- Opowiadanie: tsole - Fideina

Fideina

Opowiadanie było publikowane w zbiorku autorskim “Muzyka Sfer Niebieskich”, W drodze, 2009
Wła­ści­wie opo­wia­da­nie mo­gło­by nosić tytuł Jef­frey Wszech­mo­gą­cy, ale to byłby epi­go­nizm :)

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Fideina

Cięż­ko dy­sząc, zsu­ną­łem się z Rok­sa­ny i ob­ró­ci­łem na plecy. Od­cze­kaw­szy, aż od­dech się wy­rów­na, się­gną­łem po pa­pie­ro­sa. Wy­dmu­chu­jąc z na­masz­cze­niem dym, ob­ser­wo­wa­łem jak dwie muchy na su­fi­cie usi­łu­ją nie­udol­nie po­wtó­rzyć to, co przed chwi­lą ro­bi­li­śmy z Rok­sa­ną. Pa­trzy­łem na nie z nie­sma­kiem; nie lubię much (któż zresz­tą je lubi?).

„W po­rząd­nych bur­de­lach nie ma much” – po­my­śla­łem. – „Dia­beł wie, może już za kilka dni będę mógł za­mie­nić tę spe­lu­nę na coś z więk­szym szpa­nem?”

Nie, nie za­mie­nię. Lubię tę małą dziw­kę. Zwłasz­cza, że bę­dzie mnie stać na do­dat­ko­we pięć do­lców… Za te pięć do­lców Rok­sa­na krzy­cza­ła. Cho­ler­nie mnie to pod­nie­ca. Po­zwo­li­łem sobie na taki luk­sus może ze dwa razy, kiedy byłem przy for­sie… a ra­czej wy­da­wa­ło mi się, że przy niej je­stem. Ta praw­dzi­wa do­pie­ro przyj­dzie. Widzę ją do­kład­nie tak samo, jak prze­ra­żo­ną gębę ma­jo­ra Do­lthy'ego ga­pią­ce­go się na swą trój­pal­cza­stą dłoń. Bę­dzie jej tyle, że… Wła­ści­wie co będę z nią robił? Na co forsa czło­wie­ko­wi, który może wszyst­ko.

Rok­sa­na wło­ży­ła już te swoje czar­ne bur­de­lo­we majt­ki i pa­ra­do­wa­ła tak po po­ko­ju. Wy­cią­gnę­ła bu­tel­kę, na­la­ła do dwóch kie­lisz­ków: gin był wli­czo­ny w usłu­gę. Przy­sia­dła na skra­ju łóżka i są­cząc swój tru­nek, pa­trzy­ła na mnie. Ra­czej prze­ze mnie; my­śla­mi była już za­pew­ne przy na­stęp­nym klien­cie.

– Słu­chaj – za­gad­ną­łem. – Co byś zro­bi­ła, gdy­byś mogła wszyst­ko?

– Jak to: wszyst­ko – burk­nę­ła, nie­chęt­nie od­ry­wa­jąc się od wła­snych myśli.

– No, wszyst­ko, po pro­stu wszyst­ko. – Naj­trud­niej wy­ja­śnić rze­czy naj­prost­sze. – Wszyst­kie ży­cze­nia.

– Nie trzy?

– To było w innej bajce.

– Aha, w innej. To zna­czy, że ta jest twoja.

– Po­wiedz­my.

Rok­sa­na za­sta­na­wia­ła się. Pa­trzy­łem na nią i uświa­do­mi­łem sobie nagle, że nawet nie znam jej praw­dzi­we­go imie­nia.

– Za­wsze wy­my­ślisz jakąś głu­po­tę – od­par­ła w końcu. – A potem od sta­rej to mnie się ob­ry­wa. Mnie tam wy­star­czy­ło­by jedno ży­cze­nie.

– Jedno?

– Tak. Żeby była tylko jedna mi­łość. Ta bez pie­nię­dzy.

– Ale wy­my­śli­łaś.

– Dosyć tego. Ubie­raj się. Albo płać drugą szych­tę.

– Jesz­cze nie dzi­siaj – mruk­ną­łem, wkła­da­jąc spodnie.

 

***

Do Rok­sa­ny przy­gna­ła mnie eu­fo­ria. Więk­szość fa­ce­tów w moim po­ło­że­niu wy­bra­ła­by wódkę. Ja jed­nak wo­la­łem tra­cić nad­mia­ry ra­do­ści, tu­dzież fru­stra­cji w mi­ło­snych zma­ga­niach. Mówią, że wódka czyni cuda, do­da­je pew­no­ści sie­bie… Mnie to nie do­ty­czy. Mam swoją fi­de­inę. I choć bez wąt­pie­nia dawka, którą sobie za­apli­ko­wa­łem, dzia­ła­ła jesz­cze, to prze­cież nie w tym na­le­ży upa­try­wać przy­czyn mej eu­fo­rii. Ta po­ja­wi­ła się, niby zło­to­wło­sa anie­li­ca, gdym zbie­gał po ma­syw­nych, ala­ba­stro­wych scho­dach gma­szy­ska bę­dą­ce­go sie­dzi­bą Szta­bu Pół­noc­ne­go. Zo­sta­wiw­szy Do­lthy'ego z trój­pal­cza­stą ręką i krów­skim łaj­nem na biur­ku, nie umia­łem od­mó­wić sobie zło­śli­wej sa­tys­fak­cji. Ale prze­cież to jego wina: w końcu nie chcia­łem wiele. Te pięć, dzie­sięć minut, które za­jął­bym ge­ne­ra­ło­wi Ha­mil­to­no­wi z pew­no­ścią nie zba­wi­ło­by świa­ta. Lecz to, co mia­łem mu do za­ofe­ro­wa­nia – ow­szem. Czy wszy­scy ad­iu­tan­ci ge­ne­ra­ła są na tyle tępi, żeby tego nie pojąć?

Może nie wszy­scy. Ale major Do­lthy z pew­no­ścią do­rósł do swego na­zwi­ska.

Le­d­wie wsze­dłem, prze­biw­szy się uprzed­nio przez nie­zli­czo­ne kor­do­ny jesz­cze bar­dziej tę­pych straż­ni­ków, wy­ko­nał od biur­ka ruch jed­no­znacz­nie da­ją­cy do zro­zu­mie­nia, że od tej chwi­li je­dy­nym jego pra­gnie­niem bę­dzie moż­li­wie naj­szyb­sze po­zby­cie się in­tru­za. Od­po­wia­da­ło mi to: w końcu trak­to­wa­łem ma­jo­ra jako ko­lej­ną ba­rie­rę na dro­dze do ge­ne­ra­ła. Lecz zbież­ność celów była ilu­zo­rycz­na: o ile ja chcia­łem po­zbyć się to­wa­rzy­stwa Do­lthy'ego, prze­cho­dząc przez drzwi znaj­du­ją­ce się za jego ple­ca­mi, o tyle on wi­dział mnie zni­ka­ją­ce­go w drzwiach prze­ciw­le­głych – tych, przez które do­pie­ro co wsze­dłem.

– Ge­ne­rał jest za­ję­ty – wark­nął w od­po­wie­dzi na me uprzej­me, nawet tro­chę nie­śmia­łe py­ta­nie.

– To zro­zu­mia­łe w przy­pad­ku osoby na tak zna­czą­cym sta­no­wi­sku – od­rze­kłem, sta­ra­jąc się kon­ty­nu­ować linię po­jed­naw­czą. We­wnątrz jed­nak za­czę­ła za­le­wać mnie krew. – Zdaję sobie z tego spra­wę, toteż nie ośmie­lał­bym się za­kłó­cać panu ge­ne­ra­ło­wi spo­ko­ju, gdy­bym nie miał pew­no­ści, że…

– Że spra­wa jest ar­cy­waż­na – prze­rwał mi bru­tal­nie. – Daj pan z tym spo­kój. Ta­kich ar­cy­waż­nych spraw jak pań­ska mamy tu na pęcz­ki. Co­dzien­nie.

– A pan, ma­jo­rze, jest tu chyba od tego, aby z tych pęcz­ków wy­łu­skać ro­dzyn­ki. Nie mylę się, praw­da? Tym­cza­sem nie umie pan tego robić, czego ja choć­by je­stem naj­lep­szym do­wo­dem. Długo stu­dio­wa­łem dzia­łal­ność De­par­ta­men­tu d/s Po­stę­pu przy Szta­bie Pół­noc­nym. Wnio­sek na­su­wa się tylko jeden: ktoś knoci swoją ro­bo­tę. Pan, albo ge­ne­rał. Teraz widzę, że ra­czej pan – do­koń­czy­łem szy­der­czo.

Po­skut­ko­wa­ło. Do­lthy, pur­pu­ro­wy z wście­kło­ści, zlu­stro­wał mnie uważ­niej i mruk­nął nie­dba­le, jak gdyby to mogło za­tu­szo­wać efekt mych słów:

– Z czym pan przy­cho­dzi.

– O tym będę roz­ma­wiał z ge­ne­ra­łem Ha­mil­to­nem.

– Nie bądź pan dziec­ko – zi­ry­to­wał się. – Mo­żesz my­śleć, że je­stem dur­niem, ale po­sa­dzo­no mnie tu do wstęp­nej se­lek­cji i robię to bez wzglę­du na to, co o tym myślą tacy ja­jo­głow­cy jak pan!

– Teraz le­piej – od­par­łem z uśmie­chem. Do­lthy wwier­cał we mnie wście­kły wzrok. Wy­glą­dał jak na­stro­szo­ny kogut.

– Więc? – za­py­tał.

– Panu mogę po­wie­dzieć je­dy­nie tyle: wiem co zro­bić, żeby móc wszyst­ko.

– Jesz­cze jeden wa­riat – mruk­nął Do­lthy. – Wszech­mo­gą­cy, psia­krew! Je­śli­by tak było, już dawno sie­dział­by pan u ge­ne­ra­ła.

– Ow­szem. Lecz nie mo­głem sobie od­mó­wić przy­jem­no­ści…

– Skończ­my z tym. Mów pan serio albo zjeż­dżaj.

Bez­na­dziej­ny przy­pa­dek.

Skon­cen­tro­wa­łem się. Fi­de­inę za­ży­łem tuż przed wyj­ściem, więc po­wo­li zbli­ża­łem się do mak­si­mum moż­li­wo­ści. Krze­sło Do­lthy'ego. Lo­kal­ny, sko­ko­wy spa­dek en­tro­pii. Potem lo­kal­na an­ty­gra­wi­ta­cja. Minus g. Wy­star­czy?

Wy­star­czy­ło. Efekt był pio­ru­nu­ją­cy. Do­lthy naj­pierw po­czuł, że coś parzy mu po­ślad­ki, więc ze­rwał się ener­gicz­ne, a że znaj­do­wał się już w nie­waż­ko­ści, wy­rżnął głową w sufit.

Po­zwo­li­łem mu tam po­zo­stać. Ma­cha­jąc roz­pacz­li­wie koń­czy­na­mi, prze­su­nął się poza za­sięg ko­mi­na an­ty­gra­wi­ta­cyj­ne­go i runął w dół, lą­du­jąc na bla­cie biur­ka.

– Nie mogę podać panu szcze­gó­łów – po­wie­dzia­łem nie­win­nie, jak gdyby nic się nie wy­da­rzy­ło. Do­lthy roz­cie­rał po­tłu­czo­ny po­śla­dek. Jego wście­kłość się­ga­ła chyba apo­geum. Trud­no. Chcia­łem po do­bro­ci, Bóg mi świad­kiem.

– Zjeż­dżaj – wy­char­czał – w tej chwi­li! Bo jeśli nie…

Nie słu­cha­łem go. Kon­cen­tra­cja musi być bar­dzo głę­bo­ka, jeśli chce się pre­cy­zyj­nie zo­gni­sko­wać dzia­ła­nie woli na efek­cie, któ­re­go me­cha­nizm też nie może być wy­ssa­ny z palca: im więk­sze od­stęp­stwo od reguł fi­zy­ki ma­kro­świa­ta, tym więk­sza musi być po­przecz­na am­pli­tu­da praw­do­po­do­bień­stwa. A fi­de­ina ma swoje ogra­ni­cze­nia, więc trze­ba uwa­żać. Naj­lep­sze wy­ni­ki daje ma­ni­pu­la­cja na sta­łych kwan­to­wych. Ot, choć­by lo­kal­na zmia­na war­to­ści sta­łej Planc­ka. Mo­ment – i przed­mio­ty z biur­ka Do­lthy'ego za­czę­ły po­ja­wiać się na bla­cie. Efekt tu­ne­lo­wy w skali makro. Pa­trzy­łem roz­ba­wio­ny, jak major rzu­cił się, aby za­kryć cia­łem pięk­nie wy­da­ny album Fuc­king on Po­ly­ne­sia, który po­ja­wił się otwar­ty, o ile do­brze za­pa­mię­ta­łem, na po­zy­cji 72. Chcia­łem jej kie­dyś po­pró­bo­wać z Rok­sa­ną, ale ta mała cho­le­ra za­żą­da­ła dzie­się­ciu do­lców wię­cej. Po­wie­dzia­ła, że to i tak tanio, bo za per­wer­sję obo­wią­zu­je spe­cjal­na ta­ry­fa.

W ostat­niej chwi­li do­strze­głem, że Do­lthy, czer­wo­ny jak ko­mu­ni­stycz­na sztur­mów­ka, sięga ręką w kie­run­ku przy­ci­sku na przed­niej ścian­ce biur­ka. Re­orien­ta­cja kon­cen­tra­cji w tak za­wrot­nym tem­pie sporo mnie kosz­to­wa­ła. Ale udało się. Chyba głów­nie dla­te­go, że bły­ska­wicz­nie zde­cy­do­wa­łem po­zo­stać przy efek­cie tu­ne­lo­wym. W mo­men­cie wkro­cze­nia uzbro­jo­ne­go straż­ni­ka byłem już pię­tro wyżej, wzbu­dza­jąc prze­ra­że­nie i kon­ster­na­cję ja­kiejś pod­sta­rza­łej da­mul­ki, którą na­kry­łem wła­śnie przy zgoła nie urzę­do­wych czyn­no­ściach… dam spo­kój ze szcze­gó­ła­mi. Prze­pro­siw­szy ją grzecz­nie, wy­sze­dłem nor­mal­nie, drzwia­mi, zbie­głem po scho­dach. Na ko­ry­ta­rzu spo­tka­łem ro­ze­źlo­ne­go straż­ni­ka wra­ca­ją­ce­go na swój po­ste­ru­nek. Nawet nie za­szczy­cił mnie spoj­rze­niem.

Prze­nik­ną­łem przez drzwi ga­bi­ne­tu Do­lthy'ego i spy­ta­łem:

– Czy to już wy­star­czy, czy ba­wi­my się dalej?

Ze­rwał się, jak gdyby zo­ba­czył ducha. Jego ręka – za­pew­ne od­ru­cho­wo – znów po­wę­dro­wa­ła w kie­run­ku przy­ci­sku, lecz opa­dła cięż­ko na blat, cią­gnąc za sobą cały tułów, po­słusz­na no­we­mu, lo­kal­nie obo­wią­zu­ją­ce­mu współ­czyn­ni­ko­wi w dru­giej za­sa­dzie New­to­na.

