– Ta sytuacja ma jeden pozytyw, Bob – powiedziałem tamtego dnia, pół roku po akcji, w której straciłem oczy. – Nie widzę twojej parszywej mordy.
Był 8 sierpnia 2034 roku, Price zaczynał właśnie trzeci miesiąc oczekiwania na zastrzyk w Starke Prison, a ja byłem wciąż zbyt głupi, by zrozumieć, że wraz ze wzrokiem nie utraciłem wszystkiego.
Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że nie tylko ptaki ćwierkają, że nie ma sprawy, która byłaby wyłącznie moja i że bycia lepszym człowiekiem nauczy mnie kot.
– Daj spokój, dla mnie to też jest trudne.
– Jasne.
– Cofnęli go z wojskowego projektu wsparcia obrony terytorialnej. Specjalnie dla ciebie.
– Mam się wzruszyć?
Usłyszałem, jak Bob zaciska szczęki tak mocno, że aż zgrzytnęły mu zęby. Nie zmieszałem się. Mógł być kapitanem wydziału zabójstw Departamentu Policji Miami, najlepszym szefem, jakiego kiedykolwiek miałem i moim serdecznym przyjacielem, a mimo to potrafiłem żywić wobec niego jedynie nienawiść.
Nic personalnego – w tamtym okresie byłem wściekły na wszystko, z cząsteczkami tlenu włącznie. Bob to rozumiał i nie miał mi za złe. Po prostu tak sobie radziłem.
Lub, jak woli doktor Germaine, nie radziłem.
– Masz wziąć tę cholerną smycz, Scott, i pogodzić się z rzeczywistością. Nie odzyskasz wzroku. Zooborgiczny przewodnik to jedyny sposób, żebyś mógł wrócić do czynnej służby, a i to tylko dlatego, że pani gubernator ma do ciebie słabość, odkąd…
– …z rąk psychopaty uratowałem jej córkę w operacji, w której Rick zginął, a mnie samemu wyprażyło obie gałki, nerw wzrokowy oraz pola Brodmanna od siedemnastego do dziewiętnastego. Wiem, słyszałem, kojarzę z gazet.
Bob odchrząknął i podjął wątek:
– Terapeuta zgodził się na twój powrót do pracy pod warunkiem, że będzie ci towarzyszyło wyszkolone zwierzę. Przeszedłeś traumę, jesteś w żałobie, ono pomoże ci to wszystko przepracować.
– Mój partner nie żyje, a ja jestem kaleką. Jedyne, co muszę przepracować, to pysk faceta, który jest za to odpowiedzialny.
– I właśnie o tym mówił Germaine.
Westchnąłem, koncentrując się na dźwiękach napływających do transformatora akustycznego.
Elektrostymulator przezczaszkowy modyfikował mój zmysł słuchu, przez co operowałem w szerszym spektrum fonicznym. Po wtórnym uwarunkowaniu, za zgodą prześwietnej Komisji Biocybernetycznej, mogłem żyć jak cholerny nietoperz. W dalszym ciągu nie widziałem, ale przynajmniej nie musiałem się obawiać, że na rogu Trzeciej i Piątej rąbnie mnie ciężarówka, której bym nie zauważył.
– Mógłbym chociaż dostać psa? – spytałem, ze zrezygnowaniem sięgając po smycz.
– Przykro mi, to jedyny zooborg o podwyższonej inteligencji, jakiego nam udostępniono.
– Kłamiesz.
Zgrzytnięcie zębami. Trzask zamykanej szuflady.
– Okej, jest jeszcze jeden w Nowym Yorku, półroczna świnia funkcyjna o imieniu Herkules. Bierzesz? Jak nie, to przyłóż tu palec i jesteś wolny. Możesz go zabrać od razu, Jordan cię zaprowadzi i wytłumaczy, jak go karmić.
– To samiec?
– Trzyletni. Nazywa się Gatsby.
*
Wciąż pamiętam tamto uczucie. Spuściłem go ze smyczy, a ręce drżały mi lekko z powodu czegoś, co należałoby nazwać ewolucyjnie uzasadnionym strachem. Kot chodził po mieszkaniu, rozsiewając zapach gówna, piżma i sawanny, a mój mózg bił na alarm: chyba cię porąbało, że wpuszczasz to do domu!
Przyznałem mu rację. Widzicie, wtedy naprawdę nie miałem o niczym pojęcia.
