. Gobliny.

Napatoczyliśmy się najprawdopodobniej na bandę przechodzących w pobliżu goblinów, których agonalne piski właśnie słyszałem, gdyż ci, którzy nieśli ze sobą łuki oraz kusze, właśnie robili z nich użytek. Po zaledwie kilku chwilach pochód ruszył dalej, rozesłano jedynie kilku zwiadowców aby upewnili się, że nie grozi nam już żadne zbędne niebezpieczeństwo. Powrócił do mnie ich przewodnik po świecie duchów i kontynuowaliśmy naszą niezobowiązującą rozmowę. Jakiś czas później, kiedy słońce zaczęło już powoli zachodzić usłyszeliśmy donośne szczekanie psów, niektóre nich wręcz ujadały. Najprawdopodobniej zwęszyły trop. Wtedy też szaman przeprosił mnie i pobiegł na przód pochodu gdzie czarownik wydawał ostatnie komendy przed najprawdopodobniejszym pojmaniem zbiegłego maga.

Jako że drużyna awanturników się zatrzymała podszedłem powoli na przód chcąc upewnić się, że faktycznie odnaleźli zbiega. Kiedy znalazłem się na przedzie pochodu zauważyłem, że przed nami zaczyna się polanka a właściwie wyrąb gdyż w gęstym lesie znajdowały się wyrąbane pniaki, znakiem czego ktoś musiał tu być i to od dłuższego czasu. Dalej dostrzegłem fragment palisady, najprawdopodobniej wykonanej z wyciętych wcześniej drzew. Ponownie skupiłem uwagę na awanturnikach i spostrzegłem jak kapłanki kładą ręce na kilku strzelcach najwyraźniej udzielając im ostatniego błogosławieństwa. Reszta wojowników dobywała właśnie broni a łucznicy sprawdzali czy strzały w kołczanach gładko się wyjmują. Powoli zaczęto formować szyk. Na przód wysunęli się wojownicy oraz kapłanki z pawężami oraz średnimi tarczami, na flankach łucznicy a pośrodku krasnoludzcy strzelcy, którzy już odwinęli swoje bronie z zabezpieczającego je płótna. Tyły zamykali natomiast dwaj pozostali w drużynie magowie mający wspierać wojowników swoją magią. Jednak chyba nikt tutaj nie spodziewał się, że będziemy szturmować mury. W tym momencie wyminął mnie rosły woj ze sztandarem i umiejscowił się za strzelcami opierając się na drzewcu. Tragarze wraz z końmi i treserami psów ustawili się na samym końcu jako odwody. Niosący na plecach dobytek drużyny uzbroili się w kusze oraz włócznie i halabardy ale z tego co zauważyłem nie palili się zbytnio do walki. Czarownik wraz z bardem ustawili się przy sztandarze, szaman zaczął grać miarowo na swoich bębenkach i szyk powoli ruszył do przodu wychodząc niespiesznie za granicę drzew.

Ja osobiście ustawiłem się nieco za przywódcą tej całej zgrai, między nim a idącymi na tyle magami. Kiedy wyszliśmy na wolny teren, między ścięte pniaki okazało się, że palisada nie jest ukończona, więc nie potrzebowaliśmy tarana i mogliśmy to załatwić w walce wręcz. Nie znałem szczegółów planu, jednak domyślałem się tego i owego. Psy szczekały niemiłosiernie pomimo prób uciszenia ich przez ich opiekunów. Skręciliśmy nieco na prawo chcąc dojść do wyrwy w murze, jednak zanim skorygowaliśmy kurs z przerwy w umocnieniach wyszła banda poszarpanych zabijaków z brodatymi licami, po których było widać, że od dłuższego czasu żyją w dziczy. W ten sposób część naszej drużyny wraz ze mną została jeszcze między drzewami. Przez chwilę staliśmy w milczeniu słysząc jedynie stukanie bębenków, ujadanie psów oraz cichutkie trzaski zmarzniętego śniegu pod butami. I wtedy rozpętał się chaos.

Nagle zakapiorzy stojący przy palisadzie ruszyli na sobie tylko wiadomy znak. W tym samym czasie przywódca pościgu za zbiegiem zaczął inkantację natomiast stojący obok niego grajek wyjął z zanadrza pomięty zwój i zaczął czarować, odczytując zaklęcie z trzymanego pergaminu. Kontynuując akcję w stronę napastników poleciał grad strzał i bełtów zmiatając kilku z nich a paru następnych wstrzymując w miejscu i sprawiając, że padali martwi po kilku kolejnych krokach. Kilku przeciwników dotarło do ściany tarcz rozpoczynając w ten sposób serię potyczek i przepychanek ze stojącymi na przedzie wojownikami. Nie chcąc stać bezczynnie zacząłem mamrotać pod nosem zaklęcie oplątania które chciałem rzucić przed nasze szeregi w razie kolejnego ataku ze strony ukrytego w lesie obozu. Jednak zanim skończyłem bard wraz z czarownikiem skończyli swoje zaśpiewy i niemal jednocześnie na nasze flanki poleciały dwie ryczące kule ognia eliminując z gry ewentualny manewr flankowania wykonany przez naszych oponentów. Kiedy skończyłem formować czar las po naszych bokach płonął, przypominając mi moją wizję sprzed wyruszenia z osady. Był to, jak się okazało, świetny pomysł, gdyż na nasze boki wjeżdżała właśnie kawaleria złożona z goblinów na wargach, którzy teraz ginęli w płomieniach. Ci z nich, którzy zdołali uciec przed żywiołem próbowali uderzyć od frontu, zaplątując się w rzucone przeze mnie zaklęcie. Jednak bynajmniej nie był to koniec przedstawienia. Dopiero teraz z obozu wynurzył się nasz główny oponent w postaci zbuntowanego maga.

Jego wygląd był poniekąd osobliwy. Nie miał na sobie żadnych szat chroniących przed zimnem, właściwie był do pasa nagi. I na pewno nie był już całkiem człowiekiem. Jego górna połowa ciała, którą było widać, składała się głównie ze sczerniałego szkieletu pokrytego w prawej połowie korpusu mięsem. Było widać również jedynie część twarzy, natomiast reszta była gołą czaszką. Dolną połowę stanowiła gruba, płócienna spódnica a wyróżniał się w niej wiszący u pasa zbiegłego maga grymuar sporych rozmiarów.

