- Opowiadanie: Wiktor Orłowski - Dach świata

Dach świata

Za pomoc dziękuję Żongler i sy, które podzieliły się garścią cennych uwag, redaktorowi Marcinowi Ogdowskiego, który rozwikłał moje wątpliwości, a przede wszystkim żołnierzom S., M. i T. – członkom Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Afganistanie.

 

W tekście zacytowano utwór City – Hollywood Undead.

https://www.youtube.com/watch?v=YQZX0ams8dc

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Dach świata

Dla S., M., i T. – za rzeczy, o których opowiedzieli

i rzeczy, o których opowiedzieć nie chcieli

 

 

 

 

 

Pojechałem tam, żeby zostać bohaterem.

Nie wyszło.

 

1.

 

Zanim wysiądę z samochodu, biorę głęboki wdech. Na uspokojenie, bo nie lubię prowadzić jeepa; kiedyś lubiłem, składałem na tego bydlaka miesiącami, ale już mi przeszło. Sprzedałbym go w pizdu, gdyby nie fakt, że musiałbym się z tego jakoś żonie wytłumaczyć.

Wysiadam, mimowolnie się rozglądając, z tylnego siedzenia zgarniam plecak. W kieszeni spodni wibruje telefon. Maja.

– Dojechałeś?

– Mhm.

– Jak pogoda?

Ostrożnie waży ton, mierzy go jak nową parę spodni; zastanawia się, w jaki sposób stosowniej będzie ze mną rozmawiać. Irytuje mnie to. Jestem dużym chłopcem, nie trzeba koło mnie chodzić na paluszkach.

– Znośnie. W górach chyba będzie mgła.

– O której start?

– Piętnasta.

Milczy o dwie sekundy za długo.

– Marek, jesteś pewien, że ten bieg to dobry pomysł?

Piekący ból gdzieś poniżej mostka, uporczywy jak zgaga – gniew.

– Doktor Kowalik twierdzi, że powinienem mieć hobby.

– Stugodzinny ultramaraton to nie jest hobby, tylko samob…! – Maja urywa w pół słowa. Boi się. – Kochanie, zrozum, ja się po prostu o ciebie martwię.

– Niepotrzebnie.

– Dzwoń do mnie z trasy, dobrze? Nie musimy rozmawiać, po prostu puść strzałkę, że wszystko jest…

– Muszę kończyć – rzucam szybko, urywając potok paplaniny. – Nakarm rybkę, pa.

Rozłączam się i idę w stronę winiarni Celtica.

 

*

 

Przyznaję – za chuj złocisty nie wiem, co ja tutaj robię.

Ludzi najechało całe mnóstwo. Samochody warczą, powietrze pachnie moszczem winnym, kiełbasą z rusztu, rozwodnionym piwem i dezodorantami z talkiem. Wszyscy krzyczą, na wysokości kolan kotłują się zadbane psy; przez chwilę mam wrażenie, że znowu tam jestem.

Na plecach czuję lodowaty pot.

Decyzja o biegu to był impuls. Po prostu na fejsie Szybkiego trafiłem na zdjęcia sprzed paru lat. Był z tych okolic – Środa Śląska czy tam podobna pipidówa – w Gazowni regularnie zasuwał o piątej trzydzieści wzdłuż hesco. Miał dobre czasy, stąd ksywa. Szybki już nie pobiega, ale ja dalej mogę.

Zgłoszenie online, stówa odpływająca z konta, jestem.

Ładna blondynka w T-shircie z logo KB „Sobótka” sprawdza moje dokumenty i przydziela numer startowy.

– Dostaniesz siódemkę, ok? Lucky seven.

Jak chuj, ślicznotko.

– Muszę coś podpisać?

– Tylko oświadczenie.

Na kilku arkuszach papieru parafką poświadczam, że jeśli szlag trafi mnie na trasie „hardcore” Biegu Kreta, to będzie to tylko i wyłącznie moja wina. Mam déjà vu z chwili podpisywania kontraktu. Tamte papiery były dłuższe, góry wyższe, a szlag bardziej prawdopodobny, ale chodziło mniej więcej o to samo.

– Mogę zobaczyć twój ekwipunek?

Otwieram plecak, przybierając najbardziej niewinną minę Wiem Co Robię z repertuaru Stabilnego Mężczyzny w Średnim Wieku. Mam zapasowe gacie i skarpetki, płyn do płukania jamy ustnej, plastry, apteczkę, telefon, powerbanka z kablem, wodoodporną mapę okolic, taśmę izolacyjną i trytytki, nóż, trzylitrowy camelbak, kurtkę z goreteksu, lightsticki, latarkę z kompletem baterii i żarcie. Dziewczyna unosi brwi.

– Nie za dużo?

– Lepiej nosić, niż się prosić – odpowiadam.

Blondynka wzrusza ramionami, daje mi GPS i pokazuje, przy którym stanowisku mogę zdać bagaż do wozu ekipy supportowej. Grzecznie odmawiam i zawijam się, zanim zdąży mi powiedzieć, że tak nie wolno.

Żuję białkowego batona, czekając na odprawę. Przyglądam się zawodnikom. Jest ich garstka, prawie sami faceci – chudzi, żylaści apologeci zdrowego stylu życia, raczej żałośni w swoich markowych butach do biegania i gimnastycznych szortach z Decathlonu. Wyglądam przy nich jak Goliat wśród zgrai wegańskich Dawidów.

– Niezła gromadka, co? – słyszę gdzieś na wysokości łokcia i niemal podskakuję, bo od kilku lat nie cierpię, kiedy ktoś mnie tak zachodzi.

Dziadek stanowi widok tak absurdalny, że w pierwszej chwili nie wierzę, że go widzę. Siwy jak gołąbek, z długą brodą sięgającą mostka przypomina Gandalfa wbitego w różowe szorty. Ma chyba z sześćset lat – mógłby być sternikiem na Arce Noego.

Chude nadgarstki obwiesił mnóstwem bransoletek chemiluminescencyjnych. Właśnie łamie je w kilku miejscach i dopina kolejną.

Na zapadniętej piersi nosi numer zawodnika: jedenaście. Bieg Kreta, trasa „hardcore”, trzysta siedemdziesiąt siedem kilometrów przez trzy szczyty Dolnego Śląska: Ślężę, Śnieżkę i Śnieżnik. Jasna cholera, mam nadzieję, że podpisał oświadczenie.

– Pan też będzie biegał? – pytam, zanim pomyślę, że to niegrzeczne.

Staruch szczerzy w uśmiechu pożółkłe zęby.

– Każdy biega, chłopcze – rechocze. Głos ma chropawy, niski. – To bardzo stare góry, wzywają ludzi, by objawić im naturę rzeczy. Prawdziwe wersje ich samych. Najlepsze i najgorsze.

Każda wioskowa impreza musi mieć swojego etatowego czubka. Fajnie, że tym razem nie jestem nim ja.

 

*

 

Godzina piętnasta, strzał, biegniemy.

Biegnę.

Wcale nie tak szybko, jak bym chciał. Paru niedzielnych sportsmenów odsadza mnie na linii startu, truchtam, wpatrzony w ich chude, szybko oddalające się plecy. Ktoś raz jeszcze pyta, czy chcę oddać plecak.

Nie chcę, bo nie jestem wolny z powodu bambetli; ja się po prostu, kurwa, trzęsę jak świąteczna galareta. Pocę się, bluzę pod plecakiem zaraz będzie można wyżymać. Pod przełyk podchodzi zjedzona rano owsianka. Chce mi się rzygać.

Przez ten strzał z linii startu. Jeden huk i znowu tam jestem.

Ręce drżą mi przez osiem pierwszych kilometrów.

 

*

 

Do zejścia ze Ślęży daję radę się odkuć. Tempo trzymam równe, mocne, z przyjemnością przyjmuję ból mięśni ud, pieczenie w piersi, sztywność obciążonych plecakiem barków. Wyprzedzam konkurencję, smartwatch mierzy moje tętno. Wcale nie zależy mi na tym, żeby być pierwszym; chcę się zmęczyć, chcę, żeby płuca płonęły mi jak cowieczorny burningshit w Giro; chcę, żeby kamyczki pryskały spod moich stóp, żebym w rozbłyskach pierwszych promieni słońca na kroplach potu zobaczył twarze przyjaciół.

Stary dogania mnie na wylotówce w kierunku Świdnicy, tuż przed Jędrzejowicami. Wygląda zaskakująco rześko. Nawet się nie zasapał.

– Znalazłeś już historię, za którą biegniesz? – pyta.

Bransoletki na jego nadgarstkach tańczą ruchem wahadłowym.

– Nie rozumiem, o czym pan mówi – odpowiadam, zezując na niego z niepokojem.

Przez głowę przebiega mi myśl, żeby zgłosić supportowi sytuację zagrożenia zdrowia, ale nie mam powodów – ten dziadyga wygląda lepiej niż ja. Biegnie, nie spuszczając ze mnie spojrzenia bystrych, bladobłękitnych oczu.

– Myślisz, że zwariowałem – stwierdza po prostu. – Staremu brak piątej klepki. I te góry – gardzisz nimi, bo są niskie, niższe niż Hindukuszu. Popełniasz błąd, Marku. To bardzo stara ziemia.

Mimowolnie zwalniam.

Nie mówiłem mu, jak mam na imię.

I nigdy, przenigdy nie powiedziałbym obcemu, gdzie byłem.

– Kim pan jest? – pytam ochryple.

Gandalf uśmiecha się wilczo.

– Tylko starym człowiekiem z gór, starszy kapralu Kościński. Wędrowcem, który szuka opowieści.

Robi mi się zimno.

– Opowiedz mi o rdzy – żąda stary człowiek.

 

2.

 

Z początku nic nie wskazywało, że okażę się nienormalny – nie licząc może faktu, że w ogóle tam pojechałem.

Pamiętam dzień zbiórki: płyta wrocławskiego lotniska zimna jak była żona na rozprawie rozwodowej, w szeregach WP klasyczny pierdolnik, przerzut tak tajny, że chyba nawet Stary nie wiedział, że przybywamy. Koczowaliśmy kilka godzin, siedząc na własnych bagażach. Próbowałem czytać coś Łysiaka, nie pamiętam, co konkretnie. Bartek wpadł mi w oko od razu. Też trzymał czytnik, zamiast młócić debilną gierkę na telefonie.

Szybko się zakumplowaliśmy. Bartek był saperem; jeszcze w Manas instynktownie czułem, że będzie miał przechlapane, nie wiedziałem tylko, jakie to zjawisko może przybierać formy.

W Bagramowie zainstalowano nas przelotem w Warriorze, razem z Grubym, Arturem i Wilkiem. Czekaliśmy na przerzut do „Gazowni” – tak poprzednie zmiany ochrzciły bazę wojskową w Ghazni. Dotarliśmy tam po niespełna dwóch tygodniach.

Chłopaki to były oryginały, że proszę siadać.

Najbardziej Artur. Najstarszy z nas, jakieś trzydzieści cztery, może trzydzieści sześć lat, syn kolejarza i nauczycielki ze Śląska. Innym razem potomek sprzątaczki i szabrownika lewych roleksów do Berlina – chłop na każdy dzień miał inną legendę na siebie, chociaż wiedziałem, że pochodzi z górniczej rodziny z Bełchatowa. Talent do języków i załatwiania spraw miał jakich mało. Na drugi dzień z większością przybazowych handlarzy afgańskich był na „maj frjend”, jako jedyny ogarnął nawet nieźle paszto. Przyjechałem z za dużą kamizelką – wydali mi XXL zamiast XL – Artur zakręcił się, zamienił. Potem zorganizował nam amerykańskie hełmy z szynami do osprzętu. Skombinował lodówkę do baraku, miliard przedłużaczy, gry na konsolę i planszówki; Jankesi w ogóle ochrzcili go „Mr Wizard”. Targował się jak szatan – szuszaki z hadżi na jego widok klepały modlitwy.

Gruby wcale nie był gruby, ale jakoś tak się przyjęło. Cichy chłopak, sympatyczny, syn stolarza; w baraku machnął nam z płyt MDF takie apartamenty, że żetonom oko bielało.

Był jeszcze Wilku. Tak naprawdę Robert Wilczyński z Opola, ładny blondyn w nordyckim typie, pierdolnięty ze szczętem – człowiek bał się spać z nim w tym samym baraku. Służył jako ganer, na wieżyczce mógł spać, żreć i srać. W Iraku tłukł się razem z Bułgarami o ratusz karbalski. Wszyscy wróżyliśmy, że do Polski nie wróci inaczej jak przez Ramstein albo w ogóle w czarnym worku. Wrócił cały.

Złego podobno licho nie.

No i Bartek. Jeździł MRAP-em saperów, ale trzymał też z nami. Odstawał jak niedokładnie wbity gwóźdź; przed wojskiem zaczął studia, dwa lata informatyki, ale mu się odwidziało, poszedł do pierwszego brzeskiego. Kochał gry, o RPG wiedział prawie wszystko.

Reszty nauczył go Afganistan.

 

*

 

Rdzę po raz pierwszy zobaczyłem dopiero w Ghazni, jakoś po piątym wyjeździe z bazy; wstałem o czwartej nad ranem, żeby zmienić kolegę na wieżyczce, i machinalnie skontrolowałem stan broni.

Afganistan to ciepły kraj, a mimo to poczułem chłód.

Byłem pewny, że szlag mi trafił beryla. Na lufie, w okolicach zamka i na magazynku gromadził się dziwny, buroczerwony nalot. Nie przypominał typowej rdzy – brudził palce drobinkami miałkimi jak talk. Przez całą służbę do ósmej rano nie potrafiłem myśleć o niczym innym.

Kiedy zdałem wieżyczkę, zamiast walnąć się spać, pognałem do PX-a po amerykańskie płyny i smar do broni. Rozkręciłem tego skurwiela na amen, umyłem, przy okazji przemalowałem, tak jak sugerowali koledzy z siódmej. W afgańskim słońcu wszystko schnie jak marzenie. Do wieczora był gotowy.

Nie widziałem brudu, ale karabin dalej zostawiał na rękawicach rdzawy nalot.

Tamtego dnia trafił mi się pierwszy patrol QRF – quick reaction force, przez polski kontyngent zwany patrolem „kurew”. W nieodległej wiosce Qual-ye Quadam jankesi najechali na ajdika typu „śpioch”. Na szczęście obyło się bez ciężko rannych, prosili o wsparcie przy odholowaniu uszkodzonych wozów do bazy.

Alarm, zbiórka, kluczyki, rosiek – jedziemy. Świat poza Rosomakiem oglądany na monitorach desantówki. Beryl w moich rękach wydawał się cięższy niż zwykle, zimny jak lód.

Bingo, dowódca mojej drużyny, gwizdnął przez zęby:

– Co powiecie na mały spacer?

– Co? – bąknął Gruby.

– W piździe szkło. Na wąsy i pamiętać o przyklęku.

Qual-ye Quadam to wieś dość duża, by mieć własną nazwę, i leżąca dość blisko bazy, by chciało się nam ją zapamiętać. Wygląda jak wszystkie inne wichury na trasie Kabul-Kandahar – raptem garść walących się glinianych chałup okolonych murkiem. Przygnębiająco piękna ojczyzna starców wypasających stada chudych kóz i jej milczący bóg – sine pasmo Hindukuszu; wysokie domy tej ziemi, surowe i nagie, kalaty świata kryte dachami wiecznego śniegu.

Wyskoczyłem z Rosomaka, padając w przyklęk. Radio trzeszczało mi nad uchem, rozkaz: idziemy; raz, dwa, byłem trzecim wąsem po lewej. Przed nami zabudowa obrzeżona murem wysokim na chłopa. Na środku wąskiej drogi rozkraczony MRAP. W skroniach szumiała przegrzana krew. Strugi lodowatego potu wsiąkały w combat shirt; Boże błogosław kamizelki taktyczne.

Wokół cisza.

Żadnych starców na progach chałup, żadnych dzieciaków w brudnych koszulach wrzeszczących: „Mister, daj, długopis, daj!”. Niedobrze.

– Czysto – zameldował Artur.

Ani psa z kulawą nogą. Bardzo niedobrze.

Zerknąłem na beryla i serce ugrzęzło mi gdzieś przy kostkach – Jezu, ta kupa złomu dosłownie pordzewiała mi w rękach! Rudy pył sypał się na gruntową drogę, rękawice miałem utytłane kurzem barwy krwi.

Szelest za plecami.

– Kontakt!

Zauważyłem go w tej samej chwili, kiedy on zobaczył mnie. Od rozczłapanych butów po rzadką brodę uwalany był czerwonym pyłem. Nie wiem, ile miał lat. Pewnie gdzieś z dwadzieścia.

Trzymał karabin.

Trwało to trzy sekundy i było w istocie zbyt banalne, by opowiadać – ja miałem nowiutkiego beryla, on starego AK; on chciał strzelać, ja nie bardzo; ja mierzyłem z ramienia, on z biodra, czyli właściwie wcale. Nie mógł wygrać, sam chyba to wiedział – nacisnął spust, w ostatniej chwili targnąwszy lufą nieco w dół, i w bok, ja też wcisnąłem, fala wymiocin podchodzących do gardła i odrzut, i ścięło go w pół, i już, znowu cicho.

Drżały mi ręce; nie zrzygać się, nie.

Z wieżyczki ostry gwizd.

– Odjebałeś go – rzucił Wilku. – Biały Orzeł: jeden, Szmatogłowi: zero.

 

*

 

Biegnę. Stary gdzieś zniknął, oprócz mnie na szlaku nie ma innych ludzi. Cicho; w plecaku brzęczą mi sprzączki i metalowe duperele. Słyszę skrzypienie moich butów i własny oddech. Wibruje telefon, nie odbieram – to Maja.

Albo Wilku. Dzwoni parę razy w miesiącu, ale chyba nie chcę z nim rozmawiać.

 

3.

 

W Ghazni psycholog zapytał, jak się czuję. Wzruszyłem ramionami, a wtedy przyklepał pieczątkę i wróciłem do roboty.

Beryl był stale upaprany niby-rdzą, ale działał bez zarzutu. Poszedłem z tym do paru kolegów, którzy znali się bardziej niż ja, ale nie widzieli nic złego. Poszedłem nawet do jankesa, który wokół broni dosłownie skakał, i łamanym angielskim wytłumaczyłem, o co mi chodzi. Popatrzył na mnie jakoś tak dziwnie.

Ten nalot stopniowo zaczynałem widzieć wszędzie – na pustakach hesco wokół bazy, mundurach chłopaków wyjeżdżających na patrol, karoseriach wozów.

Któregoś dnia obstawiałem nocny dyżur na wieżyczce obserwacyjnej z widokiem na główną bramę. Wstawał świt; w czerwonym słońcu wszystkie wozy wyglądały jak ochlapane juchą, ale jeden wydawał się matowy, ciemny, wręcz w odcieniu bordo.

– To już nie łaska umyć wszystkich? – spytałem, wskazując je zaspanemu Rolmopsowi, który właśnie przyczłapał, żeby mnie zmienić.

– Co?

– Tamten MRAP. Wszystkie czyste, jeden urąbany. Kto to jedzie, hamburgery?

Rolmops przetarł oczy.

– Kościan, co ty pierdolisz?

Zawahałem się, ale podałem mu lornetkę.

– Patrz. Kolumna, która właśnie wyjeżdża, drugi wóz. Uwalony jakimś pyłem.

– Nie widzę. Jest w porządku.

– Patrzysz na drugi?

– Tak.

– Na pewno na drugi?

– Tak, kurwa, szkółki oficerskiej nie skończyłem, ale do dwóch jeszcze policzę – sarknął, stawiając swój termos z kawą obok radia. – Chociaż patrząc na sztabowców, to nie wiem, czy umiałbym doliczyć do jednego. Jesteś zmęczony, Kościan, spadaj do wyra.

Poszedłem.

Przespałem wtedy dwanaście godzin. Po południu pokręciłem się po bazie, robiąc „prasówkę”. Na difaku dowiedziałem się, że z porannego patrolu dwóch Amerykanów wróciło MEDEVAC-iem, w stanie ciężkim, a rozwalony MRAP na lawecie. Hałdą zapiekanki makaronowej spróbowałem zapchać rodzący się u dołu pleców dreszcz.

Po obiedzie było gorzej.

– Co to, kurwa, jest? – wycedziłem, stając w progu naszej bichaty.

Polski barak elegancko podzieliliśmy ściankami działowymi na pokoje – ten, który zamieszkiwałem z Grubym i Arturem, w całości pokrywała czerwień. Podniosłem prześcieradło, wzburzając kłąb rudego kurzu.

– Kto tu tyle tego naniósł?

Gruby podniósł wzrok znad laptopa. Zauważyłem, że zbladł.

– Ale co?

– Gówno! – warknąłem i wypadłem po miotłę.

Kiedy wróciłem do pokoju, Grubego już nie było. Zaraz zresztą przybiegł, ciągnąc za szmaty Bartka i Wilka, i jeszcze jakiegoś chłopaka, którego ledwo znałem. Stłoczyli się w drzwiach, patrząc, jak sprzątam.

 Pierwszy odezwał się Bartek:

– Kościan, żebyś mnie dobrze zrozumiał, bo ja ogółem pochwalam trzymanie porządku, ale tu jest czysto. Co ty zamiatasz?

Zamarłem, głupio zgięty w pół, ze szczotką w ręku i lodowatą kulą w żołądku, z jądrami nagle skurczonymi do rozmiaru orzeszków piniowych.

– Wy tego nie widzicie? – wykrztusiłem. Spojrzeli na mnie ze zdumieniem.

– Czego nie widzimy?