Kot był irytująco cichy; musiałem co jakiś czas pstrykać palcami, by wiedzieć, gdzie się znajduje. Poruszał się powoli, obwąchując każdy kąt, zestresowany nie mniej niż ja.
– Mówili, że byłeś w wojsku – powiedziałem wreszcie.
– Służyłem w SEAL – odpowiedział przez syntezator.
Wgrano mu miły dla ucha głos, miękki i wesoły, jakby chłopięcy.
– I jesteś…?
– Gepardem grzywiastym.
Jezu.
Twierdzili, że po cyberpodrasowaniu jego inteligencja praktycznie nie ustępuje ludzkiej. Przeszedł próby kognitywne, test lustra i modyfikowany test Turinga, nieźle mówił i ponoć nie wykazywał nieuzasadnionej agresji. Gepardy, jak mi wytłumaczono, jeszcze w starożytności udomowiono i tresowano do polowań.
Ale on nie miał być moim zwierzęciem łownym, tylko partnerem.
Gatsby należał do drugiego pokolenia cyborgizowanych gepardów wyprowadzonych przez ZOO w Atlancie i warunkowanych na potrzeby armii. Prawo stanowe zabraniało neuroprotezowania ludzi, ale kot mógł nosić komputer we łbie i przetwarzać dane w sprzęgu z SI.
Szczerze go za to nienawidziłem.
– Cieszę się, że mogę pomóc. Liczę na owocną współpra…
– Nie potrzebuję twojej pomocy – przerwałem obcesowo. – Jesteś tu, żeby psycholog podbijał pieczątki na papierach, których potrzebuję do pracy. Śpisz na kocu w przedpokoju, nie włazisz na sofę i sikasz tylko do kuwety. Jeśli zauważę, że meble są podrapane, przerobię cię na dywanik. Zrozumiano?
Syk urazy i zaskoczenia. Wzruszyłem ramionami; wtedy jeszcze byłem pewien, że się nie dogadamy.
Prawdę mówiąc, tego właśnie chciałem.
*
Patrząc wstecz, muszę przyznać, że przez pierwsze dwa miesiące zachowywałem się wobec Gatsby’ego jak świnia nie gorsza niż nowojorski Herkules. Winą mógłbym obarczyć whisky, której piłem wtedy stanowczo za dużo, stres wywołany interakcją z otoczeniem na ślepo i sny, które dręczyły mnie dosłownie każdej nocy, ale prawda była inna – byłem dla niego dupkiem, bo chciałem.
Żeby nikt nie pomyślał, że zaczynam się godzić z aktualnym obrazem świata.
Żeby nikt nie pomyślał, że półpustynny kot może być tak samo dobry jak Rick, myśleć krytycznie i logicznie, rozumieć, co mam na myśli, zanim jeszcze skończę zdanie, i w zaparkowanym na krzywy ryj samochodzie jeść ze mną donuty z Rosetta Bakery.
I przede wszystkim, żebym ja sam tak nie pomyślał.
Byłem starym psem policyjnym, wściekłym, chudym chartem, który nie odpuszczał, kiedy zwęszył trop, a Gatsby dotrzymywał mi kroku. Pracowaliśmy nad sprawą zabójstwa młodej modelki w Miami Beach. Mój gepard porządkował informacje z sumiennością szwajcarskiego bankiera, a sprawnością obliczeniową wprowadzał mnie niekiedy w konsternację. Trudno to przyznać, ale z Gatsbym radziłem sobie lepiej. Stopował mnie, kiedy było trzeba, i chwytał zębami za marynarkę, gdy chodziłem zbyt zamyślony, by zwracać uwagę na ruch uliczny. Parę razy powstrzymał mnie przed zrobieniem czegoś głupiego, jak wtedy, gdy w The Anderson o mało nie przywaliłem temu krzykliwemu grubasowi w koszulce polo.
Przesłuchania też przebiegały sprawniej. To dziwne, ale ludzie mówią szczerzej i składniej, mając najeżony kłami pysk dzikiego kota pięć centymetrów od twarzy.
Dziwniejsze, że Gatsby ani razu nie użył ich przeciwko mnie, choć Bóg mi świadkiem – miał powody.
Pamiętam te kłótnie: salon obrócony w ruinę przez skoki poirytowanego kota, powietrze wzburzone ruchem ogona nerwowo chlaszczącego na boki. Niski warkot z głębi trzewi.