Szedł powoli w naszą stronę a porosty i korzenie, które skutecznie zatrzymały jego wojowników oraz gobliny zdawały się go nie imać, lekko płonęły pod jego bosymi stopami. Przez chwilę panowała cisza przerywana jedynie sporadycznymi stęknięciami uwięzionych przeciwników próbujących wydostać się z potrzasku. W następnej chwili przywódca eskapady wysforował się na przód szeregów powoli nucąc pod nosem kolejne zaklęcie. W stronę lisza poleciało kilka strzał wbijając się w ciało i nie robiąc mu najwyraźniej żadnej krzywdy. Charyzmatyczny przywódca skinął jedynie ręką na swoich łuczników aby nie marnowali strzał natomiast sam stanął przed swymi wiernymi wojownikami mierząc się prze chwilę wzrokiem z przeciwnikiem. Potem rozpoczęła się wisienka na torcie, czyli walka na czary, którą zapamiętam do końca życia. W pewnej chwili zły mag wyciągnął do przodu swoje ręce, z których buchnął stożkowaty płomień, próbując spalić czarownika. Ten skończył właśnie inkantację i również wystawił przed siebie dłonie tworząc tarczę ochronną, o którą rozbiły się płomienie nieumarłego. Stali tak przez krótką chwilę, po czym broniący się czarodziej zaczął podchodzić, malutkimi kroczkami, w stronę swego oponenta. Płomienie zdawały się wzniecać z każdą chwilą na co jedynie czarownik uginał się mocniej pod wpływem  zaklęcia nieustannie prąc naprzód.

Kiedy znalazł się już zaledwie kilka kroków od żywego trupa ten zakończył działanie płomieni. Momentalnie sięgnął do swej księgi czarów chcąc poczęstować ścigającego go czarodzieja kolejnym czarem. Wtedy ten jedynie sięgnął za pazuchę, wyciągnął stamtąd, jak opowiedział mi później „pistolet”, i wypalił prosto w twarz swego wroga. Jego czaszka niemal eksplodowała pod wpływem wystrzału odpadając niemal od kręgosłupa, po czym bezwładne już ciało upadło na ziemię. Wtedy też dostrzegłem obok siebie jak dwójka bliźniaków niziołków patrzy po sobie, skinęli sobie głowami, po czym zaczęli się rozbierać, w dość szybkim tempie. Nie do końca wiedziałem co o tym myśleć, jednak już po sekundzie domyśliłem się, że chodzi o likantropię. I nie pomyliłem się.

Już po chwili rozpoczęła się przemiana i dwójka braci rzuciła się na niczego nie spodziewających się pozostałych przy życiu przeciwników. Ja w uszach miałem jeszcze huk wystrzału i zaraz usłyszałem kolejne, kiedy zza palisady wybiegli pozostali przy życiu wojownicy lisza, a krasnoludzcy strzelcy zrobili użytek ze swoich samopałów. Rozpoczęła się rzeź. Nie oszczędzono nikogo i starano się aby żaden z goblinów nie zdołał uciec pościgowi. Szyk poszedł w rozsypkę kiedy awanturnicy rozbiegli się aby dobijać uciekinierów lub walczących do ostatniego tchu przeciwników. Część z naszych ruszyła w stronę palisady omijając miejsce gdzie rzuciłem czar oplątania i buszując po obozowisku martwego już nieumarłego. Ja stałem w tym czasie w miejscu czekając aż wojenna zawierucha dobiegnie końca.

Słyszałem odgłosy walki i wrzaski rannych poprzetykane ze sporadycznymi wystrzałami broni palnej. Kiedy czar oplątania dobiegł końca ruszyłem z miejsca razem z resztą kompanii idąc przez pobojowisko zmierzając w stronę obozu za palisadą. Kiedy dotarłem na miejsce walka została zakończona a ekspedycja zabrała się za szabrowanie zdobytego obozowiska. Miejsce wyglądało jakby nikt nie spodziewał się ataku. Gdzieniegdzie płonęły jeszcze ogniska, wielka ława na prawym końcu obozu zastawiona była jadłem, tu i tam stały jeszcze nie ruszone stojaki za zbroję, a to wszystko pomiędzy sporymi, płóciennymi namiotami. Jako że byłem strasznie zmęczony po dniu ciągłego marszu usiadłem przy jednym z ognisk i zabrałem się za nabijanie fajki. Paliłem w spokoju czując w powietrzu zapach śmierci. W tym czasie wojownicy zabrali się za usuwanie ciał z miejsca pobojowiska i najwyraźniej zbierali się do tego aby spędzić tu noc.

Z tego co się zorientowałem mieliśmy jedynie kilku lekko rannych, którymi już zajmowały się nasze kapłanki. Musiałem przyznać, że byłem zaskoczony skutecznością tej wyprawy. I chyba w większości zawdzięczali to właśnie nowej broni, którą przynieśli na nieco zacofane południe. Siedziałem zamyślony a wokół mnie zapadał zmrok. Część, a właściwie większość awanturników zajęła się zaniesieniem ciał poległych na stos, który powstawał daleko w lesie. Siedziałem tak jakiś czas, aż zmęczeni najemnicy wrócili, zgasili wszystkie ogniska i rozpalili wielki ogień mniej więcej na środku zdobytego obozu. Usiedliśmy wspólnie, a bard należący do grupy zaczął grać melancholijną balladę na temat braterskiej miłości, odwadze i poświęceniu. Wprowadziło nas to w spokojny nastrój, tak potrzebny po dniu pełnym wrażeń.

Zastanawiałem się co podziało się z ich charyzmatycznym przywódcą. Był jakby nieobecny, pił ze znaleźnego bukłaka prosto z gwinta, a kiedy wrócili spod stosu pogrzebowego miał dziwnie mokre oczy natomiast w rękach niósł to, co pozostało z zabitego lisza, mianowicie grymuar oraz kilka pierścieni. Kiedy po skończonej balladzie wznieśliśmy toast znaleźnym winem atmosfera zmieniła się diametralnie, wszyscy radowali się z wykonanego zadania podając sobie bukłaki z trunkami i jedząc zdobyte mięsiwo. Muzyk zaczął grać skoczną melodię, ja ćmiłem zwyczajowo swoją fajkę natomiast przywódca zwycięzców był podejrzanie cichy i wycofany. Zaczął prószyć lekki śnieg a my siedzieliśmy do później nocy ucztując i wspominając wielkie zwycięstwo. Nawet kiedy kładłem się już na zasłużony sen słyszałem głośne pijackie piosenki i wrzaski fetujących biesiadników.