– No i po co ten re­play? Tak pan lubi wy­cho­dzić na dur­nia wobec swo­ich pod­wład­nych?

Do­lthy usiadł, ma­su­jąc rękę (ła­ska­wie przy­wró­ci­łem new­to­now­ski współ­czyn­nik do sta­rej, nada­nej przez Stwór­cę war­to­ści). Potem wyjął chu­s­tecz­kę i wy­tarł ły­si­nę. Zro­bi­ło mi się go żal. Ale cóż: za głu­po­tę trze­ba pła­cić.

– Więc? Jak bę­dzie z moją au­dien­cją u ge­ne­ra­ła?

– Nie ma go – od­parł tak zmę­czo­nym gło­sem, że aż mu uwie­rzy­łem. – Czemu się pan nie zgło­si do cyrku u dia­bła? Za duża kon­ku­ren­cja, co? W armii hip­no­ty­ze­rzy są spa­le­ni. Ale za­pi­szę pana. – Się­gnął po pióro. – Tylko uprze­dzam: jest spora ko­lej­ka. Pro­szę się zgło­sić za – ob­li­czał coś w my­ślach – za dwa ty­go­dnie. Wtedy uści­ślę ter­min.

Nie je­stem ner­wu­sem. Lecz teraz krew mnie za­la­ła tak do­ku­ment­nie, że zo­ba­czy­łem jej czer­wo­ny blask pod po­wie­ka­mi (kto wie, może to ja­kieś dzia­ła­nie ubocz­ne fi­de­iny?). Mimo to zdo­ła­łem się skon­cen­tro­wać. Ani­hi­la­cja z trans­mi­sją ener­gii. Do­lthy'emu pióro wy­pa­dło z ręki. Trud­no, aby było ina­czej, skoro nie miał już tych pal­ców, co je pod­trzy­my­wa­ły.

– To zo­sta­wiam ci na pa­miąt­kę, nędz­ny biu­ro­kra­to – wark­ną­łem ze zło­ścią. – Od­zy­skasz te swoje ko­cha­ne, tłu­ściut­kie pa­lusz­ki, gdy będę opusz­czał ga­bi­net ge­ne­ra­ła Ha­mil­to­na, nie prę­dzej, daję ci na to me uro­czy­ste słowo ho­no­ru. Za­pew­ne nie je­steś na tyle tępy, by nie wie­dzieć, że bę­dzie to moż­li­we je­dy­nie wtedy, gdy tam uprzed­nio wejdę. A uczy­nię to tylko w sy­tu­acji, gdy mnie oso­bi­ście za­anon­su­jesz, choć teraz już chyba nie wąt­pisz, że mógł­bym na sto in­nych spo­so­bów. Może to od­uczy cię na­zy­wać mnie hip­no­ty­ze­rem. Będę tu jutro o dwu­na­stej – skie­ro­wa­łem się do drzwi. Już je za­my­ka­łem, gdy sza­tan pod­su­nął mi ra­czej nie­ele­ganc­ki po­mysł. Uchy­li­łem więc drzwi i przez szpa­rę po­wie­dzia­łem:

– A to za­miast tortu.

W tym mo­men­cie na samym środ­ku biur­ka Do­lthy'ego po­ja­wił się oka­za­ły, świe­żut­ki krowi pla­cek, który te­le­por­to­wa­łem tu z po­bli­skie­go pa­stwi­ska.

 

***

Ge­ne­rał był cał­kiem inny. Gdyby nie mun­dur, przy­siągł­bym, że jest astro­fi­zy­kiem, tym typem dzi­wa­ka, który nawet w czas urlo­pu nie opusz­cza wzgó­rza Kitt Peak. To wra­że­nie jakoś mnie pod­bu­do­wa­ło, choć do­brze prze­cież wie­dzia­łem, jak złud­na bywa ocena do­ko­ny­wa­na je­dy­nie na pod­sta­wie oglą­du po­wierz­chow­no­ści fi­zycz­nej.

– Sły­sza­łem o pań­skich wy­czy­nach. – Spra­wiał wra­że­nie roz­ba­wio­ne­go. Może też nie cier­piał Do­lthy'ego. – Mu­sia­ło panu bar­dzo za­le­żeć na spo­tka­niu ze mną. Albo jest pan nie­prze­cięt­nym cho­le­ry­kiem.

– I jedno i dru­gie – mruk­ną­łem, nie­zu­peł­nie zgod­nie z praw­dą. Po co ma zaraz wie­dzieć o mnie wszyst­ko.

Ha­mil­ton wska­zał mi fotel. Gdy usia­dłem, wy­cią­gnął pu­deł­ko z cy­ga­ra­mi. Od­mó­wi­łem, choć mnie skrę­ca­ło, żeby za­pa­lić. Fi­de­ina i ni­ko­ty­na dają w sumie mie­szan­kę pio­ru­nu­ją­cą. A mu­sia­łem się trosz­kę na­szpry­co­wać, pe­wien, że doj­dzie do de­mon­stra­cji.

– I co? Mógł­by pan to wszyst­ko po­wtó­rzyć dzi­siaj? – Ha­mil­ton jak gdyby czy­tał w moich my­ślach.

Ski­ną­łem głową.

– Oraz pod­trzy­mu­je pan, że to nie ma nic wspól­ne­go z hip­no­ty­zer­ką.

– Do­kład­nie nic.

– A z… hm… pa­rap­sy­cho­lo­gią?

Za­wa­ha­łem się. Na dzi­siej­sze spo­tka­nie przy­go­to­wa­łem sobie trzy tak­ty­ki. A roz­mo­wa po­dą­ża­ła w takim kie­run­ku, że wszyst­kie mogły oka­zać się bez­u­ży­tecz­ne.

– Tro­chę – od­par­łem la­ko­nicz­nie. Ge­ne­rał prze­stał się uśmie­chać.

– Pro­szę pana. Że­by­śmy się ro­zu­mie­li. Sztucz­ki mnie nie in­te­re­su­ją. Tylko pod­sta­wy. Mam na­dzie­ję, że jest to jed­no­znacz­ne.

Aha. Więc de­mon­stra­cji nie bę­dzie. No i do­brze.

– Ro­zu­miem. Tylko że…

– Tylko co?

– To może być… no… tro­chę trud­ne. Dla pana.

Zmarsz­czył brwi.

– W jakim sen­sie?

– W każ­dym. Mu­siał­by pan być dobry we wszyst­kim, ge­ne­ra­le. W fi­zy­ce, psy­cho­che­mii, psy­cho­neu­ro­lo­gii… A nawet w fi­lo­zo­fii. I re­li­gio­znaw­stwie.

– Może mnie pan nie do­ce­nia – mruk­nął, za­pa­la­jąc wy­ga­słe cy­ga­ro.

– Może. Ale nawet jeśli… i tak może pan nie dać wiary.

– A to czemu?

– Widzi pan… Po­służ­my się przy­kła­dem. W fi­zy­ce mie­li­śmy dwa prze­sko­ki, że tak po­wiem, świa­do­mo­ścio­we. To zna­czy takie, które zbu­rzy­ły pod­sta­wy fi­lo­zo­ficz­ne­go poj­mo­wa­nia świa­ta: ko­per­ni­kań­sko-new­to­now­ski i ein­ste­inow­ski. Wie pan do­brze, ile wy­wo­ła­ły opo­rów. Nie­ła­two prze­ła­my­wać pa­ra­dyg­ma­ty…

– Chce mi pan dać do zro­zu­mie­nia, że to pań­skie… hm… od­kry­cie może spo­wo­do­wać po­dob­ne kon­se­kwen­cje?

– Tak.

– Kim pan jest u dia­bła.

– Nie prze­czy­tał pan na wi­zy­tów­ce, ge­ne­ra­le?

– Prze­czy­ta­łem. Ale nie przy­cho­dzi chyba pan do mnie jako far­ma­ko­log!

– Ow­szem, czę­ścio­wo.

Ge­ne­rał wstał i za­czął prze­cha­dzać się po po­ko­ju.

– Wie pan, ile kosz­tu­je moja mi­nu­ta. Pro­szę więc za­czy­nać.

– Od pod­staw?

– Od pod­staw.

– Do­brze. Zna pan teo­rię su­per­prze­strze­ni Whe­ele­ra?

Przyj­rzał mi się uważ­nie.

– Ależ z pana far­ma­ko­log. Do­brze. Jeden zero dla pana. Pro­szę spró­bo­wać. Przy­stęp­nie, jeśli to moż­li­we.

– Ow­szem, moż­li­we. Otóż Whe­eler wraz z Eve­ret­tem i Gra­ha­mem za­pro­po­no­wa­li, bodaj jesz­cze w la­tach pięć­dzie­sią­tych XX wieku, wła­sną in­ter­pre­ta­cję me­cha­ni­ki kwan­to­wej, znaną jako teo­ria EWG. Po­glą­do­wa in­ter­pre­ta­cja tego nie­ska­zi­tel­ne­go mo­de­lu ma­te­ma­tycz­ne­go przed­sta­wia su­per­prze­strzeń jako twór, w któ­rym do­wol­ny punkt sta­no­wi wir­tu­al­ny Wszech­świat. Fak­tycz­na rze­czy­wi­stość re­ali­zu­je się w cza­sie po­przez se­kwen­cyj­ne „ak­tu­ali­zo­wa­nie się” tych wir­tu­al­nych wszech­świa­tów. Dzie­je się to zgod­nie z po­wszech­ną w fi­zy­ce za­sa­dą naj­mniej­sze­go dzia­ła­nia – tutaj ro­zu­mia­ną, jako mak­sy­ma­li­za­cja praw­do­po­do­bień­stwa. Tak jak rzeka pły­nie drogą mi­ni­mum po­ten­cja­łu gra­wi­ta­cyj­ne­go, tak Wszech­świat toczy się w cza­sie po­przez re­ali­za­cję tych punk­tów su­per­prze­strze­ni, które są naj­bar­dziej praw­do­po­dob­ne.

– Fak­tycz­nie za­czął pan od pod­staw – mruk­nął ge­ne­rał.

– Sam pan chciał. Jeśli po­wią­zać z teo­rią EWG kon­cep­cję ko­lap­su wek­to­ra stanu za­pro­po­no­wa­ną przez Wal­ke­ra – spoj­rza­łem nań wy­cze­ku­ją­co: po­krę­cił głową – z tym na razie dam panu spo­kój – to okaże się nie cał­kiem bez­sen­sow­ne twier­dze­nie, że świat NIE ZA­WSZE po­dą­ża linią mak­si­mum praw­do­po­do­bień­stwa.

– A to czemu?

– Cóż, nie da się bez Wal­ke­ra – wes­tchną­łem. – W swej in­ter­pre­ta­cji me­cha­ni­ki kwan­to­wej za­ło­żył on ist­nie­nie za­bu­rzeń w wek­to­rze stanu zde­ter­mi­no­wa­ne dzia­ła­niem świa­do­mo­ści. Wolą.

– Aha, sły­sza­łem. Pseu­do­fi­zycz­ne pod­sta­wy pa­rap­sy­cho­lo­gii.

– Istot­nie, pseu­do­fi­zycz­ne, bo ist­nie­nie owych zwią­za­nych ze świa­do­mo­ścią zmien­nych ukry­tych jest ab­so­lut­nie nie­we­ry­fi­ko­wal­ne fi­zycz­nie. Ale są we­ry­fi­ko­wal­ne efek­ty…

– Do­praw­dy? Po­zy­tyw­ne efek­ty opi­sa­ne są je­dy­nie przez en­tu­zja­stów. Praw­dzi­wa nauka, opar­ta na scep­ty­cy­zmie po­znaw­czym…

– Wła­śnie, tu pan tra­fił! Na scep­ty­cy­zmie. Zaś efek­ty pa­rap­sy­cho­lo­gicz­ne, jeśli tylko istot­nie za­le­żą, jak twier­dzi Wal­ker, od ko­lap­su wek­to­ra stanu uwa­run­ko­wa­ne­go dzia­ła­niem woli – będą ob­ser­wo­wa­ne je­dy­nie przy ist­nie­niu owego czyn­ni­ka świa­do­mo­ści – w wa­run­kach po­zy­tyw­ne­go, a nie scep­tycz­ne­go na­sta­wie­nia do eks­pe­ry­men­tu. Wola, wiara – ro­zu­mie pan?

– Tak, tak – wy­da­wał się być roz­cza­ro­wa­ny. – A co z tym EWG?

– EWG sta­no­wi do­sko­na­ły grunt dla kon­cep­cji Wal­ke­ra. Prze­cież jasno widać, że jeśli od­chy­lić linię „ak­tu­ali­za­cji” Wszech­świa­ta od tej nor­mal­nej, na­tu­ral­nej – czyli bie­gną­cej zgod­nie z za­sa­dą mak­si­mum praw­do­po­do­bień­stwa – to moż­li­we są do po­my­śle­nia efek­ty nie­zu­peł­nie zgod­ne z pra­wa­mi fi­zy­ki.

– Ach tak – oży­wił się. – I tym czyn­ni­kiem po­wo­du­ją­cym od­chy­le­nie od nor­mal­nej – jak to pan ujął – linii mia­ła­by być świa­do­mość. Siła woli. Tak?

– Ow­szem.

– Zgrab­na ba­jecz­ka – wy­dmuch­nął dym przed sie­bie, ska­zu­jąc mnie na ka­tu­sze.

– Też tak my­śla­łem. Lecz ude­rzy­ła mnie pewna myśl przy czy­ta­niu – nie zgad­nie pan czego – Ewan­ge­lii. Nie je­stem czło­wie­kiem wie­rzą­cym, za­wsze chcę wszyst­ko wy­ja­śniać zgod­nie z na­tu­rą i żywię prze­ko­na­nie, że jest to moż­li­we. Żad­nych tam cudów – ro­zu­mie pan. No, a co pan powie o cu­dach Je­zu­sa?

Wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Nie zaj­mo­wa­łem się tym.

– A ja tak. Zro­bi­łem nawet pewną sta­ty­sty­kę. Pro­szę pana, on pra­wie za­wsze ba­zo­wał na sil­nej wie­rze uzdra­wia­ne­go. A jak szedł po wo­dzie – pa­mię­ta pan? Szy­mon ru­szył ku niemu, lecz w pew­nej chwi­li zwąt­pił – i co? Za­czął tonąć. – Cze­muś zwąt­pił – pyta Chry­stus. Gdzie in­dziej mówi wprost: wiara góry prze­no­si. Albo: gdy­by­ście mieli wiarę jak ziarn­ko gor­czy­cy, cał­kiem jak gdyby to był mie­rzal­ny pa­ra­metr! Naj­bar­dziej fra­pu­ją­ce jest jed­nak zda­rze­nie – bodaj w Na­za­re­cie, gdzie wszy­scy Go znali jako zwy­czaj­ne­go śmier­tel­ni­ka. – Co z niego za pro­rok – mó­wi­li. I cóż pisze ewan­ge­li­sta? Żad­ne­go cudu nie mógł tam zdzia­łać – bez po­par­cia ich wiarą! On, Bóg – a nie mógł!