– Pyłu. Takiego rudego, jakby drobno sproszkowana rdz…

I dźwięk, którego nie zapomnę do końca życia: syrena alarmowa, a po niej komunikat i odgłos setek męskich tyłków w panice podrywających się z łóżek.

Incoming! Incoming!

Ostrzał bazy.

 

*

 

Biegnę. Telefon – numer nieznany.

– Hej, tu Asia z supportu! – Chyba poznaje głos blondynki, która wydała mi numer startowy. – Śledzimy twój GPS, minąłeś właśnie punkt zaopatrzenia w Świdnicy. Masz dobry czas, nie chcesz się zatrzymać i zjeść czegoś ciepłego?

Bolą mnie łydki. Mam ciężki oddech, chrapliwy jak ryk silnika stuletniego Ursusa. Bałbym się brzmienia własnego głosu, ale jestem na to ciut zajęty. Biegnę połowicznie – trochę tu, na błyszczącej od kwietniowej mżawki szosie świdnickiej, a trochę tam. Kropla potu ścieka mi do oka; swędzi, wycieram.

Drugie oko też.

W biegu mijam jakiegoś gościa – jest już ciemno, smród czuję szybciej niż daję radę zobaczyć, że uda oblepiają mu strugi brązowego wstydu. Facet w sposób komiczny jest zarazem siny i blady. Dostrzegam jego numer – piątka. Przeliczył się, będzie musiał zejść, w tym stanie nigdzie nie dobiegnie.

Zrównujemy się; zanim go wyprzedzę, rzuca mi zawstydzony uśmiech typu Przesrane Ale Się Nie Poddajemy!

Zaciskam zęby, aż omal nie trzaska mi szkliwo; nie wiesz, kolego, nie masz, kurwa, bladego pojęcia, co to znaczy mieć przesrane. Ty miewasz co najwyżej incydenty kałowe na idiotycznych trasach – przykra rzecz, ale do przeżycia, a kiedy wyje incoming i jest ostrzał, kurwa, bazy, to zapierdalasz do schronu i nie czujesz nawet, czy puściły ci zwieracze; siedzisz tam i zachowujesz się jak głaz, jak gdyby rakieta była drapieżnikiem reagującym na ruch, a w środku się trzęsiesz. I to jest dopiero, kolego, przykre, taki ostrzał z jebanego moździerza albo innej talibskiej katapulty, i to jest czasami, kolego, właśnie nie do przeżycia, w tym rzecz.

Więc siedzisz w tym schronie i się boisz; wychodzisz ze schronu – i się boisz; wracasz do domu – i się boisz; żona puszcza sokowirówkę – spadasz z łóżka. Żyjesz w bazie i ostrzały stają się tak normalne, że aż nienormalne – w końcu jesteś zwykłym zwierzęciem, które boi się huku i hałasu, nie funkcjonuje w nim dobrze; to czysto fizjologiczny stres, kortyzol wystrzelony w kosmos, regularne obstrukcje, bo żołądek z nerwów robi się dziurawy.

Boisz się rakiet – i nie chodzi nawet o to, żeby trafiły; masz się ich bać, bo są, dla samej idei lęku; po to jest ostrzał, żebyś z przerażeniem stale zerkał w niebo. Liczysz te ostrzały jak durny – i to nawet nie dlatego, że za jeden taki dzień dostajesz pięćdziesiąt złotych ekstra. Zaczynasz kochać betonowy schron, rozwiódłbyś się ze starą, żeby go poślubić. Próbujesz złapać mechanizm, żeby bać się trochę mniej; liczysz, robisz doktorat z probabilistyki pola walki: jebnie czy nie jebnie?, ostatnio strzelali, to może dzisiaj nie?, zwykle o siedemnastej, ale czasami, ale teraz mają Ramadan, a po Ramadanie trzy dni na zabicie niewiernego – ostrzał jest po to, żebyś liczył i ze strachu oszalał.

– Czy ty masz do niego o to żal? – pyta staruch, który po prostu wyłania się z ciemności i zaczyna obok mnie biec.

Drżę. Zerkam kątem oka; nie widzę jego twarzy, ale na pewno nie ma plecaka ani bodaj saszetki typu nerka. Ergo nie miałby gdzie pomieścić wyposażenia niezbędnego do biegu. Podmuch wiatru malowniczo szarpie jego szarą grzywę. Jaki miał numer?

Jedenaście.

Jestem prawie pewny, że zawodników trasy „hardcore” miało być dziesięciu.

Jestem prawie pewny, że już go gdzieś widziałem. W jakimś muzeum.

– Czujesz żal do tych wszystkich biednych ludzi, którzy w czasie wolnym męczą się i narażają na ryzyko, bo po prostu lubią? Biegną, bo sami chcieli, nikt do nich nie strzela, nikt im nie kazał? Gardzisz nimi, bo żyją spokojnie i dla adrenaliny płacą stówę za bieg „hardcore”, myśląc, że już wiedzą, co to jest słaniać się i rzygać ze zmęczenia, dobrnąć do swoich granic, zasmakować Prawdziwego Życia, które ty poznałeś, bo byłeś w Afganistanie?

Nie mam pojęcia, czym jest Prawdziwe Życie. W Afganie widziałem prawdziwą śmierć, tylko tyle.

– Masz o to żal do żony, która nie potrafi cię zrozumieć, bo nie przeszła tego, co ty? – Staruch uśmiecha się, w półmroku rozpraszanym światłem mojej czołówki jego zęby lśnią jak wilcze kły. – Uważasz, że to jej wina? Że Maja zrobiła to specjalnie, pozwoliła, żebyś tam pojechał, i sobie rodziła Maksa za twoje pieniądze, które jedne skurwysyny płaciły ci za to, że inne skurwysyny codziennie próbowały cię zabić? Tak sądzisz, prawda? Nie zrobiła nic, żeby się do ciebie zbliżyć, ona niczego nie rozumie, żyła tu jak pod kloszem, a powinna wepchnąć dziecko do pralki i puścić wirowanie, żeby poczuć wreszcie trochę bólu.

Stop, półobrót, cios; moja pięść ląduje w powietrzu, choć powinna mu wybić te kły. Dyszę wściekle.

– Zabiję – cedzę przez zaciśnięte zęby.

Stary człowiek z gór nie przestaje się uśmiechać.

– Opowiedz mi o psach z Ghazni.

 

4.

 

Z Szybkim i paroma chłopakami robiłem poranne przebieżki wokół bazy. Czasami podczepiała się pod nas grupa Amerykanów – parę lat młodszych od nas byczków z przerostem mięśni kapturowych, wbitych w obcisłe T-shirty „US Army”. Bardzo sympatyczni, szczególnie polubiłem się z imiennikiem z Wisconsin, który w wolnych chwilach łatał haniebne dziury w moim angielskim.

Raz podczas joggingu znaleźliśmy psy.

Kundli w bazie było mnóstwo – żołnierze szczepili je, myli i trzymali w barakach, z dala od oczu żetonów – więc normalnie nie zwróciłbym na nie uwagi, ale ta suka kulała. Chyba była ślepa, razem z brykającym między łapami szczeniakiem lazła prosto na druty uzbrojenia hesco.

W pobliskiej wieżyczce siedział wtedy znudzony trep z ANA. Spokojnie wymierzył w psa i strzelił, na szczęście niecelnie.

– Skurwysyn! – wrzasnąłem.

Marc, na ile zrozumiałem jego angielski, wydarł się w stronę wieżyczki na temat brudu, kóz i moralności afgańskich matek.

Razem pobiegliśmy po psy.

Marc służył jako saper. Mieli u siebie czworonogi specjalnie szkolone do wykrywania min oraz dołączonego w zestawie weterynarza, do którego zanieśliśmy psiaki. Opuściliśmy śniadanie, czekając, aż zostaną opatrzone, zaszczepione i odrobaczone.

Zapytałem Marca, czy psy się grupom EOD do czegoś przydają.

– Zależy – odparł, marszcząc brwi i chyba szukając najprostszych słów, bym go zrozumiał. – Do min słabo. Ale ogółem dobrze jest mieć psa. Świat jakoś lepiej wtedy wygląda.

Marc miał dwadzieścia lat. Poszedł do wojska, żeby uskładać pieniądze na studia – marzyła mu się literatura amerykańska. Sukę nazwał Yossarian, a szczeniaka Columbato. Wtedy nie rozumiałem, pojmuję teraz.

Chłopak wiedział więcej niż ja. Miał na koncie ponad pięćset wyjeżdżonych godzin, widział, jak schowany w drzewie ajdik rozerwał jego kolegę na pół. Na pożegnanie podał mi rękę. Uścisnąłem ją, dostrzegając za paznokciami głęboko wżarte półksiężyce rudego brudu.

Zginął dzień później.

Z relacji jego teamu jakoś poskładałem, co zaszło – miejscowi zgłosili podłożenie IED na drodze w pobliżu wsi Zargar, kawałek na południe od Ghazni. Marc pojechał do zabezpieczenia ładunku – dwadzieścia kilogramów eksplozywnego plastiku w kanistrze wepchniętym do przepustu drogowego. Nie mógł operować robotem. Wypatrzył mechanizm zapalający oparty na starej nokii i zaczął ostrożnie się do niego dobierać.

Maty naciskowej nie zauważył.

To był bardzo fajny chłopak. Jak pierdolnęło dwadzieścia kilo plastiku, zostało z niego najsympatyczniejsze chilli con carne w Afganistanie.

 

*

 

Siedzę na skraju drogi i dyszę. Drżącymi rękami rozrywam kupioną na eBayu rację MRE, z wewnętrznej kieszeni kurtki wyjmuję pudełko lekarstw. Powinienem znajdować się gdzieś za sześćdziesiątym kilometrem trasy, w okolicach Kamiennej Góry. Obserwuję świt.

W Polsce słońce wstaje uprzejmie i stopniowo, nie wybucha jak w Afganie krwawym halo. Tam eksploduje wszystko. Tylko ludzie mają w sobie wiekuisty spokój – ludzie i osły.

Starzec z gór siedzi na kamieniu naprzeciwko mnie i patrzy, jak jem. Dał już sobie spokój z idiotycznymi spodenkami i lightstickami. Odkąd dogonił mnie ostatnim razem, nosi długą szatę i złachany podróżny płaszcz.

Znam to spojrzenie – nieruchomy wzrok stuletnich mędrców, którzy w ciszy obejmują wszystko, co było, co jest i co będzie. Widziałem takich matuzalemów. Siedzą na progach walących się kalat, zastygli w wieczności, milczący, siedzą tak od zawsze i na zawsze, od Ar-Ramadi po Peszawar.

– Kim ty w ogóle jesteś? – pytam. – Diabłem?

– Przypominam ci diabła?

– A skąd mam wiedzieć, jak on wygląda?

– Przecież już go widziałeś.

 

*

 

Był patrol, rosiek się zepsuł, więc dokoptowali mnie do MRAP-a. Mogło być gorzej – afgańscy policjanci przecież jeżdżą po tym pierdolniku terenówkami – a w wozie przynajmniej da się palić.

Kopciłem szluga, nie spuszczając z oka chmury gęstego pyłu.

– Burza piaskowa – powiedział Artur. – Pewnie nas ściągną na bazę.

– Mhm – odmruknąłem.

Chmura wisiała mniej więcej nad Espandi. Miała kolor krwi.

– Kościan? Co jest?

– Nic. – Wyrzuciłem niedopałek przez okno. – Afganistan.

 

*

 

Zanim z kimkolwiek porozmawiałem o rdzy, minął prawie miesiąc. Najpierw nie miałem pewności – potrzeba było kontaktu ogniowego z bandą rebeliantów w Espandi, bym zrozumiał, że tylko ja widzę czerwień, a dostrzegam ją tam, gdzie poleje się krew. Potem się bałem.

Armia tak jakoś średnio się lubi z prorokami.

– Wykluczone – odpowiedział Bartek natychmiast. Był wieczór, ja miałem wolne, a on szykował się do patrolu. Na „tarasie” naszego baraku paliliśmy papierosy, patrząc, jak krwawe słońce kryło się za zsiniałym z grozy dachem świata. – Nic nikomu nie mów.

– Ale…

– Nie ma „ale”, stary. W najlepszym razie cię zrotują z żółtymi papierami.

– Ja widzę śmierć, Bart. Widzę to na ludziach, którzy mają umrzeć, na wozach, które mają się rozpierdolić i na broni, która będzie strzelać. To może pomóc. Może kogoś uratować.

Parsknął śmiechem i wdeptał podeszwą niedopałek w piach.

– Jak ty to sobie wyobrażasz, Kościan? Projekt „Predykcja działań zbrojnych w prowincji Ghazni w latach dwa tysiące jedenaście – dwa tysiące dwanaście w oparciu o cudowną prekognicję starszego kaprala Kościńskiego”? Wpierdolą ci żółte papiery i odstawią do domu. Co w sumie nawet nie brzmi tak źle – dodał już ciszej.

Spojrzałem na niego kątem oka. Bartek siedział niedbale, w pozie znamionującej wyczerpanie; mimo wysokokalorycznego żarcia z difaku i ćwiczeń na siłowni schudł, jego ruchy stały się szybsze i nerwowe, piwne oczy permanentnie podkrążone. Na dolnej wardze dwa strupy od zbyt mocnego przygryzania. Przy paznokciach nerwowo skubane skórki. Był wykończony.

– Spadam na patrol – powiedział i wstał. – Co z psami?

– Mały rośnie jak skurwysyn. Zaraz pójdę go nakarmić.

Skinął głową.

– Kościan?

– No?

– Nie mów mi, jeśli to na mnie zobaczysz – rzucił cicho i zniknął za drzwiami.

Tamtego wieczoru zgarnąłem ze stołówki trochę mięsa z makaronem i zaniosłem do baraku Amerykanów. Columbato poznawał mnie już z daleka; zerwał się z miejsca, ujadając, a kiedy podszedłem bliżej i kucnąłem, przednimi łapami zaparł się o moje kolana.

Od nosa aż po ogon pokrywał go rudy pył.

To był pierwszy raz, kiedy płakałem.

 

*

 

Telefon, odbieram, biegnę. Ledwo widzę na oczy.

– Marek, tu Asia z supportu, słyszysz mnie? – Słyszę jej podenerwowany głos. Czuję ból zdartych pięt, drżenie ud; biegnę. – Wszystko z tobą w porządku? Idziesz prawie dobę bez przerwy!

To nic, nic, nie boli, kula z kałacha boli, ale to nie; potykam się, ostry ból kolan, żwir na rękawicach, otrzepuję się, wstaję, biegnę, trzeba iść dalej, dam radę.

Docieram do Przełęczy Okraj. W powietrzu wisi mgła gęsta jak grecki jogurt. Świat przypomina komputerową grę, której producent łaskawie oszczędził kartę graficzną mojej pamięci, nie wyrenderował przede mną świata sięgającego dalej niż na dziesięć kroków w przód; świata, w którym istnieje jakieś „dalej”, jakieś Ghazni.

Mylę krok, potykam się, padam, z trudem przewracam się na plecy. Gdzieś nade mną szczyt Karkonoszy, zimnej krainy biały dach.

Czuję, że tu jest, patrzy na mnie.

– Nie masz czasem jakiejś rzepy do policzenia? – pytam ochryple.

Szelest. Czuję zapach sosnowych igieł.

– Znasz Talmud, synu?

– W dupie mam Talmud – cedzę. Pieką mnie oczy, coś w gardle ściska jak imadło. – W dupie mam Koran, Stary Testament i Ewangelię, w dupie mam apokryfy i „Księgi Jakubowe” też.

Duch Gór śmieje się cicho.

– „Jeśli człowiek ratuje jedno życie, to jest tak, jak gdyby uratował cały świat” – mówi. – Skręciłem kostkę. Sprowadź mnie ze Śnieżki, żołnierzu.

 

5.

 

Pierwsze święta po misji spędziliśmy u szwagrów.

Cicha noc, święta noc – bez ciężaru beryla w rękach, bez rdzy, bez jarzma nieba pełnego gwiazd. Cicha noc, święta noc, zwykła, zimna, polska, bez szmatogłowych pastuszków biegnących do swych trzód.

Nie mogłem spać.

Błahe bzdury doprowadzały mnie do szewskiej pasji – szczekanie psa, trzaskanie szafek w kuchni, niedokładnie wymyte framugi drzwi, rozrzucone buty. Dzieciaki w sąsiedztwie testowały petardy przed Sylwestrem. Przy każdej zrywałem się z łóżka, przekonany, że to ostrzał bazy.

Pierwsza trzydzieści, nie mogłem spać. Z pokoju młodego sączyła się muzyka, jakiś wrzaskliwy amerykański nu metal. Wstałem, moje kroki na schodach, pięć metrów korytarzem, skrzypienie drzwi.

– Wyłącz to – powiedziałem, czując, jak drżą mi mięśnie zaciśniętych szczęk.

(It’s the end of the earth

 we’ve been done since our birth)

– Mam ściszyć?

(Let's watch this city burn

from the sky over top the world)

– Wyłączyć w ogóle.

Szurgnięcie kółek biurowego krzesła, młody odwrócił się, nie rozumie.

(Let’s watch it burn)

– Wujek? Z tobą wszystko git?

(Let’s watch it burn)

Trzy kroki w przód, chwyt.

– Powiedziałem, że masz to gówno wyłączyć!

(THE CITY LOOKS SO PRETTY, DO YOU WANNA BURN IT WITH ME? THE CITY LOOKS SO PRETTY, DO YOU WANNA BURN IT WITH ME?), znowu jestem tam, terkoczące nad głową strzały, świst, świat zamiera, bo ja wiem, znam ten dźwięk, to jest odgłos wyrzutni RPG (DO YOU WANNA BURN IT WITH ME?); potykam się, krzyczę; krew na języku; huk, czyjś wrzask.

– O kurwa, saperzy!

– Pali się!

Gorąco, parzy, w płucach dym.

(USE THE TREES AS TORCHES)

Tupot, czyjeś kroki na schodach.

Podrywam się, biegnę.

– Przestań! – ktoś krzyczy.

(Już mu nie pomożesz!)

Rozwalony mur, kalata rozsypana w pył i proch, wrak MRAP-a obalony jak ranny słoń, rdza i wokół mokro, dużo, bardzo dużo (WATCH THE CITY FUCKIN’ BLEED); oderwane, dużo, wszystkiego, o Boże; zieleń muchy na rogówce (DOT THE STREETS WITH CORPSES); Kościan, nie, on już…!

– Jezu, Marek, zostaw go!

(nie zostawiajcie go, skurwysyny)

Ryk ognia, biegnę; dławię się, w moich ustach żółć, zdjąć hełm, jeszcze chwila i; wypada ze mnie, dużo, ale z niego więcej, dobiegam, chwytam go; śliski, ciała rozrzucone jak lalki rozszarpane przez psy (DOT THE STREETS WITH CORPSES); strzępy tkanki, ciała, ciała moich kumpli, mundury mokre od krwi – 

(CORPSES!)

(kurwa Bartek przecież jeszcze przed chwilą ty)

Trzask.

Odskoczyłem, podrywając ręce do twarzy. Czułem na języku krew i sól. Moja żona dała mi w pysk, przecięła wargę. Ślubną obrączką.

Młody leżał na podłodze w ramionach szwagierki, kaszlał. Maja płakała.

– Marek, ty potrzebujesz pomocy. – Jej oczy czarne ze strachu, wielkie.

Na wargach krew i sól.

Miała rację, potrzebowałem.

(Let’s watch it burn)

 

*

 

– Wypalenie zawodowe.

Cisza, stonowana oliwkowa zieleń, w szklanych wazonach świeżo cięte kwiaty. Za drewnianym biurkiem, które wyglądało na ciężkie, abstrakcyjny obraz – konstelacja jaskrawych plam. Sztuka nowoczesna albo test Rorschacha, nie wiem.

Tak właśnie bym sobie wyobrażał gabinet psychiatry.

– Chyba nie rozumiem.

– Jeśli mam być z panem szczery, dokładne rozpoznanie to zespół stresu pourazowego.

– To nie są czasem dwie inne choroby? – spytałem, bo przed umówieniem wizyty najpierw przejrzałem kawałek Internetu.

Doktor Kowalik westchnął i zdjął okulary, odruchowo pocierając nasadę nosa.

– Są, ale pańscy koledzy po fachu zwykle wolą, żebym…

– Niech mnie pan nie traktuje jak dziecko – przerwałem natychmiast. – Trzeba nazywać rzeczy po imieniu. Jak wygląda leczenie?

– Leki i psychoterapia. Dobrze byłoby, gdyby znalazł pan sobie niezwiązane z wojskiem hobby. Mam wystawić L4?

– Nie, nie chcę, żeby w jednostce wiedzieli. Jakie hobby?

– To już od pana zależy: kino, książki, sport…

– Bieganie?

– Na przykład.

 

*

 

Jak na ducha jest w cholerę ciężki.

Idę. Nie mam już siły biec; masa potężnego, niemal bezwładnego ciała przygniata mi barki, kark mrozi jego oddech – lodowaty, ostry jak górski wiatr. W nogach plącze się kraj znoszonego płaszcza. Potykam się, gubię krok, wracam, idę.

Pierwsze przykazanie – nie zostawiać, nigdy, nigdzie, nikogo.

– Musisz zrozumieć, za co biegniesz – szepcze Duch Gór. – Nie dlatego, że nie ostrzegłeś tego biednego chłopaka z Wisconsin. Nie dlatego, że pobiłeś szesnastolatka w święta. Nawet nie z powodu tamtego psa.

Ścięgna łydek trzeszczą, przygięty kręgosłup skrzypi w proteście, ciężar na ramionach narasta. Krzyczę. Pot zamarza mi na rzęsach.