Następnego ranka wstałem jak zwykle o wczesnej porze jednak mimo to zastałem ruch w interesie. Dookoła biegały spuszczone za smyczy psy a ci, którzy pili najmniej poprzedniej nocy właśnie szykowali jadło na śniadanie. Dosiadłem się do ogniska, zapaliłem i czekałem aż wstanie reszta wojowników, zjemy coś i ruszymy w drogę powrotną. Jakiś czas później, kiedy dumałem właśnie nad nowym wynalazkiem jakim była ta cudowna broń palna, dosiadły się do mnie krasnoludy z kompanii paląc swoje bibułki i komentując głośno wczorajszą wygraną. Kilku z nich pogratulowało mi przytomności umysłu mając na myśli rzucony przeze mnie czar i zrobiło mi się cieplej na sercu słysząc pochwały od doświadczonych wojowników, kim nigdy już nie będę. Zaraz po tym dostaliśmy do rąk miski z parującym, gorącym gulaszem. Podczas posiłku dosiadało się do nas coraz więcej wojowników zajadających pyszne mięsko. Kiedy wszyscy już skończyli posiłek, a ja swoim zwyczajem odpaliłem kolejną fajkę, dostaliśmy od barda towarzyszącego drużynie znaki do wymarszu. Nieco mnie to zdziwiło, gdyż nigdzie nie widziałem przywódcy grupy ale postanowiłem w to nie wnikać. Tym razem szedłem w połowie pochodu dyskutując z muzykiem o sztuce, tej czarodziejskiej i tej muzyczno artystycznej. Musiałem przyznać sam przed sobą, iż bard okazał się być niezwykle inteligentnym człowiekiem z konkretną wizją świata, z którą, chcąc nie chcąc, musiałem się zgodzić. W czasie drogi zrobiliśmy dwa postoje, jako że nigdzie nam się nie spieszyło i podczas drugiej przerwy gdzieś z tyłu mignął mi czarownik. Stwierdziłem, że porozmawiam z nim kiedy już dotrzemy do naszej społeczności gdyż nie wyglądał na takiego, który miałby ochotę o czym kol wiek dyskutować. Miał podkrążone oczy i lekko się zataczał, a przy jego boku dojrzałem kolejny bukłak. Kiedy dochodziliśmy do skraju lasu drużynowe psy zaczęły się dziwnie zachowywać, ujadać i jakby nie chciały iść dalej. Miałem co do tego złe przeczucia więc szybko wysforowałem się na przód podpierając się swym kosturem. Kiedy już dotarłem na skraj lasu pierwszym co zrobiłem to upadłem na kolana zajmując się cichym płaczem. To co ujrzeliśmy dalej wstrząsnęło nawet idącym w pierwszym rzędzie bliźniakom likantropom. Cały dąb zasłany był wisielcami, zarówno tych starszych członków naszej społeczności jak i tych najmłodszych. Po prostu wszyscy wisieli sobie tam z wywalonymi na wierzch językami jak gdyby nigdy nic. Po dłuższej chwili, kiedy już nic nie widziałem, gdyż widok zasłaniały mi moje łzy podszedł do mnie przywódca awanturników i położył mi rękę na prawym ramieniu. Nie musiał nic mówić, ten gest wyrażał wszystko. Nie odwracając się za siebie wstałem i ruszyłem za pochodem kierującym się na północ.

Cóż.

Może jednak na starość zostanę bogaczem.

 

 

 

02.08 – 22.08.2020

Kraków

 

 

Koniec

Komentarze

Witam

Jest to moje pierwsze opowiadanie, które zamieszczam gdziekolwiek, mam nadzieję, że się podoba. Zapraszam do lektury

Thavo, bądź uprzejmy podzielić ten wielki zwarty blok tekstu na akapity, albowiem w obecnym kształcie Twoje dzieło raczej nie nadaje się do czytania. :(

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Popieram reg :)

PS> Avatar z IceWind Dale? :)

Known some call is air am

Ciekawe opowiadania. Czytając drugie zdanie (czyli Widzieliśmy ich już z daleka, z naszej wioski położonej pod konarami wiekowego, rozłożystego dębu.) zastanawiałem się, czy chodzi o miejscowość Kuldahar. Czy moje podejrzenia co do miejsca akcji są słuszne? Im dalej w tekście, tym więcej mroźnego nastroju rodem z gry Icewind Dale.

Przeczytanie tego opowiadania, było ciekawym przypomnieniem mroźnej aury krainy Dziesięciu Miast. Pozdrawiam.

Tak, awatar jest z Icewind dale. Inspirowane tą grą, także widać pewne podobieństwa, ale nie dzieje się bezpośrednio w Zapomnianych Krainach.

No cóż, Ekspedycja nie przypadła mi do gustu. Głównie z powodu przedstawienia historii w formie gawędy, podczas gdy zdecydowanie wolę opowiadania z dialogami, opisami i pełnokrwistymi postaciami, a tego tutaj mi brakło. Wszystko zamknęło się w relacji starego druida, a to dla mnie stanowczo za mało, zwłaszcza że i fabuła okazała się mało oryginalna i, jak dla mnie, niezbyt ciekawa.

Nie wiem też, co stało się z mieszkańcami wioski druida – kto i dlaczego ich powiesił?

Wykonanie, co stwierdzam z prawdziwą przykrością, jest bardzo złe. Masa błędów, potknięć, usterek, powtórzeń, literówek czy źle skonstruowanych zdań, że o byłozie, nadużywaniu zaimków i zlekceważonej interpunkcji nie wspomnę, sprawiły, że lektury nijak nie mogę uznać za satysfakcjonującą.

Masz przed sobą mnóstwo pracy, ale mam nadzieję, Thavo, że Twoje kolejne opowiadania będą ciekawsze i zdecydowanie lepiej napisane. :)

 

Wy­glą­da­li jak ty­po­wi na­jem­ni­cy, ob­wie­sze­ni bro­nią z nie­ty­po­wym wy­glą­dem zbie­ra­ni­ny… ―> Nie brzmi to najlepiej.

 

Kilku z nich miało na gło­wach tur­ba­ny… ―> Czy mogli mieć turbany w innym miejscu, nie na głowie?

Może wystarczy: Kilku z nich nosiło tur­ba­ny

 

i dwóch ni­zioł­ków, bliź­nia­ków, gdzie jeden miał za­ję­czą wargę… ―> …i dwóch ni­zioł­ków, bliź­nia­ków, z których jeden miał za­ję­czą wargę

Gdzie to zaimek zastępujący określenie miejsca, nie postaci.