– To istot­nie za­sta­na­wia­ją­ce – za­my­ślił się ge­ne­rał.

– Traf chciał, że aku­rat wtedy pra­co­wa­łem nad dok­to­ra­tem… jest pan do­brze po­in­for­mo­wa­ny – do­da­łem, wi­dząc jak unosi brwi w wy­ra­zie zdzi­wie­nia. – Nie do­koń­czy­łem go. Oczy­wi­ście, do­ty­czył far­ma­ko­lo­gii. „Roz­kład salw im­pul­sów w sy­nap­sach ak­so­den­dry­tycz­nych ukła­du lim­bicz­ne­go w wa­run­kach dzia­ła­nia tran­kwi­li­za­to­rów”. Ład­nie brzmi, nie­praw­daż? Lecz gdy wpa­dłem na ten trop, zo­rien­to­wa­łem się, że to temat nie na dok­to­rat…

– Może pan wy­ra­żać się ja­śniej?

– Pro­szę. Sły­szał pan o tym nar­ko­ma­nie, co to pod wpły­wem środ­ków psy­cho­tro­po­wych wy­sko­czył z ósme­go pię­tra, bo wy­da­ło mu się nagle, że jest orłem?

– Nie sły­sza­łem. Ale co to ma do…

– Jesz­cze tro­chę cier­pli­wo­ści. Długo my­śla­łem, czemu tam­ten się zabił, jeśli na­praw­dę uwie­rzył, że ma skrzy­dła. Wnio­sek był taki: albo ta cała kon­cep­cja jest beł­ko­tem, albo… albo jego wiary było za mało, żeby wy­ro­sły te cho­ler­ne skrzy­dła. Ter­tium non datur. Tak mi się przy­naj­mniej wtedy wy­da­wa­ło. Lecz rzecz nie jest tak pro­sta. Skrzy­dła to, wbrew po­zo­rom, wiel­ka spra­wa. Kiedy się do­brze przyj­rzy­my kon­cep­cji – na­zwij­my ją Whe­ele­ra-Wal­ke­ra – okaże się, że ste­ro­wa­nie po­przecz­ny­mi am­pli­tu­da­mi praw­do­po­do­bień­stwa w pro­ce­sie ak­tu­ali­za­cji świa­ta wy­ma­ga tym więk­szych na­kła­dów woli, im bar­dziej wy­mu­sza­ne zmia­ny od­bie­ga­ją od po­zio­mu kwan­to­we­go. Ina­czej: tym ła­twiej zmie­nić na­tu­rę da­ne­go zja­wi­ska, im bar­dziej ele­men­tar­nych me­cha­ni­zmów do­ty­ka­my. Toteż ła­twiej było Chry­stu­so­wi przejść przez za­mknię­te drzwi Wie­czer­ni­ka – efekt tu­ne­lo­wy w skali makro (po­wtó­rzy­łem go zresz­tą wobec pań­skie­go ad­iu­tan­ta) – niż temu nie­szczę­śni­ko­wi spra­wić sobie aktem wiary skrzy­dła.

– Chce pan po­wie­dzieć, że po­trzeb­na jest… hm… kon­cen­tra­cja woli na fi­zycz­nym me­cha­ni­zmie zja­wi­ska, żeby zmie­nić jego na­tu­rę? – pa­trzył na mnie z nie­do­wie­rza­niem.

– Z ust mi pan to wyjął, ge­ne­ra­le – od­po­wie­dzia­łem uprzej­mie.

– I pan na­uczył się to robić – ni spy­tał, ni stwier­dził.

– Na­uczył – to nie­wła­ści­we słowo.

– Pro­szę nie od­po­wia­dać za­gad­ka­mi.

– Po pro­stu: wy­na­la­złem śro­dek bę­dą­cy swo­istym wzmac­nia­czem woli.

– Far­ma­ceu­tycz­ny?

– Po­dzi­wiam pań­ską prze­ni­kli­wość.

Zi­gno­ro­wał moją zło­śli­wość.

– Ro­dzaj nar­ko­ty­ku?

– Można by po­wie­dzieć, że jest to da­le­ki krew­ny środ­ków ha­lu­cy­no­gen­nych. Ale ma się do nich tak, jak kom­pu­ter pią­tej ge­ne­ra­cji do li­czy­dła.

Ge­ne­rał mil­czał wy­cze­ku­ją­co.

– Naj­istot­niej­szą cechą fi­de­iny – tak na­zwa­łem ten mój „nar­ko­tyk” – jest moż­li­wość ste­ro­wa­nia kie­run­kiem i po­zio­mem kon­cen­tra­cji woli. Kla­sycz­ny ha­lu­cy­no­gen nie daje tych szans. Dzia­ła pro­ba­bi­li­stycz­nie, albo de­ter­mi­ni­stycz­nie, za­leż­nie od typu. I w jed­nym i w dru­gim przy­pad­ku po­zo­sta­je­my bez wpły­wu na ro­dzaj i ja­kość osią­ga­nych wizji. Mając takie moż­li­wo­ści, mogę kie­ro­wać wolę na te zja­wi­ska, które wy­bio­rę. Także na me­cha­ni­zmy kwan­to­we. Ot, wszyst­ko.

– Wszyst­ko? Ależ nawet pan nie za­czął!

– Chciał pan pod­staw.

– Chcia­łem od pod­staw, a to jest róż­ni­ca. Teraz kon­kre­ty. Re­cep­tu­ra, skład che­micz­ny. Przy­niósł pan pi­sem­ne opra­co­wa­nie?

– Bie­rze mnie pan za dur­nia, ge­ne­ra­le. Kon­kre­ty będą, ow­szem. Jak pod­pi­sze­my umowę.

– W ciem­no? Oba­wiam się, że to pan mnie ma za…

– Tak, w ciem­no. To są moje wa­run­ki. Bo to jest mój wy­na­la­zek.

Ge­ne­rał za­sta­na­wiał się dłuż­szą chwi­lę. Potem po­pa­trzył na mnie chłod­no.

– Wie pan, co my mo­że­my…

– Spró­buj­cie – rzu­ci­łem kpią­co. – Zu­peł­nie jakby pan nie chwy­cił, co ja mogę.

– Panu się wy­da­je, że ja nie mam prze­ło­żo­nych – wes­tchnął nie­ocze­ki­wa­nie i po­dra­pał się w ły­si­nę. – To może po­trwać koło ty­go­dnia. Spe­cja­li­ści oce­nią te pań­skie… pod­sta­wy. Od tego za­le­ży, czy za­ry­zy­ku­je­my. Bę­dzie­my w kon­tak­cie – wstał, dając mi do zro­zu­mie­nia, że roz­mo­wę uważa za skoń­czo­ną. Pod­nio­słem się rów­nież.

– Teraz pan nie może?

– Co?

– Za­ry­zy­ko­wać. Tak na pięć, dzie­sięć pro­cent. Je­stem spłu­ka­ny.

My­ślał chwi­lę.

– Do­brze – po­wie­dział w końcu. – Do­lthy wy­pi­sze panu czek. Ale – dodał zna­czą­co – pię­cio­ma pal­ca­mi!

– Jasne – ro­ze­śmia­łem się. – Obie­ca­łem mu.

– Co to za cza­ro­dziej – po­wie­dział ge­ne­rał, od­pro­wa­dza­jąc mnie do drzwi – który nie umie wy­pro­du­ko­wać paru zie­lo­nych…

Po­krę­ci­łem głową.

– Nie­wie­le pan zro­zu­miał, ge­ne­ra­le. Zie­lo­ne są z dru­kar­ni, a nie z po­zio­mu kwan­to­we­go.

– Żar­to­wa­łem – ro­ze­śmiał się. Po­ło­żył rękę na klam­ce, lecz za­trzy­mał ją. – Jesz­cze jedno. Czemu przy­cho­dzi pan z tym wła­śnie do nas?

– My­śla­łem, że to jasne, zwłasz­cza po tym, co po­wie­dzia­łem ostat­nio. Dla forsy, oczy­wi­ście.

Ge­ne­rał pa­trzył na mnie wy­cze­ku­ją­co, więc kon­ty­nu­owa­łem: – Jaką mia­łem al­ter­na­ty­wę? Chyba się pan do­my­śla: cyrk. Na­ha­ro­wał­bym się jak osioł, a i tak nie zgar­nął­bym nawet dwu­dzie­stu pro­cent tego, co wezmę u was.

– Nie liczy pan na zbyt wiele?

Przez chwi­lę mie­rzy­li­śmy się wzro­kiem.

– Może jak pan prze­my­śli rzecz na spo­koj­nie, jak wy­po­wie­dzą się pań­scy spe­cja­li­ści – może wtedy uświa­do­mi sobie pan, co może zna­czyć dla armii umie­jęt­ność zmia­ny fi­zycz­nych me­cha­ni­zmów zja­wisk. A wtedy da pan każdą cenę.

 

***

Wy­sze­dłem z banku na­ła­do­wa­ny za­do­wo­le­niem do­kład­nie tak, jak mój port­fel na­ła­do­wa­ny był forsą i skie­ro­wa­łem się wprost do tego bur­de­li­ku o obie­cu­ją­cej na­zwie „Unie­sie­nie”, gdzie pra­co­wa­ła Rok­sa­na. Otwo­rzy­ła mi sama sze­fo­wa i już od drzwi wie­dzia­łem, że stało się coś złego. Bo tylko coś nie­wy­obra­żal­nie złego jest w sta­nie wy­ci­snąć z oczu tak za­twar­dzia­łe­go du­si­gro­sza łzy, któ­rych nie­daw­ną obec­ność zdra­dza­ły czer­wo­ne, opu­chłe po­wie­ki.

– Och, drogi panie Jef­frey! – za­łka­ła na mój widok, za­rzu­ca­jąc mi ra­mio­na na szyję. Ugią­łem się pod jej cię­ża­rem. – Och, panie Jef­frey ko­cha­ny, cóż za nie­szczę­ście!

– Co się stało? – spy­ta­łem, sta­ra­jąc uwol­nić się z jej objęć.

– Dla­cze­go to zro­bi­ła? Dla­cze­go?! Prze­cież miała tu, jak u Pana Boga za pie­cem!

– Na li­tość boską! – po­trzą­sną­łem nią sil­nie. – Co się stało, pani Ju­dy­to!

– Praw­da, prze­cież pan nic nie wie! Rok­sa­na otru­ła się dziś w nocy!

Prze­sze­dłem kilka kro­ków i za­trzy­ma­łem się tak, jak za­trzy­mu­je się kie­row­ca prze­pusz­cza­ją­cy na za­tło­czo­nej ulicy mkną­cy z wwier­ca­ją­cym się w uszy wi­zgiem sy­re­ny am­bu­lans. Wraz ze mną za­trzy­ma­ły się wszyst­kie myśli – zje­cha­ły na po­bo­cze, żeby prze­pu­ścić tę jedną, nową, któ­rej bo­le­sny ogrom każe z tru­dem to­ro­wać sobie drogę do świa­do­mo­ści. Sze­fo­wa od­pły­nę­ła gdzieś wraz ze swoim za­wo­dzą­cym pła­czem, choć stała prze­cież obok, w dal­szym ciągu ob­da­rza­jąc mnie znacz­ną czę­ścią swego nie­ma­łe­go cię­ża­ru.

Nie wiem, ile czasu upły­nę­ło, nim ru­szy­łem dalej. Usia­dłem na ro­ko­ko­wym krze­śle, doj­rza­łem sto­ją­cą na stole ka­raf­kę. Na­la­łem sobie i wy­pi­łem. Potem za­mkną­łem oczy i przy­wo­ła­łem twarz Rok­sa­ny. Jej frag­men­ty jęły na­pły­wać z za­ka­mar­ków mózgu, le­ni­wie jak nie­zdy­scy­pli­no­wa­ni żoł­nie­rze na zbiór­kę. Twarz była już go­to­wa, gdy z prze­ra­że­niem uświa­do­mi­łem sobie, że nie pa­mię­tam ko­lo­ru oczu Rok­sa­ny.

 

***

Dotąd nie wy­obra­ża­łem sobie, że może ist­nieć ja­kieś wy­da­rze­nie zdol­ne do­ku­ment­nie prze­ni­co­wać psy­chi­kę ta­kie­go twar­dzie­la jak ja. A jeśli już coś po­dob­ne­go mógł­bym kie­dy­kol­wiek przy­pu­ścić, to żadną miarą nie by­ła­by to śmierć tej małej ku­rew­ki, do któ­rej, ow­szem, przy­wią­za­łem się nieco, lecz prze­cież poza wspól­no­tą in­te­re­sów (z mojej stro­ny była to moż­li­wość nie­naj­gor­szej próby za­spo­ka­ja­nia bio­lo­gicz­nych po­trzeb samca) nic mnie z nią nie łą­czy­ło. Takie było przy­naj­mniej do tej pory moje prze­świad­cze­nie. I może takim po­zo­sta­ło­by ono mimo tej sa­mo­bój­czej śmier­ci, gdyby nie wczo­raj­sze słowa Rok­sa­ny. Słowa, które po­łkną­łem, nie­świa­dom – jak ryba po­ły­ka ro­ba­ka, nie wie­dząc nic o ukry­tym we­wnątrz sta­lo­wym ha­czy­ku.

„Żeby była tylko jedna mi­łość. Ta bez pie­nię­dzy”.

Lecz chyba nigdy nie doj­rzał­bym w tym zda­niu ha­czy­ka, gdyby z kolei nie owa śmierć. Rok­sa­na ode­szła, nie­mal w ostat­niej chwi­li – i z pew­no­ścią cał­kiem nie­świa­do­mie – za­rzu­ca­jąc wędkę. Sie­dzia­łem nad bu­tel­ką rumu (nic in­ne­go w barku nie zna­la­złem), któ­rej dno prze­świ­ty­wa­ło już zło­wiesz­czo. Bolał mnie żo­łą­dek, bo nie od­cze­ka­łem na­le­ży­tych pię­ciu go­dzin po za­ży­ciu fi­de­iny, która al­ko­ho­lu nie cier­pia­ła bodaj bar­dziej jesz­cze, niż ni­ko­ty­ny. Lecz ból ten był ni­czym w po­rów­na­niu z ka­tu­sza­mi ducha tym do­tkliw­szy­mi, że ką­sa­ją­cy­mi znie­nac­ka ro­dza­jem udrę­ki cał­kiem obcym dotąd memu do­świad­cze­niu.

„Żeby była tylko jedna mi­łość. Ta bez pie­nię­dzy”.

Dwa krót­kie, nie­po­zor­ne zda­nia pie­kły jak świe­żo wy­pa­lo­ne pięt­no. Prze­wier­ca­ły świa­do­mość w go­rącz­ko­wych po­szu­ki­wa­niach mej etycz­nej jaźni, któ­rej wszak nie było.