Moje nerwy napięte jak postronki, słuch i węch wyostrzone do granic możliwości, piżmowy odór sierści wkręcający się w nozdrza. Pstryknięcia palców, gdy nie wiedziałem, gdzie ten cętkowany skurwiel się podział. Skrada się? Mam się ruszyć czy lepiej stać jak słup soli?
Ręka przy kaburze. Wolno mi zastrzelić go w obronie własnej?
Miauknięcie i krzyk.
– Jesteś okropny człowiek! Okropny! Staram się pomóc!
– Mówiłem, że…
– Denerwuję się, bo ty się denerwujesz! – Syk godny kobry. – Nie skrzywdziłem cię, człowiek. Dlaczego mnie nie lubisz?
– Nie każdy musi się lubić, Gatsby. My, dla przykładu, nie musimy i nie będziemy tego robić.
– Sprawiasz mi przykrość, człowiek.
– Pomyślałby kto, że facet z takimi kłami nie będzie się mazać.
Cisza. Subtelny szelest sprężystego ciała, które ześlizguje się ze stolika do kawy.
Czekałem, aż odpowie, by palnąć coś jeszcze, coś nieśmiesznego, idiotycznie zaczepnego i złośliwego, coś, od czego poczułbym się jego kosztem lepiej, coś, czym udowodniłbym, że śmierć Ricka to wyrwa w strukturze świata, której nie sposób załatać kłębem futra z komputerem między uszami, ale Gatsby zniknął.
*
Pamiętam tę noc: połowa listopada, wilgotny chłód sączył się przez mury mojego poddasza. Krople deszczu wielkie jak kolibry waliły w mansardowe okno nad łóżkiem. Oddychałem ciężko, przepocony T-shirt kleił mi się do pleców.
Sny były jedynym miejscem, w którym wciąż miałem wzrok.
Były też jedynym miejscem, w którym nie chciałem go mieć.
Pamiętałem wszystko z bezlitosną precyzją: łomot naszych butów, szczęk broni, odgłos wystrzału, zadziwiająco cichy i chłodny, fala bólu w ramieniu, którym przygrzmociłem o ziemię, gdy Rick mnie odepchnął. Jak na filmie, krok po kroku potrafiłem odtworzyć, jak łamie się w pół, jakby chciał złożyć Price’owi głęboki ukłon, i pada.
Wrzeszczałem i odtwarzałem: strzał, cios, ukłon, pada. I jeszcze raz: strzał, cios, ukłon, pada, i do tyłu. I jeszcze raz. I jeszcze. Wrzeszczałem w ciemności, a moje paznokcie wbite w dłonie zostawiały na skórze krwawe półksiężyce.
Bob, Germaine i gepard opiekowali się mną, jak potrafili. Praca trzymała mnie w pionie, więc pozwalali mi pracować, choć w moim stanie nie powinienem dostać broni do ręki. Gdyby nie Gatsby, zabiłbym siebie i pewnie jeszcze kogoś.
Dotyk futra na ręce sprawił, że podskoczyłem.
– Kim jest Rick?
– Podsłuchujesz?
– Krzyczysz na całą kamienicę. Kim jest Rick?
– Moim partnerem. On… umarł – wykrztusiłem, starannie artykułując słowa. – Zajmowaliśmy się sprawą Price’a. Facet był inżynierem wojskowym, pracował w laboratorium biochemicznym nad czymś, co nazwali „senshoot”. Immunopocisk kierowany na układy zmysłowe. Wiesz, co to zając morski?
– Nie.
– Dolabella auricularia, taki ślimak. Toksyna tego skurwiela jest jedną z najbardziej zabójczych cytotoksyn, nadaje się do terapii celowanych. Uwiązana do nośnika jest niegroźna, ale kiedy dotrze do właściwych komórek, to po imprezie. Price zabijał tym ludzi. Wytropiliśmy go i aresztowaliśmy, ale wszystko się spieprzyło: Rick dostał w głowę i umarł od razu, a mi martwica wyżarła oczy i części mózgu odpowiedzialne za widzenie. Mam szczęście, że nie zajęło krzyżowo innych neuronów. Żeby odzyskać wzrok, musiałbym dostać do głowy komputer, taki jaki ty masz, ale na to prawo nie zezwala.
Gatsby milczał.
Myślę, że rozstrzelałbym go, gdyby wyjechał z banałem o żalu, stracie i przemijalności życia. Wtedy jeszcze spałem z moim glockiem pod poduszką; gdyby głosem chłopaczka z syntezatora powiedział mi, że jest mu przykro, zabiłbym go.