 

że byli przy­go­to­wa­ni na tu­tej­sze wa­run­ki. Mieli ze sobą futra lub cięż­kie płasz­cze albo okry­wa­ją­ce ich niby tu­ni­ki wkła­da­ne przez głowę i ogrze­wa­ją­ce więk­szość ciała. Mieli rów­nież konie nio­są­ce ich do­by­tek, skrom­ny, ale każdy musi jeść i pić. Nie mieli wiele bi­żu­te­rii, co było dość dziw­ne, bo w ich za­wo­dzie nie za­ra­bia się mało. Mieli ze sobą nawet sza­ma­na, typ z dwoma war­ko­cza­mi po­plą­ta­ny­mi z ko­lo­ro­wy­mi rze­mie­nia­mi, co dziw­nie kon­tra­sto­wa­ło z jego ciem­no blond wło­sa­mi. Miał ze sobą dwa bę­ben­ki, nie­wiel­kie, ale po­rząd­nej ro­bo­ty. Jako że był moim, można po­wie­dzieć, ko­le­gą po fachu, za­sie­dli­śmy w mojej chat­ce, le­pian­ce wła­ści­wie, i za­pa­li­li­śmy susz, roz­ma­wia­jąc o tym co ich tu spro­wa­dza. Byłnami rów­nież ich przy­wód­ca, nie­zwy­kle cha­ry­zma­tycz­ny, wy­ga­da­ny, z pięk­ną buźką i przy­strzy­żo­ny­mi wło­sa­mi. Co praw­da był tuż… ―> Miałoza, byłoza i nadmiar zaimków.

 

z dwoma war­ko­cza­mi po­plą­ta­ny­mi z ko­lo­ro­wy­mi rze­mie­nia­mi, co dziw­nie kon­tra­sto­wa­ło z jego ciem­no blond wło­sa­mi. ―> z dwoma war­ko­cza­mi, z powplatanymi ko­lo­ro­wy­mi rze­mie­nia­mi, co dziw­nie kon­tra­sto­wa­ło z jego ciem­noblond wło­sa­mi.

 

że wielu stam­tąd nie wró­ci­ło, że wró­ci­li od­mie­nie­ni lub wręcz sza­le­ni… ―> To nie wrócili czy wrócili?

Proponuję: …że wielu stam­tąd nie wró­ci­ło, że niektórzy wró­ci­li od­mie­nie­ni lub wręcz sza­le­ni

 

co było wy­raź­nie widać w spo­so­bie z jakim no­si­li mie­cze, to­po­ry, bu­ła­wy i młoty. ―> Czy to znaczy, że nosili broń ze sposobem?

Proponuję: …co było wy­raź­nie widać po spo­so­bie noszenia mieczy, toporów, buław i młotów.

 

ży­czy­łem im wszyst­kie­go naj­lep­sze­go. Z resz­tą jak każ­dej innej wy­pra­wie. ―> Raczej: …ży­czy­łem im wszyst­kie­go naj­lep­sze­go, jak zresz­tą każ­dej innej wy­pra­wie.

 

za­chry­płym śmie­chem za­kra­wa­ją­cym o po­gar­dę. ―> …za­chry­płym śmie­chem, za­kra­wa­ją­cym na po­gar­dę.

 

 

na ślę­cze­nie przed księ­ga­mi… ―> …na ślę­cze­nie nad księ­ga­mi

 

Nieco się zdzi­wi­łem, ale tylko trosz­kę, że był tak młody. Może był dobry w tym co robił? Cięż­ko było to okre­ślić tylko na pod­sta­wie roz­mo­wy. Może i był, w końcu szła za nim… –> Byłoza.

Proponuję: Nieco mnie zdziwił jego młody wiek. Może był dobry w tym co robił? Trudno to okre­ślić tylko na pod­sta­wie roz­mo­wy. W końcu szła za nim

 

Po­sie­dzie­li­śmy jesz­cze mo­ment sie­dząc, paląc i ga­piąc się w ogień… ―> Brzmi to fatalnie – czy mogli posiedzieć na stojąco?

Proponuję: Po­sie­dzie­li­śmy jesz­cze mo­ment, paląc i ga­piąc się w ogień

 

i resz­tą całej tej ko­lo­ro­wej i nie­zwy­kle zróż­ni­co­wa­nej dru­ży­nie. ―> …i resz­tą całej tej ko­lo­ro­wej i nie­zwy­kle zróż­ni­co­wa­nej drużyny.

 

Za­po­wia­da­ło się na nie­zwy­kle przy­go­to­wa­ną wy­pra­wę, ale i tak nie da­wa­łem im więk­szych szans. Wy­glą­da­ło na to, że za­po­wia­da­ła się… ―> Czy to celowe powtórzenie?

 

kiedy psy za­czę­ły szcze­kać na in­nych z na­szej wio­ski a nie­kie­dy na sie­bie na­wza­jem. –> …kiedy psy za­czę­ły szcze­kać na inne, te z na­szej wio­ski, a nie­kie­dy na sie­bie na­wza­jem.

 

cała za­ku­ta w ide­al­nie do­pa­so­wa­ną zbro­ję pły­to­wą ewi­dent­nie wy­ku­tą na… ―> Nie brzmi to zbyt dobrze.

 

jakby była jej drugą skórą. Rę­ka­wi­ce za­koń­czo­ne były w szpic, co spra­wia­ło wra­że­nie, jakby były po pro­stu jej pa­zu­ra­mi a cała kon­struk­cja była w paru miej­scach wgnie­cio­na i widać było na niej… ―> Kolejny przykład byłozy.

 

na­to­miast na ple­cach miała za­pię­ty pawęż… ―> Pawęż jest rodzaju żeńskiego, więc: …na­to­miast na ple­cach miała za­pię­tą pawęż

To naprawdę duża i ciężka tarcza, czy kapłanka na pewno nosiła pawęż na plecach?

 

od­wró­ci­łem spoj­rze­nie. Wbi­łem spoj­rze­nie w zie­mię, jak dzie­ciak, który na­bro­ił. Kiedy po­now­nie spoj­rza­łem prze­lot­nie… ―> Powtórzenia.

 

za­czę­ły usta­wiać się w okrąg na­to­miast dru­ży­na za­czę­ła się… ―> Powtórzenie.

 

za­uwa­ży­łem jak na­jem­ni­cy po­wo­li za­bie­ra­ją się do roz­sta­wia­nia po­środ­ku wozów swo­ich na­mio­tów… ―> Czy dobrze rozumiem, że namioty ustawiano na wozach?

 

i czysz­cząc co po nie­któ­re. ―> …i czysz­cząc co ponie­któ­re. Lub: …i czysz­cząc nie­któ­re.

 

wraca z lasu z na­rę­czem drwa… ―> …wraca z lasu z na­rę­czem drew

Tu znajdziesz odmianę słowa drwa: https://pl.wiktionary.org/wiki/drwa

 

i za­bie­ra­ją się do roz­pa­le­nia po środ­ku okrę­gu wiel­kie­go ogni­ska… ―> …i za­bie­ra­ją się do roz­pa­le­nia pośrod­ku okrę­gu wiel­kie­go ogni­ska

 

ogni­sko już pło­nę­ło na wy­so­kość około metra… ―> Skąd postać z opisywanego świata wie, co to metr?

Ten błąd pojawia się także w dalszej części opowiadania.