Nie je­stem ma­so­chi­stą. W po­szu­ki­wa­niu le­kar­stwa mo­gą­ce­go uśmie­rzyć ten ból olśni­ła mnie nagle myśl: skoro śmierć Rok­sa­ny roz­ju­szy­ła we mnie ową sen­ten­cję, to tylko jedno może ją ugła­skać. Zmar­twych­wsta­nie.

 

***

Sta­łem w chło­dzie kost­ni­cy i wpa­try­wa­łem się w twarz Rok­sa­ny. Byłem sku­pio­ny, spo­koj­ny, by nie rzec – pe­wien suk­ce­su. Olśnie­nie, któ­re­go do­zna­łem, prze­pę­dzi­ło gdzieś gnę­bią­cą mnie sen­ten­cję, czego nie zdo­ła­ła do­ko­nać nawet pół­li­tro­wa bu­tel­ka rumu. Byłem sam. Gra­barz, fi­li­gra­no­wy czło­wie­czek o mysim spoj­rze­niu, do­stał w łapę wy­star­cza­ją­co, by już sie­dzieć nad bu­tel­ką. Mia­łem więc dość czasu i jeśli mi było spiesz­no, to pew­nie z po­wo­du owej go­rącz­ki, pod­nie­ce­nia, które ogar­nia na­ukow­ca w chwi­li prze­pro­wa­dza­nia epo­ko­we­go eks­pe­ry­men­tu. Zresz­tą i tak spa­la­łem się w domu, cze­ka­jąc aż za­tru­cie al­ko­ho­lem spad­nie do tego stop­nia, żebym mógł zażyć fi­de­inę. Uspo­ka­ja­łem się ar­gu­men­tem, że Ła­zarz leżał kilka dni w skwa­rze Pa­le­sty­ny, pod­czas gdy Rok­sa­na do­pie­ro dzień, do tego w chłod­ni.

Żeby nie być cał­kiem zie­lo­nym, a może też dla za­ję­cia czymś umy­słu, od­świe­ży­łem sobie wia­do­mo­ści z fi­zjo­lo­gii ukła­du krą­że­nia i – nie­ste­ty już cał­kiem po­bież­nie – z neu­ro­fi­zjo­lo­gii mózgu. Tak czy owak wy­cho­dzi­ło na to, że będę mu­siał wy­kro­czyć poza efek­ty kwan­to­we, bo wiel­ka była moja w tym przed­mio­cie igno­ran­cja. Zresz­tą bez­po­śred­nich, kla­row­nych po­wią­zań me­cha­ni­zmów funk­cjo­no­wa­nia sieci ner­wo­wej z kwan­to­wy­mi dotąd nauka nie wy­pra­co­wa­ła. Wzią­łem zatem sporą dawkę – na gra­ni­cy ry­zy­ka. Od­wró­ci­łem wzrok od Rok­sa­ny i wy­ko­na­łem kilka te­stów.

Naj­pierw, tak dla wpra­wy, do­pro­wa­dzi­łem świe­żut­kie jabł­ko do zgnił­ki. Potem w drugą stro­nę: było trud­niej, ale jakoś po­szło. Pod­bu­do­wa­ny tym, spró­bo­wa­łem na śnię­tej rybie, którą ku­pi­łem przed go­dzi­ną na stra­ga­nie (jesz­cze dziś mam w pa­mię­ci po­dejrz­li­wą minę han­dla­rza, gdy za­żą­da­łem nie­świe­żej). Po­wio­dło się za trze­cim razem. Ryba trza­ska­ła ogo­nem w kafle aż miło. Ża­ło­wa­łem, że nie ma tu ba­se­nu z wodą, gdzie mógł­bym ją wpu­ścić.

Eks­pe­ry­ment z rybą roz­ja­śnił mi tro­chę stra­te­gię kon­cen­tra­cji, jaką na­le­ża­ło­by przy­jąć w przy­pad­ku Rok­sa­ny. Po­cząt­ko­wo są­dzi­łem, że naj­le­piej roz­po­cząć od ak­ty­wi­za­cji ukła­du krą­że­nia (uprzed­nio przy­wró­ciw­szy krwi jej wła­ści­we, „żywe” cechy) zu­peł­nie jak przy re­ani­ma­cji elek­trow­strzą­sa­mi. Oka­za­ło się jed­nak, że nawet w przy­pad­ku ryby rzecz nie jest tak pro­sta: obok ak­ty­wi­za­cji centr ty­ło­mó­zgo­wia na­le­ża­ło wcze­śniej przy­go­to­wać wła­ści­we ośrod­ki ukła­du au­to­no­micz­ne­go w rdze­niu prze­dłu­żo­nym, a nade wszyst­ko – uru­cho­mić twór siat­ko­wy re­gu­lu­ją­cy i ko­or­dy­nu­ją­cy pro­ce­sy za­cho­dzą­ce w róż­nych re­gio­nach ukła­du ośrod­ko­we­go.

Wzbo­ga­co­ny tymi do­świad­cze­nia­mi, z otu­chą od­wró­ci­łem się ku Rok­sa­nie. Teraz widzę, że kie­ro­wa­ła mną pro­sta na­iw­ność. Eks­pe­ry­ment z rybą po­wi­nien na zdro­wy rozum obu­dzić we mnie scep­ty­cyzm: w końcu od ssaka na szczy­cie dra­bi­ny na­czel­nych dzie­li ją bio­lo­gicz­na prze­paść.

Pa­trząc póź­niej, chłod­nym już okiem, nie mo­głem na­dzi­wić się mej pod­ów­czas bez­tro­sce. Jakoś nie przy­szło mi do głowy wziąć pod uwagę choć­by tak ele­men­tar­nej rze­czy, jak fakt po­wią­zań ukła­du au­to­no­micz­ne­go z polem ko­ja­rze­nio­wym przed­nim, zlo­ka­li­zo­wa­nym w kre­so­mó­zgo­wiu, o któ­rym rybie nawet się nie śniło.

Tym­cza­sem otu­cha moja rosła: już po pię­ciu mi­nu­tach udało mi się uzy­skać pierw­szy skurcz serca. Po­ty­ka­jąc się jak ze­psu­ty, stary zegar, ru­szy­ło ono w końcu i po na­stęp­nym kwa­dran­sie mia­łem już pełne krą­że­nie. Usta­liw­szy tętno i ci­śnie­nie na mi­ni­mal­nym po­zio­mie, po­czu­łem pierw­sze ob­ja­wy „prze­ste­ro­wa­nia” kon­cen­tra­cji. Mu­sia­łem więc zre­lak­so­wać się, choć mo­ment nie był naj­ko­rzyst­niej­szy.

Od­po­czy­wa­jąc, sta­ra­łem się wy­ty­czyć dal­szą drogę. Lo­gi­ka na­ka­zy­wa­ła zająć się ukła­dem od­de­cho­wym; bez tlenu krew może sobie krą­żyć ile wle­zie, nie po­ru­szy to nawet cie­płe­go jesz­cze nie­bosz­czy­ka. Nie po­win­no to na­strę­czać trud­no­ści – w końcu ośro­dek re­gu­lu­ją­cy pracę ukła­du od­de­cho­we­go znaj­du­je się tuż obok na­czy­nio­ru­cho­we­go, w rdze­niu po­dłuż­nym.

Tak też po­stą­pi­łem. Po ko­lej­nym kwa­dran­sie mia­łem już re­gu­lar­ną pracę płuc. Pa­trzy­łem peł­nym try­um­fu wzro­kiem na pod­no­szą­ce się i opa­da­ją­ce pier­si.

Wtedy Rok­sa­na usia­dła. Za­sko­czo­ny, spoj­rza­łem na jej twarz i nie mo­głem opa­no­wać prze­ra­że­nia. To nie była ludz­ka twarz. W za­wrot­nym tem­pie bie­gły po niej skur­cze, tiki, któ­rych po­wtó­rze­nia nie pod­jął­by się nawet zwy­cięz­ca ogól­no­świa­to­we­go kon­kur­su na miny. Przy­po­mi­na­ło to tro­chę ob­li­cze na ekra­nie te­le­wi­zo­ra, szar­pa­ne raz po raz znie­kształ­ce­niem wsku­tek prze­bi­cia kon­den­sa­to­ra. Co ja plotę. Wcale nie przy­po­mi­na­ło. Tam za­wsze jest jakaś pra­wi­dło­wość: szarp­nię­cia są po­zio­me, albo sko­śne, gdy „zrywa się” syn­chro­ni­za­cja. Tutaj żad­nej pra­wi­dło­wo­ści nie było. Wargi cho­dzi­ły w gry­ma­sach, jedna nie wie­dząc o dru­giej. Nos to roz­sze­rzał się, to kur­czył, to znów wpa­dał w ja­kieś wście­kłe drgaw­ki. Po­licz­ki prze­bie­ga­ło mro­wie­nie; zmarszcz­ki pły­nę­ły przez nie z ła­two­ścią fal na tafli je­zio­ra li­za­nej ła­god­nym ze­fir­kiem i – o zgro­zo – in­ter­fe­ro­wa­ły ze sobą w oko­li­cach ust, mo­dy­fi­ku­jąc ich su­we­ren­ne gry­ma­sy.

Potem ru­szy­ło całe ciało. Nie­za­leż­nie od wszyst­kich tych okrop­no­ści dzie­ją­cych się z twa­rzą, głowa po­czę­ła po­dry­gi­wać nie­re­gu­lar­nie, niby dynia na fur­man­ce ja­dą­cej wy­bo­istą polną drogą. Ru­chów rąk opi­sać nie spo­sób. Bra­ku­je po­rów­na­nia. I niech się scho­wa­ją wszyst­kie ga­łę­zie ani­mo­wa­ne wi­chu­rą w czas burzy.

Skóra raz po raz na­dy­ma­ła się w bą­bel­ki na kształt czy­ra­ków, które zni­ka­ły nagle, by nie­ocze­ki­wa­nie po­ja­wić się w innym miej­scu. Wy­glą­da­ło to jak po­wierzch­nia go­tu­ją­ce­go się sy­ro­pu.

Jed­nak naj­bar­dziej nie­sa­mo­wi­ty widok przed­sta­wia­ły pier­si. To pęcz­nia­ły, roz­dy­ma­ły się jak balon, to kur­czy­ły, skrę­ca­ły się, po­dry­gi­wa­ły i to bez żad­nej ko­or­dy­na­cji: prawa sobie, lewa sobie.

Za­mkną­łem oczy, chcąc opa­no­wać na­ra­sta­ją­cą falę mdło­ści. Mu­sia­łem nawet w tym celu zo­gni­sko­wać na mo­ment wolę.

„Wy­glą­da na to” – my­śla­łem in­ten­syw­nie – „że sa­mo­czyn­nie wy­star­to­wał ośro­dek ru­cho­wy ukła­du so­ma­tycz­ne­go. I to praw­do­po­dob­nie pi­ra­mi­do­we­go, od­po­wie­dzial­ne­go za ruchy wy­uczo­ne. Po­nie­waż jed­nak nie pra­co­wa­ło kre­so­mó­zgo­wie – zatem także pole ko­ja­rze­nio­we przed­nie, od­gry­wa­ją­ce jak wia­do­mo rolę re­gu­la­to­ra ru­chów do­wol­nych – pola elek­tro­mo­to­rycz­ne i so­ma­to­ru­cho­we kory, po­zba­wio­ne sy­gna­łów ste­ru­ją­cych, re­ago­wa­ły na szum. Gdyby udało mi się uak­tyw­nić kre­so­mó­zgo­wie… Ba, ale jak!”

Coś do­tknę­ło mojej nogi. Otwo­rzy­łem oczy: ciało Rok­sa­ny (jak i kiedy ze­szło? spa­dło?) wiło się bez­ład­nie po pod­ło­dze. Od­sko­czy­łem jak opa­rzo­ny. Opa­no­wa­łem się jed­nak. Prze­cież to Rok­sa­na. Schy­li­łem się, żeby ją pod­nieść, po­ło­żyć na ka­ta­fal­ku. Gdzież tam. Wy­my­ka­ła mi się jak ryba. W ru­chach, tak prze­cież cha­otycz­nych, prze­ja­wia­ła się nad­spo­dzie­wa­nie siła do­ro­słe­go męż­czy­zny. Po kilku bez­owoc­nych pró­bach spa­so­wa­łem i, usi­łu­jąc nie pa­trzeć na prze­ra­ża­ją­ce po­dry­gi trupa (osła­bia­ło to moją kon­cen­tra­cję) pró­bo­wa­łem uak­tyw­nić kre­so­mó­zgo­wie.

Wal­czy­łem tak może ze trzy kwa­dran­se. Trup Rok­sa­ny cały ten czas tań­czył swój wa­riac­ki ta­niec. Nic nie wskó­ra­łem. Po­jąw­szy, że prze­gra­łem, usi­ło­wa­łem za­blo­ko­wać spon­ta­nicz­nie uru­cho­mio­ny ośro­dek ru­cho­wy. Je­dy­nym skut­kiem było to, że Rok­sa­na za­czę­ła wyć. Nie, to nie jest wła­ści­we słowo. Bo dźwię­ki wy­do­by­wa­ją­ce się z jej krta­ni nie dadzą się na­zwać żad­nym ludz­kim okre­śle­niem. Naj­praw­do­po­dob­niej wy­star­to­wał ośro­dek Broca od­po­wie­dzial­ny za sko­or­dy­no­wa­ne dzia­ła­nie wszyst­kich mię­śni nie­zbęd­nych do wy­da­wa­nia ar­ty­ku­ło­wa­nych dźwię­ków. Lecz z kre­so­mó­zgo­wia – miast wła­ści­wych sy­gna­łów – pły­nął szum…

Nie dało się tego znieść. Wsa­dzi­łem palce w uszy i za wszel­ką cenę usi­ło­wa­łem od­wró­cić bieg wy­da­rzeń – to zna­czy za­blo­ko­wać układ od­de­cho­wy i krwio­no­śny. Bez re­zul­ta­tu. Po­na­wia­łem próby raz po raz – nie­ste­ty coraz bar­dziej ner­wo­we, więc po­zba­wio­ne szans. W trak­cie jed­nej z nich po­czu­łem (oczy mia­łem cały czas za­mknię­te) na po­licz­ku od­dech. Od­ru­cho­wo pod­nio­słem po­wie­ki. Przede mną była twarz Rok­sa­ny. Oczy na­prze­ciw oczu. Nie dalej, niż dzie­sięć cen­ty­me­trów.

Oczy. Te oczy będę pa­mię­tał do końca życia. Po­peł­ni­łem potem wiel­ki błąd, nie kon­cen­tru­jąc się na za­po­mnie­niu ich wła­śnie.

Były to, oczy­wi­ście nie­wi­dzą­ce oczy trupa. Ale tam, w tym mo­men­cie – teraz, bio­rąc rzecz na rozum, wiem: to mu­sia­ło być złu­dze­nie, bądź przy­pad­ko­wy gry­mas – doj­rza­łem w nich roz­pacz, bez­den­ną roz­pacz bła­ga­ją­cą, że­brzą­cą o po­wrót: gdzie – nie umiem po­wie­dzieć – może do życia, może na ka­ta­falk. Ani jed­ne­go, ani dru­gie­go dać nie umia­łem.