– Biegniesz, by zrozumieć, że to nie była twoja wina.

 

6.

 

Wyrównanie terenu, kamyczki pryskają spod moich podeszw, biegnę. Drżenie na prawym udzie – telefon.

– Marek, tu support! – Dziewczyna teraz już krzyczy. – Odezwij się, cholera! Dzwoniła do nas twoja żona! Wysyłam po ciebie GOPR, odezwij się, że wszystko jest w porządku!

Ciężar jego ciała wypycha mi z płuc oddech. Bardziej czuję niż widzę, jak twarz Ducha wygładza się, broda skraca, nabiera szorstkości i koloru. Zmienia się zapach – już nie sosnowe igły, tylko pot – dezodorant, kurz, krew, smar i pot, terenowy smród żołnierza. Łzy marzną mi na rzęsach.

Bartek trzęsie się ze śmiechu.

– Szmatogłowi musieli podsłuchiwać, jak mówiłem, że lubię RPG – rechocze.

– To nie jest śmieszne, stary – stękam.

– A co, płakać mam? Mogło być gorzej, wiesz, mogło boleć. Tego granatnika nawet nie poczułem.

Wilgoć na policzkach. Chwieję się.

– Kłamiesz, złamasie.

– No dobra, może troszeczkę.

Poprawiam go sobie na plecach, jest cholernie ciężki, chociaż wiem, że nie niosę go kompletnego. Uda trzęsą mi się z wysiłku. Lepka wilgoć przykleja materiał do skóry; to jego, to z niego, z…

– Daj spokój, Kościan. To nie była twoja wina.

– Zostawiłem cię.

– Samochód płonął. Wybuchło paliwo, gdybyś tam był chociaż chwilę dłużej, to…

– Zostawiłem! – wrzeszczę. – My nie zostawiamy swoich, nie pamiętasz? Żywi czy martwi, wracamy, kurwa, wszyscy, a ja…

– Myślisz, że mi robi różnicę, czy mnie rozerwało na pół, czy w trzech czwartych? – przerywa spokojnie.

Padam na kolana, krzyczę, walę pięściami w ziemię na szlaku. Nie czuję bólu, mam kevlarowe rękawice. Dobre, amerykańskie. Z PX-u.

– Mogłem coś zrobić! Mogłem cię nie posłuchać, kurwa, ostrzec w porę! Pójść do sztabu i powiedzieć o rdzy! Mogłem zrobić cokolwiek!

– I co, wojnę byś skończył? Zabrał zabawki, powiedział jednym i drugim, żeby przestali w siebie strzelać? – Bartek jest zblazowany, niemal znudzony. – Wyluzuj, Kościan. Ja się po prostu cieszę, że żyjesz.

 

*

 

Na wysokości Jelenki razem upadamy. Coś drze się z mokrym trzaskiem, fala wymiotów podchodzi mi do gardła – czuję jego zapach, organiczny, zjadliwy jak fetor jatki pod koniec dnia roboczego. Kładę go na plecach, ostrożnie, jak uczyli na kursie paramedycznym, opatruję, co się da, wpycham do środka, co wypadło. Ręce latają mi jak w febrze.

Taśma, trytytki – naprawiam, co się da. Zniosę go z tej góry, nie zostawię.

Bartek leży na wznak, z oczami utkwionymi w bladym błękicie nieba.

– Co z psami? – pyta.

– Columbato wpadł pod Stara. Nie mogliśmy nic zrobić.

– Przykro mi.

– Leż.

Igła skacze w zgrabiałych palcach. Zszywam, upycham w środku, ile zmieszczę. Karkonosze to nie Hindukuszu, do podnóża gór nie zostało daleko, zniosę go, muszę; „kto uratuje jedno życie, to tak, jakby uratował cały świat” – co w praktyce znaczy mniej więcej tyle, że jeśli ktoś raz nie zdołał uratować bodaj jednego życia, to tak, jakby pozwolił umrzeć całemu światu.

– Jesteś bohaterem, wiesz? – szepcze.

– Co ty pieprzysz? – rzucam, uważnie zakładając ścieg.

– Powaga. – Oczy mu błyszczą. – Strzelać do widzialnego wroga to jedno, ale przyznać, że się ma problem i walczyć z własną głową… Wielu chłopaków nie daje rady. Jesteś zajebisty, Kościan.

– Przestań.

– Dasz radę – mówi cicho, oczy zachodzą mu mgłą. Wstaję chwiejnie, dźwigam go do pionu, zarzucam sobie na plecy. – Wiem, że biegasz z powodu selekcji. Przejdziesz ją, stary, pozbierasz się do kupy i przejdziesz. Jak nie teraz, to za rok, jak nie za rok, to za dwa. Pójdziesz na spec-op. Wrócisz tam, zrobisz porządek. Ktoś musi.

Biegnę.

Przytomność tracę po czeskiej stronie Przełęczy Okraj. Zanim zemdleję, słyszę znany do bólu wizg śmigła.

 

*

 

– Co ci odpieprzyło z tym plecakiem? – pyta ratownik, sprawdzając po raz setny, czy kabelki dobrze leżą. Oplątał mnie nimi jak choinkę, wyglądam jak półżywa serwerownia, wilczo głodna i odwodniona, z wężykiem regularnie spluwającym mi w żyły roztworem glukozy.

Goprowski W-3 Sokół ściągnął mnie z gór. Dostałem jakieś zastrzyki, kroplówkę i opierdol. Chyba zapłacę za interwencję pogotowia, ale to nic. Dzwoniła Maja, płakała. Ja też.

Przez okienko śmigłowca widzę szczyt Śnieżki. Chmury nad Karkonoszami wiszą dziś nisko, snują się jak dym nad stromymi dachami chałup. Nie mogę ruszyć bodaj ręką, ale jest mi lekko, jak już dawno nie było.

– Słucham?

– Już jest raczej do niczego. – Trzyma w rękach mój plecak: prowizorycznie pozszywany, posklejany taśmą, gdzie się dało, ledwo trzymający kupy na garści czarnych trytytek. – Na cholerę wyrzuciłeś z niego wszystko i napchałeś tyle kamieni?

Nie odpowiadam. Jestem zmęczony, chce mi się spać.

Zanim odpłynę, raz jeszcze słyszę głos mojego najlepszego przyjaciela – słowa szczersze i bliższe prawdy niż górnolotne „śmiały zwycięża”: ktoś musi.

I myślę o tych chłopakach, którzy tam byli – zagubionych wśród zbyt wysokich gór; chłopakach, którzy wrócili, ale nie wrócili, wciąż biegną samotnie z ciężarem gorszym niż plecak pełen kamieni, szukają dróg.

Jedni pobiegną w górę. Inni w dół.

Koniec

Komentarze

The Winner is…!

Gratulacje!

Najlepszy tekst konkursu jak dla mnie (do dziś)

Ewidentny zwycięzca! (sugestia dla Jurorów)

Nie wiem, czy Autor osobiście był na Misji, jeśli nie był/a – tym bardziej szacun!

Tu sugestia – wpisz tam, Anonimie, na wszelki wypadek gdzieś Śnieżnik. Do kompletu, choć może i jest, bo tak zapamiętale czytałem, że być może nie zauważyłem;)

 

Klik i wskazuję do piórka.

 

edytka – przeczytałem – już na spokojnie – drugi raz. Było jeszcze lepiej.

Śnieżnika nadal brak, ale to tylko jedno słowo. Powinno być, tak dla formalności choćby.

 

p.s. Aleś mi chłopie/babo?;) śpiocha odpalił/a!

A te ostatnie zdania… No, no no, patrzę z dużą zazdrością.

Pozdro.

Zwrócić piórko Sowom i Skowronkom z Keplera!

N+1 tekst o facecie w kryzysie i górze jako metaforze życia. U mnie plus za to, że nie chodzi o Wielką Miłość z Wczesnej Młodości, ale niestety chodzi o drugi najbardziej po hemingwayowsku “męski” temat. Ponieważ jednak wolę czytać o przeżyciach wojennych niż o Tej Jedynej, Która Mnie Niestety Olała, to, jako rzekłam, jak dla mnie na plus.

Bohater – czegoś nieuchwytnego mi w nim brakuje. Może oryginalności, może bardziej osobistego rysu, czegoś nietypowego? Bo jak dla mnie troszkę za bardzo gra ten tekst na stereotypach (jak żołnierze, to muszą non stop kląć jak szewc, bohater składa się z klisz itp.). Jest niezwykle umiejętnie skonstruowany, ale – zbyt przewidywalny. Fantastyki nie ma się co w tym konkursie czepiać, bo może jej być mało – tu w zasadzie można by uznać, że jej nie ma, że zarówno rdza jak i starzec to tylko projekcje myśli i przeżyć bohatera. Ale jest to umiejętnie zrobione, plus za to też, zresztą przyjmuję, że rdza to jednak jakiś szósty zmysł (sama napisałam taką postać jako ojca jednego z bohaterów w drugim tomie współautorzonej z ninedin młodzieżówki).

Bardzo dobrze napisane (mam pewne podejrzenia co do autorstwa, sądząc po stylu), dobry pomysł na górską fantastykę i na rdzę, ale aż tak jak rrybaka mnie w fotel nie wcisnęło, może właśnie przez zbyt dużo standardowych, przewidywalnych elementów. Z całą pewnością jeden z lepszych tekstów w konkursie jak na razie, jednakowoż, i na bibliotecznego klika zasługuje.

 

PS. Podobnie jak w przypadku już dwóch innych tekstów z tej serii powiem tak: gdyby to była bohaterka, byłoby ciekawiej. W dzisiejszych czasach nie jest to niemożliwe. A złamanie stereotypu, że tylko faceci przeżywają w sposób wzniosły kryzysy, które rozwiązują za pomocą wyzwań, byłoby wielce odświeżające.

http://altronapoleone.home.blog

Drakaino, zaczynasz coraz ostrzej przeginać, wsadzając swoje osobiste animozyjne offtopy i personalne docinki do komentarzy pod opkami już dosłownie gdzie popadnie! Mnie spokojnie stać na uznanie, że ktoś pisze lepiej ode mnie, a ciebie? Może pora to poważnie przemyśleć?

 

edytka:

 

“Dach świa­ta” jest wy­bit­nym tek­stem. Wy­bit­nym nie tylko dla­te­go, że świet­nie na­pi­sa­nym. Także dla­te­go, że opi­su­je bar­dzo kon­kret­ny syn­drom – PTSD – u bar­dzo kon­kret­nych osób wy­ko­nu­ją­cych bar­dzo kon­kret­ny zawód. Czyli głów­nie męż­czyzn. (Na­praw­dę masz z tym dra­ka­ino aż taki pro­blem?)

Po Wiet­na­mie ze­spo­łu tego stre­su nie skwan­ty­fi­ko­wa­no, po Afga­ni­sta­nie (so­wiec­kim) – też nie, ale już po pierw­szym i dru­gim Iraku oraz dru­gim Afga­ni­sta­nie – i ow­szem. Mało kto z cy­wil­nej czę­ści lud­no­ści Pol­ski wie, jak wiel­kie­go od­set­ka we­te­ra­nów u nas to do­ty­czy! A do­ty­czy aż co dzie­sią­te­go we­te­ra­na! To już są ty­sią­ce – głów­nie mło­dych – męż­czyzn w Pol­sce. Choć każda wła­dza stara się ten ro­sną­cy pro­blem kon­se­kwent­nie upchnąć pod dywan.

Dla­te­go ja to uka­za­nie ogrom­ne­go praw­dzi­we­go pro­ble­mu z aż taką ma­estrią w opku kon­kur­so­wym w pełni do­ce­niam. I ow­szem – autor/ka tego tek­stu na­pi­sał/a wg mnie naj­lep­szy jak do­tych­czas ka­wa­łek w tym kon­kur­sie.

Skoro drakaino na­praw­dę nie po­tra­fisz tego za nic przy­znać, to może po pro­stu nie do­wa­laj mu/jej aż tak ewi­dent­nie bez­pod­staw­nie. I zachowuj przy tym przynajmniej zasady fair-play!

Nie­ład­nie! Bar­dzo nie­ład­nie!

 

 

 

Zwrócić piórko Sowom i Skowronkom z Keplera!

“Animozyjny offtop”? Personalne docinki? (Nie Ty jeden napisałeś o Wielkiej Miłości., jeśli o to Ci chodzi, że o facetach w kryzysie już nie wspomnę). To, że uważam, że literatura wszystkich możliwych gatunków jest zapchana do niemożności posthemingwayowskimi facetami i motywami, i że przełamanie tego stereotypu byłoby odświeżające, to jest offtop? Jak czytam tekst, to mam przy podejściu do niego cały bagaż czytelniczy. I jak coś już wiele razy widziałam i czytałam, to niestety wpływa to na odbiór.

Co do tego opowiadania: napisałam pozytywny komentarz, uznałam za jeden z najlepszych póki co tekstów w konkursie, dam klika, a jeśli będzie nominacja, przemyślę głosowanie – więc czego jeszcze chcesz? Żebym napisała “tak, rrybaku, popieram Twój apel do jury”? No, wybacz, gusta są różne, a to akurat nie mój typ literatury i styl literacki (ani do czytania, ani do pisania). Na dodatek tekst mnie np. nie bardzo zaskoczył, fabuła jako całość była dość przewidywalna – dobre historie wypełniające, ale całość raczej stereotypowa.

(Anonimie, przepraszam, bo dalej będzie rzeczywiście troszkę offtop, ale że kiedyś Cień popełnił podobny akurat pod moim niczemu niewinnym opowiadaniem, więc może będzie mi wybaczone…) Rrybaku, na portalu było dużo opowiadań, którym natychmiast dawałabym piórko, a może nawet nagrodę roku. Sporo tych, które mnie zachwyciły tak bardzo, jak Ciebie “Dach świata”, przepadło. Godzę się z wyrokami, choć czasem boli mnie serce. Jest kilku autorów, którym totalnie zazdroszczę wyobraźni i tego, jak piszą – o których opowiadaniach zdarza mi się myśleć “czemu tego nie wymyśliłam” albo “czemu ja tak nie potrafię”? (Blisko takiego olśnienia był m.in. pierwszy Nawigator, by nie szukać daleko). Ale są to zupełnie inne teksty od tego tutaj; możesz sobie zerknąć na listę moich nominacji, to powinno być jakimś wskaźnikiem, co najbardziej cenię. To opowiadanie jest dobre, zwłaszcza technicznie, narracyjnie, fabularnie – mucha nie siada. Ale czy jest dla mnie piórkowe? Od tekstów piórkowych oczekuję czegoś więcej niż maestrii technicznej i doskonałego operowania znanymi elementami literackimi. Tu widzę i doceniam doskonałe rzemiosło, a wolę czasem coś bardziej chropowatego, ale bardziej “osobistego”, indywidualnego, z tym nieuchwytnym czymś, co mnie porwie. Jak zagłosuję w tym przypadku, jeśli będzie nominacja (a sądzę, że będzie) – nie wiem, zobaczę.

 

Edytka: rrybaku, masz prawo oceniać ten tekst jako wybitny, ale ja mam równe prawo oceniać go jako “zaledwie” bardzo dobry. To jest całkowicie fair.

http://altronapoleone.home.blog

Ja mam podobnie jak drakaina – opowiadanie jest znakomicie opisaną kolejną historią “męskiego problemu, z którym mężczyzna musi się zmierzyć samotnie w górach”. Plus, całkowicie personalnie, wojenne przeżycia mnie nie ruszają – po co się na wojny pchać? Niemniej, odstawiając na bok mój “degustibus”, doceniam warsztat i sposób opowiedzenia historii – mimo iż tematyki nie lubię, przeczytałam z ciekawością i za jednym podejściem. Za to klik.

Bardzo dobre opowiadane poparte solidnym riserczem. Zerknęłam na komentarze przedpiśców i cóż, czy zmiana płci głównego bohatera nadałaby powiewu świeżości? Może i tak, ale przecież w tym opowiadaniu ważne jest pokazanie zmagań z depresją i ciężkimi przeżyciami. Być może też nagłośnienie problemu pojawiającej się traumy u żołnierzy po powrocie z misji i patologie w zakresie udzielania im pomocy.

 

Przeczytałam jednym tchem; technicznie bez zastrzeżeń, widać, że opowiadanie pisał jakiś uzdolniony wyga ;)

 

Ode mnie obie nominacje, choć z tą do biblioteki ktoś mnie zapewne ubiegnie.

 

po co się na wojny pchać?

Bello, trochę ignorancją to trąci. Z tego co się nie tak dawno dowiedziałam nasi chłopcy są posyłani na misje ze względu na obowiązek wypełnienia warunków sojuszy i chociażby członkostwa w UE. Wszyscy korzystamy z dobrodziejstw i niedobrodziejstw tychże, więc troszkę szacunku :c

Używanie poprawnej polszczyzny jest bardzo seksowne

Widzisz, Bellatrix, z wojną jest niestety zazwyczaj tak, że w określonej sytuacji jeśli się na nią nie pchasz jako pierwszy, ona dopchnie się na pewno jako pierwsza do ciebie.

Dla polityków – niekoniecznie, ale dla wojska – szacun!

Zwrócić piórko Sowom i Skowronkom z Keplera!

Jestem pacyfistką i zabijanie ludzi po to, by zagarnąć ich terytorium/zasoby/narzucić poglądy/władzę itd. uważam za niepotrzebne zło. Ogólnie, nie tylko w tym przypadku.

Ale to nie żołnierze odpowiadają za decyzje polityków. A posiadanie armii do celów samoobrony nie jest niczym złym, a co za tym idzie zawód żołnierza nie jest niczym złym. Koniec offtopu. 

Używanie poprawnej polszczyzny jest bardzo seksowne

Na mnie, przyznam, opowiadanie zrobiło duże wrażenie. Skupię się może na stronie narracyjnej: tekst jest fantastycznie poprowadzony, oczyma jednego, niewiarygodnego, niepewnego własnego zdrowia psychicznego narratora. Wszystko – styl, rwany sposób opowiadania, niechronologiczna narracja – jest tu czysto i jasno podporządkowane stworzeniu konsekwentnej, psychologicznie wiarygodnej pośredniej charakterystyki bohatera cierpiącego na PTSD. Co najmniej tym u mnie ten tekst na klika zasłużył – jest literacko na bardzo wysokim poziomie, w pełni profesjonalny.

 

Przy czym, hmmm, ja też bym chętnie przeczytała tekst, w którym ze swoimi przeżyciami wojennymi mierzyłaby się postać podobna doświadczeniami, na przykład, do Magdaleny Kozak. Albo do mojej dobrej koleżanki ze studiów, wojskowej tłumaczki-arabistki, która pracowała m.in. z polskimi żołnierzami podczas misji w Iraku i Afganistanie. Bo owszem, doświadczenie PTSD jest uniwersalne, ale społeczna pozycja kobiety, wymagania wobec niej, w ogóle sama specyfika nie aż tak typowego w Polsce doświadczenia kobiety po misji wojskowej – nieco różne, niż w przypadku mężczyzn.

 

 

ninedin.home.blog

Komentarz pod komentarzem, przepraszam, ale tematy dwa zupełnie różne, więc żeby się nie mieszało.

 

Rrybaku, nie jestem pewna, czy Twoja kłótnia z drakainą jest zasadna, w sensie – czy naprawdę warto się spierać o to, że ktoś ma odczucie, że coś jest wybitne, a ktoś inny, doceniając profesjonalizm tekstu i jego klasę, nie jest zachwycony/a. Mam wrażenie, poparte doświadczeniem zawodowym, że to są rzeczy nierozstrzygalne, bo oparte na indywidualnym odbiorze i że powyżej pewnego poziomu profesjonalizmu, kiedy zgodzimy się, że coś jest doskonale zrobione i odpowiada wszelkim wymogom formalnym (a tu chyba taka zgoda jest), nie ma już rozmowy, bo wchodzą osobiste kryteria oceny. Podejrzewam, że gdybyśmy tu układali swoje listy kanonów i antykanonów fantastyki, to pewnie niejeden tekst z moich najlepszych byłby na liście czyichś najbardziej przereklamowanych w historii gatunku i vice versa. Nie wiem, czy aż tak ostry ton tej nierozstrzygalnej dyskusji jest potrzebny.

ninedin.home.blog

Cóż ja mogę?

Napisać, że to świetne opowiadanie? To jak nic nie napisać.

Będzie siedziało w głowie.

Gratuluję.

Jeśli komuś się wydaje, że mnie tu nie ma, to spieszę powiadomić, że mu się wydaje.

Jesteś w formie, Fun.

Tak, no… Nie wiem, czy mogę dodać coś, czego jeszcze nie napisano. Tekst jest mocny. Widać albo tonę porządnie zrobionego research’u, albo pasję do wojska, albo własne doświadczenia. Nie wiem, a to samo w sobie świadczy o znakomitości tego tekstu. Warsztatowo nie ma się do czego przyczepić. Tematyka nie moja, więc czasem gubiłam się w żargonie, ale mi to nie przeszkadzało, bo historia była świetnie opowiedziana i pobudzała wyobraźnię tak, że czułam i widziałam ten czerwony pył, te góry i te chude kozy. Rewelacyjna proza, dla której siedzę na tym forum. Brava. 

Tomorrow, and tomorrow, and tomorrow, Creeps in this petty pace from day to day, To the last syllable of recorded time; And all our yesterdays have lighted fools The way to dusty death.

Przeczytałam na jednym wdechu! Bardzo mi się podobało! I choć faktycznie motyw trochę ograny, ale jednak wykonanie uczyniło opowiadanie niezwykłym. 

 

Trzymam kciuki!