 

więk­szość z wo­jow­ni­ków sku­pi­ła się przy cie­płym i ży­cio­daj­nym ogniu… ―> Komu i w jaki sposób ogień daje życie?

 

Jego ak­centstyl mó­wie­nia dał mi do zro­zu­mie­nia… ―> Piszesz o dwóch czynnikach, więc: Jego ak­cent i styl mó­wie­nia dały mi do zro­zu­mie­nia

 

na­szej osa­dzie, gdzie miesz­kał nasz głów­ny my­śli­wy… ―> Powtórzenie. Czy te zaimki są w ogóle potrzebne?

 

Był mocno słod­ki, ale nie za słod­ki, mocny, ale… ―> Powtórzenie.

Może: Był dość słodki, ale nie za słodki, mocny, ale

 

ob­ser­wo­wa­łem spod moich krza­cza­stych brwi… ―> Zbędny zaimek – czy mógł obserwować cokolwiek spod cudzych brwi?

 

usiadł przy ogniu z wy­cią­gnię­tą z sakw przy sio­dle nie­wiel­ką harfę… ―> Czy bard woził jedną harfę w kilku sakwach?

Proponuję: …usiadł przy ogniu z niewielką harfą, wyciągniętą z sakwy przy sio­dle

 

po na­jem­ni­kach za­czę­ły krą­żyć kubki z mio­dem pit­nym… ―> …wśród najemników/ między najemnikami za­czę­ły krą­żyć kubki z mio­dem pit­nym

 

za­czę­li być żywsi i nieco mniej za­mknię­ci, po­ka­za­ły się u nich w miarę ludz­kie od­ru­chy. Prze­sta­li być stwo­rze­ni do za­bi­ja­nia, a za­czę­li być bliż­si… ―> Lekka byłoza.

 

ale już mocno czu­łem zmę­cze­nie, w końcu mia­łem już swoje lata. Słoń­ce scho­wa­ło się już za… ―> Powtórzenia.

 

byłem pe­wien, że było tam coś jesz­cze, lecz nie byłem w sta­nie sobie tego przy­po­mnieć. A wi­dzia­łem, ze było to coś waż­ne­go. ―> I znów byłoza.

 

Obu­dzi­łem się o wscho­dzie słoń­ca rześ­ki lecz lekko za­spa­ny. ―> Człowiek lekko zaspany nie będzie rześki.

 

Kiedy ogień po­wo­li za­pa­lał ko­lej­ne ga­łę­zie usia­dłem przy jego źró­dle… ―> Co było źródłem ognia?

Proponuję: Kiedy ogień po­wo­li ogarniał ko­lej­ne ga­łę­zie, usia­dłem przy nim

 

pło­mie­nie we­so­ło trza­ska­ją na środ­ku po­miesz­cze­nia dając życie moim sta­rym, zmar­z­nię­tym człon­kom. ―> Przypuszczam, że życie w członkach było, że płomienie nie dawały im życia, a tylko ogrzewały.

 

po czym za­bra­łem sięga na­bi­ja­nie fajki, i kiedy już ją od­pa­li­łem wy­sze­dłem przed dom po­pa­trzeć na wschód słoń­ca. ―> …po czym za­bra­łem się do na­bi­ja­nia fajki, i kiedy już ją zapaliłem, wy­sze­dłem przed dom, po­pa­trzeć na wschód słoń­ca.

 

Cięż­ko było mi w to uwie­rzyć… ―> Trudno było mi w to uwie­rzyć

 

na pewno było by sły­chać ich szcze­ka­nie… ―> …na pewno byłoby sły­chać ich szcze­ka­nie

 

I fak­tycz­nie, znaj­do­wa­ły się tam zwło­ki jed­ne­go z wierz­chow­ców… ―> I fak­tycz­nie, znaj­do­wa­ły się tam szczątki jed­ne­go z wierz­chow­ców

Zwłoki to ciało zmarłego człowieka, nie konia.

 

Wra­ca­jąc za­uwa­ży­łem na, że na jed­nym z wozów… ―> Dwa grzybki w barszczyku.

 

ski­nął mi głową i wy­tłu­ma­czył mi się… ―> Czy oba zaimki są niezbędne?

 

wy­tłu­ma­czył mi się, że chce jesz­cze do­spać przed drogą. Usia­dłem więc w sa­mot­no­ści, tak jak lu­bi­łem, i de­lek­to­wa­łem się dymem pa­trząc na krzą­ta­ją­cych się przy chwi­lo­wym obo­zie na­jem­ni­ków. Za­my­śli­łem się na mo­ment. Jak to się stało… ―> Siękoza.

 

ja­kieś dzi­kie naj­praw­do­po­dob­niej zwie­rze po­de­szło… ―> Literówka.

 

czy nie mam ja­kichś po­my­słów w spra­wie od­po­wied­nio za­gi­nio­ne­go i za­bi­te­go wierz­chow­ca. ―> Co to znaczy, że wierzchowce został odpowiednio zaginione i zabite?

A może miało być: …czy nie mam ja­kichś po­my­słów w spra­wie wierzchowców – zabitego i tego, który zniknął.

 

Nie spo­dzie­wa­łem się tego, za­pro­po­nu­ją mi pój­ście z nimi. ―> Raczej: Nie spo­dzie­wa­łem się, że za­pro­po­nu­ją mi pój­ście ze sobą. Lub: Nie spo­dzie­wa­łem się, ze za­pro­po­nu­ją, abym poszedł z nimi.

 

kłąb dymu w kształ­cie grzyb­ne­go ka­pe­lu­sza… ―> Poznaj znaczenie słowa grzybny.

Proponuję: …kłąb dymu, w kształ­cie ka­pe­lu­sza grzyba

 

jakby dmuch­nię­cie pro­sto ucho. ―> …jakby dmuch­nię­cie pro­sto w ucho.

 

za­czą­łem się pa­ko­wać to nie­wiel­kie­go worka po­dróż­ne­go, który to wy­ją­łem spod łóżka. ―> …za­czą­łem się pa­ko­wać do nie­wiel­kie­go worka po­dróż­ne­go, który wy­ją­łem spod łóżka.

 

jak głę­bo­ko w las chcą się za­głę­bić… ―> Brzmi to fatalnie.

MożeL …jak bardzo chcą się zagłębić w las

 

czapę z koł­pa­kiem z futra śnież­ne­go lisa… ―> Kołpak to czapka – czy to znaczy, że zabrał czapę z czapką?

 

Za­wi­ną­łem swój długi kij po­dróż­ny… ―> Co to znaczy, że zawinął kij?