Wpa­dłem w pa­ni­kę. Ba­lan­su­jąc na gra­ni­cy „prze­ste­ro­wa­nia” kon­cen­tra­cji bar­dzo o to łatwo. Wy­bie­głem z kost­ni­cy, wy­da­jąc ciało Rok­sa­ny na pa­stwę lo­so­wych sy­gna­łów ma­ją­cych swe źró­dło gdzieś w ter­micz­nych ru­chach mo­le­kuł… Bie­głem, bie­głem… Ock­ną­łem się w lesie. Dobre dzie­sięć ki­lo­me­trów za mia­stem, jak się oka­za­ło.

Nie wiem jak długo to mogło tam trwać. Za­pew­ne do mo­men­tu, w któ­rym skoń­czy­ły się za­pa­sy ener­ge­tycz­ne or­ga­ni­zmu. Mó­wiąc ina­czej – do chwi­li, w któ­rej ciało trupa umę­czy­ło się na śmierć…

Znacz­nie póź­niej do­wie­dzia­łem się, że gra­barz, ten, któ­re­go prze­ku­pi­łem, wy­lą­do­wał w szpi­ta­lu psy­chia­trycz­nym. Nie dzi­wię się. Nawet jeśli był pi­ja­ny…

Ła­piąc bez­sku­tecz­nie oka­zję w dro­dze po­wrot­nej, uświa­do­mi­łem sobie, że Chry­stus jed­nak wskrze­sił Ła­za­rza. Wy­pa­da­ło albo nie dać wiary Ewan­ge­lii, albo przy­jąć, że miał on tak dużą wie­dzę (myślę o kwan­to­wych pod­sta­wach neu­ro­fi­zjo­lo­gii), albo…

Pierw­sze roz­wa­la­ło w proch prze­słan­ki mojej teo­rii, którą na tyle bły­sko­tli­wie wy­ło­ży­łem Ha­mil­to­no­wi, że dał się zła­pać, teo­rii prze­cież zwe­ry­fi­ko­wa­nej em­pi­rycz­nie!

Dru­gie było nie­wia­ry­god­ne. Wręcz ab­sur­dal­ne. Chyba żeby za­ło­żyć, że Chry­stus rze­czy­wi­ście był Bo­giem. Lecz w Boga prze­cież nie wie­rzy­łem… Lub że był – jak chcą da­ni­ke­now­scy ufo­en­tu­zja­ści – ko­smi­tą. W te bred­nie też nie wie­rzy­łem.

Po­zo­sta­ło to „albo”.

Od­grze­ba­łem w pa­mię­ci ów ewan­ge­licz­ny prze­kaz. Zaraz też spo­strze­głem, że stało się tam coś, czego na próż­no było szu­kać w przy­pad­ku in­nych cudów: przed wskrze­sze­niem Ła­za­rza Chry­stus za­pła­kał.

Za­pła­kał. Czemu za­pła­kał?

Bo ko­chał Ła­za­rza.

Czyż­by… czyż­by była jesz­cze jedna, inna opcja? Kon­cen­tra­cja woli zmie­nia rze­czy­wi­stość – zgod­nie z obo­wią­zu­ją­cy­mi me­cha­ni­zma­mi fi­zycz­nych zja­wisk, jeśli ich isto­ta jest roz­po­zna­na przez kon­tro­lu­ją­cy wolę umysł. To wie­dzia­łem. Wy­glą­da­ło na to, że ana­lo­gicz­ne zmia­ny rze­czy­wi­sto­ści są moż­li­we nawet bez wie­dzy o me­cha­ni­zmie – o ile kon­cen­tra­cji woli to­wa­rzy­szy dość silne uczu­cie. Mi­łość.

Ja nie ko­cha­łem Rok­sa­ny. Chęć jej wskrze­sze­nia wy­ni­ka­ła prze­cież z jak naj­bar­dziej ego­istycz­nych in­ten­cji.

Do­tar­łem do domu w sta­nie krań­co­we­go wy­czer­pa­nia fi­zycz­ne­go i psy­chicz­ne­go. Lecz mimo to nie uszedł mej uwa­dze czło­wiek w be­żo­wym pro­chow­cu, czy­ta­ją­cy ga­ze­tę na ławce, do­kład­nie na­prze­ciw mej klat­ki scho­do­wej. Lecz było mi wszyst­ko jedno. Wal­ną­łem się na tap­czan i na­tych­miast za­sną­łem twar­dym, pi­jac­kim snem.

 

***

Obu­dzi­łem się na­stęp­ne­go dnia koło po­łu­dnia i le­d­wie oprzy­tom­nia­łem, skie­ro­wa­łem się w stro­nę okna. Zer­k­ną­łem zza za­sło­ny. Był, oczy­wi­ście. Nie ten sam, inny, ale nawet dziec­ko nie da­ło­by się na­brać.

Za­pa­rzy­łem kawę, my­śląc cały czas in­ten­syw­nie. Radio bor­mo­ta­ło nie­wy­raź­nie wia­do­mo­ści; po­gło­śni­łem pi­lo­tem. Nic. Ani słowa o in­cy­den­cie z Rok­sa­ną. Ani słowa! To symp­to­ma­tycz­ne. Więc są na tyle głupi, by nie prze­wi­dzieć, że to jest dla mnie sy­gnał: wie­dzą.

Wy­ką­pa­łem się i ogo­li­łem. Potem prze­sze­dłem do mo­je­go po­ko­iku-la­bo­ra­to­rium. Zgar­ną­łem bu­tel­ki i sło­iki z półek, opróż­ni­łem je do zlewu. Na­peł­niw­szy bu­tel­ki octem, sło­iki zaś solą, usta­wi­łem je z po­wro­tem rów­niut­ko na półce.

Wy­ją­łem z sejfu zapas fi­de­iny i, wy­mie­szaw­szy ją z kwa­śnym wę­gla­nem sodu (po­wo­du­je on roz­pad jej pod­sta­wo­wych struk­tur), też wy­sy­pa­łem do zlewu. Zo­sta­wi­łem tylko jedną dawkę – koń­ską, ale jedną. Spa­li­łem całą do­ku­men­ta­cję – re­cep­tu­rę i tak mia­łem w gło­wie. Za­bra­ło mi to nie­ma­ło czasu: chcia­łem być do­kład­ny, więc prze­trzą­sną­łem wszyst­kie książ­ki. Mam zwy­czaj zo­sta­wia­nia w nich wła­snych no­ta­tek. Przy oka­zji prze­ko­na­łem się, że jesz­cze nie zro­bi­li żad­nej re­wi­zji.

Na­braw­szy pew­no­ści, że miesz­ka­nie oczy­ści­łem w miarę do­kład­nie, usia­dłem w fo­te­lu i jąłem wer­to­wać no­te­sik. Wybór padł na cie­bie. Dla­cze­go? Bo nie mie­ści­ło mi się w gło­wie, aby mogli do­trzeć do tej li­ba­cji sprzed trzech lat, w za­pa­dłej dziu­rze opo­dal Twin Falls, gdzie obe­rwa­łem od cie­bie po gębie za to, że po pi­ja­ku przy­sta­wia­łem się do two­jej żony.

Pew­nie, że przy­szło mi do głowy, iż te­le­fon może być na pod­słu­chu. Ale in­ne­go wyj­ścia nie mia­łem. Fa­ce­ci zmie­nia­li się równo co go­dzi­nę czter­dzie­ści (jakby w woj­sku po­miar czasu był dzie­sięt­ny, nie sześć­dzie­siąt­ko­wy) i nie spusz­cza­li wzro­ku nawet z przed­szko­la­ków, jeśli tylko prze­kra­cza­ły drzwi mojej klat­ki scho­do­wej.

Byłeś cho­ler­nie punk­tu­al­ny. Kiedy, do­kład­nie o ósmej jeden, uda­jąc pi­ja­ka, wsz­czą­łeś awan­tu­rę na skwer­ku, wło­ży­łem szyb­ko płaszcz i ko­rzy­sta­jąc z za­mie­sza­nia, które spro­ku­ro­wa­łeś, wy­pa­dłem z bramy. Za ro­giem miał stać czer­wo­ny mer­cu­ry. Stał. Wsko­czy­łem, za­pa­li­łem sil­nik i ru­szy­łem z im­pe­tem.

Gdzieś w po­ło­wie drogi się­gną­łem do skryt­ki. Był: Ca­ra­cas, go­dzi­na dwu­dzie­sta pierw­sza czter­dzie­ści pięć, lot nr 407.

Wy­wią­za­łeś się co do joty. A ja nawet ci nie po­dzię­ko­wa­łem. Nawet nie spy­ta­łem, ile prze­ze mnie wy­cier­pia­łeś przez nich. Wdzięcz­ność godna po­dzi­wu, praw­da?

Gdy prze­sze­dłem kon­tro­lę celną, opu­ści­ło mnie pod­nie­ce­nie. Byłem bez­piecz­ny.

Czu­łem się jak no­wo­że­niec. No, może le­piej – jak roz­wod­nik. Nie­spo­dzie­wa­nie bieg wy­da­rzeń spra­wił, że życie moje od­mie­ni­ło się, lecz zu­peł­nie ina­czej, niż to sobie wy­obra­ża­łem i za­pla­no­wa­łem po od­kry­ciu fi­de­iny. Mia­łem w kie­sze­ni nie­złą sumkę – za­licz­kę od Ha­mil­to­na, a w gło­wie re­cep­tu­rę mego wy­na­laz­ku. Lecz wczo­raj­sze do­świad­cze­nie z Rok­sa­ną nie tylko na­uczy­ło mnie ostroż­no­ści; także do resz­ty zre­orien­to­wa­ło mój ko­ściec etycz­ny. Toteż so­len­nie po­sta­no­wi­łem dzie­sięć razy po­my­śleć, zanim po­dej­mę znów jakąś próbę wy­ko­rzy­sta­nia fi­de­iny. Nie spo­dzie­wa­łem się, że już za chwi­lę los tak okrut­nie za­drwi z mojej de­cy­zji.

Usły­szaw­szy in­tym­ny, lecz wszech­obec­ny, gó­ru­ją­cy nad lot­ni­sko­wym gwa­rem głos spi­ker­ki za­po­wia­da­ją­cej mój lot, wsta­łem i włą­czy­łem się w potok po­dróż­nych. Przy końcu pa­sa­żu, tuż przed wyj­ściem na płytę lot­ni­ska ocze­ki­wał au­to­bus ma­ją­cy uwieźć nas w kie­run­ku sre­brzą­ce­go się w świe­tle ju­pi­te­rów cy­ga­ra sa­mo­lo­tu. Wła­śnie tutaj dwie po­dą­ża­ją­ce obok mnie panie wy­krę­ci­ły mi ręce tak zgrab­nie, że w oczach po­zo­sta­łych pa­sa­że­rów mu­sia­ło to wy­glą­dać na fa­mi­lij­ny uścisk. Nim się zo­rien­to­wa­łem, skrę­ci­li­śmy w bocz­ny, cał­kiem pusty ko­ry­tarz. Już po pierw­szej pró­bie za­nie­cha­łem sta­wia­nia oporu; te zgrab­ne dzie­wo­je znały się na rze­czach, które ko­ja­rzą się nam ra­czej z płcią brzyd­ką i na dobrą spra­wę jedna z nich wy­star­czy­ła­by w zu­peł­no­ści na mnie: zwa­rio­wa­ne­go wy­na­laz­cę, który sztu­kę sa­mo­obro­ny po­znał je­dy­nie po­przez przy­pad­kiem obej­rza­ne filmy z Bru­cem Lee.

Szli­śmy cią­gle pu­sty­mi ko­ry­ta­rza­mi, klu­cząc tak, że wkrót­ce stra­ci­łem orien­ta­cję zwłasz­cza, że byłem za­ab­sor­bo­wa­ny in­ten­syw­nym my­śle­niem, co zwy­kle ma miej­sce u fa­ce­ta kom­plet­nie za­sko­czo­ne­go roz­wo­jem wy­da­rzeń.

Były dwie moż­li­wo­ści: albo moje prze­czu­cia o pod­słu­chu spraw­dzi­ły się, albo… albo zdą­ży­li już coś wy­du­sić z cie­bie. Jak by nie było, mia­łem dowód na­ma­cal­ny na to, że Ha­mil­ton uwie­rzył do końca. Jesz­cze wczo­raj sta­no­wi­ło­by to szcze­gól­ny powód do po­pra­wy sa­mo­po­czu­cia, ale dziś…

Wy­szli­śmy wresz­cie z dwor­ca ja­ki­miś bocz­ny­mi drzwia­mi, wprost w ob­ję­cia czar­ne­go ca­dil­la­ca; ca­łość w spo­sób dość że­nu­ją­cy przy­po­mi­na­ła kadry ta­nich sen­sa­cyj­nych fil­mów. Cóż z tego, skoro była to bez­względ­na re­al­ność.

Za­ła­ma­łem się. Mam silny cha­rak­ter, stać mnie na upór, lecz do­ty­czy to zma­gań in­te­lek­tu­al­nych. Sta­jąc na­prze­ciw przy­mu­su bez­po­śred­nie­go, do tego bez żad­nych w tym wzglę­dzie do­świad­czeń (przed Ha­mil­to­nem tylko uda­wa­łem choj­ra­ka), czu­łem bez­sil­ność.

Moż­li­we, że po­peł­ni­łem błąd; moja psy­chi­ka jesz­cze nie wró­ci­ła do rów­no­wa­gi po wczo­raj­szym dia­bel­skim mły­nie z Rok­sa­ną. Znów ule­głem pa­ni­ce, temu nie­prze­jed­na­ne­mu wro­go­wi roz­trop­no­ści.

To był mo­ment. Ko­rzy­sta­jąc z chwi­lo­we­go za­mie­sza­nia przy wy­sia­da­niu z sa­mo­cho­du, do­by­łem ukrad­kiem ostat­nią por­cję fi­de­iny i po­łkną­łem ją.

Może jed­nak nie po­stą­pi­łem naj­go­rzej. Bo oczy­wi­ście, pierw­szą czyn­no­ścią po do­je­cha­niu na miej­sce (nigdy nie do­wie­dzia­łem się, gdzie to było) ro­ze­bra­li mnie do naga i zre­wi­do­wa­li.

Strach po­my­śleć, co sta­ło­by się ze świa­tem, gdy­bym… Strach też po­my­śleć, co sta­ło­by się ze mną.

Ha­mil­ton był in­te­li­gent­ny. Po od­kry­ciu tego, co wy­ra­bia­łem w kost­ni­cy, nie tylko uwie­rzył w praw­dzi­wość mych słów, ale prze­wi­dział też moją mo­ral­ną me­ta­mor­fo­zę. Nie do­ce­nił jed­nak jej za­się­gu; widać nie był w sta­nie pojąć, że je­stem gotów po­su­nąć się do tego stop­nia, żeby za­brać ta­jem­ni­cę fi­de­iny nawet sobie.