Mam trochę problem z tym opowiadaniem. Jest absolutnie fenomenalnie napisane (chociaż już na samym początku wita nas zdanie “Sprzedałbym go w pizdu, gdybym nie fakt, że musiałbym się z tego jakoś żonie wytłumaczyć.” na którym mocno się potknąłem). Początek opowiadania wydawał mi się nieco ciężki do przebrnięcia, jakby tekst potrzebował chwili na rozwinięcie skrzydeł. A potem je rozwija i jest fantastycznie. Język, konstrukcja tekstu, wszystko jest naprawdę na najwyższym poziomie. Naprawdę się zdziwię, jeśli tekst nie zgarnie piórka. A jednocześnie nie podzielam absolutnego zachwytu nad opowiadaniem jako całością. Po prostu nie moja tematyka. Rozumiem i doceniam podejście do trudnego i obecnego problemu, ale po prostu nigdy mnie nic nie ciągnęło do wojska i wszystkie związane z nim tematy (nawet jeśli dotyczące poważnych problemów) zazwyczaj po prostu mnie nudzą. Dostrzegam też to, co zaznaczała drakaina (mężczyzna po koszmarnych przejściach kontra góry jako metafora przeszłości, z którą samotnie musi sobie poradzić, gdy patrzysz na to z tej strony to jest to dość sztampowe, na szczęście sztampę tę ukrywa doskonałe wykonanie). 

Podsumowując – świetny tekst. Fenomenalny. Szkoda tylko, że nie do końca dla mnie. 

Może nie wyglądam, ale jestem tu administratorem. Jeśli masz jakąś sprawę - pisz śmiało.

Świetnie się czytało. I chyba zgadzam się z Rybkiem, że to najlepszy tekst w konkursie, chociaż nie wszystkie czytałam. Tak czy inaczej, oczywiście popieram piórko :)

A wiesz, Funie, gdy wstałem rano, zdałem sobie sprawę, że za Twojego dziadka odpowiada Cobi.

Ty, jako ten młody, wypalony  i on, mentor, weteran życia…

Bardzo ciekawy pomysł na opowiadanie.

Choć sam w konkursie udział biorę to pokłony przed tym tekstem oddaję. Szczere i bezapelacyjne.

Głównie za wykonanie. Ciekawe i bezbłędne. Chciałbym tak swobodnie i sprawnie operować słowem. Sama fabuła jakoś wielce w fotel mnie nie wbiła, nie było tutaj niczego super oryginalnego itp. ALE sposób, w jaki wszystko opisałeś/opisałaś zrekompensował każde braki. A jeśli o brakach mowa, to całkowicie subiektywnie od siebie dodam, że brakło mi ciut głębszych opisów szlaku, po którym biegł bohater.

Chodzi o to, że znakomicie opisujesz Afganistan, widać, że wiesz o czym piszesz, i to się czuje. A kiedy akcja przenosi się do biegu mamy szczątkowe wzmianki. Nazwa miejsca, mgła, tyle. Nie mówię, że to źle. Dzięki temu w zasadzie świetnie płyniemy przez tekst i w takim opowiadaniu zapewne nie ma miejsca na piękne opisy krajobrazu. Mam jedynie na myśli, że gdybyś umieścił ten bieg w każdych innych górach, zmieniając jedynie nazwy, niczego by to nie zmieniło. A szkoda, bo jeśli tak jak czułem Afganistan poczułbym też trzy konkursowe góry, byłoby idealnie.

To tyle z czepialstwa, zaznaczę, całkiem subiektywnego.

Doceniam też to, o czym wspomniała rosebelle na SB, czyli realne, ludzkie problemy okraszone odrobiną niezwykłości. Kiedyś radowały mnie bardziej elfy, czarodzieje i inne fantastyczne fiku miku. Dziś wolę na odwrót, teksty takie jak Ten.

Pozdrawiam Anonima serdecznie :)

Dobrze napisana prawdziwa, możliwa historia. Przypomniały mi się opowieści z polskiej misji w Afganistanu. Brak przygotowania – jakieś relacje z 2008, potem protektorat nad strefą Ghazy – VIII zmiana, potem… wybuch – grudzień 2011, przed samymi świętami. W okresie, w którym dzieje się akcja z przeszłości utrzymywaliśmy największy polski kontyngent 2500-2600 osób.

Czytałam książkę M&M Rigamontich. 

Piękna metafora rdzy i PTSD.

Też nominuję do piórka.

PS. Ciekawe, czy Beryl jest od beryla?

 

pzd srd:)

a

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

 

Przeczytane.

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Powiem tak: nie lubię opowieści o górach. Tematyki PTSD też nie lubię z różnych przyczyn. Mimo to "Dach świata" wszedł mi do głowy jak w masło. Nie wiem czy to kwestia warsztatu czy znajomość realiów bliskowschodnich misji wojskowych, ale dla mnie to po prostu świetny tekst.

Bilmemek değil, öğrenmemek ayıptır

Wpadam tutaj z informacją, że powyższe opowiadanie zostało kilka dni temu nominowane przeze mnie do piórka. Jak słusznie zauważyła Finkla, tekst został już doceniony (i właściwie nominowany) przez portalowiczów i odtajnienie mojej nominacji (w sumie czekamy ze swoimi lożowskimi typami na koniec konkursu i ujawnienie autorów) to już w zasadzie formalność. Dałem klika bibliotecznego, daję też swojego TAK-a.

Komentarz z uzasadnieniem już wkrótce.

Po przeczytaniu spalić monitor.

– Niezła gromadka, co? – słyszę gdzieś na wysokości łokcia i niemal podskakuję, bo od kilku lat nie cierpię, kiedy ktoś mnie tak zachodzi.

Słyszę

 

Ma chyba z sześćset lat – mógłby być sternikiem na Arce Noego.

te metafory zestawione ze sobą przeczą sobie

Poszedł do wojska, żeby uskładać pieniądze na studia

Taki drobiazg, w USA armia pokrywa żołnierzom studia :)

 

Przeczytałam.

www.facebook.com/mika.modrzynska

Warsztatowo, moim zdaniem również świetne, i mimo powielającej się w konkursie tematyki faceta z problemami, tekst czytałam z zainteresowaniem. Świetne.

Ponoć robię tu za moderację, więc w razie potrzeby - pisz śmiało. Nie gryzę, najwyżej napuszczę na Ciebie Lucyfera, choć Księżniczki należy bać się bardziej.

Tekst jest świetny i rozumiem zachwyty nad nim, ale nie jest świetny w kontekście konkursu. Po pierwsze, to co napisał Realuc. Góry właściwie były tłem, nie odegrały żadnej znaczącej roli, a już te konkretne trzy góry – Śnieżka, Ślęża i Śnieżnik zostały tu praktycznie olane. Heroizm jest, efekt wzruszenia też, ale już potencjał motywacyjny został umieszczony w dość nieporadny sposób:

– Dasz radę – mówi cicho, oczy zachodzą mu mgłą. Wstaję chwiejnie, dźwigam go do pionu, zarzucam sobie na plecy. – Wiem, że biegasz z powodu selekcji. Przejdziesz ją, stary, pozbierasz się do kupy i przejdziesz. Jak nie teraz, to za rok, jak nie za rok, to za dwa.

Chodakowska byłaby dumna.

Mam wrażenie, że ten tekst wcale nie potrzebował konkursu, by zaistnieć. 

Kolejna wada, już nie związana z konkursem, to opisy kolegów z bazy na początku – jakoś mi nie pasują, bo w końcu te osoby nie odegrały znaczącej roli później w tekście (no, może poza Bartkiem). Najbardziej Artur – taki długi jego opis, a potem w opowiadaniu powiedział dwa zdania. Może o czymś nie wiem, może to nawiązanie do konkretnej osoby, ale nie wiem.

Z zalet, to, że w tekście jest dużo języka wojskowego, którego nie znam, ale w zasadzie nawet, jak nie znałam jakiegoś słowa, to mogłam się domyślić z kontekstu i mam wrażenie, że specjalnie to było tak pomyślane – za to plus. 

Bardzo mnie zaintrygowała ta cała rdza, myślę, że między innymi dzięki niej, mimo tematyki wojskowej, która mnie średnio interesuje, opowiadanie czytałam z zaciekawieniem i zostanie ono w mojej pamięci. Język i styl są świetne.

za chuj złocisty nie wiem, co ja tutaj robię.

To zdanie jest genialne!

Masz fantastyczny warsztat i przepięknie piszesz. Spośród tych wszystkich facetów po przejściach, których poznałam, czytając konkursowe opka, Marek jest najbardziej autentyczny. Stworzyłeś spójną postać, która ma realny problem. Zachowania, decyzje Marka tworzą logiczny ciąg. Dodatkowo autentyczności przydają te wszystkie terminy, już nie tyle wojskowe, co używane podczas tej konkretnej misji.

Opowiadasz przejmującą historię, ale robisz to, unikając przesadnej emocjonalności. Nie ma tutaj wysokiego C, jest przepięknie wyważona narracja. Są obrazy, które powodują wzruszenie; to zamiatanie baraku, płacz z powodu psa, słowa kolegi: tylko mi nie mów, jeśli zobaczysz. I chyba najbardziej przejmująca scena bożonarodzeniowa. I pewnie właśnie to wszystko sprawia, że czytelnik przejmuje się losem Marka, że mu kibicuje.

W pierwszej części opka, gdy piszesz o rdzy, którą widział, pomyślałam sobie, że strasznie dużo mu dołożyłeś. Nie znam człowieka, który byłby zdolny udźwignąć coś takiego. Nie odbieraj tego, proszę, jako zarzutu. To jest fantastyka, a więc rdza ma tu tylko podkreślić grozę sytuacji i bezsilność Marka. Tak tylko dzielę się z Tobą tym, co mi przyszło do głowy.

Z kolei ultramaraton… Nie wątpię, że Marek realnie wziął w nim udział, ale dla mnie jest on przede wszystkim metaforą terapii. Bardzo, IMO, udaną, bo terapia jest jak ultramaraton. I ten dialog:

– Jesteś bohaterem, wiesz? – szepcze.

– Co ty pieprzysz? – rzucam, uważnie zakładając ścieg.

– Powaga. – Oczy mu błyszczą. – Strzelać do widzialnego wroga to jedno, ale przyznać, że się ma problem i walczyć z własną głową… Wielu chłopaków nie daje rady. Jesteś zajebisty, Kościan.

– Przestań.

jest fantastyczny.

 

Taa… I teraz będzie megaczep. Szczerze mówiąc miałam ochotę na Ciebie nakrzyczeć, kiedy czytałam te słowa:

– Dasz radę – mówi cicho, oczy zachodzą mu mgłą. Wstaję chwiejnie, dźwigam go do pionu, zarzucam sobie na plecy. – Wiem, że biegasz z powodu selekcji. Przejdziesz ją, stary, pozbierasz się do kupy i przejdziesz. Jak nie teraz, to za rok, jak nie za rok, to za dwa. Pójdziesz na spec-op. Wrócisz tam, zrobisz porządek. Ktoś musi.

Bo, cholera, na sam koniec fundujesz Markowi gigantyczne kłamstwo. Jako jednostka on nie ma żadnego wpływu na tę wojnę. Nie ma szans zrobić tam porządku. Jeśli wróci, nawet jeśli nie będzie już widział rdzy, to i tak będzie świadkiem śmierci kolegów. To co przeżył może się powtórzyć.

Marek nie akceptuje swojej choroby, nie chce przyjąć do wiadomości, że zwyczajnie się do tej roboty nie nadaje. On tam nie powinien wracać, a już na pewno nie jako żołnierz. I już nie ważne, czy to przesłanie jest elementem fantastycznym, słowami nieżyjącego kolegi, czy też są to omamy i wynikają z jego wnętrza, z jego pragnienia bycia na powrót normalnym. Tak czy siak kierujesz go na szlak, który wiedzie donikąd.

I w moim odczuciu to zakończenie rozwala w drobny mak wszystko, co udało Ci się wcześniej w tym opku osiągnąć. I wkurza mnie to jak diabli, bo poza tym tekst jest naprawdę piękny i mądry.

 

Opko ma już nominację do piórka. Póki co, pojęcia nie mam, jak będę głosować.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Bardzo dobre opowiadanie. Świetnie się czyta, wciąga.

Fajne, podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Świetne opowiadanie.

Autentyczna historia, bardzo dobrze napisana z umiejętnie wplecioną retrospekcją. Czytało się bardzo przyjemnie i płynnie.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Tekst porusza, wciąga.

Niemniej ( zupełnie prywatnie ) bardziej chciałbym odnieść się do komentarzy. Może nie chronologicznie, ale jakież to ma znaczenie:-)

Przede wszystkim autor nie był na misji, o czym mówi kilka niuansów w tekście. Ale szacun, że pod względem zarówno rzeczowym jak i słownictwa tak bardzo zgłębił temat. Po drugie – niemal książkowe objawy zespołu pourazowego zwanego powszechnie PTSD są tu nieco przejaskrawione. A co do samego zespołu pourazowego, wbrew statystykom nie wyolbrzymiałbym aż tak tego problemu – dodam: w polskiej armii. Tak, wiem, teraz zwali się na mnie fala krytyki typu – Co Ty Tam Wiesz…. No cóż, wiem. Kolejna rzecz, dawno temu usłyszałem mądre zdanie – Nikt tak nie pragnie pokoju jak żołnierz – i to chyba podsumowuje (albo – another brick in the wall) nagminnie pojawiający się temat – po co tam jechali? Żołnierze nie wydają rozkazów, oni je WYKONUJĄ ( i basta ). Jak ktoś się zatrudnił jako strażak to jedzie do pożaru i nie patrzy, czy płonie burdel czy Dom Dziecka.

Ale nie zmienia to faktu, że wielki plus za ten tekst, który jak mówią ostatnie linijki, jest poświęcony chłopakom, którzy tam byli – DZIĘKUJĘ.

Na koniec dygresyjka:-))) – Jak ktoś ma zdiagnozowany PTSD ( czy jak woli autor – wypalenie zawodowe) to nie trafi do spec-op ( dość sztuczny i nie używany skrót :-))). Może przejdzie selekcję fizycznie, ale “polegnie” na psychotestach ( w ocenie indywidualnej kandydata są dużo ważniejsze).

Mimo złożonej w przedmowie deklaracji o wstrzymaniu się z komentowaniem – chyba jednak muszę.

Adlerze, jeżeli dobrze rozumiem Twój komentarz, a wydaje mi się, że tak właśnie jest – ja też dziękuję. Wiesz, za co.

Anonimie, przepraszam, ale wdam się w polemikę z @Adlerem.

@Adlerze, Wszyscy znają się na medycynie, psychologii i prawie. Dodam, niestety. Czasami nie trzeba być na misji, aby opisać coś wiarygodnie. Jakie ma to znaczenie?

Przejaskrawienia PTSD nie ma w tym tekście (książkowego też, dodam, skąd Ci to przyszło do głowy), ale ewentualne wyjaśnienia poproszę na prv, gdyż nie chcę dyskutować o tym pod opowiadaniem. “Nie wyolbrzymiałbyś tego problemu” – bardzo ciekawe i jednocześnie bardzo smutne. Jako remedium polecam książkę Siana Price “Jeśli czytasz te słowa… Ostatnie listy żołnierzy z linii frontu”, będziesz miał przegląd przez wieki.

Wypalenie zawodowe i PTSD, niepotrzebna ironia – “dygresyjka”. I od razu wyjaśnię: w tekście mogło się pojawić, bo opowiadanie i to kwestia postaci. Dalej tłumacząc – nie cierpię klasyfikacji/diagnoz, ale PTSD to real, a nie fantazja. Jeśli zaś chodzi o psychotesty to winszuję wiary, coś tam mówią  (jestem złośliwa, wiem), ale nigdy nie zaprognozują na niewiadome.

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Powtórzę – Bardzo dobry tekst, poruszył mnie i wielki szacun dla Autora. Nie mam ochoty na przepychanki słowne tymbardziej, że temat tej dyskusji spłyca wartość tego opowiadania. Ale, powiedziało się A, trzeba powiedzieć B.

Z jednym zgodzę się z tobą, Asylum – wszyscy znają się na wszystkim.

Na temat doświadczeń z linii frontu można zapisać miliony kartek, bo niestety historia rozwoju (hahahaha) ludzkości w głównej mierze składa się z wojen. Stąd potrzeba posiadania przez każde państwo żołnierzy ( dla niektórych – płatnych zabójców ). Szkoda, że większość autorów tych książek zna wojnę tylko z opowieści. Nie chciałem o tym pisać, żeby się nie licytować, ale widać muszę – ponad 20 lat temu spędziłem rok (dwie tury) w Bośni, w latach 2006-2008 – dwie tury w Iraku, a jakiś czas temu wróciłem z trzeciej tury misji w Afganistanie, to tyle w temacie doświadczeń.

 Dygresyjka nie była ironią na temat wypalenia zawodowego, dotyczyła faktu “selekcji” i dostania się do “specjalsów”. Tyle. Możesz nie cierpieć klasyfikacji/diagnoz ale na nich (bardzo szeroko rozumianych psychotestach) opiera się ocena psychiczna i psychologiczna żołnierzy-kandydatów do jednostek specjalnych. Widocznie działa, skoro w mojej Jednostce, pomimo że KAŻDY z mojego Zespołu był conajmniej na 4 misjach, żaden nie przejawia PTSD, podobnie jak nikt z Jednostki.

Przepraszam, nie chce ciągnąć tej dyskusji, bo już wyszła poza ramy tej konwencji komentarzy.

Kończąc:

God and the soldier

All men adore

In time of trouble,

And no more;

For when war is over

And all things righted,

God is neglected -

The old soldier slighted.

Już po pierwszym komentarzu zorientowałem się, że byłeś na misjach Adlerze, ten sposób wypowiedzi, jakbym słucham brata ciotecznego, który był bodajże na 6 turach w Afganistanie? Nie pamiętam, czy któraś z pierwszych nie była w Iraku. Ciekawy jestem, czy było Was tam tak dużo, czy się wszyscy kojarzycie…

Widziałem trochę zdjęć, takich, których nie pokazują w gazetach, trochę rozmawiałem. I wiem, że ten kto nie był, nie będzie wiedział do końca, jak tam jest. A ten kto był, będzie wiedział po napisanych słowach, kto nie był.

Pozdrawiam, wszystkich.

Adler, dzięki za insider’s knowledge, bardzo ciekawie się to przeczytało! Mam wrażenie, że to, co na pierwsze wrażenie po lekturze wydało mi się “sztampą”, to oprócz tego “koszarowego” języka właśnie przerysowane objawy PTSD, wałkowane w powszechnym obiegu co najmniej od “Łowcy jeleni”. Skądinąd – skoro już tu jesteś, to może powiesz, jak to jest z tymi przekleństwami i wulgaryzmami? Moja wiedza dotyczy XIX wieku, więc jest nieadekwatna; miałam pytać koleżankę, która była w Iraku i paru innych miejscach jako tłumaczka wojskowa, ale skoro jest lepszy insider tutaj…

http://altronapoleone.home.blog

Przepraszam, Adlerze, za to, że nieopatrznie skłoniłam Ciebie do odpowiedzi. Bardzo szanuję żołnierzy. Szacun, napiszę jak człowiek.

Twoje zdanie odnośnie historii ludzkości i wojen podzielam w pełni, niestety. Nie ma między nami sporu w kwestii tego, że ocena psychiczna i psychologiczna kandydatów jest kluczowa. I również mam świadomość, że nikt tak nie pragnie pokoju jak żołnierz, dlatego dałam link do tej właśnie, a nie innej książki.

Chyba nie zrozumieliśmy się, a ja kolejny raz przekonałam się jak bardzo niejasne są moje komentarze, które piszę na NF.

Interesuje mnie diagnozowanie PTSD i innych oraz polemizuję z listami koniecznych objawów i sposobami ich oceny, ale to są już zupełnie inne sprawy i nie miejsce tu dyskutować.

pzd srd

a

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Drakaino, w zbieraniu informacji o PKW na Bliskim Wschodzie (które prowadzę od prawie roku) pomogli mi panowie M., S. oraz T. – trzej uczestnicy VII-IX zmiany, którzy udzielili wywiadów osobistych, ponadto kilku żołnierzy wspierających korespondencyjnie oraz red. Marcin Ogdowski (korespondent wojenny i autor bloga zAfganistanu.pl). Ten wciąż trwający research kosztował mnie sporo wysiłku. Postać Marka oraz jego stan zostały zainspirowane osobą jednego z tych mężczyzn (nawiasem mówiąc – przeklinał każdy).

Jakkolwiek uwagi Adlera są wybitnie cenne, miło byłoby, gdybyś nie prezentowała by default przeświadczenia, że autor zapewne nie ma pojęcia, o czym napisał, więc wyniósł garść kliszy z “Helikoptera w ogniu” (zdaniem M. – całkiem wiernie oddany film). Thank you from the Hindu Kush mountain. 

Anonimie, przyjmuję Twoje wyjaśnienia, niemniej to, co napisał Adler, wydało mi się kompatybilne z moimi odczuciami. Jest mi niezmiernie przykro, że pewne elementy tekstu nie przemówiły do mnie tak, jak założył Autor i jak oczekiwałby rrybak, ale naprawdę: nic na to nie poradzę. Znam trudy researchu aż za dobrze, więc gratuluję – do realiów świata zresztą przecież nie miałam i nie mam żadnych uwag, bo 1) znam je tylko z przekazów: reportaży, książek, minimalnie doświadczeń znajomych osób, które tam były; 2) są opisane plastycznie i przekonująco; 3) wierzę Ci absolutnie, że research był solidny, gratuluję! (Część hindukuska jest zresztą bardzo zdecydowanie najmocniejszym elementem tego opowiadania, co nie tylko ja zauważam).