 

pro­stą fajkę i za­bra­łem się za na­bi­ja­nie z wo­recz­ka z su­szem… ―> …pro­stą fajkę i za­bra­łem się do na­bi­ja­nie jej suszem z wo­recz­ka

http://portalwiedzy.onet.pl/140056,,,,brac_sie_wziac_sie_do_czegos_brac_sie_wziac_sie_za_cos,haslo.html

 

nie­któ­rzy do­pie­ro co za­kła­da­li zwój pan­cerz… ―> Literówka w zbędnym zaimku,

Wystarczy: …nie­któ­rzy do­pie­ro za­kła­da­li pan­cerze

 

kiedy bar­czy­sty bro­dacz kol­czu­dze i pły­to­wym… ―> …kiedy bar­czy­sty bro­dacz w kol­czu­dze i pły­to­wym

 

oka­zał się być ich sztan­da­rem. Po­sta­wił trzo­nek na sztorc… ―> Sztandar nie ma trzonka, sztandar ma drzewce.

 

za­koń­czo­ny na spo­dzie wie­lo­ma stoż­ko­wa­ty­mi frędz­la­mi. ―> Chyba: …za­koń­czo­ny na brzegu wie­lo­ma stoż­ko­wa­ty­mi frędz­la­mi.

 

czar­ne i ciem­no nie­bie­skie pola… ―> …czar­ne i ciem­nonie­bie­skie pola

 

wi­ze­ru­nek skor­pio­na z unie­sio­ny­mi szczyp­ca­mi i za­wi­nię­tym do ataku, nad sie­bie, ogo­nem. ―> Skorpiony nie mają ogona, one maja odwłok.

Proponuję: …wi­ze­ru­nek skor­pio­na z unie­sio­ny­mi szczyp­ca­mi i przygotowanym do ataku kolcem jadowym.

 

za któ­rym na ki­lo­metr roz­cho­dził się za­pach śmier­ci. ―> Kilometr również nie ma prawa bytu w tym opowiadaniu.

 

Zo­sta­li za­pi­sa­ni na lek­cje do ży­ją­ce­go w po­bli­żu mia­sta cza­ro­dzie­ja za osta­nie pie­nią­dze, jakie zdo­ła­li uciu­łać ro­dzi­ce. ―> Czy dobrze rozumiem, że czarodziej żył za ostatnie pieniądze rodziców?

A może miało być: Za osta­nie pie­nią­dze, jakie zdo­ła­li uciu­łać ro­dzi­ce, zo­sta­li za­pi­sa­ni na lek­cje do ży­ją­ce­go w po­bli­żu mia­sta cza­ro­dzie­ja.

 

spo­ty­kał się z ró­wie­śni­ka­mi i na­bie­rał coraz to no­wych zna­jo­mo­ści… ―> Znajomości nie można nabrać.

Proponuję: …spo­ty­kał się z ró­wie­śni­ka­mi i za­wie­rał coraz to no­we zna­jo­mo­ści

 

Mistrz za­bie­rał czę­sto swo­je­go zdol­niej­sze­go ucznia na licz­ne po­dró­że… ―> Mistrz za­bie­rał czę­sto swo­je­go zdol­niej­sze­go ucznia w licz­ne po­dró­że

 

zo­sta­wiał mniej zdol­ne­go ze swo­ich uczniów sa­me­mu sobie aby ćwi­czył… ―> …zo­sta­wiał mniej zdol­ne­go ze swo­ich uczniów samego sobie, aby ćwi­czył

 

zda­rzy­ło mu się od­szczek­nąć coś do swo­je­go mi­strza… ―> …zda­rzy­ło mu się od­szczek­nąć coś mi­strzowi

 

za­uwa­ży­li już z da­le­ko spory słup dymu… ―> Literówka.

 

za­bra­li się, za po­mo­cą swo­jej magii, za ga­sze­nie zglisz­czy… ―> …za­bra­li się, za po­mo­cą swo­jej magii, do gaszenia zglisz­czy

 

będę się trzy­mał ra­czej z tyłu, jako tu­ry­sta i ob­ser­wa­tor… ―> Skąd w tym świecie jest znana turystyka?

 

ru­szy­li­śmy po­wo­li mię­dzy pierw­sze drze­wa.

Jako pierw­si wy­sfo­ro­wa­li się… ―> Nie brzmi to najlepiej.

 

W wio­sce zo­sta­ły trze­bio­czą­ce mar­kie­tan­ki… ―> Co robiły markietanki???

A może miało być: W wio­sce zo­sta­ły szczebioczące mar­kie­tan­ki

 

spo­ra­dycz­nie śpiew pta­ków lub stu­ka­nie dzię­cio­ła tu­dzież szczek­nię­cie któ­re­goś z psów i spo­ra­dycz­ne rże­nie koni. ―> Czy to celowe powtórzenie?

 

Sta­wia­łem nogę za nogą pod­pie­ra­jąc się na moim kiju po­dróż­nym… ―> Sta­wia­łem nogę za nogą, pod­pie­ra­jąc się kijem po­dróż­nym

 

Słon­ce stało jesz­cze nisko… ―> Literówka.

 

za­czął pró­szyć lekki śnieg, a tem­pe­ra­tu­ra nieco spa­dła. ―> Obawiam się, że nie mieli termometrów, więc raczej: …za­czął pró­szyć lekki śnieg i ochłodziło się/ zrobiło się zimniej.

 

i za­bra­łem się oczy­wi­ście za na­bi­ja­nie fajki… ―> …i za­bra­łem się, oczy­wi­ście, do nabijania fajki

 

oraz pas z płót­na oka­la­ją­cy ob­fi­te pier­si. ―> Obawiam się, że pas płótna nie mógł okalać piersi.

Proponuję: …oraz pas płótna osłaniający/ przysłaniający/ przykrywający obfite piersi.

 

więc sze­dłem zaraz przed końmi… ―> …więc sze­dłem tuż przed końmi

 

Od­po­wia­da­łem na tyle, na ile chcia­łem i umia­łem… ―> Raczej: Od­po­wia­da­łem tak jak chcia­łem i umia­łem

 

jak się tu wy­cho­wa­łem i zo­sta­łem uczniem mo­je­go po­przed­nie­go mi­strza… ―> Czy to znaczy, że teraz ma nowego mistrza, który nastał po poprzednim?

 

Ale ja już wie­dzia­łem co jest grane. ―> Ten zwrot, jako zbyt współczesny, nie ma racji bytu w tym opowiadaniu.

 

aby upew­ni­li się, że nie grozi nam już żadne zbęd­ne nie­bez­pie­czeń­stwo. ―> Czy to znaczy, że bywają też niebezpieczeństwa niezbędne?

 

nie­któ­re nich wręcz uja­da­ły. ―> …nie­któ­re z nich wręcz uja­da­ły.