Tak zro­bi­łem. Na pierw­szym prze­słu­cha­niu gra­łem na zwło­kę: cze­ka­łem na dzia­ła­nie nar­ko­ty­ku. Gdyby mi zro­bi­li – ale to zaraz po przy­jeź­dzie – płu­ka­nie żo­łąd­ka, mie­li­by wszyst­ko: skład che­micz­ny i mnie.

Zro­bi­li to. Lecz za późno. Bo po około czter­dzie­stu mi­nu­tach od do­ust­ne­go za­ży­cia kwas solny roz­bi­ja struk­tu­rę pod­sta­wo­wych qu­asi­ha­lu­cy­no­ge­nów, któ­rych sko­ja­rzo­ne dzia­ła­nie – ale do­pie­ro we krwi – daje po­żą­da­ny efekt. Zmia­ny te są tak nie­od­wra­cal­ne, że ja­ka­kol­wiek próba od­two­rze­nia skła­du che­micz­ne­go – bez zna­jo­mo­ści pod­staw, oczy­wi­ście – musi za­koń­czyć się fia­skiem.

Tym­cza­sem we krwi mia­łem dość fi­de­iny, by skon­cen­tro­wać wolę na ośrod­ku pa­mię­ci mo­je­go mózgu. Był w tym pe­wien he­ro­izm z mej stro­ny, zwłasz­cza po ne­ga­tyw­nych wy­ni­kach prób z Rok­sa­ną; ma­ni­pu­la­cje na wła­snym mózgu na­ra­ża­ły mnie na nie­bez­pie­czeń­stwo, w naj­lep­szym przy­pad­ku śmier­ci – bo wo­lał­bym ją od nie­moż­li­wej do prze­wi­dze­nia mno­go­ści ro­dza­jów ka­lec­twa umy­sło­we­go. Dzia­ła­łem więc ostroż­nie, po­su­wa­jąc się tro­chę jak śle­piec (z tru­dem przy­po­mi­na­łem sobie to­po­gra­fię pól ko­ro­wych). Od­szu­kaw­szy en­gra­my pa­mię­ci dłu­go­trwa­łej, roz­po­czą­łem pro­ces dez­in­te­gra­cji struk­tur pre– i post­sy­nap­tycz­nych, cały czas kon­tro­lu­jąc efek­ty tego spe­cy­ficz­ne­go „ka­so­wa­nia” (w isto­cie bar­dzo to jest po­dob­ne do usu­wa­nia za­pi­su na ta­śmie ma­gne­tycz­nej po­przez po­rząd­ko­wa­nie jej ele­men­tów fer­ro­ma­gne­tycz­nych).

Re­sek­cja in­for­ma­cji z tak zwa­nej pa­mię­ci daw­nej oka­za­ła się nie­wy­star­cza­ją­ca: część wia­do­mo­ści do­ty­czą­cych struk­tu­ry fi­de­iny znaj­do­wa­ła się jesz­cze w polu ko­ja­rze­nio­wym przed­nim, gdzie lo­ku­je się pa­mięć „nowa”. Po­ru­sza­łem się po niej szcze­gól­nie ostroż­nie: za­cho­wa­ne tu struk­tu­ry sy­nap­tycz­ne zdra­dza­ły wła­sno­ści swo­istej „in­ter­fe­ren­cji” in­for­ma­cji i wła­śnie teraz łatwo było zro­bić z sie­bie de­bil­ka, a w naj­lep­szym wy­pad­ku skle­ro­ty­ka.

Pół­to­rej go­dzi­ny wy­tę­żo­nej kon­cen­tra­cji przy­nio­sło efekt sa­tys­fak­cjo­nu­ją­cy: o fi­de­inie wie­dzia­łem teraz aku­rat tyle, co ge­ne­rał Ha­mil­ton.

Po­sze­dłem na ca­łość, wiem. Mo­głem pró­bo­wać blo­ka­dy cza­so­wej. Na pięć, po­wiedz­my, dzie­sięć lat. Ale: ani wie­dzia­łem, ja­ki­mi środ­ka­mi dys­po­nu­je armia (sądzę, że sam, bez fi­de­iny po­ra­dził­bym sobie z taką blo­ka­dą, a oni tam, w szta­bie też – przy­pusz­cze­nie to po­twier­dzi­ło się nie­ba­wem aż za­nad­to – nie mieli głup­ców za che­mi­ków), ani – jak długo ge­ne­rał ze­chce mnie go­ścić.

Pró­bo­wał wszyst­kie­go, trze­ba mu to uczci­wie przy­znać. I nie wy­pu­ścił mnie, póki na sto pro­cent nie uwie­rzył, że na­praw­dę wszyst­ko za­po­mnia­łem.

 

***

Pa­trzy­łem na niego wy­cze­ku­ją­co. Bawił się ni­klo­wa­ną za­pal­nicz­ką. Kto by po­my­ślał: gdyby nie ten cho­ler­ny katar, który zmu­sił mnie do od­szu­ka­nia ap­te­ki na tym za­du­piu, nigdy bym go nie spo­tkał. Nigdy nie do­wie­dział­bym się, po co mu był ten bilet do Ca­ra­cas, czer­wo­ny mer­cu­ry i moje pi­jac­kie awan­tu­ry przed jego domem.

Wy­czuł pew­nie moje wy­cze­ku­ją­ce spoj­rze­nie, bo po­wie­dział:

– To wszyst­ko, Frank. Wiem, nie wie­rzysz mi. Nie dzi­wię się. Cza­sem sam nie wie­rzę w całą tę hi­sto­rię.

– Cze­muś nie dał znaku… gdy cię wy­pu­ści­li?

Spu­ścił wzrok.

– Tak. Mo­żesz mnie mieć za gnoj­ka. Ale… wy­sze­dłem stam­tąd… no… nie­zu­peł­nie taki… ro­zu­miesz. Mó­wi­łem prze­cież, że Ha­mil­ton pró­bo­wał wszyst­kie­go. Do­pie­ro po kilku la­tach… Ale nie mo­głem cię zna­leźć. Jakoś tra­fi­łem tutaj – i zo­sta­łem.

– Nigdy nie pró­bo­wa­łeś?

– Czego?

– Przy­po­mnieć sobie.

Ro­ze­śmiał się.

– To nie­moż­li­we, Frank. Fi­de­ina na­praw­dę dzia­ła­ła.

– Ale… nie ro­zu­miem: prze­cież od­kry­łeś ją kie­dyś! Też nic wcze­śniej nie wie­dzia­łeś.

– Tak – za­my­ślił się. Wyjął pa­pie­ro­sa, po­ba­wił się nim i scho­wał z po­wro­tem do pacz­ki. – W od­kry­ciu jest coś z przy­pad­ku. Źle mówię. Coś z olśnie­nia. Ilu­mi­na­cja, która nie wia­do­mo kiedy i jak się po­ja­wia. Lecz myślę, że za­le­ży też od two­ich… hm… psy­chicz­nych pre­dys­po­zy­cji. Od wiary w od­kry­cie. Nie darmo jest po­wie­dzia­ne: „szu­kaj­cie, a znaj­dzie­cie”…

Zde­cy­do­wał się jed­nak za­pa­lić.

– Oczy­wi­ście, wie­lo­krot­nie pró­bo­wa­łem po­now­nie od­kryć fi­de­inę. Ale chyba tro­chę bez prze­ko­na­nia. Bez tego mło­dzień­cze­go za­pa­łu, za­cie­trze­wie­nia. Więc mi nie szło. Aż cał­kiem utra­ci­łem wiarę w to, że mogę tego do­ko­nać…

Mil­cze­li­śmy długo. Potem spy­ta­łem, prze­ła­mu­jąc we­wnętrz­ny opór:

– A Bóg?

– Co – Bóg?

– No, cho­dzi mi o wiarę. Wie­rzysz teraz w Boga?

Pod­niósł głowę i uśmiech­nął się. Cał­kiem tak samo, jak przed laty, w tym schro­ni­sku opo­dal Twin Falls, gdym mu dał w łeb za to, że się pod­wa­lał do mojej żony.

Tak samo? Co ja wy­ga­du­ję. Zu­peł­nie ina­czej.

Koniec

Komentarze

Genialne! Dlaczego TAKICH opowiadań nie ma w Nowej Fantastyce? Ty, kurde, dlaczego tak mało na świecie i na tym portalu takich piep…geniuszy? Kurde, żebym płakał ze śmiechu czytając tytuł pracy naukowej głownego bohatera! Chłopie, gdzieś Ty się uchował z takim mózgiem? Klik, kurde, klik i jeszcze raz klik! Pisz więcej, bo wreszcie się bawię, jak lubię na tej półpustyni:D. Na cały gwizdek!:D Pozdr!

Dziękuję rybaku, ale z geniuszem to już przesadzasz :) Lecz cieszę się, jeśli dobrze się bawisz!

Pozdrawiam wzajemnie!

Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię

NIE przesadzam! Jak ktoś gada metajęzykiem i potrafi zapodawać analogie między analogiami, też potrafię rozpoznać. Trudno, przepadło:D Trzeba było siedzieć cicho, albo lecieć 30-procentami mocy, dla niepoznaki:D. Hi,hi, nadzerowiec jeden:DDD

 

No to już po mnie… crying

Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię

A to zależy , znaczy – kto tu kot, a kto – obserwator ;D. Tak że ten …Nie ma co się mazać, ino trzeba wiencyi pisać!:)

 

Nie więcej tylko lepiej. Nie będę stachanowcem polskiej fantastyki! :)

Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię

Dobre, tsole. Bardzo dobre. Tym razem zrobiłeś na mnie wrażenie tym no, warsztatem. To jest bardzo fajnie napisane, wystylizowane i jajeczne. Świetna robota. Jak Ci ktoś znowu zarzuci fizyczny bełkot, osobiście na niego tutaj nafukam. Klikam to jak mój tata windowsowego pasjansa.

Dzięki, Łosiot! Miło mi że dostarczyłem Ci dobrych wrażeń. Takie komentarze czyta się z wielką przyjemnością, więc i Ty mi takich wrażeń dostarczyłeś :) Osobiście uważam Fideinę za mój najlepszy produkt hard SF – “za całokształt”, ale zwłaszcza za pewien wigor, dynamikę i dramaturgię (bo myślę, że intelektualnie “Noosfera” lepsza). Dziękuje też za klika!

A ci spece od “bełkotu” niech sobie powybrzydzają, nie musimy odbierać im dobrego samopoczucia :)

Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię

Dobre opowiadanie, konstrukcyjnie, narracyjnie, bohaterowo. Kliknę na mur, bo czyta się wyśmienicie.

Najsampierw ponarzekam. Co Wy macie chłopaki z tymi wątkami dziewczyńskimi (Ty, Syf i inni), czy kochanie, seks jest najważniejszą sprawą na całym świecie. Przyglądam się temu tak i wspak i zdaje mi się, że i inne sprawy poruszają mnie równie mocno jak Romeo i Juliet w różnych wersjach i odsłonach.

Kiedy czytam opowiadania z wątkiem kobieco-męskim (kolejność słów w zestawieniu – przypadkowa) to myślę sobie, że ludzie zapomnieli o przyjaźni i innych bliskich relacjach. Nic tylko ta miłość romantyczna i prokreacja w tle. To ona ma dawać szczęście, być impulsem, motorem, punktem wyjścia.

Co prawda, pisałeś o wynalazku pewnego biochemika, ale i tak zeszło na to samo. Chyba dlatego bardziej podobała mi się Noosfera i nawet Chmura, chociażem tę ostatnią kontestowała.

Wiesz ostatnio słuchałam podcastu o neuronowinkach i trybach (sześciu) doznań – odczuć/uczuć/emocji. Ciekawe, czy chemicznie dałoby radę wywołać taki efekt.

U Ciebie jak zwykle królują kwanty, fajny pomysł, acz kompletnie nierealny – dla mnie, z mojego poziomu ignoranctwa – w tym momencie, ale świetnie to opisałeś:) 

pzd srd, a

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Dziękuję Asylum, jesteś niezawodna. Już myślałem, że czytelników odstrasza ten pikantny początek, ale Ty dzielnie go zniosłaś, choć wybrzydzanie w tej kwestii mnie nie ominęło :) Zatem pozwolę sobie na kilka słów usprawiedliwienia.

seks jest najważniejszą sprawą na całym świecie

Tak, Asylum, mężczyźni tak mają, kobiety nie i dlatego między płciami powstają napięcia. Nie będę jednak tego tematu rozwijał, od tego są seksuolodzy, a poza tym to nie z tego powodu moje opowiadanie zaczyna się jak zaczyna. Był mi potrzebny jakiś element w narracji dla zilustrowania przemiany etycznej bohatera. Nie ma tu ani miłości romantycznej ani prokreacji tylko sprzedawany seks – mimo to tragiczna śmierć Roksany “do reszty zreorientowała kościec etyczny bohatera”.

A tak naprawdę istota opowiadania tkwi w przesłaniu, że nie tylko wiara góry przenosi – także miłość (a właściwie Miłość). I z tego powodu jest to opowiadanie SF inspirowane myślą chrześcijańską. Także i z tego, że mamy do czynienia z nawróceniem, o czym świadczy ostatnie zdanie tekstu.

fajny pomysł, acz kompletnie nierealny

No nie wiem czy kompletnie. Teoria EWG (którą wyeksploatowałem w moich opowiadaniach do granic możliwości) funkcjonuje w fizyce i to wcale nie pałęta się gdzieś po peryferiach, jak choćby pomysły Walkera, które z tą teorią tu pożeniłem – i tu właśnie w tym opku biegnie granica między nauką a fantastyką.

Raz jeszcze bardzo Ci dziękuję – za pamięć, ciekawy komentarz i klika!

Serdeczności!

Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię

Dobry tekst. Fajny pomysł na wynalazek – chociaż postrzegam go bardziej jako magię niż naukę – fabuła też nie odstaje. Ciągle coś się zmienia. I do tego jeszcze przemiana protagonisty. Dużo tu zawarłeś.

Acz przecinkologie widywałam lepsze, tu masz jeszcze potencjał do poprawy.

Babska logika rządzi!

Dzięki Finkla, jestem zaskoczony mile, oczywiście pozytywnym wydźwiękiem tej minirecenzji, ale też tym, ze pojawiła się ona tak szybko, bo sygnalizowałaś, że masz sporą kolejkę.

Acz przecinkologie widywałam lepsze, tu masz jeszcze potencjał do poprawy.

Akurat w tej konkurencji nie mam ambicji się ścigać, uważam, że to pole kompetencyjne korektorów :)

Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię

Mnie też się spodobało. Ciekawy pomysł i nieustępująca mu realizacja. Główny bohater też wypadł intersująco. Może nie do końca mój gatunek, to, tak czy inaczej, uważam tekst za bardzo dobry i oczywiście klikam :)

Nie, początek nie odstrasza, raczej wywróciłam oczami, że znowu to samo;), jakby nie było innych motywów z Szekspira, gdyż chyba on większość dramatów i komedii spisał.