Moje uwagi dotyczą jedynie aspektu literackiego. W moim osobistym odbiorze pewne elementy tej kreacji (bohatera, świata przedstawionego) są zbyt stereotypowe, zbyt przewidywalne. Kwestię jednego ze stereotypów po części wyjaśnił Adler (zakładam, że rozbijałam się o znane z innych utworów elementy opisu, choć w pierwszym odbiorze nie wychwyciłam tego świadomie); o drugi (język) go zapytałam i nadal czekam na odpowiedź (a po drodze zapewne zapytam koleżankę). Ty twierdzisz, że przeklinali – może tak. Może wszyscy. Niemniej mnie ten zabieg literacki najzwyczajniej w tekstach o wojnie nudzi, na granicy irytuje. Mimo że wiem, jak bardzo wulgaryzmy weszły do języka, mimo że sama ich – wbrew pozorom – używam. Niemniej w literaturze wulgaryzm ma siłę odwrotną od częstości używania. Jeśli bohaterowie będą mówili w miarę normalnym językiem, z jakimś drobnym przekleństwem od czasu do czasu, to kiedy wreszcie któryś krzyknie “o kurwa!”, będzie to miało znacznie większą siłę niż kiedy to słowo jest używane jako przerywnik. (Co innego, gdybyś pisał o menelach, robił stylizację na ich prymitywny język – wtedy słowo “wykształciuchowskie” będzie miało siłę rażenia). Literatura jest kreacją, to nie reportaż, a język jest jednym z elementów tej kreacji – słownictwo można dozować tak, żeby efekt był naprawdę literacko nośny i stanowił godne uzupełnienie tego, co Ci tu wyszło znakomicie: kompozycji, kreacji narratora, fabuły, opisów Afganistanu, subtelnych elementów fantastyki.

Rrybak przyprawił mi gębę jakiegoś strasznego krytyka, wroga i gnębiciela tego tekstu, a ja wyłącznie (i jako niejedyna) mam zastrzeżenia do niektórych aspektów…

http://altronapoleone.home.blog

Widzę, że trzeba jeszcze powiedzieć C:-) Z drugiej strony, dopóki ktoś nie zarzuci, że zagruzowujemy to miejsce, możemy podyskutować:-) 

Po pierwsze Asylum, nie masz za co przepraszać. Moim zdaniem przeprasza się osoby, które się obraziło lub zdenerwowało. Nie poczułem ani jednego, ani drugiego:-)

Drakaino, w temacie przekleństw w armii – są na porządku dziennym. Sama wspomniałaś o “języku koszarowym”, skądś się wzięło to określenie:-) zresztą, znane już w XIX wieku. Czasem są potrzebne, bo jedno “k…wa” potrafi wyrazić więcej emocji niż całe zdanie, a czasem po prostu rozładowuje nagromadzone napięcie. Zgadzam się też, że jeśli ktoś używa zamiast przecinka, to nawet nas ( żołnierzy) drażni to w ucho. Dodam jako ciekawostkę, “jankesi” zapamiętale uczyli się naszych przekleństwa, bo jak stwierdzili – wyrażają znacznie więcej emocji niż ich krótkie i oklepane – “fuck”. Z drugiej strony mój kolega, który w młodości służył w armii (armia poborowa) a potem wiele lat przepracował w górnictwie – stwierdził, że jeśli chodzi o przekleństwa “wojsko to przedszkole”;-)). Ciekawe jest też to (podobnie ma większość moich kolegów), że gdzieś wewnątrz mam barierę i w życiu prywatnym nie przeklinam a jeśli to naprawdę sporadycznie.

(Na podobną rzecz zwracał uwagę Kevin Ivison w swojej autobiograficznej książce “Saper” – w środowisku “kolegów z pracy” wskakiwał w manierę, którą nie rozmawiałby z rodziną i pozawojskowymi przyjaciółmi.)

A teraz w temacie PTSD. Nie napisałem, że ten problem nie istnieje, napisałem jedynie, że nie należy go wyolbrzymiać i dodałem – w polskiej armii. 

Teraz, jeśli pozwolicie, rozwinę temat. Zacznę od tego (chociaż cholernie nie lubię uogólniać), że “jankesi”, szczególnie młodzi, są zdecydowanie mniej rozwinięci emocjonalnie, niż Polacy. Nie wiem, może wynika to z czynników historycznych. Nasza historia na przestrzeni wieków wymagała od nas poświęcenia, często nawet od dzieci. Jankesi zawsze żyli pod parasolem, nie odczuwając bezpośredniego zagrożenia własnego kraju. I potem zderzenie z rzeczywistością – “niezwyciężonych” żołnierzy amerykańskich pokonuje “żółtek” w sandałach z kałachem, czy też górski pasterz, nie mając żadnego respektu dla amerykańskiej demokracji niosącej jedynie pomoc (ironia zupełnie zamierzona). Z drugiej strony u nas (w większości przypadków) do armii wstępują ludzie, którzy są świadomi co robią. U jankesów poborowi są naprawdę nie przygotowani na zderzenie z emocjami, które wyzwala wojna. Oni wstępują do armii z reguły z prostych powodów (oczywiście, że nie wszyscy) bo regularna pensja, ubezpieczenie zdrowotne ( w USA wcale nie tanie) a jak ktoś wykaże się większą inteligencją – armia opłaci studia ( cholernie drogie). Dlatego u nich taki zespół stresu był diagnozowany już podczas I WŚ.

Oczywiście, że u nas też występuje PTSD i nie chcę go marginalizować, bo byłoby to marginalizowanie rodzinnych tragedii z tym związanych. Ale w naszych statystykach występuje jeszcze jeden czynnik – ogólnie pojęte i znane polskie słowo – kombinowanie. Nasze przepisy, dość nieudolnie opracowane przez głąbów, którzy nie mieli o tym zielonego pojęcia określają, że żołnierz – szeregowy zawodowy, może otrzymać w armii określoną liczbę kontraktów i jeśli nie awansuje na wyższe stanowisko, nie ma możliwości podpisania z nim kolejnego. W armii, jak w każdej instytucji, etatów szeregowych jest najwięcej (normalna rzecz – piramida). Nie wszyscy mają możliwość awansowania, stąd w pewnym momencie zostają “na bruku” w dość młodym wieku. U niektórych z nich rodzi się pomysł ( u mnie całkowicie usprawiedliwiony), że można jeszcze coś ugrać, np. odszkodowanie lub rentę. 

Na koniec, naprawdę nie chciałem aby którekolwiek zdanie mojego komentarza umniejszyło wartości tego opowiadania, z mojej strony była to “notatka na marginesie”.

Sama wspomniałaś o “języku koszarowym”, skądś się wzięło to określenie:-) zresztą, znane już w XIX wieku.

Ale też celowo umieściłam to w cudzysłowie ;) Zajmuję się akurat 1 połową XIX w. i głównie Francją, w tym pamiętnikami wojskowymi. Tam gdzie oficerowie mieli formalny zakaz używania wulgaryzmów w obecności żołnierzy (choć z wspomnień np. o jednym z najsłynniejszych huzarów, Lasalle’u, wiemy, że miewał niewyparzony język). Także pamiętniki tych ostatnich (takich, co to co najwyżej podoficerskich stopni się dorobili) bardzo wyraźnie są pisane tak, żeby unikać brzydkich słów. Oczywiście, zakładam, że to po części autokreacja, a po części kwestia aspiracji.

Niemniej jakkolwiek jestem ciekawa, jak to dziś wygląda, literatura właśnie rządzi się swoimi prawami i nie musi być ściśle mimetyczna :)

 

Tak nawiasem mówiąc, cała ta dyskusja o PTSD (wcześniej pisałam, że wg książki o PTSD w literaturze pierwsza powieść jest bardzo wczesna, tyle że zapomniana) sprawiła, że będę teraz szukać śladów takich przeżyć w źródłach dziewiętnastowiecznych… albo powodów braku takich przeżyć.

http://altronapoleone.home.blog

Drakaino, szukałam czegoś o traumie w literaturze od miasta Ur poczynając, może zaciekawi:)

historia traumyw literaturze…Kucmin_PsychiatrPol2016v50i1

 

Ogromnie podobała mi się też książka Miry Marcinow „Historia polskiego szaleństwa. Słońce wśród czarnego nieba. Studium melancholii”. Mogłaby się i Tobie spodobać. To pierwszy tom, czekam z niecierpliwością na drugi.

W pamiętnikach znajdziesz sporo przykładów.

 

pzd srd wszystkich :)

a

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Asylum – nie wiem, na ile znasz pamiętniki żołnierzy z XIX w. (ja się zajmuję na razie głównie pierwszą połową), ale gdyby tam było dużo przykładów na PTSD, to raczej bym o tym wiedziała ;) To raczej coś, co będzie trzeba będzie śledzić między słowami albo okaże się, że tego nie ma, bo np. jednak odporność psychiczna była inna. Problem jest bardzo ciekawy, chętnie też poszukam kiedyś w archiwach np. Hôtel des Invalides, gdzie mieszkali weterani od końca XVII w., ale tak na moją dość dobrą znajomość tekstów od końca XVIII w. do początku lat 30 XIX w. – nie jest to oczywistość. Uchwycenie, co się zmienia w mentalności, w sposobie prowadzenia wojny, w warunkach wojennych, w relacjach między dowództwem a zwykłymi żołnierzami, w postrzeganiu tego indywidualnego żołnierza (bo to wszystko bardzo ewoluuje w XIX w.), i co sprawia, że taki syndrom się pojawia albo że się opisuje tego rodzaju przeżycia, mogłoby być fascynującym projektem naukowym.

http://altronapoleone.home.blog

Nie, to nie jest takie oczywiste, ale naturalnie nie znam tego okresu dobrze, a nawet w porównaniu – bardzo, bardzo słabo, mnie interesują inne rzeczy. Podrzucam tylko tropy, czego można szukać, ewentualnie, acz pewności mieć nie będziemy. Ja zresztą, jak często powtarzam, jestem bardzo ostrożna, jeśli chodzi o różnicowanie, diagnostykę, syndromy, chyba że biologiczne, ale to już inna para kaloszy.

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Och, ja bym się diagnozowania nie podjęła, niemniej znając trochę tekstów kultury o tym traktujących, mogę szukać śladów podobnych zjawisk w tekstach, którymi się i tak zajmuję pod różnymi innymi kątami :)

(Anonimie, wybacz offtop)

http://altronapoleone.home.blog

I mi proszę wybacz, Anonimie, offtop – masz rację Drakaino, to ostatni wpis.

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Dyskutujcie na zdrowie, temu tekst miał służyć. Do poruszonego tematu mam parę pomysłów/spostrzeżeń – podzielę się po demaskacji. 

Skoro Anonim powiedział – “na zdrowie” to dorzucę trochę drew do ognia, otworzę kolejną omszałą butelkę “trójniaczka” (ten z 2010, na miodzie lipowym wyszedł mi jakiś wyjątkowy… Szkoda, że zapas tak szybko się uszczupla…) i wraz z drewnem dorzucę kilka zdań do dyskusji.

Zaczniemy o PTSD. W poprzednich stuleciach nie był jeszcze zdiagnozowany, a jeśli tak to pod ogólną nazwą “dezercja”, a za to groziła kulka w łeb. Ktokolwiek bał się walki (a bał się każdy – mniej czy bardziej), to się do tego nie przyznawał. Jeśli był “szczęściarzem” bo udało mu się wrócić z wojny w jednym kawałku ( mam na myśli ciało, bo umysł to raczej w strzępach), jednak wspomnienia nie dawały spać, szukał zapomnienia w alkoholu czy opium. Ale nie wolno było o tym mówić, bo jak się przyznać przed rodziną czy przyjaciółmi. Uznaliby za tchórza a przecież z książek kapało (nie, wylewało się) od romantycznych bohaterów co to nie pomni na świszczące kule dokonywali heroicznych czynów. Kiedyś, tak samo jak dziś ludzi byli słabsi i silniejsi ( tak, tak – Kolumbem nie jestem:-)), tyle że presja społeczna w postaci bliskiego otoczenia była chyba większa. Mikroświaty zamkniętych społeczności oscylowały w kanonie: “to można a tego się nie godzi”. Dlatego przed wiekami nikt nie analizował takiego syndromu.

Co ciekawe, podczas II WŚ w instrukcji dowódców szczebli taktycznych armii amerykańskiej (tajny dokument) widniał zapis, który mówił, że w przypadku pierwszej, podkreślam – pierwszej ucieczki żołnierza z pola walki, nie należy stawiać go przed sądem polowym tylko wycofać na tyły, pozwolić odpocząć, wyspać się, najeść i po najpóźniej 5 dniach z powrotem wysłać na pierwszą linię. Do tego były organizowane nawet specjalne obozy przejściowe pod nadzorem MP. Późniejsze statystyki wykazały, że prawie 80% takich “odzyskanych” żołnierzy nie powtórzyło ucieczki, a wielu z nich wykazało się bohaterskimi czy brawurowymi czynami, kwalifikującymi się do odznaczeń. Czyli zadziałało.

Po drugiej stronie frontu, w Armii Czerwonej, pomimo surowych wytycznych Stalina, istniał często powtarzany slogan – “pierwszy raz to nie dezercja”, dlatego poborowych po pierwszej ucieczce traktowano z pobłażaniem ( na ile pozwolili oficerowie NKWD :-)).

Mój przydługi wywód (widzę to po osuszonym szkle) zmierza do tego, że środowisko w którym wokoło wybuchają pociski, świszczą kule a przyjaciele i towarzysze broni zmieniają się na twoich oczach w krwawą miazgę (wyjaśniam – wyobrażam sobie, na szczęście nie znam z autopsji) jest miejscem z którego nie wychodzi się bez rysy na osobowości.

A przy drugiej szklaneczce “trójniaka” wrócę do wulgaryzmów. Owszem, w dawnych kodeksach oficerskich (pierwsze znane powstały w XVIII w.) niemal wszystkich armii europejskich, widniały zapisy mówiące o tym, że każde nieobyczajne słowo wypowiedziane przez oficera w obecności kobiety będzie karane. W zależności od armii, mogła to być grzywna na przykład na rzecz kantyny oficerskiej, dodatkowa służba garnizonowa poza kolejką itp. Nie mniej w koszarach nikt nie zwracał na takie rzeczy uwagi. W armii żabojadów istniała też zasada, że nie wolno używać słów wulgarnych w obecności wyższego stopniem.

Z drugiej strony, tak sobie myślę (może trochę przekornie), że skoro takie ograniczenia trzeba było wymuszać poprzez konkretne instrukcje, to dla mnie jest jasnym, że istniał w tym temacie dość poważny problem, na który trzeba było zareagować radykalnymi zakazami.

Swoją drogą – regulamin WP, Rozdział II (Zasady żołnierskiego zachowania)

“31. Żołnierza obowiązuje poszanowanie języka ojczystego, kultura słowa, powstrzymanie się od używania słów oraz gestów wulgarnych i nieprzyzwoitych.”

 

W sumie nie jest twardo napisane, że “nie przeklinać, bo karcer”. Obowiązuje powstrzymanie się, a że zapewne nie zawsze powstrzymać się można… 

Nie pierwsze to opowiadanie w tym konkursie, którego bohater uczestniczy w morderczym biegu i mierzy się z problemami z przeszłości.

Kiedy okazało się, że to przeszłość wojskowa, zmartwiłam się, bo sprawy militarne nigdy nie leżały w kręgu moich zainteresowań. Jednakowoż, Anonimie, przedstawiłeś tę historię w sposób tak zajmujący, że zupełnie zapomniałam o swoich uprzedzeniach do tematu, zwłaszcza że sceny z Afganistanu doskonale przeplatały się z wydarzeniami na trasie biegu, stanowiąc spójną, ciekawą i uzupełniającą się całość.

Dach świata okazał się szalenie satysfakcjonującą lekturą. ;)

 

Świat poza Ro­so­ma­kiem oglą­da­ny na mo­ni­to­rach de­san­tów­ki. ―> Świat poza ro­so­ma­kiem oglą­da­ny na mo­ni­to­rach de­san­tów­ki.

http://www.rjp.pan.pl/index.php?view=article&id=745

 

i ścię­ło go w pół, i już… ―> …i ścię­ło go wpół, i już

https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Kiedy-w-pol-a-kiedy-wpol;18619.html

 

Za­mar­łem, głu­pio zgię­ty w pół… ―> Za­mar­łem, głu­pio zgię­ty wpół

 

chra­pli­wy jak ryk sil­ni­ka stu­let­nie­go Ur­su­sa. ―> …chra­pli­wy jak ryk sil­ni­ka stu­let­nie­go ur­su­sa.

 

Kro­pla potu ście­ka mi do oka; swę­dzi, wy­cie­ram. ―> Kiedy pot spłynął do oka, nie czułam swędzenia, mnie szczypało. No ale to może być indywidualne odczucie.

 

jeb­nie czy nie jeb­nie?, ostat­nio strze­la­li, to może dzi­siaj nie?, zwy­kle… ―> Po pytajniku nie stawia się przecinka.

 

teraz mają Ra­ma­dan, a po Ra­ma­da­nie trzy dni… ―> …teraz mają ra­ma­dan, a po ra­ma­da­nie trzy dni

https://sjp.pwn.pl/szukaj/ramadan.html

 

więc do­kop­to­wa­li mnie do MRAP-a. ―> …więc do­koop­to­wa­li mnie do MRAP-a.

 

te­sto­wa­ły pe­tar­dy przed Syl­we­strem. ―> …te­sto­wa­ły pe­tar­dy przed syl­we­strem.

 

– Co­lum­ba­to wpadł pod Stara. ―> – Co­lum­ba­to wpadł pod stara.

 

rzu­cam, uważ­nie za­kła­da­jąc ścieg. ―> Nie znam się na szyciu ludzi, ale wydaje mi się, że zakłada się nie ścieg, a: …rzu­cam, uważ­nie za­kła­da­jąc szew.

 

ledwo trzy­ma­ją­cy kupy na gar­ści czar­nych try­ty­tek. ―> Chyba miało być: …ledwo trzy­ma­ją­cy się kupy na gar­ści czar­nych try­ty­tek.

 

z ciężarem gorszym niż plecak pełen kamieni… –> Nie wydaje mi się, aby ciężar mógł być gorszy albo lepszy.

Proponuję: …z ciężarem większym niż plecak pełen kamieni

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Szanowni regulatorzy, mając w wielkim poważaniu Waszą pracę pozwolę sobie nie zgodzić się z pierwszą poprawką (zabrzmiało jak w amerykańskim kongresie:-))

 Otóż nazwa Rosomak ( czy też KTO Rosomak) jest nazwą własną pojazdu opancerzonego, a nie nazwą pojazdu produkowanego seryjnie, a co za tym idzie napisanie tej nazwy duża literą jest jak najbardziej poprawne.

Adlerze, choć targają mną pewne wątpliwości, przyjmuję do wiadomości Twoją uwagę. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję:-)

Nadmienię (pomijając publikacje wojskowe), że najbliższa wszystkim wyznawcom google’a – Wikipedia (zakładam, że redagują ją specjaliści), odnosząc się do w/w pojazdu z należytym szacunkiem (ale pojechałem:-)), nawet w środku zdania traktuje go dużą literą.

 

Mając nadzieję, że rozwiałem “pewne wątpliwości” , życzę dobrej nocy:-)

Jeśli był “szczęściarzem” bo udało mu się wrócić z wojny w jednym kawałku ( mam na myśli ciało, bo umysł to raczej w strzępach), jednak wspomnienia nie dawały spać, szukał zapomnienia w alkoholu czy opium.

No właśnie z moich doświadczeń lekturowych (samych pamiętników jak i biografii, o ile są one dostępne), to nie. Ale zaznaczam raz jeszcze, zajmuję się przełomem XVIII i XIX w., głównie epoką napoleońską. I nawet we wspomnieniach z kampanii rosyjskiej 1812 nie znalazłam akurat tego typu wynurzeń. Nie ma też świadectw, jakoby wracający żołnierze wpadali następnie w objawy PTSD i mieli problem z wspomnieniami niedającymi spać. W każdym razie na pewno nie było to zjawisko masowe, a nawet częste. Przy czym dezercje, a także wykupywanie się od poboru, były na porządku dziennym.

Możliwości dlaczego, roboczo widzę kilka. Po pierwsze, to ciągle epoka, w której ludzie byli bardziej oswojeni ze śmiercią, bo np. znacznie więcej chorób niż dziś nią groziło. Po drugie akurat we Francji motywacja “za cesarza” działała naprawdę całkiem nieźle (to jest to, co wcześniej pisałam: kwestia relacji dowództwo – zwykły żołnierz). I tu może być kwestia charakterystyki źródeł, bo pamiętników jest zdecydowanie najwięcej francuskich (niepiśmienni poborowi obowiązkowo uczyli się czytać i pisać w wojsku i potem często to właśnie oni mieli wielką potrzebę spisywania wspomnień – a ponieważ armii zawdzięczali wszystko, to też oczywiście ją idealizowali). Do tego dokłada się fakt, że po 1815 roku dużo z tych ludzi znalazło się na bruku. To akurat dotyczy głównie oficerów, których zdemobilizowano i zostawiono na połowie żołdu, bez wielkich możliwości znalezienia pracy – oni odnaleźli się w działalności politycznej, wywrotowej. Zwykły żołnierz zazwyczaj wracał do siebie na wieś i miał co robić. Ale on z kolei słyszał o niedoli dawnych dowódców i solidaryzował się z nimi. I mam roboczą hipotezę, że to, co powinno było być PTSD-genne, działało dokładnie odwrotnie: mobilizujaco.