 

przed naj­praw­do­po­dob­niej­szym poj­ma­niem zbie­głe­go maga. ―> Czy to znaczy, że mogły być także pojmania mniej prawdopodobne?

 

że fak­tycz­nie od­na­leź­li zbie­ga. Kiedy zna­la­złem się na prze­dzie… ―> Nie brzmi to najlepiej.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ciąg dalszy łapanki:

 

wo­jow­ni­cy oraz ka­płan­ki z pa­wę­ża­mi oraz śred­ni­mi tar­cza­mi… ―> Powtórzenie.

 

nikt tutaj nie spo­dzie­wał się, że bę­dzie­my sztur­mo­wać mury. ―> Palisada nie jest murem.

 

Skrę­ci­li­śmy nieco na prawo chcąc dojść do wyrwy w murze… ―> Tam nie było muru.

Proponuję: Skrę­ci­li­śmy nieco na prawo chcąc dojść do wyrwy w ogrodzeniu

 

Nagle za­ka­pio­rzy sto­ją­cy przy pa­li­sa­dzie… ―> Nagle za­ka­pio­ry sto­ją­ce przy pa­li­sa­dzie

 

pa­da­li mar­twi po kilku ko­lej­nych kro­kach. Kilku prze­ciw­ni­ków… ―> Powtórzenie.

 

ze sto­ją­cy­mi na prze­dzie wo­jow­ni­ka­mi. Nie chcąc stać bez­czyn­nie… ―> Powtórzenie.

 

Jed­nak zanim skoń­czy­łem bard wraz z cza­row­ni­kiem skoń­czy­li swoje… ―> Powtórzenie.

 

Jego wy­gląd był po­nie­kąd oso­bli­wy. Nie miał na sobie żad­nych szat chro­nią­cych przed zim­nem, wła­ści­wie był do pasa nagi. I na pewno nie był już cał­kiem czło­wie­kiem. Jego górna po­ło­wa ciała, którą było widać, skła­da­ła się głów­nie ze sczer­nia­łe­go szkie­le­tu po­kry­te­go w pra­wej po­ło­wie kor­pu­su mię­sem. Było widać rów­nież je­dy­nie część twa­rzy, na­to­miast resz­ta była gołą czasz­ką. ―> Byłoza.

 

gruba, płó­cien­na spód­ni­ca a wy­róż­niał się w niej wi­szący­ u pasa zbie­głe­go maga gry­mu­ar… ―> Z tego wynika, że grymuar był elementem spódnicy.

 

mie­rząc się prze chwi­lę wzro­kiem z prze­ciw­ni­kiem. ―> Literówka.

 

Potem roz­po­czę­ła się wi­sien­ka na tor­cie, czyli walka na czary… ―> Wisienka na torcie nie rozpoczyna się, a użycie tego zwrotu tutaj jest całkiem bez sensu.

Wisienka na torcie jest związkiem frazeologicznym i oznacza dodatek do czegoś dobrego,  sprawiający, że to coś jest jeszcze lepsze.

Natomiast związek frazeologiczny jest formą ustabilizowaną, utrwaloną zwyczajowo, której nie korygujemy, nie dostosowujemy do współczesnych norm językowych ani nie adaptujemy do aktualnych potrzeb piszącego/ mówiącego.

 

zły mag wy­cią­gnął do przo­du swoje ręce… ―> Zbędny zaimek – czy wyciągnąłby cudze ręce?

 

dwój­ka bliź­nia­ków ni­zioł­ków pa­trzy po sobie, ski­nę­li sobie gło­wa­mi… ―> Czy oba zaimki są konieczne?

 

rzu­ci­ła się na ni­cze­go nie spo­dzie­wa­ją­cych się… ―> …rzu­ci­ła się na ni­cze­go niespo­dzie­wa­ją­cych się

 

Ja sta­łem w tym cza­sie w miej­scu cze­ka­jąc aż wo­jen­na za­wie­ru­cha do­bie­gnie końca. ―> Masło maślane –> czy można stać, przemieszczając się?

Nazwanie opisanej bitwy/ potyczki wojną jest, moim zdaniem, sporą przesadą.

 

eks­pe­dy­cja za­bra­ła się za sza­bro­wa­nie zdo­by­te­go obo­zo­wi­ska. ―> …eks­pe­dy­cja za­bra­ła się do szabrowania zdo­by­te­go obo­zo­wi­ska.

 

stały jesz­cze nie ru­szo­ne sto­ja­ki za zbro­ję… ―> Literówka.

 

i za­bra­łem się za na­bi­ja­nie fajki. ―> …i za­bra­łem się do nabijania fajki.

 

wo­jow­ni­cy za­bra­li się za usu­wa­nie ciał z miej­sca po­bo­jo­wi­ska i naj­wy­raź­niej zbie­ra­li się do tego aby spę­dzić tu noc. ―> Raczej …wo­jow­ni­cy usuwali ciała z po­bo­jo­wi­ska i naj­wy­raź­niej gotowali się/ przygotowywali się, aby spę­dzić tu noc.

 

za­czął grać me­lan­cho­lij­ną bal­la­dę na temat bra­ter­skiej mi­ło­ści, od­wa­dze i po­świę­ce­niu. ―> …za­czął grać me­lan­cho­lij­ną bal­la­dę na temat bra­ter­skiej mi­ło­ści, od­wa­gipo­świę­ce­nia. Lub: …za­czął grać me­lan­cho­lij­ną bal­la­dę o bra­ter­skiej mi­ło­ści, od­wa­dze i po­świę­ce­niu.

 

pił ze zna­leź­ne­go bu­kła­ka pro­sto z gwin­ta… ―> To wyrażenie, jako zbyt współczesne, nie ma racji bytu w tym opowiadaniu.

 

Nawet kiedy kła­dłem się już na za­słu­żo­ny sen sły­sza­łem… ―> Miał zamiar leżeć na śnie?

Proponuję: Nawet kiedy układałem się już do zasłużonego snu, sły­sza­łem

 

od do­świad­czo­nych wo­jow­ni­ków, kim nigdy już nie będę. ―> …od do­świad­czo­nych wo­jow­ni­ków, jakim nigdy już nie będę.

 

tej cza­ro­dziej­skiej i tej mu­zycz­no ar­ty­stycz­nej. ―> …tej cza­ro­dziej­skiej i tej mu­zycz­no-ar­ty­stycz­nej.

 

który miał­by ocho­tę o czym kol wiek dys­ku­to­wać. ―> …który miał­by ocho­tę o czymkolwiek dys­ku­to­wać.

 

wy­sfo­ro­wa­łem się na przód… ―> …wy­sfo­ro­wa­łem się naprzód

 

Kiedy już do­tar­łem na skraj lasu pierw­szym co zro­bi­łem to upa­dłem na ko­la­na zaj­mu­jąc się ci­chym pła­czem. ―> Nie wiem, jak można zajmować się płaczem.