W ogóle myślę sobie, że fantastyka (tak ogólnie rzecz ujmując) jest bardzo sterylna pod tym względem, jest seks, gwałt, przemoc i morze krwi, ale jakieś takie papierowe (naturalnie trochę przesadzam i uogólniam). Może jest to kwestia zbudowania wiarygodnej postaci. U Ciebie są ujmujący tzn. mam do nich jakiś stosunek, ponieważ są jacyś i konsekwentnie prowadzeni i lubię ich, nie lubię itd. 

Odnośnie – „mężczyźni tak mają, kobiety nie i dlatego między płciami powstają napięcia”, zrobiłeś mi dobry wieczór :DDD, który niestety już się kończy – buu. Objaśniasz mi świat:) – skąd ten cytat?

Jasne, faceci tak mają, ale nie zawsze, nie ciągle i nie jest to dla nich najważniejsze. Podobnie kobiety – teraz też tak mają. Seks jest ważną sferą życia, Życia pisanego dużą literą, z tym się zgodzę i na tym poprzestańmy. Zabieg literacki rozumiem, acz właśnie jemu się dziwię, czemu musi się zawsze tak zaczynać?

Czy „Miłość góry przenosi”? Tak, przenosi przez – musiałabym sprawdzić – ile tygodni – bo potem jest przywiązanie i głęboka relacja, naturalnie jeśli udało się ją zbudować i mamy w miarę stabilne osobowości, ponieważ dzisiaj wszystko sprzyja rozpadowi.

Z nawróceniem i inspiracją chrześcijańską – zaskoczyłeś mnie, chociaż pobrzmiewały mi w trakcie czytania jakieś głosy o poprawie, refleksji, sumieniu. Przeczytam jeszcze raz, aczkolwiek „dialogu” tu za dużo nie było, bardziej ekspiacja, chociaż może. Zobaczę, ja jestem z „sekty" dialogu:)

 

Czy kompletnie ta kwantowość i EWG jest od czapy – też tego nie wiem, więc jesteśmy w grupie, no nie, para to jeszcze nie grupa (chociaż niektórzy socjolodzy mają inne zdanie na ten temat). Masz rację, że pęta się to EWG, ale jakośpanie jej nie cierpię i coraz bardziej drażni mnie używanie słowa “kwantowy” (ostatnio) jako marketingowego sloganu w różnych sferach naszego życia. Wszystko jest kwantowane, choć nie powinno, bo takim nie jest i pewnie stąd moja alergia (przeczulenie), ale nie ma to związku z Twoim opowiadaniem.

dobranocka:)

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Katia72: Bardzo dziękuje za wizytę i miły komentarz, tym dla mnie cenniejszy, że od osoby niespecjalnie będącej miłośnikiem gatunku. Pozdrawiam serdecznie!

 

Asylum: 

skąd ten cytat?

Napisałem to ad hoc, jeśli nieświadomie kogoś splagiatowałem, to przepraszam :)

„Miłość góry przenosi”

Miałem tu na myśli Miłość będącą esencją chrześcijaństwa. Nie będę poszerzał tematu bo zaraz by mi jakaś homilia wyszła :) napomknę tylko, że ową “esencję” najlepiej opisał św. Paweł w pierwszym liście do Koryntian.

ja jestem z „sekty" dialogu

Ja też i to chyba widać w innych opowiadaniach. Akurat tutaj “moralne boje” bohatera dzieją się w głębi jego duszy i choć (co się okazuje pod koniec) jest jakąś formą “spowiedzi” wobec przyjaciela z dawnych lat, to jednak (w przeciwieństwie do tajemniczego spowiednika w “Noosferze”) ów przyjaciel milczy, ergo mamy do czynienia z monologiem.

drażni mnie używanie słowa “kwantowy” (ostatnio)

Mnie też :)

 

 

Silne pozdro!

Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię

skąd ten cytat? 

Napisałem to ad hoc, jeśli nieświadomie kogoś splagiatowałem, to przepraszam :)

Nie, nie, nie to ja przepraszam:), zawiodła komunikacja. Już tłumaczę – kiedy tak objaśniałeś mi, że kobiety to… a mężczyźni to… to natychmiast uruchomiło mi się skojarzenie z książką, a właściwie esejami R. Solnit “Mężczyźni objaśniają mi świat”. Przezabawne (chociaż niekiedy to taki śmiech przez łzy), chyba ze dwa lata temu było stosunkowo głośno na temat tej książki (są tam zebrane jej eseje). Dam link do tego pierwszego, od którego się zaczęło i nie złość się, że z Krytyki Politycznej, bo tylko tam ten tekst jest “wolny”

https://krytykapolityczna.pl/kultura/czytaj-dalej/mezczyzni-objasniaja-mi-swiat/

 

Hm, miłość, czy agape?

Kurcze nie wiem, czy jest esencją. Jestem na tak, kiedy czytam Tischnera – zwłaszcza zakochanam w filozofii dramatu i – bo krótsze;) – ostatnich jego esejach “Inny. Eseje o spotkaniu”, a potem odejście Rosenzweig i Heshel (ten niestety leży na półkach i kwiczy)

 

Masz rację, że ćmoje-boje dzieją się w duszy tego bohatera. Teraz, kiedy o tym napisałeś, zaczęłam zastanawiać się, czemu ten przyjaciel milczy i jak można byłoby to “podkręcić”, aby nie koncentrować się na miłości romantycznej – a może Roksanie nie o to chodziło?

 

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

aby nie koncentrować się na miłości romantycznej – a może Roksanie nie o to chodziło?

Lubię zostawiać otwarte pola w opowiadaniach. Niech czytelnik ma szansę pomyśleć, poszukać własnych interpretacji. Wedle autora Roksanie nie chodziło o miłość romantyczną. To postać mająca w założeniu przypominać troszkę Sonię ze “Zbrodni i kary” – oczywiście z dokładnością do kontekstu kulturowo-cywilizacyjnego. Tak jak Sonia ma pewną rolę w przemianie wewnętrznej Raskolnikowa, tak Roksana ma podobną (choć działa już “zza grobu”) w przemianie Jeffreya.

Ale czytelnik ma pełne prawo do własnych dociekań w tym zakresie :)

Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię

Witaj, tsole! 

Zrobiłeś mi tym opowiadaniem dzień! Powtórzę, to co rybak – genialne!

Tekst jest napisany świetnie. Czytało się płynnie, piękny język.

Bardzo dobrze przedstawiłeś scenę w burdelu. Wydaje się taka rzeczywista (to tylko domysły, nie sprawdzałam ;)).

Postać Roksany bardzo ciekawa, nie uważam, żeby była papierowa, tak samo jak jej relacja z naukowcem. 

Świetny pomysł na wynalazek. Uwielbiam taką tematykę. 

 

“Teoria EWG (którą wyeksploatowałem w moich opowiadaniach do granic możliwości) funkcjonuje w fizyce i to wcale nie pałęta się gdzieś po peryferiach, jak choćby pomysły Walkera, które z tą teorią tu pożeniłem – i tu właśnie w tym opku biegnie granica między nauką a fantastyką.”

 

Znam tę teorię. Ciekawa jest też tematyka teleportacji (ty teleportowałeś krowi placek).

 

Fabuła świetna. Wciąga, nie mogłam się oderwać. Moim zdaniem dobrze, że eksperyment na Roksanie nie wypalił. Podobały mi się nawiązania do Ewangelii i wierzeń. Wszystko doskonale wyważone. 

 

“Skoncentrowałem się. Fideinę zażyłem tuż przed wyjściem, więc powoli zbliżałem się do maksimum możliwości. Krzesło Dolthy'ego. Lokalny, skokowy spadek entropii. Potem lokalna antygrawitacja. Minus g. Wystarczy?’

 

Nie rozumiem, dlaczego tu nastąpił spadek entropii. Gdybyś mógł wytłumaczyć lub podesłać link wyjaśniający. Bo ja wciąż mam w głowie “entropia układu zawsze rośnie”.

 

Oczywiście opowiadanie zdecydowanie biblioteczne!

Pozdrawiam.

Entropia może lokalnie spaść, ale kosztem dopływu energii z zewnątrz. Rośliny budują bardzo skomplikowane cząsteczki z prostych H2O i CO2. Jednak odbywa się to kosztem energii Słońca i rosnącej entropii w nim.

Babska logika rządzi!

Saro, wita w swoich progach spłoniony tsole, któremu miód wylałaś na serce swoim komentarzem blush Widzę w Tobie tyle żaru i temperamentu, że SaraSummer pasowałoby o niebo lepiej (tyle że skrót byłby hmm… mniej atrakcyjny).

Jestem mocno zakłopotany, bo choć mam o tym opowiadaniu dobrą opinię, to nie aż tak dobrą jakby z tego komentarza wynikało. Nie uchodzi więc zaprzeczyć (bo wyjdę na gbura), ale też nie uchodzi potwierdzić (bo wyjdę na pyszałka). Dziękuję więc z całego serca (tego oblanego miodem) i cóż mi pozostaje – chyba tylko ufać, że “Fideina” zachęci Cię do lektury innych moich tekstów – w szczególności Noosfery i Nivriti Stream (gdzie EWG także się pojawia). W każdym razie zapraszam i kłaniam się szarmancko :)

Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię

Aha, jeszcze sprawa entropii – tu rzeczywiście rozumianej jako miara nieuporządkowania układu termodynamicznego. Szklanka napełniona letnią wodą ma dużą entropię, w każdym razie większą niż wypełniona wodą na dole zimną, na górze gorącą. Podobnie w krześle Dolthy’ego po zaserwowaniu mu lokalnego, skokowego spadku entropii cząsteczki “uporządkowały się” – na górze wysoko-, na dole niskoenergetyczne. Oczywiście, to fantastyka, skoro jednak są ponoć ludzie łamiący siłą woli łyżeczki, to chyba nie przekroczyłem jakiejś granicy absolutnego nieprawdopodobieństwa :)

Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię

Pozostałe teksty mam zamiar nadrobić, czym prędzej! 

A co do entropii – rozumiem, jest ok. :)

Skoro tak, to bardzom rad. Tyle, że troszkę za Twoimi sugestiami na privie zmieniły sie moje sugestie co do kolejności. Szczegóły na privie.

Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię

Ok :)

Choć nie jest to opowiadanie tak do końca z gatunku tych, które czytam najchętniej, bo zazwyczaj trafiają się w nich fragmenty – jak na przykład rozmowa bohatera z generałem Hamiltonem – opierające się mojej zdolności pojmowania pewnych terminów, to tym razem lektura przebiegła zadziwiająco lekko i bezboleśnie, dostarczyła świetnej jakości rozrywki i nie ukrywam, że także przyjemności. ;)

Bardzo to zacne opowiadanie i mocno żałuję, że w osiągnięciu pełnej czytelniczej satysfakcji przeszkodziły usterki, każące mi wstrzymać się z odesłaniem Fideiny do Biblioteki.

 

– „W po­rząd­nych bur­de­lach nie ma much” – po­my­śla­łem. – „Dia­beł wie, może już za kilka dni będę mógł za­mie­nić tę spe­lu­nę na coś z więk­szym szpa­nem?” –> Zapisu myśli nie rozpoczynamy od półpauzy.

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać myśli: http://www.jezykowedylematy.pl/2014/08/jak-zapisac-mysli-bohaterow/

 

– No, wszyst­ko, po pro­stu wszyst­ko – naj­trud­niej wy­ja­śnić rze­czy naj­prost­sze. – Wszyst­kie ży­cze­nia. –> – No, wszyst­ko, po pro­stu wszyst­ko.Naj­trud­niej wy­ja­śnić rze­czy naj­prost­sze. – Wszyst­kie ży­cze­nia.

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi: http://www.forum.artefakty.pl/page/zapis-dialogow

 

– Za­wsze wy­my­ślisz jakąś głu­po­tę. – od­par­ła w końcu. –> Zbędna kropka po wypowiedzi.

 

– Zjeż­dżaj – wy­char­czał. – w tej chwi­li! Bo jeśli nie… –> Zbędna kropka po didaskaliach.

 

do­da­łem, wi­dząc jak unosi brwi w ge­ście zdzi­wie­nia. –> …do­da­łem, wi­dząc jak unosi brwi w wyrazie zdzi­wie­nia.

Gesty wykonuję się rękami, nie brwiami.

 

Chce pan po­wie­dzieć, że po­trzeb­na jest…hm… –> Brak spacji po pierwszym wielokropku.

 

„Żeby była tylko jedna mi­łość. Ta bez pie­nię­dzy.” –> Kropkę stawiamy po zamknięciu cudzysłowu.

Ten błąd pojawia się jeszcze kilka zdań dalej.

 

prze­pro­wa­dzi­łem kilka te­stów.

Naj­pierw, tak dla wpra­wy, spro­wa­dzi­łem świe­żut­kie jabł­ko… –> Nie brzmi to najlepiej.

 

(oczy trzy­ma­łem cały czas za­mknię­te) –> Raczej: (oczy miałem cały czas za­mknię­te)

 

Nawet nie spy­ta­łem ile prze­ze mnie wy­cier­pia­łeś od nich. –> Można cierpieć przez kogoś, ale czy można cierpieć od kogoś?

 

wprost w ob­ję­cia czar­ne­go Ca­dil­la­ca… –> …wprost w ob­ję­cia czar­ne­go ca­dil­la­ca

http://www.rjp.pan.pl/index.php?view=article&id=745

 

Bo po około 40 mi­nu­tach… –> Bo po około czterdziestu mi­nu­tach

 

pro­ces dez­in­te­gra­cji struk­tur pre– i post­sy­nap­tycz­nych… –> W wyrażeniach tego typu używamy dywizu, nie półpauzy: …pro­ces dez­in­te­gra­cji struk­tur pre- i post­sy­nap­tycz­nych

 

Re­sek­cja in­for­ma­cji z tzw. pa­mię­ci daw­nej… –> Re­sek­cja in­for­ma­cji z tak zwanej pa­mię­ci daw­nej

Nie używamy skrótów.

 

– Cze­muś nie dał znaku … gdy cię wy­pu­ści­li? –> Zbędna spacja przed wielokropkiem.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję Reg, wzruszyłaś mnie; słowo “zacne” wiele dla mnie znaczy. Dziękuję też za łapankę; błędy usunąłem (przynajmniej tak mi się wydaje).

Czemu masz problem ze zgłoszeniem do biblioteki?Pytam bo np. Rybak dziś takiego problemu nie miał przy trioletach…

A tu przy Fideinie jest już 5 zgłoszeń, więc tyle ile trzeba ale jakoś nie jest jeszcze przeniesiona do biblioteki.. Ja się w tych regułach gubię :(

Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię

Tsole, Reg robi nam wszystkim dużą uprzejmość, sporym nakładem czasu i sił (na który mnie np. nie stać;). To, co Ci napisała, to ogromny portalowy komplement i konkretna ​Obietnica. Jako człek kumaty, wyciągniesz z niej wniosek. Jedyny słuszny:D. A Twoje 5 zgłoszeń przełoży się na Bibliotekę, ino trzeba poczekać na Moda Biblioteki, który zatwierdza wnioski Bezpiórkowców i Nielożatych raz na kilka dni . W przypadku Piórkowców i Lożatych dzieje się to automaycznie . Pozdr.