Sorry za ten przydługi wywód historyczny, ale ponieważ planuję duży projekt naukowy związany z pamiętnikarstwem wojskowym tej epoki, właśnie znalazłam kolejny bardzo ciekawy temat w jego obrębie, więc oczywiście się ekscytuję ;)

 

Btw info o tym poszanowaniu języka bardzo ciekawe – dziękuję!

http://altronapoleone.home.blog

Drakainowink, kiedy to właśnie z czasu wojen napoleońskich pochodzą pierwsze opisy nerwicy wojennej, opisywane przez chirurgów. Dlatego podesłałam link do art. w wolnej domenie w psychiatrii, abyś zobaczyła różnorodność opisów. 

Wspomnienia subiekta (wojny napoleońskie) z “Lalki”

„…Potem śniły mu się obszerne węgierskie równiny, granatowe i białe linie wojsk, przysłoniętych chmurą dymu… Nazajutrz miewał posępny humor i skarżył się na ból głowy. W październiku, jakoś w tym czasie kiedy Matejko skończył malować bitwę grunwaldzką (duży to obraz i okazały, tylko nie trzeba go pokazywać żołnierzom, którzy przyjmowali udział w bitwach)… Może na polach dawnych bitew znalazłbym bodaj kości kamratów… Ej, Katz, ej, Katz!… pamiętasz ty ten dym, ten świst, te sygnały?…”

Wspomnienia Goethego z bitwy pod Valmy (1972)

„…Dźwięk jest dziwny, jakby stworzony przez kręcącego się bączka, gotującą się wodę, gwiżdżącego ptaka…. Szybko zdałem sobie sprawę z tego, że dzieje się ze mną coś niezwykłego… tak jakbyś był w bardzo gorącym miejscu, a jednocześnie był tym żarem nasycony, do momentu, kiedy całkowicie złączysz się z elementami cię otaczającymi. Twój wzrok jest w dalszym ciągu tak samo ostry i wyraźny, ale jest tak, jakby na świat nałożono czerwono-brązowy odcień, który powoduje, że przedmioty i otoczenie są jeszcze bardziej przerażające… Miałem wrażenie, że ogień ten ogarnął wszystko… taka sytuacja jest jedną z najmniej przyjemnych, z jakimi możesz mieć do czynienia…”

A chirurdzy francuscy to Dominique-Jean Larrey i Francois Percy, a określenie to “cannonbal wind syndrome" (synromedu vent duboulet), potem było ich dużo więcej (edytka: określeń).

pzd srd:)

a

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

“W każdym razie na pewno nie było to zjawisko masowe, a nawet częste. Przy czym dezercje, a także wykupywanie się od poboru, były na porządku dziennym”.

 

Dzisiaj PTSD też nie jest zjawiskiem częstym czy powszechnym.

 

“…a ponieważ armii zawdzięczali wszystko, to też oczywiście ją idealizowali”.

 

To może być odpowiedź, przynajmniej częściowa.

 

“Zwykły żołnierz zazwyczaj wracał do siebie na wieś i miał co robić. Ale on z kolei słyszał o niedoli dawnych dowódców i solidaryzował się z nimi. I mam roboczą hipotezę, że to, co powinno było być PTSD-genne, działało dokładnie odwrotnie: mobilizujaco”’

 

Rozczarowanie sytuacją nie możemy jednak łączyć z PTSD, stresem wynikającym z ciągłego przebywania w warunkach skrajnie zagrażających życiu.

 

Może należy rozpatrzyć też inny czynnik, mianowicie zmiana taktyki prowadzenia wojen.

 

Średniowiecze obfitowało w bitwy, które polegały w głównej mierze na bezpośrednim starciu. Wyobraź sobie, że znajdujesz się w centrum bitwy – wokół ciebie miecze, topory, kopie, noże, odcinane kończyny, tratowanie końmi i nijak nie da się stąd spieprzyć:-) Krzyk, bitewny szał i ludzie, którzy za wszelką cenę chcą cię pozbawić życia. To raczej nie nastraja optymistycznie:-) Do tego czynnik – nie godzi się poddać, bo to nie honorowe, poza tym, jeśli się poddasz, a nie masz kasy, żeby się wykupić, zostajesz (w takiej czy innej formie) niewolnikiem. Czyli – walczymy do końca. Rezultatem takiej bitwy było tysiące trupów na polu walki, smród krwi, flaków, jęki rannych. Niezatarte wspomnienia:-)

Potem przychodzi XVIII w. Zmienia się taktyka walki, wprowadzane zostają kodeksy honorowe, zasady postępowania z jeńcami(wcześniej były, owszem, ale umowne), podręczniki walki itd. Tu bitwy wyglądają nieco inaczej. Najpierw przygotowanie artyleryjskie – ostrzał armatni, potem ostrzał z broni ręcznej – wszystko z odległości, dopiero potem dochodzi do walki wręcz, ale już bez mieczy i toporów, broni czyniącej najbardziej “malownicze” obrażenia. Wprawdzie większość bitew rozstrzygała końcowa szarża kawalerii, tu jednak częściej grały trąbki – “do odwrotu”. Dowódcy pole bitwy postrzegali jak szachownicę, jeśli w wyniku błędnych manewrów uznali, że przegrali bitwę wydawali rozkaz do wycofania. Żołnierze nie byli traktowani jak mięso armatnie, przecież przydadzą się w dalszej kampanii. A zwycięzca, zgodnie z kodeksem, pozwalał przegranemu na wycofanie (wszak w następnej bitwie to on mógł przegrać), zatem nie ścigali przegranych i nie dorzynali. Owszem, czasem w ferworze walki i wzajemnej niechęci sytuacja wymykała się spod kontroli ale raczej rzadko. Dopiero Wojny Napoleońskie nieco zmieniły taktykę.

Konkluzja – żołnierz zwykle nie miał do czynienia z tak wszechobecną śmiercią i “malowniczymi” obrazami (czyt. średniowiecze) pola bitwy. Tu wystarczy zobaczyć zestawienia bitew z tamtego okresu, stosunek zabitych do ogólnej liczby żołnierzy biorących udział w bitwie to mniej więcej 1:5. W średniowieczu, na ile możemy oprzeć się na źródłach pisanych – 1:2.

A potem przychodzi “wspaniały” wiek XX i I WŚ. Zmiana taktyki – powszechnie wchodzą do użycia karabiny maszynowe czyniące spustoszenie podczas natarcia, miotacze płomieni, zaczęto stosować pola minowe. Ale przede wszystkim rozwój artylerii (tu głównie chodzi o artylerię wielkokalibrową) a co za tym idzie przedbitewne przygotowanie artyleryjskie trwa czasem kilka godzin. Ze wspomnień z tamtego okresu wynika, że to właśnie budziło największy stres. Wyobraź sobie, że leżysz w okopie a wokół wybuchają pociski, ważące niekiedy kilkaset kilogramów. Pociski padają losowo i trwa to kilka kilka godzin. To już nie jest pech, żeby oberwać, ale wielkie szczęście, żeby nie oberwać. Chyba właśnie taka bezsilność rodzi największy wkurw a co za tym idzie – stres. W najbardziej chyba krwawej i wielodniowej bitwie I WŚ – bitwie pod Verdun zginęło ok 350 tyś. Francuzów i nieco mnie, ok. 330 tyś. Niemców, tu chyba liczby przemawiają najlepiej.

A potem przyszła II WŚ…

Od kilku minut siedzę przed pustym oknem do wpisanie komentarze i nie mam pojęcia jak zacząć. Chyba wszystko zostało już powiedziane, ale pochwał chyba nigdy za wiele…

Czytałem w drodze do szkoły, dokończyłem, gdy wracałem, cały czas słuchając City – przypomniałeś mi, Anonimie, o piosence, której kilka lat tamu słuchałem na okrągło. Mam wrażenie, że dzięki niej jeszcze lepiej mi się czytało.

Narracja genialna, bliska i wymowna, a każdy element wyważony, nic przesadnie nie dominowało, a wewnątrz znalazło się wszystko. Stworzyłeś bardzo autentycznego bohatera i wciągającą historię.

Chciałbym się rozpisać, bo mam wrażenie, że taki tekst powinien dostać długi komentarz, ale ehh… tutaj nie brakuje niczego i nie ma do czego się przyczepić. Z tekstem się płynie, każdy fragment kończy się tak, że nie można przerwać (no ja musiałem, ale nie mogłem się doczekać aż wrócę do czytania), na pewno tekst na długo zostanie mi w głowie. Bardzo starannie przemyślane opowiadanie.

– Powiedziałem, że masz to gówno wyłączyć!

(THE CITY LOOKS SO PRETTY, DO YOU WANNA BURN IT WITH ME? THE CITY LOOKS SO PRETTY, DO YOU WANNA BURN IT WITH ME?)

Piosenka idealnie zgrała mi się z tekstem, nie planowałem tego, gdy czytałem akurat zauważyłem, że to ten moment. Petarda.

Nominowałbym do piórka, ale i tak już jest pewne, więc nie ma to większego sensu. Powodzenia w konkursie, ale to chyba też nie jest potrzebne! Świetnie się czytało, zazdroszczę opowiadania ;-)

Jeszcze gdy chodziłem do podstawówki, to był tam taki Paweł, i ja jechałem na rowerze, i go spotkałem, i potem jeszcze pojechałem do biedronki na lody, i po drodze do domu wtedy jeszcze, już do domu pojechałem.

Asylum – dzięki (nie miałam czasu zajrzeć, a nazwa pliku mi nic nie powiedziała…), materiałów lekarskich nie czytałam, choć… spędziłam sporo czasu w Wellcome Library w Londynie, gdzie są głównie medyczne archiwa. Pech chciał, że wtedy szukałam zupełnie czego innego, do obecnie realizowanego projektu, niemającego prawie nic wspólnego z wojskiem.

Dobra, zapoznam się, bo to może być bardzo ciekawe porównanie z tym, co po latach piszą sami żołnierze.

A co do cytatów. Chyba troszkę się rozminęłyśmy w materiale. Nerwica wojenna (okopowa) to nie dokładnie to samo co PTSD, o ile wiem (?), choć i etiologia i objawy podobne (?). Pomijam, że Rzecki to inna sprawa z dwóch powodów: po pierwsze, rok 1848 to zupełnie inna wojna pod bardzo wieloma względami, po drugie – to jednak literacka kreacja, choć oczywiście ważna. Goethe ciekawy. Ale w obu przypadkach: to jest opis samej walki i uczuć “na bieżąco” (nawet jeśli opisywanych z perspektywy), a mi chodziło raczej o opisy późniejszego życia żołnierzy, po powrocie z wojny. Oczywiście, że opisów strachu przed bitwą i przerażających scen bitewnych jest w tych “moich” pamiętnikach mnóstwo. Ale cały czas pisałam o braku (a może niezauważeniu, kiedy szuka się czegoś innego) opisów tego, jak mózg przetwarza ten miniony, dawny stres, czyli (przepraszam, że cytuję wiki, ale artykuł jest długi i chyba sensowny, chodzi mi głównie o ostatnie zdanie): “Typowymi objawami PTSD są: napięcie lękowe, uczucie wyczerpania, poczucie bezradności, doświadczanie nawracających, gwałtownych mimowolnych wspomnień traumatycznego wydarzenia, flashbacków lub koszmarów sennych o tematyce związanej z doznaną traumą oraz unikanie sytuacji kojarzących się z doznaną traumą (…). Nierzadko początek zaburzenia występuje po okresie latencji, który może trwać od kilku tygodni do kilku miesięcy.” (Skądinąd ostatnio dorwała mnie łagodna forma takiej reakcji, a przyjaciółka uświadomiła mi, że to PTSD po napadzie, jak miałam 18 lat).

 

Adlerze

Może należy rozpatrzyć też inny czynnik, mianowicie zmiana taktyki prowadzenia wojen.

Wspomniałam o tym w jednym z moich pierwszych postów w tej konkretnej dyskusji: “Uchwycenie, co się zmienia w mentalności, w sposobie prowadzenia wojny, w warunkach wojennych, w relacjach między dowództwem a zwykłymi żołnierzami, w postrzeganiu tego indywidualnego żołnierza (bo to wszystko bardzo ewoluuje w XIX w.), i co sprawia, że taki syndrom się pojawia albo że się opisuje tego rodzaju przeżycia, mogłoby być fascynującym projektem naukowym.”

http://altronapoleone.home.blog

Drakaino, myślę, że dość dobrze wiem, na czym polega PTSD wink

Chciałam pomóc, pokazując literacką stronę zagadnienia. 

pzd srd wszystkcih:)

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Asylum – ani przez moment nie twierdzę, że nie wiesz! (Od dłuższego czasu usiłuję wymyślić, kim jesteś z wykształcenia czy zawodu, ale ślady prowadzą w wielu kierunkach, choć coś psychologicznego podejrzewam. Stąd też pytajniki w mojej wypowiedzi – bo może się mylę, że to dwa różne zjawiska – nie jestem specjalistką od tej strony. Wiki cytowałam nie po to, żeby komukolwiek tłumaczyć, czym jest PTSD, ale żeby jasno wyłożyć, o jaki konkretny typ przeżyć i wspomnień mi chodzi…). Dziękuję też za cytaty, tylko że po prostu szukałam czegoś innego – tych przeżyć po latach. Tego nie widzę w pamiętnikach. I nie ma też tego w tych cytatach: one opisują grozę bitwy, a nie powracanie do tego po latach w formie fobii. (Wydawało mi się, że wyłożyłam jasno różnice :( jeśli nie, to przepraszam. Dla mnie czym innym jest wspominanie, że coś było okropne, opisywanie tego – choćby najbardziej plastyczne – w pamiętnikach, a czym innym nawracające sny i strach wywoływany przez dźwięki czy obrazy kojarzące się z tamtym. W pierwszym przypadku – na moje wyczucie – nie musi być PTSD. Bo grozę wojny da się opisać bez tego).

http://altronapoleone.home.blog

Drakaino, domyślałam się, że tak nie sądziszwink

Dla mnie, najzwyczajniej na świecie, sprawa jest bardziej złożona, ponieważ dołączają się, a w zasadzie dominują, czynniki kulturowe, a więc postępująca terapeutyzacja i medykalizacja kulturowa.  Pytanie – dlaczego? Coś tam sobie dumam na ten temat, bardziej słuchając niż czytając różnych rozmów. Czasami myślę, że w tym przypadku punkt graniczny został już przekroczony, niedostrzegalnie dla nas wszystkich. Aczkolwiek, to zwykła sprawa, ponieważ zawsze tak się działo..

Czy nerwica wojenna = PTSD? I tak, i nie, acz na poziomie opisu podobne, choć jak wiesz, nerwica wojenna nie jest wiernym tłumaczeniem przytoczonych określeń, więc chirurdzy nie obserwowali “nerwicy”, lecz pewne zachowania i relacje uczestników/żołnierzy. Nie chodzi o grozę wojny, choć IWŚ zmieniła sporo (Adler ma rację). 

Francja miała w okresie, w którym się specjalizujesz wielu chirurgów i to oni wykonali bardzo dobrą robotę dla potomnych, opisując swoje spostrzeżenia. Nie wierzę, że ja to piszę “dobrą”, bo to tak jakby z wojny wynikało jakieś dobro, chociaż wiemy że… ale i tak jest.  Eh, nie wiem, to przeszłość, jedna z kart naszej historii.

Przywykliśmy rozważać sytuację w kontekście własnym, jedynym. Ma to swoje plusy dodatnie i ujemne, albo na odwrót. Dumam dzisiaj, totalnie abstrakcyjnie. Przypomniałaś mi (i Ty, i Adler) IWŚ i mastera Wittgensteina z jego wojennymi peregrynacjami (ale zaznaczę, że za filozofią analityczną generalnie nie przepadam, bo współcześnie  – dla mnie – “toną” we własnych rozważaniach, ale wszystkiego śledzić nie sposób, czyli być na stand baju i z góry przepraszam wymądrzanie się); Beigbedera, kiedy pisał o Salingerze. 

Wracając do pamiętników, trzeba byłoby tu włączyć (tak mi się wydaje) dwie opcje: pamiętniki i chyba chirurgiczne doniesienia (z tymi może być kłopot w sensie interpretacji i PTSD). Może warto byłoby pogrzebać w opracowaniach PTSD, ale nie samemu (ogrom pracy), lecz dotrzeć do psychiatrów/psychologów zajmujących się tym tematem i wspólnie z nimi coś zaplanować.

A tak już zupełnie na koniec, fobia: i tak, i nie jest objawem PTSD; pytanie też, czy PTSD da się w ogóle uniknąć, uczestnicząc w określonych zdarzeniach. Kiedy myślę, o nim to chyba najważniejsze są odpowiedzi na pytania: jak sobie radzę, czy funkcjonuję, czy w miarę jest ok. Im jestem starsza, tym ważniejsze staje się życie biologiczne i “enigmatyczne” rozmyślanie nad nim, czyli myśl, przed którą idą uczucia i emocje.

pzd srdwink

a

PS. No, tożem się znowu rozpisała.

 

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Asylum, kamień mi spadł z serca, że się domyślałaś blush

Anyway, mnie tak naprawdę interesuje mniej medyczny obraz PTSD, a bardziej potencjalny opis doznań w pamiętnikach właśnie, bo one mnie fascynują jako zjawisko kulturowe. Mam jednakowoż w domu prawie całą dostępną literaturę (historyczną, może jest coś medycznego) o najważniejszym chirurgu wojskowym Larreyu (byłam też w muzeum mu poświęconym w jego domu rodzinnym…), znam oczywiście parę innych nazwisk, choć o nich pisze się mniej. Poszukam, poczytam, może się z tego coś urodzi – może istotnie na współpracę z historykiem medycyny? Na razie moje plany grantowe opiewają na inne zagadnienia związane z pamiętnikami, ale jeśli coś z tego wyjdzie, to spory zespół będzie czytał ogromne ilości tych wspomnień – będę mogła ich uczulić na wynotowywanie przy okazji także takich kawałków… A jak już będzie oszacowany materiał, to będzie można myśleć o następnym projekcie.

Dzięki za wsparcie!

 

PS. IWŚ to oczywiście doświadczenie przełomowe, ale moim skromnym zdaniem zasadnicza zmiana następuje już w czasie wojny krymskiej: pierwszej, która jest dostępna szerokiej publiczności poprzez korespondencje wojenne i fotografie, a także pierwszej, w której pojawia się nowoczesna broń: pancerniki, wielkie działa itp. To zmienia percepcję bardzo wielu rzeczy.

http://altronapoleone.home.blog

mnie tak naprawdę interesuje mniej medyczny obraz PTSD, a bardziej potencjalny opis doznań w pamiętnikach właśnie

A zerknij w takim razie na książkę wymienioną w jednym z powyższych komentarzy: Kevin Ivison – Saper. Prawdziwa opowieść o najbardziej ryzykownym zawodzie świata. Autor, prócz swojej ścieżki kariery i służbie w Iraku, opowiada o swoich zmaganiach z PTSD, także po opuszczeniu armii.

Zerknę, choć historia najnowsza to nie moja bajka :)

http://altronapoleone.home.blog

Dzięki, Anonimie, za polecankę w komentarzach i ja się jej przyjrzę:)

Drakaino, z domyślaniem sprawa była oczywistasmiley, ponieważ poważnie podchodzisz do źródeł i oryginalności oraz zawsze przedstawiasz swoje zdanie/opinię.

Zjawiska kulturowe i mnie frapują od dłuższego już czasu, ciągle utrzymując przy sobie uwagę. Larrey, może być ciekawym źródłem, choć niektórzy piszą, że był pozerem, dandysem, ale któż nim nie był w jakimś zakresie.

“Uczulenie” jest super pomysłem, tylko trzeba byłoby wypreparować pojawianie się określonych zdarzeń/fenomenów i oby nie było tego za dużo. Wojny krymskiej nie znam, ale (trochę pogooglowałam) – przedstawia się interesująco, ale matko jedyna! dochodzi jeszcze rosyjski. 

 

 

 

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Bardzo dobry tekst. Tworzysz realistycznego bohatera, eksplorujesz jego psychikę, rewelacyjnie wplatasz w to fantastykę. Przy tym wszystkim zostawiasz chwilę wytchnienia, nie pędzisz ani nie przedobrzasz z ukazaną ilością bólu. Ani razu nie czułem, że zaczynają mi wisieć uczucia bohatera.

Koncert fajerwerków definitywnie wart spędzonego nad nim czasu :)

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Staruch tu był!

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Gratuluję, Wiktor. O emocjach i reasearchu powiedziano już wiele, więc ja może skupię się na warstwie kompozycyjnej, która jest absolutnie genialna. To tekst skrojony na miarę: każdy element leży tutaj we właściwym miejscu. Świetne przeplatanie akcji w czasie rzeczywistym ze wspomnieniami, fragmenty o klasycznej strukturze ze śmiałymi eksperymentami (choćby sceną z pobiciem podczas rodzinnych świąt). Zdania są oszczędne, a jednocześnie gęste pod kątem treści, zapadają w pamięć. Utwór bardzo dobry, a nawet więcej. "smród czuję szybciej niż daję radę zobaczyć" --> tutaj przecinek przed niż, bo wprowadza ono zdanie podrzędne (występuje po nim orzeczenie). Gdzieś jeszcze chyba mignął mi "Hindukusz" użyty w złym przypadku – piszę z telefonu, więc gdzieś mi to umknęło, nie mogę znaleźć tego fragmentu.