Ale Gatsby nie powiedział nic. Słowa nie są najstarszym, a czasem i nie najlepszym sposobem komunikacji.
Tamtej nocy wyciągnął się na łóżku obok mnie. Do świtu słuchaliśmy deszczu, swoich oddechów i odgłosu języka szorującego po mojej skórze. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że gepardy mają takie szorstkie języki; jakby wetknąć w pysk wilgotny papier ścierny. Wielu rzeczy jeszcze wtedy nie wiedziałem.
Nie uległoby to zmianie, gdyby nie tamten telefon.
*
Z ostatniej chwili: Reginald J. Price, oczekujący w Więzieniu Stanowym Florydy na karę śmierci za czternaście zabójstw, w tym morderstwo senatora Appleby, w trakcie południowej zmiany warty zbiegł, uprowadzając młodą kobietę. Policja utworzyła gorącą linę i apeluje o kontakt każdego czytelnika, który posiada jakiekolwiek informacje na temat…
– Dobry wieczór, detektywie Greyhound.
Momentalnie przestałem słyszeć bełkot oprogramowania czytającego mi gazety. Dźwięki tła stały się ostrzejsze, zapachy wyraźniejsze, blat biurka pod moimi dłońmi bardziej chropowaty, a głos skrajnie znajomy.
Price.
– Wybrałem się na wycieczkę. Dowiedziałbyś się z gazet, ale pomyślałem, że zadzwonię i sam powiem. Ostatnio kiepsko idzie ci czytanie, prawda?
Zagryzłem wargę niemal do krwi. Zewsząd otaczał mnie gwar biura po godzinach: ludzkie głosy i syntetyczne komunikaty SI, niecierpliwe walenie palców w biurka, łagodny syk klimatyzacji, pomruk leżącego pod ścianą kota.
Co powinienem zrobić?
– Odpowiadaj naturalnie. Zablokuj softy autonamierzające. Masz na to pięć sekund, inaczej się rozłączę, a wolisz, żebym tego nie robił. Nie jestem sam.
Wysoki, kobiecy jęk po drugiej stronie linii. Co ja mam, kurwa, robić?
– W porządku – odparłem, przyciskając kciuk do panelu kontrolnego. – Niech mi pan przedstawi ofertę waszego biura.
Price zachichotał.
– Prześlę ci współrzędne pewnego miejsca.
W dokładnie tej samej chwili mój telefon zawibrował. Wygasiłem aplikację, zanim zaczęła odczytywać koordynaty na głos, i wyszukałem odpowiadające im miejsce. Wypożyczalnia kajaków, gdzieś w Coral Gables.
– Spływ kajakowy brzmi interesująco. Jakie mają państwo wolne terminy?
– Bądź tam za godzinę. Sam. Postrzelę ją, jeśli zauważę, że masz wsparcie. To będzie tylko draśnięcie, ale sam wiesz najlepiej, że będzie wolała wtedy umrzeć.
*
Świat bez wzroku przypomina próby ułożenia wybrakowanych puzzli. Rozpaczliwie dopasowujesz do siebie bodźce: chłód tapicerki w autonomicznej taksówce, zapach rozgrzanego słońcem asfaltu, uliczny gwar, wysoki śmiech lekko podpitych kobiet, smak miętowych dropsów i żółci podchodzącej ci do gardła.
Miami kładzie się do łóżka jedynie po to, by uprawiać seks, a ja jechałem przez to wiecznie roztańczone miasto i wiedziałem, że umrę. Prosiłem Boga jedynie, by przed śmiercią pozwolił mi uratować tę kobietę. Wpadła w to bagno przeze mnie.
To wyłącznie moja sprawa, od początku do końca.
Samochód nagle zwolnił i znieruchomiał. Przez kilka długich sekund siedziałem, oburącz ściskając glocka. Wreszcie wysiadłem.
Powietrze pachniało glonami i wybrzeżem. Panowała cisza; pstryknięcie palcami pomknęło w dal i zanim trafiło w cokolwiek, zrozumiałem, że dałem się podejść.
Tam nic nie było. Nic, kurwa, nie było, ani łodzi w małej przystani, ani przycupniętych na długim parkingu samochodów, ani drzew, nic, po czym mógłbym się orientować przestrzennie. Woda zniekształcała echo. Wychwytywałem tylko obły zarys samochodu.
I dwie ludzkie sylwetki.