Proponuję: Kiedy już do­tar­łem na skraj lasu, pierwsze co zro­bi­łem to upa­dłem na ko­la­na, zanosząc się ci­chym pła­czem.

 

To co uj­rze­li­śmy dalej wstrzą­snę­ło nawet idą­cym w pierw­szym rzę­dzie bliź­nia­kom li­kan­tro­pom. ―> To, co uj­rze­li­śmy, wstrzą­snę­ło nawet idą­cymi w pierw­szym rzę­dzie bliź­nia­kami li­kan­tro­pami.

 

Cały dąb za­sła­ny był wi­siel­ca­mi, za­rów­no tych star­szych człon­ków na­szej spo­łecz­no­ści jak i tych naj­młod­szych. ―> Dębu nie można zasłać.

Proponuję: Cały dąb obwieszony był trupami, za­rów­no star­szych człon­ków na­szej spo­łecz­no­ści, jak i naj­młod­szych.

 

gdyż widok za­sła­nia­ły mi moje łzy… ―> …gdyż widok za­sła­nia­ły mi łzy

 

Nie od­wra­ca­jąc się za sie­bie wsta­łem i ru­szy­łem… ―> Raczej: Wstałem i nie odwracając się, ruszyłem… Lub: Wstałem i nie patrząc za siebie, ruszyłem

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Szczerze nie spodziewałem się tak obszernej odpowiedzi, dziękuję za wytknięcie rażących błędów i tych nieco mniejszych.

Przyznam, że to miało być właśnie w formie takiej luźnej opowieści bez dialogów itp. Może uda mi się wrzucić coś jeszcze i zostanie lepiej przyjęte ;) 

A co do tych trupów na dębie… Myślałem, że mogłyby to zrobić gobliny, które im uciekły lub kilku wojowników lisza, ale tą kwestię pozostawiłem czytelnikowi.

 

Mam nadzieję, że następne moje prace będą bardziej owocne, obawiam się jednak, że są nieco za długie jak na czytanie ich na komputerze :/

Thavo, bardzo się ciesze, że uznałeś uwagi za przydatne.

Rozumiem Twój zamiar stworzenia właśnie takiej opowieści, ale ponieważ jest ona dość długa, zdążyła mnie znużyć, zwłaszcza że potykałam się na niedoskonałościach.

I ja mam nadzieję, że przyszłe opowiadania spodobają mi się bardziej. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ciężko się to czyta – zwarte bloki tekstu, bardzo długie akapity i niezbyt duża dynamika historii sprawiły, że szybko zaczęłam się nudzić i przyznam, że nie przeczytałam całości.

Widzę tu jakiś pomysł, ale opowiedziany nieco zbyt powolnie, ociężale. Sceny akcji też nie wywołały u mnie żadnego dreszczyku emocji. Myślę, że w formie mniej gawędowej, jak to zostało nazwane w poprzednich komentarzach, tekst byłby zdecydowanie lepszy. :)

Ponoć robię tu za moderację, więc w razie potrzeby - pisz śmiało. Nie gryzę, najwyżej napuszczę na Ciebie Lucyfera, choć Księżniczki należy bać się bardziej.

Cześć. Oj, chyba ktoś lubi IWD – Avatar, elementy opowiadania, wygląd niektórych bohaterów. Aż mi się łezka w oku zakręciła.

Wykonanie trochę jakby ciężkie – powolny, jednostajny rytm, bardzo dużo opisów, i główny bohater, który jest ciągle jakby w zawieszeniu (a może to przez ten susz). Mieszka wiele lat w swojej małej społeczności, nosa w dzicz nie wychyla, po czym na widok broni palnej ładuje kilka koszul (no i susz) do torby i wio na trasę.

Zakończenia nie zrozumiałem. Ktoś wymordował mieszkańców, więc pan druid postanawia tak zwyczajnie wyruszyć na północ. Straszny się w nim obieżyświat obudził tak spontanicznie na stare lata.

Ale klimat z IWD miejscami fajnie oddany.

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Zgadzam się z krar85 – nastrój okolic Easthaven i Kuldahar dobrze nakreślony. Chciałem ocenić na 4, ale za ten klimacik oceniam na 5. Pozdrawiam

Dzięki wielkie za kreatywną krytykę, uwzględnię to w moich przyszłych pracach. 

Właśnie na tym mi zależało, bo kilka moich prac dawałem jedynie znajomym do przeczytania i była to niestety wąska grupa osób. 

 

 

Cieszę się jednak, że udało mi się zachować klimat :D

Początek to hardkor. Po prostu zalewasz czytelnika informacjami. Po czterech kobylastych akapitach powinienem wiedzieć chyba już wszystko o fabule – a tymczasem potok informacji się nie kończy. Gorzej, że mnie, czytelnikowi, zaczyna brakować miejsca w głowie, by przyjąć kolejne informacje ze strony narratora-gaduły.

Potem widać jakiś zręb fabuły, ale właśnie – tonie on w potoku nadmiaru opisów. Celem pisania nie powinno być wrzucanie wszystkiego do tekstu, ale takie dobieranie środków, by wywołać u czytelnika określone emocje, a może nawet pchnąć jego przemyślenia w określonym kierunku. Tutaj tego nie czuję – generalnie od połowy przestałem już czytać uważnie, bo nie byłem w stanie odróżnić, co jest ważną informacją w tekście, a co wrzutką.

Niedociągnięcia techniczne nie pomagają odbierać tekstu. Zbyt długie akapity mają taką wadę, że trudno się po nich porusza wzrokiem. Z reguły stosuje się zasadę “jedna myśl przewodnia – jeden akapit”, ale to też nie jest reguła. Podobnie tekst najeżony jest błędami.

Chwytaj przydatne linki:

Dialogi – mini poradnik Nazgula: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/12794

Dialogi – klasyczny poradnik Mortycjana: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/2112

Podstawowe porady portalowe Selene: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

Coś o betowaniu autorstwa PsychoFisha: Betuj bliźniego swego jak siebie samego

Temat, gdzie można pytać się o problemy językowe:

http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/19850

Temat, gdzie można szukać specjalistów do “riserczu” na wybrany temat:

http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/17133 

Poradnik łowców komentarzy autorstwa Finkli, czyli co robić, by być komentowanym i przez to zbierać duży większy “feedback”: http://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842676 

Poradnik Issandera, jak dostać się do Biblioteki ;)

https://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842782 

Powodzenia!

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Dzięki wielkie za porady, szczerze mówiąc bałem się, że to opowiadanie utonie w reszcie prac.

 

Na pewno wezmę to po uwagę! :)

Nowa Fantastyka