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Anonimie, Twoje opowiadanie zostało nominowane do piórka. Zgodnie z wymaganiami konkursu, pozostań anonimem do czasu ogłoszenia wyników (jeszcze kilka dni). Aby zachować jednocześnie szansę na piórko, ujawnij swoją tożsamość przed 15 lutego.

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Nie mam za bardzo czego krytykować, więc będzie krótko. Klikałem, potem nominowałem, chociaż to była już raczej zwykła formalność. Portalowicze rozpoznali nieprzeciętny tekst i nieprzeciętne pióro bardzo szybko. Wielokrotnie już pisałem pod opowiadaniami, które zgłaszałem do nominacji, że pewne teksty po prostu wypada, a nawet trzeba nominować, bo są napisane i pomyślane na poziomie papierowym i piórka powinny dostawać z automatu.

Dodam jeszcze, że ja tutaj widzę Cerlega. Inni widzą kogoś innego. Zobaczymy, kto miał rację.

Jestem oczywiście na TAK. Za świetny warsztat, swobodny styl, lekkość pióra, bogactwo języka i obeznanie merytoryczne – w tą opowieść i świat ze wspomnień weterana misji bliskowschodnich zwyczajnie się wierzy.

Jestem na TAK za naturalne dialogi oraz za konkretne, celne i obrazowe opisy. Za wypełnienie tekstu małymi detalami, które jak bonusy wrzucono od niechcenia w co drugie zdanie, myśl, czy opis. Detali, które nadają historii prawdziwości i tchną w nią życie. Oraz mnóstwo szczegółów technicznych/specjalistycznych świadczących o tym, że Autor postarał się i wie o czym pisze.

Jestem na TAK za samą opowieść, za pomysł na spożytkowanie tematu konkursowego do opowiedzenia historii z prawdziwym, a nie wydumanym problemem. Z wiarygodną i przejmującą, a nie rozdmuchaną sztucznie tragedią. Z pełnokrwistym, złożonym i wiarygodnym psychologicznie bohaterem.

Jestem na TAK za motyw fantastyczny, który może i jest nieco umowny/śladowy, ale jednak jest i wspaniale dopełnia fabułę, a w świecie wewnętrznym opowiadania rozrywa i odrealnia rzeczywistość człowieka zmielonego przez wojnę.

Jestem wreszcie na TAK za mocne zakończenie dobrze wymyśloną, trafną sentencją.

 

Edit. Kurde, zajrzałem teraz do “Gambitu…”. To może być jednak W. Ale byłbym zaskoczony, stawiałem na Cerlega.

Po przeczytaniu spalić monitor.

Okej, to trochę jest tak, jak mówi Drakaina – znowu facet, góra i przeszłość ponura. Dość typowe. Tym razem mamy Johna Rambo, który, z racji tego, że to Polska, nie może w amerykańskim stylu skanalizować swych nerwic i demonów na walce ze złym szeryfem i jego ludźmi, ale musi stawić duchom czoła samotnie, we własnej głowie, czego oczywistą (choć dobrą) metaforą jest morderczy bieg długodystansowy. 

Fabularnie nie dostajemy więc niczego nowego i zaskakującego, takich historii było tysiące. Podobnie z fantastyką – gość widzi znaki, zwiastujące czyjąś śmierć, albo zniszczenie jakiegoś obiektu, oraz rozmawia ze zjawami, które nie są prawdziwe – stanowią personifikację jego osobistych, nękających go duchów przeszłości. Też raczej typowe. W ogóle cały element fantastyczny jest metaforyczny, nierzeczywisty, nie tyle niepotrzebny (bo tworzy przecież świetny klimat) ale niekonieczny. Tak jak w tym tekście o chtonicznych waleniach – narrator ma całą niezwykłość i fantastykę w głowie (to w ogóle bardzo podobny tekst do powyższego, choć pozornie o czymś zupełnie innym) 

Czyli nic nadzwyczajnego. 

Ale. 

Ale jest styl, sposób, w jaki ta historia została opowiedziana.

Przypomina mi się recenzja ostatniej płyty Cradle Of Filth w Terrorizerze. Było tam mnóstwo na temat brzmienia, techniki, poszczególnych instrumentalistów, pomysłów, kompozycji. Natomiast wokal został określony tylko czterema słowami: "Dani is fucking great." 

I to właściwie wyczerpuje temat. Tekst jest napisany fucking great. Zarówno pod względem ogólnej kompozycji, jak i na poziomie poszczególnych zdań. Retrospekcje znakomicie wszyte są w akcję, do tego doskonale skonstruowana scena załamania Kościana, fastrygowana tekstem piosenki (trochę to kingowskie, w jak najlepszym znaczeniu) do tego zakończenie, niby oczywiste, niby z łopatologicznie podaną puentą, ale dziwnie satysfakcjonujące… Świetne zdania, niby proste, konkretne, ale piękne, przepełnione treścią i emocjami. Tych emocji jest tam tyle, co koni w doładowanym V8. Ale nie jest to V8 tkwiący po maską wulgarnego, ryczącego, plującego ogniem amerykańskiego muscle cara, a raczej taki wewnątrz stonowanej stylistycznie, eleganckiej, zdałoby się – niepozornej, europejskiej limuzyny. Szaleństwo w rękawiczkach w miękkiej skóry. Ogrom wrażeń i emocji w kilku słowach, poszarpanych, oszczędnych opisach, rowniważnikach zdań. Nie w słowotokowym, ekshibicjonistycznym strumieniu świadomości. 

Nie mówiąc już o tym, że taki styl pasuje do takiej treści jak pocisk o odpowiednim kalibrze do gwintowanej lufy. 

I jeszcze słowo na temat riserczu, który był już przez innych chwalony. Też pochwalę, ale od innej strony: nie tyle chodzi mi o jego jakość, bo w świecie zakażonym Internetem zrobienie porządnego riserczu jest coraz łatwiejsze, nawet gdy w grę wchodzi dotarcie do prawdziwych ludzi i żywych świadków. Ważny jest sposób użycia owego riserczu. Nie chwalisz się wiedzą "patrzcie-i-podziwiajcie-jaka-zajebista-jestem" opisując detalicznie życie wojskowych, nie rzucasz na prawo i lewo nazwami, typami i modelami broni i sprzętu, nie walisz terminologią, nie snujesz własnych teorii. Riserczowe informacje wychodzą oszczędnie, naturalnie, w narracji, w sposobie mówienia i zachowania bohaterów, uwiarygodniają obraz, nie przytłaczają go. Brawo. 

W ramach podsumowania stwierdzę tylko tyle:

Jest to tekst z rodzaju "Dlaczego ja tego, kurwa, nie napisałem?! Dlaczego ja tak, kurwa, nie piszę?!!" 

Będę więc głosował za piórkiem. 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Tematyka wybitnie nie moja. Jeśli chodzi o Afganistan, to jakoś bardziej porusza mnie los kobiet niż żołnierzy. Ci drudzy w jakimś stopniu lądują w bagnie z własnej woli.

Bo i temat bardzo męski (zgadzam się z Drakainą i Bellą).

Doceniam jednak zalety tekstu – przede wszystkim research objawiający się w scenach w Afganistanie; żargon żołnierzy, nazwy sprzętu. W życiu nie potrafiłabym czegoś takiego napisać i za to szacun.

Kompozycja w porządku, mimo niezbyt wielkiego zapału czytało się dobrze, nie nudziłam się, nie widziałam dłużyzn…

Mogłoby być więcej fantastyki. Liczyrzepę można uznać za omamy, ale rdza fajna. Jako pomysł, za podobną przypadłość raczej bym podziękowała. Zobaczyć coś takiego na bliskim człowieku – brrrr!

Zgadzam się z zarzutami, że trzy Ś-szczyty są pretekstowe. Każdy inny ultramaraton nadałby się równie dobrze. Zwykły maraton nie, bo tam tłum uczestników. Ale tym niech się jurki martwią.

Jestem na TAK, znaczy.

Babska logika rządzi!

Fabuła:

Zaraz po przeczytaniu zadecydowałem, że nie napiszę komentarza, bo słowa tu są zbędne. Teraz, już po ochłonięciu, zmieniłem zdanie.

Jest to tekst, dla którego warto było organizować ten konkurs. Niesamowicie emocjonalny, pomimo prostego, żołnierskiego stylu, a przy tym tak przeraźliwie wiarygodny. Ta historia nie jest opowiedziana, to jest raczej wycięty i wklejony wycinek umysłu człowieka przeżywającego traumę.

Od początku tekst wbija w krzesło i nie pozwala się oderwać. Tego oczekuję od literatury, a szczególnie od krótszych form.

Żeby już nie strzępić języka, napisze tylko, że chyba żaden z portalowych tekstów nie zrobił na mnie takiego wrażenia. Daję mu 6/6, to chyba pierwsza szóstka od 2018 roku.

 

W biegu mijam jakiegoś gościa – jest już ciemno, smród czuję szybciej niż daję radę zobaczyć, że uda oblepiają mu strugi brązowego wstydu.

 

Ten fragment jest nieco przerysowany. Owszem, zdarzają się takie incydenty, choćby na ostatnich Mistrzostwach Świata w biegu 24h. Tam jednak Amerykanka walczyła o rekord świata, więc to zupełnie inna skala determinacji. Tutaj, szczególnie na samym początku biegu – bo Świdnica to ledwie 30 km – jest zdecydowanie za wcześnie na tego typu atrakcje. Rozumiem, że jest to istotne dla fabuły, ale przesunąłbym to nieco dalej, choćby koło Kamiennej Góry, zawsze to kilkadziesiąt kilometrów więcej, więc prawdopodobieństwo przygód gastrycznych czy też buntu organizmu wzrasta.

 

Styl i język:

Trafiły się tam jakieś dwie literówki i chyba jedno nieco kulawe zdanie, ale przy tak wciągającej lekturze, wyparłem je z pamięci.

Sam styl w sensie klasycznym nie jest szczególnie wyjątkowy, ale jest przede wszystkim idealnie dopasowany do bohatera, do problemu, o którym traktuje, do okoliczności, które przedstawia. Nie wierzę, by to było przypadkowe, więc autorze albo dobrze się czujesz w wojennej tematyce, albo jesteś piekielnie zdolny.

 

Tematyka:

Jest wszystko co należy. Trójkąt Sudecki jest tylko tłem, przykrywką do historii dużo ciekawszej, która równolegle dzieje się w głowie i przeszłości głównego bohatera. I to jest bardzo dobre. Tak właśnie podejście do tematu sobie wyobrażałem. Mógłbym się czepiać, że Śnieżnik został niedopieszczony, ale czepiał się nie będę, bo dla fabuły wyszło tylko lepiej.

 

Potencjał motywacyjny i efekt wzruszenia:

Opowiadanie jest przesycone emocjami. Przenosi te emocje na czytelnika i pozwala mu ich zakosztować. Nie tyle wzrusza, co porusza. Nie tyle motywuje, co skłania się do zastanowienia i przewartościowania własnych celów. To wszystko odbywa się w podobnych rejestrach. Właśnie tego oczekiwałem od tekstów konkursowych.

 

Moja punktacja konkursowa: Max (10 punktów)

Ocena portalowa: 6/6 (nominacja piórkowa i kandydat na najlepsze opowiadanie roku)

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

O, mój Ty zwycięzco… Twoje opowiadanie jest tak męskie, że omal nie zaszłam w ciążę od samego czytania. Zasadniczo nie chwalę ponurych, psychologicznych, męskich kawałków tylko za to, że są ponure, psychologiczne i męskie – ale Tobie udało się to zrobić Dobrze. Masz do powiedzenia coś autentycznie ważnego i mądrego, i potrafisz to powiedzieć tak, że dreszcz przechodzi. Spodobało mi się nietypowe zastosowanie struktury baśni (przychodzi nadnaturalna istota i poddaje bohatera próbie), której jednak nie trzymasz się niewolniczo (struktura jest narzędziem, nie szefem – ale o tym wiesz). Nie przeszkadza mi nawet modny motyw PTSD, ale muszę wytknąć kilka mieszanych metafor i słabość powiązania z Trójkątem: to mógłby być jakikolwiek bieg, jakiekolwiek góry.

 

Jeśli chcesz wiedzieć, które metafory Ci się pomieszały, proszę o adres na priv.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Bardzo dobre i bardzo przemyślane opowiadanie. I nie, ja osobiście nie widzę tu kolejnego tekstu o facecie w kryzysie. Tutaj jest raczej o ścieraniu się silnej psychiki z naprawdę silnymi traumami. W zasadzie o tym, co się dzieje, gdy ktoś zbyt długo jest silny. Także zdecydowanie niesprawiedliwe jest ocenianie tego tekstu przez pryzmat kilku innych opowiadań o tematyce „faceta w kryzysie uczuciowym”. Zdecydowanie tutaj esencja tekstu jest zupełnie inna i dziwię się, ze nie jest to wychwytywane.

 

Podoba mi się też, że tekst bardzo umiejętnie balansuje na granicy fantastyki i niefantastyki, nawet rdzę można by było na różne sposoby tłumaczyć jako omam, który bohater widywał w warunkach, w których nietrudno o „samospełnianie się” takich „przewidywań”. Mieści się w tym temacie i zarazem nie mieści – spory plus za to.

 

Technikalia i płynność pisania – bardzo dobre. Co prawda scena z muzyką z komputera trochę chaotyczna, ale tutaj chaos dobrze pasuje.

 

Długość tekstu… Z konkursowego punktu widzenia mam trochę żal, że to kolejny tekst, w którym dochodzi do zjawiska „skoro poniżej 1000 znaków nadmiaru nie ma kary, to świadomie olać regulaminowy limit o długość 900 znaków”. Z drugiej strony gdyby rozpatrywać ten tekst zupełnie pozakonkursowo, to wręcz zasługiwałby na znaczne wydłużenie – i piszę to, choć zazwyczaj jako czytelnik raczej nadmiar tekstu.

 

Generalnie jest dobrze, choć z pewnym zastrzeżeniem. Dobrze opisujesz, ze misja to nie tylko starcia, to też spokojniejsze momenty w bazie. Ale… Brakło tu jednak boleśnie mocniejszych fragmentów. Niby to można na różne sposoby uzasadnić, ale patrząc na scenę z awanturą o muzykę, leży w Twoich możliwościach podkręcenie dramatyzmu (tak, ta sama scena, której wytknąłem lekką chaotyczność). W sumie zresztą ciekawe – w tej scenie z pobiciem dramatyzm widać bardzo mocno, choć nie opisujesz szczegółów, z wyjątkiem takich momentów, jak rozcięcie skóry obrączką. Spora umiejętność, w dodatku całkiem logiczna, bo biorąc pod uwagę złamaną psychikę bohatera, mógł wypierać z pamięci fragmenty zdarzenia.

 

Wracając jednak do sedna – potrafisz, a nie wykorzystujesz tej umiejętności w tekście. Może nie chcąc przedobrzyć, może chcąc dać większy akcent na to, jak usilnie bohater próbuje poskładać w głowie stabilność. A przynajmniej, że tak mu się wydaje, bo jest przecież sugestia, że chce wrócić do strefy walk. Nie wiem, muszę się nad tym zastanowić. Też w kontekście TAK-a do piórka (w momencie, gdy to piszę, widać w wątkach nominacji, że już sporo osób nominowało, a i Maras powyżej daje co do tego znać), bo choć tekst z pewnością jest bardzo dobry, to ten brak podkręcenia emocji roluje go w dół.

 

W dodatku jest i inny problem. Widzę tu dobry warsztat. Widzę opis zmian w głowie. Widzę przekaz. Widzę ważne sceny. Wszystko to dobrze wykonane elementy, które zostały starannie do siebie przyłożone, ale… Nie wiem jak to określić – mi się rzuca w oczy, ze te elementy są odrębne. Nie celowo rozdzielone – bo to akurat w żaden sposób nie byłoby wada, czasem to całkiem niezły zabieg. Nie, je przyłożono do siebie, ale mam poczucie, że nie zostały połączone. Widzę, po komentarzach, ze jestem odosobniony w tym postrzeganiu, ale co poradzę? Jeśli dobrze się domyślam tożsamości, to już kiedyś pisałem Ci o tym dokładniej, jak również o tym, że przyczyna takiego stanu rzeczy sama w sobie nie jest wadą tekstu – o ile oczywiście czytelnik tego nie widzi. Ale dla równowagi powiem, że we wcześniejszych tekstach widziałem to mocniej niż tym razem. Bardzo przy tym chciałbym podkreślić, że to nie oznacza, ze opowiadanie jest złe. Ale niestety wpływa na jego „pozostawalność na dłużej” (i to mimo faktu, że poszczególne elementy mają i potencjał i układ kompozycyjny, które powinny taką zapamiętywaność wywoływać).

 

Pozakonkursowo bardzo dobrze. W ramach konkursu… Te trzy szczyty są tu mocno na doczepkę, ale mieszcząc się w kryteriach (choć niżej niż by był, gdyby trochę mocniej te trzy szczyty zaakcentować).

 

Research… jest, choć w kontekście biegowym trochę doszło do poślizgnięcia się ;-)

W uwagach do konkretnych fragmentów tekstu wymienię kilka z tych elementów ale od razu chciałbym podkreślić, że w czytaniu to nie przeszkadzało i na punktację nie wpływało.

 

"Nie mówiłem mu, jak mam na imię."

– dokładnie w tym miejscu ;-) Do tego momentu miałem dysonans czy znasz biegi z autopsji, bo z treści wynikały sprzeczne sygnały :) Ale numery na wielu biegach są podpisywane imieniem, chyba, że ktoś wykupywał pakiet na ostatnią chwilę :) Choć w sumie numery bez imion w mniejszych biegach też nieraz bywają, więc może wnioski na wyrost ;-)

 

"Na kilku arkuszach papieru parafką poświadczam, że jeśli szlag trafi mnie na trasie „hardcore” Biegu Kreta, to będzie to tylko i wyłącznie moja wina. Mam déjà vu z chwili podpisywania kontraktu. Tamte papiery były dłuższe, góry wyższe, a szlag bardziej prawdopodobny, ale chodziło mniej więcej o to samo."

A to, to cudo wielokrotnie złożone :D Samo pierwsze zdanie z tego cytatu to wieczny ubaw części biegaczy, w tym mnie. Ubaw, z którego za każdym razem od początku się nabijamy ;-) A potem każde kolejne kilka słów tworzy dodatkową warstwę tego humoru :D

 

Ale nóż tam po co w tym ekwipunku? To znaczy rozumiem dlaczego bohater go wziął. Nie rozumiem dlaczego support zwracając uwagę na całą zawartość, nie zwrócił szczególnej uwagi właśnie na ten element.

 

Budowa biegaczy – tu akurat można się zdziwić. W przypadku biegów ultra oprócz chudzielców jest i trochę ludzi z nadwagą. Podobnie z wiekiem – w biegach górskich część staruszków płci obojga potrafi naprawdę szybko pomykać.

 

"Goliat wśród zgrai wegańskich Dawidów"

;P

Doceniam ukryty przytyk ;-)

 

"Byłem pewny, że szlag mi trafił beryla"

;P

Broń bronią, ale na portalu też cytat ciekawy ;-)

 

" Pierwszy odezwał się Bartek:"

Nadmiarowa spacja na początku linii.

 

"Śledzimy twój GPS, minąłeś właśnie punkt zaopatrzenia w Świdnicy"

To w sumie można założyć, że na punkcie go widzieli i gdyby bło coś nie tak, to i z punktu by go ścigali. Przecież przepaki (bo raczej tej nazwy używa się pomiędzy biegaczami) to także punkty kontrolne.

 

No mam zgrzyt z tym tak/nie.

 

Wilku, trochę wyjaśnię kilka niuansów, 

"Nie mówiłem mu, jak mam na imię."

– dokładnie w tym miejscu ;-) Do tego momentu miałem dysonans czy znasz biegi z autopsji, bo z treści wynikały sprzeczne sygnały :) Ale numery na wielu biegach są podpisywane imieniem, chyba, że ktoś wykupywał pakiet na ostatnią chwilę :) Choć w sumie numery bez imion w mniejszych biegach też nieraz bywają, więc może wnioski na wyrost ;-)

Masz rację, na Krecie są numery imienne, ale mimo to potrafię sobie wyobrazić kilka innych scenariuszy:

– numer rezerwowy

– numer przypięty z tyłu, do plecaka lub schowany pod kurtką (akurat na hardcorze nie czepiamy się tego), tak więc nie czepiałbym się tutaj autorki.

 

"Na kilku arkuszach papieru parafką poświadczam, że jeśli szlag trafi mnie na trasie „hardcore” Biegu Kreta, to będzie to tylko i wyłącznie moja wina.

Znowu, zawodnik podpisuje dwa oświadczenia. Jedno o biegu na własną odpowiedzialność, danych osobowych itp., które stosując duży skrót myślowy, można nazwać tak, jak to nazywa zawodnik, oraz drugie oświadczenie, czyli oświadczenie o wypożyczeniu GPSa. Podobnie jak powyżej, można sobie z tych oświadczeń żartować, zastanawiać się ile to kartek, ale jako skrót myślowy według mnie jest to akceptowalne. Tym bardziej że zawodnik jest bardziej żołnierzem niż biegaczem, ma traumę i kojarzy mu się wszystko z tym, jak było w wojsku.

 

Ale nóż tam po co w tym ekwipunku? To znaczy rozumiem dlaczego bohater go wziął. Nie rozumiem dlaczego support zwracając uwagę na całą zawartość, nie zwrócił szczególnej uwagi właśnie na ten element.

Na Krecie nie sprawdzamy wyposażenia obowiązkowego. Jest rekomendowane minimum, ale w praktyce zawodnicy są na tyle doświadczeni, że sami wiedzą lepiej, czego będą potrzebować, więc nie trzeba ich pilnować. Niedoświadczeni odpadają na etapie kwalifikacji i nie mają szansy na start.