Słyszałem tylko szum niskich fal i świergot ptaka.
Ptak?
– Detektyw Greyhound, jak miło. Widzisz, moja droga, mówiłem, że po ciebie przyjdzie. Biedactwo. Nie bardzo wierzy w skuteczność policji.
– Puść ją, Price – powiedziałem cicho. – Ona nie ma z tym nic wspólnego.
– Ależ oczywiście, że ma. Reprezentujemy zbieżne interesy: wszyscy znaleźliśmy się tu po to, żebyś dostał kulkę w łeb.
Usłyszałem, jak kobieta głęboko wciąga powietrze i zaczyna wrzeszczeć; usłyszałem Price’a, z cichym zgrzytem odbezpieczającego broń; usłyszałem huk wystrzału i świergot ptaków, i wtedy coś z impetem rąbnęło mnie w plecy.
Już kiedy upadałem, dotarło do mnie kilka prostych prawd: że w pracy takiej jak moja po to masz partnera, by żadna sprawa nie należała wyłącznie do ciebie.
Że spośród wielkich kotów jeden gatunek nie potrafi ryczeć, ale za to ćwierka jak ptaki.
I że nie było szans, by ktoś uratował mnie przed strzałem w głowę, bo nikt by nie zdążył.
Z wyjątkiem geparda.
*
Ciemność. Cisza. Wrzask kobiety, piżmowy zapach kota przesiąknięty odorem krwi. Część była moja; rozbity nos pulsował bólem.
A część nie.
Strach.
– Kot?
Pstrykałem palcami na prawo i lewo. W odległości kilku metrów zlokalizowałem trzy kształty: jeden klęczał, jeden leżał na wznak bez ruchu, jeden, wielkości przerośniętego labradora, gramolił się z ziemi jak niedokładnie rozdeptany żuk.
Ciężki oddech.
– Czło… wiek?
Dopadłem go, wcisnąłem ręce w mokre futro.
Jezu Chryste, nie!
– Leż.
– Zdą… żyłem…
– Leż. Jak mnie znalazłeś?
– Słuchałem Echelonu. Ja… zdążyłem. Jak dobrze.
– Tak, cholera, zdążyłeś! Jesteś wielki, Gatsby, ale teraz błagam cię, leż.
Drżącymi dłońmi obmacywałem jego kark w poszukiwaniu obroży z przyciskiem emergency. Krew geparda pachniała trawą i słońcem.
– Chyba… go zagryzłem.
Szorstki język na przedramieniu.
Jak wygląda gepard? To taki duży kot w ciapki, który ma czarne kreski na policzkach, jakby płakał, rozmazując sobie tusz.
Czy koty też płaczą?
– Głupi człowiek. Poszedłbym z tobą.
GDZIE JEST TEN ZASRANY PRZYCISK?
Tutaj.
Wdusiłem go, jakby było to gardło Price’a.
– 9-6-3-2, detektyw Greyhound, kod czerwony. Potrzebna pilna pomoc weterynaryjna. Mój – głos ugrzązł mi w gardle – mój partner umiera.
*
Nie pamiętam przyjazdu karetki ani karawanu, który zabrał zwłoki Price’a. Nie pamiętam ludzi, którzy obmacali mnie i wbili coś w zgięcie łokcia, czy smaku gorzkiej kawy w kokosowym kubku, którą ktoś wcisnął mi do ręki. Nie pamiętam podróży do ambulatorium weterynaryjnego Uniwersytetu w Miami.
Z tamtej nocy najlepiej pamiętam głos Boba i słowa mojej idiotycznej modlitwy:
Panie Boże, Ojcze Wszechmogący. który stworzyłeś Niebo, Ziemię i wszystkie istoty żywe, czy Twój kapitalny plan, by koty spadały zawsze na cztery łapy, obejmuje też gepardy?
– Nie umiecie współpracować – przyznał cicho Bob. – To było do przewidzenia, po prostu… Pies z kotem to od początku był zły pomysł, nie?
– Co z nim teraz będzie?
– Wróci do wojska. Jeśli okaże się niezdolny do służby, wyślą go pewnie do ZOO w Atlancie.
Z trzaskiem zgniotłem kubek.
– Daj nam jeszcze jedną szansę, Bob. Przysięgam, że się z nim dogadam – powiedziałem, a potem wypowiedziałem słowo, które nie padło z moich ust od dziesięciu lat, i nawet już nie pamiętałem, jak smakuje: – Proszę.