 

Budowa biegaczy – tu akurat można się zdziwić. W przypadku biegów ultra oprócz chudzielców jest i trochę ludzi z nadwagą. Podobnie z wiekiem – w biegach górskich część staruszków płci obojga potrafi naprawdę szybko pomykać.

Pełna racja, w biegach górskich jest wielka różnorodność budowy. Ale ten sam argument sugeruje, że w sumie każdy typ budowy można na starcie spotkać, więc znowu, nie ma się czego czepiać. :)

 

"Śledzimy twój GPS, minąłeś właśnie punkt zaopatrzenia w Świdnicy"

To w sumie można założyć, że na punkcie go widzieli i gdyby bło coś nie tak, to i z punktu by go ścigali. Przecież przepaki (bo raczej tej nazwy używa się pomiędzy biegaczami) to także punkty kontrolne.

 Znowu. I tak, i nie. Osoba śledząca GPS-u wcale nie musi być na punkcie kontrolnym. Może monitorować biegaczy z domu. Zawodnik mógł też minąć punkt żywieniowy, a wówczas taki telefon jest jak najbardziej na miejscu, choćby po to, by zapytać, czy czekać na niego, bo na przykład zabłądził i zamierza się wrócić, czy może jechać już na kolejny punkt.

W przeciwieństwie do klasycznych biegów, na Hardcorze przez pierwsze dwa dni jest support mobilny, a nie stały. Monitorujemy zawodników i reagujemy elastycznie.

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

No tak, zwłaszcza numery wydawane w dniu zawodów – 100% racji (choć tu z kontekstu widać, że tak nie było), ale plecak wyjaśnia, podobnie jak numer z boku, po drugiej stronie.

Fragment z podpisem – tu akurat się nie czepiałem, tylko chwaliłem :-)

Sprawdzanie – jasne, tylko dwa razy zdarzyło mi się, że ktoś faktycznie sprawdzał. Ale mi tu chodziło o to, że żadnego choćby zdziwienia na zobaczenie noża w ekwipunku.

Osoba śledząca GPS-u wcale nie musi być na punkcie kontrolnym. Może monitorować biegaczy z domu

Oczywiście. Ale zazwyczaj (nie zawsze) przy takich punktach często jest od razu sprawdzenie chipa.

Ale masz rację, może się zdarzyć, że ktoś generalnie biegł dobrze, ale na zmęczeniu lub z powodu zdjęcia oznaczeń przez kogoś miejscowego, tuż przed punktem źle skręci i taka kontrola byłaby dobra, żeby ktoś potem nie miał niepotrzebnego DNF lub DSQ (ech, żeby tak działali na pierwszym BUTcie… pewnie znasz sławę tamtej edycji :D ale fakt, ze później wyciągnęli wnioski).

Mam ambiwalentne odczucia. Literacko jest świetnie – czytałam bez potknięć i naprawdę wciągnęło (aż dziwne, bo nie przepadam za tematyką, którą poruszasz). Ale, cholibka, gdybyż fabuła miała w sobie chociaż trochę oryginalności. Bo “Dach świata” pod względem oryginalności historii jest po prostu odgrzewanym kotletem. I naprawdę ciężko mi to pisać, bo chciałabym się tym opowiadaniem zachwycić – a zamiast tego przez całą lekturę towarzyszyły mi myśli w stylu: “To już widziałam, o tym czytałam, ten element stąd, ten motyw stamtąd”.

Jasne, podziwiam ogrom researchu, widać, że przyłożyłaś się do tego, wsiąknęłaś w to głębiej – szacun. Tylko że to już wszystko gdzieś było.

Podsumowując: warsztatowo poziom drukowalny. Fabularnie: jak z generatora historii o ex-żołnierzu z PTSD.

three goblins in a trench coat pretending to be a human

Wiktorze, a ja dalej “odszczekuję”, bo powinnam to zrobić.

Gratuluję opowiadania, pierwszego miejsca w konkursie oraz panowania nad tekstem!

pzd srd:)

a

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Moi drodzy: @rybaku, @drakaino, @Bellatrix, @sy, @ninedin, @fizyku111, @Darconie, @rosebelle, @Fryndzlu (odmieniam do dobrze?), @Arnubisie, @katio72, @Realucu, @Asylum, @Chrościsko, @Rustemie Paszo, @Panie Marasie, @kam_mod, @Verusie, @Sonato, @Irko_Luz, @Anet, @Edwardzie Pitowski, @Tarnino, @Adlerze, @regulatorzy, @MaSkrolu, @NoWhereManie, @Starcze, @Wickedzie G, @thargone, @Finklo, @wilku_zimowy!

 

Wielu z Was w swoich komentarzach pod “Dachem” chwaliło tekst (oraz mnie), za co każdemu z Was chciałabym ogromnie podziękować i wkleić naklejkę ze szczęśliwym kotem. Pozwolę sobie mój komentarz ująć całościowo, a zacznę od podziękowań i, rzecz jasna, naklejki ze szczęśliwym kotem:

Wasze komentarze sprawiły mi wiele radości, a jeden mnie szczerze spłakał (true story – Żongler potwierdzi; bodajże 7 minut ryczenia do laptopa, i to na trzeźwo!). Jeśli nie zobaczycie poniżej wytłuszczonego swojego nicka, nie uznajcie, proszę, że zignorowałam czyjąś wypowiedź – zareagowałabym na nią kolejnymi podziękowaniami i naklejką z kotem.

Zacznę od kwestii formalnej: jak już Adler wychwycił, nie byłam na misji w Afganistanie ani w ogóle żadnej innej. Za researchem do “Dachu” (a raczej: researchem w ogóle, bo temat zajmuje mnie od dłuższego czasu) stoi lektura autobiografii i książek napisanych przez operatorów bliskowschodnich, a także redaktora Ogdowskiego, który korespondencyjnie okazał się bardzo sympatycznym i skorym do pomocy facetem. Przede wszystkim jednak rozmowy z żołnierzami, którzy służyli w Afganistanie, Iraku, Bośni i Kosowie. 

Wszyscy trzej byli mężczyznami i jest to podstawowy powód, dla którego na myśl o temacie konkursowym przyszła mi do głowy postać Marka Kościńskiego. Postać i historia tocząca się wokół kobiety nie przyszła mi do głowy – i nie dlatego, że kobiet w PKW w Afganistanie było 159 (0,95% personelu), z czego większość realizowała zadania medyczne i okołowojskowe (źródło: “Udział kobiet żołnierzy w misjach poza granicami kraju w Iraku i Afganistanie”, dr Barbara Drapikowska). Wymyśliłam faceta, bo czytałam facetów i rozmawiałam z facetami. Nie znam żadnej kobiety, która była z misją na Bliskim Wschodzie, dlatego nie czuję się na siłach podejmować tematu z kobiecej perspektywy – byłyby to trochę inne uczucia i trochę inna historia. Jeśli ktoś z Was zna taką osóbkę chętną do podzielenia się ze mną garścią opowieści, będę dziko szczęśliwa – może wówczas porwę się na taką historię.

Przechodząc do zarzutów banalności historii i przedstawionego problemu PTSD – myślę, że nie jestem tak wprawionym autorem oraz wytrawnym znawcą literatury, by świadomie żonglować pomiędzy tym, co jest kliszą (lub może zostać za nią uznane) a “świeżymi i oryginalnymi motywami”. Myślę też, że I don’t give a shit. “Dach świata” się napisał, ponieważ w majowe popołudnie nad knajpianym stolikiem facet trzy razy ode mnie większy i dwa razy starszy zatkał się i już dalej nie chciał mówić. Znam historię jego problemów ze snem, agresją, znalezieniem pracy poza armią i alkoholem. Jako czytelnicy macie prawo odebrać ten motyw jako kliszę – jako autor ja mam prawo mieć różne takie rzeczy, które mnie zajmują, i sobie o nich pisać, o. Nawet jeśli są “zbyt banalne, by opowiadać”.

Jedną z rzeczy, które mnie zajmują, jest na przykład niezrozumienie i lekceważenie wobec specyfiki służby zawodowej. Tekst skończyłam przed Sylwestrem, a zaraz po Nowym Roku mieliśmy w mediach aferę irańską. W tym roku Polska stanęła na tzw. szpicy NATO. Pokój na świecie to towar o krótkiej dacie przydatności, a realia wojny ulegają zmianom (także w stronę robotyzacji i działań pozamilitarnych, ale to inna rzecz) – kończą się malownicze czasy mordobicia, kiedy wystarczyło dać poborowemu karabin i pokazać, w którą stronę ma biec. Sprzęt i taktyka wymaga profesjonalnego wyszkolenia, które kosztuje i trwa. Jeśli ktoś zechce nam wklepać, zawodowy żołnierz będzie tym, który spróbuje mu na to nie pozwolić. Jeżeli nasz walnięty brat owinie się beemką wokół drzewa, a pielęgniarka warknie mu “Sam chciałeś pojechać, to teraz masz, piracie drogowy”, uznamy to za nieludzki brak wrażliwości wobec cierpiącego człowieka i wytoczymy pozew cywilny. Takie same słowa słyszeli ranni żołnierze (zamieńmy pirata na najemnika) i nikt piany nie bije. Trochę niefajnie. Zwłaszcza że być może nasz brat faktycznie “sam się prosił”, a żołnierz pojechał, bo bał się nieprzedłużenia kontraktu (tj. wylecenia z pracy), czuł presję jednostki lub faktycznie pojechał ze względów ideologicznych, ale nadział się na ajdika. Każdy człowiek pracuje i dostaje za to pieniądze, normalne jest, by wymagać od niego efektów pracy. Ale efektem pracy mundurowych czasami jest śmierć, a to chyba trochę dużo wobec ich pensji. I w ogóle jakiejkolwiek pensji.

(A tak poza tym to wydaje mi się, że przypadkiem nadziałam się na efekt “Jezu, kolejny facet z problemami” w kontekście tego konkursu, ale jak pisałam wcześniej – nie czytuję tekstów konkurentów, dopóki nie napiszę własnego, więc szczerze mówiąc nie miałam pojęcia, w jakich ramach poruszali się inni autorzy.)

Asylum – jeśli wolno mi zdradzić tę słodką tajemnicę, beryl kiedyś powiedział mi, że owszem, jest od “tego” beryla. ;) Co się zaś tyczy Twoich komentarzy do moich tekstów – mam wrażenie (być może nieuzasadnione), że podchodzisz do nich jak pies do jeża, ponieważ ja je napisałam. Jeśli mam rację, byłoby mi miło, gdybyś w mniejszym stopniu patrzyła na nie przez pryzmat autora.

“Mam wrażenie, że ten tekst wcale nie potrzebował konkursu, by zaistnieć.” – Prawda, Sonato, ale bez niego zapewne powstałby później, w innej formie albo w ogóle. Konkursy są fajne, bo zmuszają do spięcia się, przetworzenia motywu i zastanowienia się, jak w wymagane ramy wsadzić kawałek siebie.

Irko – akurat tu się z Tobą nie zgodzę, ale to raczej dyskusja światopoglądowa do toczenia gdzieś “ponad” opowiadaniem albo kwestia uściślenia myśli. Jakkolwiek zwykle nie cierpię tłumaczyć, dlaczego coś napisałam tak a nie inaczej, bo każdy ma prawo zrozumieć po swojemu, ale wyjątkowo spróbuję obronić stanowiska:

Tekst zakłada (być może trochę naiwnie i idealistycznie, ale, hejże, fiction) przepracowanie traumy i całkowite wyjście na prostą. Nie uważam, by odwrócenie się plecami do wszystkiego, czym się było i czemu poświęciło, było “wyjściem na prostą” – i słowa znanych mi żołnierzy też to sugerują. Jakkolwiek to nie zabrzmi, wielu tych ludzi szczerze kocha wojsko. Niektórzy nawet kochali misje – w kontekście wyjazdu, życia w grupie, przeżycia czegoś unikatowego, zobaczenia miejsc, których cywilom nie będzie dane zobaczyć. Jeden z mężczyzn, z którymi rozmawiałam, czasami tęskni za wojskiem. Nie wróci, ale chciałby. Podobne refleksje miałam z lektury paru książek ludzi, którzy armię porzucili – żal za pewnym zamkniętym rozdziałem życia. 

“Jako jednostka nie ma żadnego wpływu na wojnę” – tak i nie. Marek trenuje pod kątem selekcji do służb specjalnych, które, jak mi się wydaje, mimo większego niebezpieczeństwa dają większe poczucie celowości pracy i robienia czegoś konkretnego. Także w większej mierze opierają się na decyzjach samodzielnego operatora, którego umiejętności są szanowane. Żołnierze “normalni” opowiadali sporo o brakach sprzętowych i mózgowych w służbach, że tak powiem (traktowanie patrolu QRF jak taksówki, “minimaksy” czyli zahaczające o dwie doby raportowe wycieczki, żeby zgarnąć stówkę, opieprzanie faceta, który był 36h poza bazą w samochodzie, że jest nieogolony). Myślę, że dla weterana chęć powrotu na misję, ale już jako odpowiedzialny sam za siebie i zadanie operator służb specjalnych to zrozumiała ambicja.

(Przy okazji nasuwa się pole do polemiki na temat PTSD – Adler wspomniał, że żaden z jego kolegów nie cierpiał z powodu urazu mimo wielokrotnych misji, ale pamiętajmy też, że byli to ludzie, którzy a priori musieli przejść selekcję, więc mieli predyspozycje, by się trzymać w kupie. Bohater opowiadania specjalsem nie był. :D)

Reg – dzięki, jak zawsze niezawodna, aczkolwiek przychylę się z Rosomakiem do zdania Adlera (taki sam zapis, jeśli nie mieszam, stosuje Ogdowski w swoich książkach). Wydaje mi się też, że Ramadan jako nazwa okresu świątecznego, a nie miesiąca, też powinien być wielką. Ale w sumie teraz to nie wiem, spróbuję się dowiedzieć. o.o

Maras, akuku. :D 

Thargone – chociaż już nieco przeszła mi faza fascynacji Kredkami, to wciąż uważam, że Dani is fucking great, więc napisać tekst porównany do skrzeku Filtha to chyba nowa jakość komplementu! Aż sobie puszczę. Ach, no i te fantastyczne, obrazowe porównania motoryzacyjne, które…eee… nic mi nie mówią, mam nadzieję, że mnie pochwaliłeś.

Chrościsko – tak coś podejrzewałam, że biegunka biegacza może wypadać ciut szybko, ale przesunięcie fragmentu rozwaliłoby mi kompozycję. :( Przyjmijmy, że facet jadł w Macu i tyle, ok? :D

Tarnino – pamiętaj, że to opowiadanie jest tak męskie, że będzie pić z kolegami, zamiast zmieniać pieluchy. ;) Podrzuć usterki na PW albo tutaj, chętnie wysłucham.

Wilku-zimowy – zastanowiłam się nad tymi boleśnie mocniejszymi fragmentami. Na przestrzeni 38k mamy: zastrzelenie człowieka, ostrzał bazy, rannych Amerykanów, chłopaka rozerwanego improwizowanym ładunkiem wybuchowym na strzępy, psa przejechanego ciężarówką, wspomniany kontakt ogniowy z rebeliantami, pobicie małolata, retrospekcyjne przywołanie śmierci najlepszego przyjaciela pod ostrzałem granatnika, a nad tym wszystkim ni-to-magiczną-wizję-ni-to-urojenie faceta, który dźwiga na plecach wypatroszonego kumpla i próbuje wepchnąć mu z powrotem jelita. Chyba boję się Twojej definicji “boleśnie mocniejszych fragmentów”, na Boga, patrz, jaka “Zbrodnia i kara” jest długa, a Raskolnikow zabił tylko jedną lichwiarkę!

Nie zgodzę się też z zarzutem “chaotyczności” – pozwolę sobie stwierdzić, że była to świadoma aranżacja. Nie zgodzę się też, że tekst powinien dramatycznością przeginać strunę, w moim ujęciu byłby wówczas zupełnie niestrawny. Nie mówiąc już o tym, że są pewne rozumiane instynktownie bądź skodyfikowane zasady kompozycji, które działają dobrze – mówię tu o budowaniu napięciach, progach zwalniających i wyodrębnieniu punktu kulminacyjnego, do którego zmierza oś fabularna. Napompowany dramatyzm postawiłby strukturę tego tekstu na głowie i oskubałby ze znaczenia połowę zdań, które tu padły.

Co do realiów biegu – nadmienię, że przed pisaniem zasięgnęłam informacji, jak Bieg Kreta mniej więcej wyglądam i chociaż tradycyjnie “nie wiem, czego nie wiem”, myślę, że skoro Chro nie pomstuje, to nie wyszło tak źle. ;) 

 

 

PS. Darcon – it’s not Fun. It’s war.

Fun było od Funthesystema, Wiktorio. Nie trafiłem z typowaniem.

Jak wspomniałem, mam kuzyna po sześciu misjach, mam też szacunek dla wojska.

 

No przecież wiem, żarcik, miałeś mi wysłać gifa z mrugnięciem okiem, że to było clever. :<

Ależ z biegiem to ja wyraźnie zaznaczyłem, ze to nie przeszkadzało :-)

A co do boleśniejszych fragmentów – tak, wszystko wymienione w tekście jest bolesne. Bardziej chodziło mi o “odczuwalność” tego z punktu widzenia czytelnika. Czasem jest i tak, że pojedyncze zdanie potrafi uderzyć mocniej niż cały długi, choćby nie wiem jak barwny opis – i raczej o to mi chodziło. Choć może to być rzecz bardzo względna, bo i każdy ma swój własny sposób odczuwania, nie da się zrobić tekstu “zupełnie dla wszystkich” :) 

No wiesz, ja od drugiego akapitu to już stałem na baczność, jak to czytałem. ;)

To teraz spocznij! (Byle nie spoczynkiem wiecznym.)

No ja mam na tyle inaczej, ze już się Wiktorii na privie tłumaczyłem, żeby nie pomyślała, ze to jakieś uprzedzenia, czy coś :-)

No dobra, widzę, że tu gorąca dyskusja! Nie wchodząc w szczegóły, powiem tylko, że chciałbym pisać jak Wacław! Bo pod jej ręką nawet nienowe, recyklingowane tematy nabierają blasku funkelnówki nie śmiganej!

Howgh!

 

A teraz do ad remu.

“Niestety mało czasu u mnie ostatnio. Toteż moje komentarze będą krótkie, kilkuzdaniowe. Zaręczam jednak, że teksty przeczytałem z taką uwagą i starannością, na jaką było mnie stać!”

 

Czepialstwa maluśko:

– “pryskają spod moich podeszw” – a nie podeszew?;

– “Karkonosze to nie Hindukuszu” – Hindukuszu to taka odmiana, czy “u” masz nadmiarowe?

 

Dobre! Język czasem przeszarżowany (przydałby się słowniczek), ale kiedy się w końcu w niego wsiąknie, jest w porządku. Temat trochę nienowy, ale połączenie go z Biegiem Kreta daje świeży, dobry efekt. Się podobało :)!

Bardzo!

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Kiciuś! ^^

Łapanki konkursowe wysyłam na maila, ponieważ robiłam je w LibreOffice – dlatego potrzebuję Twego adresu (czy go mam? Zaraz zobaczę, czy mam.)

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

– celny język, mocne słownictwo, barwne porównania, językowy minimalizm, każde słowo ma swoją wagę

 

– umiejętnie zarzucony haczyk i tajemnica wisząca w powietrzu od pierwszych zdań („Szybki już nie pobiega”, „przez chwilę mam wrażenie, że znowu tam jestem”)

 

– relacje między bohaterami barwnie oddane w kilku krótkich słowach, umiejętnie zarywane napięcie między nimi oraz między głównym bohaterem i światem

 

– mocne zakończenia każdego fragmentu („fajnie, że tym razem nie jestem nim ja”)

 

– imponująca znajomość tematu, doskonały research: nie tylko od strony technicznej, ale też życiowej – powiedzenia, nazwy, rymowanki, ten tekst tętni życiem; świetny research także maratonu i gór, który pozwala mi poczuć się, jakbym tam była; doskonałe oko do detali

 

– niewiarygodne oddanie emocji – wydaje mi się niewiarygodne napisać je w taki sposób, nie będąc samemu na misji. Jestem pod głębokim wrażeniem. Wyjątkowo mocne fragmenty o rozwodzie ze starą, idei lęku, spoglądaniu w niebo – a wszystko podparte realizmem, faktami (fragment o sympatycznym chilli con carne mnie wyrzucił z butów)

 

– splecenie świąt z ostrzałem, a ich obu – z piosenką nadało wspaniałej dynamice całej scenie, chaos i poszarpane zdania przekazują emocje, forma odpowiada treści. Imponujące

 

– jedyny tekst w konkursie, którego zakończenie mnie wzruszyło

 

– pewnym minusem jest to, że Duch Gór działa jako narrator, wykładając wszystko jak kawa na ławę, wręcz chwilami waląc łopatą by wyjaśnić uczucia głównego bohatera; to jest dobry pomysł, by ktoś z zewnątrz wyjaśniał intencje, ale mógłby być subtelniejszy

 

– spełnienie warunków konkursowych: no jest

 

– pierwsze miejsce także u mnie – gratuluję!

www.facebook.com/mika.modrzynska

Ciężko Cię będzie przebić w plebiscycie 2020.

Dobry wieczór. Tak tu tylko zostawię, że byłem i w końcu przeczytałem. Łezka się w oku zakręciła pod koniec. Wspaniały tekst, moim zdaniem takie pisanie to sianie dobra. 

Nowa Fantastyka