Uważam, Tsole, że Biblioteka jest miejscem dla opowiadań wyróżniających się pod każdym względem. Pod względem wykonania także.

Skoro jednak usunąłeś błędy, kliknęłam. ;D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Rybak: dziękuję za wyjaśnienia. Wiedz, że doceniam ofiarność Reg i chylę czoła przed Jej mrówczą pracą, która dla mnie byłaby katorgą (inna sprawa, że ze swoim roztargnieniem nie byłbym w stanie wykryć 5% usterek, które Ona wykrywa.

Reg: Dzięki wielkie za klika i w ogóle za sympatię :)

Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię

Tsole, Rybaku – bardzo dziękuję za tak dobre o mnie mniemanie. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ciekaw jestem, jak dawno temu to napisałeś. Bo ma to opowiadanie taki staroświecki (czyt. XX-wieczny) sznyt. I w dekoracjach, sugerujących zimnowojenne tło, albo i to jak autorzy z naszej strony żelaznej kurtyny postrzegali wojskowych po drugiej jej stronie, i w sposobie prezentacji podłoża naukowego (wykład będący połączeniem solidnego riserczu z błyskaniem lusterkiem po oczach), i w tkwiącym za tym wszystkim poczuciem misji, każącej pisać o rzeczach ważnych.

Niezależnie od tego, czy tak jest, bo opowiadanie pochodzi z tamtej epoki, czy jest to świadoma stylizacja – ja takie pisanie szanuję. A wtręty religijne w SF u mnie zawsze w cenie.

Jestem na TAK.

P.S. Doszukałem się 4 brakujących znaków zapytania.

Dziękuję za wizytę i komentarz; także za dociekliwość :) Fideina powstała w 1988 roku, czyli w końcowych latach PRL-u.

Z pytajnikami może być tak, że coś przegapiłem (ale nie wierzę, że przegapiłaby Reg :-) ), ale też są miejsca, gdzie nie stawiam ich świadomie. np. tu”

– Z czym pan przychodzi.

Chodzi o intonację wypowiadającego zdanie. Idąca w górę oznacza grzeczność, w dół – niechęć – np. sygnał “jesteś intruzem”. Tak właśnie jest w przypadku Dolthy’ego.

Drugi przykład:

Jak to: wszystko – spytała, niechętnie odrywając się od własnych myśli.

Dla zamyślonej Roksany pytanie jest natrętne.

 

Trzeci przykład:

– Oraz podtrzymuje pan, że to nie ma nic wspólnego z hipnotyzerką.

Generał zadaje pytanie retoryczne, upewnia się.

Podobnie tu:

– I pan nauczył się to robić – ni spytał, ni stwierdził.

raz jeszcze dziękuję i pozdrawiam!

 

 

Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię

Ostatniego się nie czepiałem, przedostatnie kupuję, na dwa pierwsze kręcę nosem.

I jeszcze tu:

– Kim pan jest u diabła.

No właśnie to jest takie pytanie, które intonuje się (slowo “diabła”) w dół a nie w górę. :) Przynajmniej ja tak bym to zrobił. I jeśli już miałbym tam coś postawić, to wykrzyknik, ale ten z kolei podnosi emocję, a tu ma być tylko zaintrygowanie. Zatem kropka.

 

Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię

E, tam, trochę bronisz Częstochowy, Tsole:)

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Asylum, logika nie powinna Cię sprowadzać na manowce :)

Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię

Hi, hi. A co, manowce są niedobre?

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

(ale nie wierzę, że przegapiłaby Reg :-) )

Lepiej uwierz, Tsole. Łatwo coś przegapić, kiedy tekst jest czytany tylko raz, a uwaga podzielona między ewentualne byczki i śledzenie zajmującej treści. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Jeśli zaintrygowanie, z opadającą intonacją, rozważyłbym wielokropek.

Cokolwiek, tylko nie kropkę, bo kropka nie niesie żadnych emocji.

Asylum: Jeśli nie prowadzą do punktu B to są niedobre :)

Reg: To brzmi jak komplement więc dziękuję :)

Cobold: Może masz rację, wielokropek pasowałby tu lepiej.

wtręty religijne w SF u mnie zawsze w cenie

Jesli tak, to zachęcam do lektury Noosfery”.

Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię

Bardzo proszę, Tsole. ;D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Tsole, pkt B to wyobraźnia:), mam sobie imaginować pytajniki? i czytać na glos z właściwą intonacją? 

No dobrze, spróbuję:D

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Asylum, czytanie na głos wiele wnosi, zachęcam :) Miałem w życiu takie doświadczenie, że pisałem sporo tekstów dla lektorów. Musiałem im ciągle tłumaczyć z jaką intonacją trzeba czytać poszczególne fragmenty. Wtedy zacząłem używać znaków interpunkcyjnych w sposób niekonwencjonalnie określający wybór intonacji, akcentu, rytmu etc.

Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię

Ano, i mnie też zmuszono:) Była różnica, spora, ale, ale mamy ułatwiać, czyli uniwersalny zapis?

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Najlepiej byłoby dołączać zapis nutowy :)

Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię

Dobre.

Przeczytałem parę dni temu, na dwa podejścia. I zaznaczam, że przerwa nie była spowodowana znudzeniem tylko hrabiowskimi obowiązkami – samo opowiadanie jest bardzo ciekawe.

Na pierwszy plan wysuwają się naturalnie elementy science i religijny. Ten pierwszy przedstawiłeś w przystępnej formie, nie rozwadniając za bardzo treści. Infodumpy są, ale z pewnością znacznie łatwiej byłoby zepsuć nimi ten tekst, niż uczynić lepszym, więc jestem ukontentowany.

Element religijny też daje radę, stanowi dobrą przeciwwagę. Nie brnąłeś za bardzo w tego Jezusa, skupiłeś się na tym, co ważne.

Na plus również sam pomysł – zgrabny, interesujący – i wykonanie, które pomimo pewnej nieporadności interpunkcyjnej daje radę (”zwłaszcza że” powinno być bez przecinka w środku itd).

Na minus ubogość akcji. Taka fajna zdolność, a w samym opowiadaniu dzieje się właściwie niewiele. Tempo jest wolne i jednostajne. Takie, nie wiem, kontemplacyjne. Przyspieszasz trochę w kostnicy, ale te dwa-trzy akapity to trochę mało jak na 45 tysi.

Bohater też dość bezpłciowy. Brakło mi w nim charakteru – nie musiał zakochać się w prostytutce, ale skoro chodził do niej, by się wyładować, a jego prawdziwą pasją było stworzenie fideiny, mogłeś chyba dodać mu trochę więcej elementu “szalonego naukowca”. Zresztą, może przekraczam granicę – to w sumie wybór autora ;)

Początek właściwie dość nijaki (+banał związany z “jedyną miłością”, którym starałeś się nadać charakteru postaci, którą zaraz później porzuciłeś), zakończenie niezbyt mi się podobało, ale to kwestia zupełnie subiektywna. Jest raczej ok.

 

Tak więc jestem rozdarty w ocenie. Część elementów bardzo mi się podobała, pozostałe mniej. Nie zmienia to jednak faktu, że napisałeś kawał dobrego opowiadania. Tak trzymaj ;)

 

Tyle ode mnie.

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Bardzo dziękuję za wizytę i wnikliwy komentarz. Ucieszyła mnie opinia dotycząca zrównoważenia struktury opowiadania, co dla mnie jest rzeczą bardzo istotną i trudnym wyzwaniem. Podobnie moją słabością jest kreowanie wyrazistych osobowości bohaterów – owa “bezpłciowość” o której piszesz. Świadom braku tej umiejętności nigdy nie poważyłem się na dzieło dłuższe np. powieść.

Natomiast nie do końca zgodziłbym się z ubogością akcji. Sądzę, że – zważywszy na objętość tekstu – dzieje się w nim dość, żeby można mówić o wartkiej akcji. W każdym razie tak uważam, zwłaszcza w kontekście innych moich tekstów. Byłbym zatem ciekaw Twojej opinii o np. “Noosferze” i zapraszam do zapoznania się z tym opowiadaniem, jeśli, rzecz jasna, hrabiowskie obowiązki pozwolą :)

Pozdrawiam!

Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię

Muszę przyznać, że jeśli czytałem inne Twoje teksty, to ich nie zapamiętałem. Choć to zapewnie wynika z chaosu, który dotyka coraz to innych aspektów moje życiowej działalności – portalowej również – coś zaczynam czytać, porzucam, przeskakuję, wracam, mieszam, zapominam skomentować itd.

"Fideinę" jednak z pewnością zapamiętam, gdy z jest to tekst znakomity. Dynamiczny fabularnie i emocjonalnie, z ciekawym pomysłem podpartym solidną wiedzą, w dodatku napisany tak, że nawet momenty szczegółowego opisywania wydarzenia przy pomocy naukowego (okej – przystępnie naukowego) języka, jak choćby próba resurekcji Roksany, czyta się płynnie i lekko, jak scenę akcji niemalże. 

Jest to fantastyka jaką lubię i jaką chcę czytać. Gdzie tam pojawiło się, że tekst powstał trzydzieści lat temu – być może dlatego tak mi się podoba, bo przecież wychowałem się na opowiadaniach z lat osiemdziesiątych, a "Fideina" w niczym nie ustępuje czołówce tego okresu. I co najważniejsze, nie zestarzała się. To wciąż świeży tekst, mimo pewnych zimnowojennych naleciałości (ale to tylko dekoracje, nadające zresztą uroku) a rasowa fantastyka się nie starzeje. 

Pozdrawiam! 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Dziękuję pięknie za wizytę i komentarz. Cieszy mnie on niezmiernie, ponieważ w swojej subiektywnej ocenie podobne cechy uważam za mocne strony tego opowiadania. Najbardziej raduje to, że sie nie zestarzało :)

Jestem tu od niedawna, dlatego może być tak, że nie czytałeś moich tekstów (a już na pewno nie komentowałeś). Skoro Fideina się podobała, to zapraszam do lektury pozostałych, bo ta tematyka stanowi mój mainstream – zwłaszcza w takich opowiadaniach jak Nivriti stream, Noosfera, Demon Maxwella.

Pozdrawiam wzajemnie!

Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię

Doceniam pomysł, ale wykonanie porwało mnie znacznie mniej. To dość długi tekst, w którym jak dla mnie za dużo technobełkotu, a za mało czegoś, co przemówi do zwykłego czytelniczego żuczka. Fabuła nawet się klei, ale miałam sporo razy dużą chęć przewinięcia kawałków tekstu, żeby wreszcie coś się działo. A nie jestem fetyszystką akcji. Ba, cenię eksperymenty formalne – ale tu tego akurat nie ma. Troszkę drażnił mnie ten religijny wątek, ale to pewnie dlatego, że nie przepadam za clerical fiction; niemniej zakończenie nadrabia.

Zgadzam się z Countem, że na tak fajny pomysł strasznie poskąpiłeś akcji – jak dla mnie to jest rozprawka o pomyśle, a nie pełnoprawne opowiadanie. A kilka epizodów jest fajne – najlepszy ten w kostnicy (skądinąd: kostnicy czy domu pogrzebowym? bo jeśli to pierwsze, a o tym jest w pewnym momencie mowa, to nie ma katalalków). To jest rzeczywiście literacko bardzo dobre i szkoda, że reszta tekstu nie dorównuje temu kawałkowi. Te całe przeprawy z wojskiem trochę przegadane i właściwie w takiej dawce niepotrzebne.

 

Z technikaliami czasem krucho, sporo jest do nadrobienia, ale na portalu są poradniki. Dziwię się tylko, że usterki wskazane przez Reg nie zostały poprawione (część z nich odruchowo wypisałam też – to trochę marnowanie naszego czasu…)

 

– Słuchaj – zagadnąłem. – Co byś zrobiła, gdybyś mogła wszystko?

– Jak to: wszystko – spytała, niechętnie odrywając się od własnych myśli.

→ Jak to: wszystko[+?}

 

– No, wszystko, po prostu wszystko – najtrudniej wyjaśnić rzeczy najprostsze. – Wszystkie życzenia.

→ – No, wszystko, po prostu wszystko[+.] – nNajtrudniej wyjaśnić rzeczy najprostsze.

 

Urwane zdanie “Roksana zastanawiała się.” też nie brzmi dobrze. Lepiej np. “R. zamyśliła się.” (Bo poza wszystkim nie masz narratora wszechwiedzącego, więc właściwie nie powinien on znać stanu jej myśli.)

 

– Z czym pan przychodzi.

To też pytanie. Jeśli bohater ma zwyczaj pytania zadawać tonem oznajmującym, należy to wyjaśnić w didaskalium, a nie poprzez brak pytajnika ;)

 

Ale zapiszę pana – sięgnął po pióro.

→ Ale zapiszę pana[+.] – sSięgnął po pióro.

 

– Słyszałem o pańskich wyczynach – wydawał się być rozbawiony

→ – Słyszałem o pańskich wyczynach[+.] – wWydawał się być rozbawiony.

“Być” niepotrzebne. I lepiej: Sprawiał wrażenie rozbawionego. Konstrukcja podobna do łacińskiej AcI jest po polsku mało naturalna, aczkolwiek czasem się używa, ale lepiej nie z “być”.

 

Błędów w zapisie dialogów jest znacznie więcej, ale nie wypisuję, bo te już wytknięte wcześniej pozostają niepoprawione.

 

grabarz (…) dostał w łapę na tyle

→ tyle

 

– „Wygląda na to” – myślałem intensywnie – „że samoczynnie wystartował ośrodek

Zły zapis myśli. Bez pierwszej półpauzy.

 

głos spikerki zapowiadającej mój lot przerwał me rozważania

Zaimkoza

 

Po odkryciu tego, co wyrabiałem w kostnicy[+,] nie tylko uwierzył w prawdziwość mych słów,

nigdy go nie spotkałbym

→ nigdy bym go nie spotkał

http://altronapoleone.home.blog

Dziękuję za wizytę i uwagi. Ciut się odniosę.

Dziwię się tylko, że usterki wskazane przez Reg nie zostały poprawione

Przepraszam, nie wiedziałem, że to obligatoryjne. Wprowadziłem zdecydowaną większość, wszystkie, co do których byłem przekonany. Np. nie wprowadziłem poprawki w tym zdaniu

“ – No, wszystko, po prostu wszystko – najtrudniej wyjaśnić rzeczy najprostsze. – Wszystkie życzenia.”

bo taki zapis nie został zakwestionowany przez korektora wydawnictwa, które wydało zbiór “Muzyka Sfer Niebieskich, w którym “Fideina” się znalazła, więc uznałem zapis na poprawny.

Urwane zdanie “Roksana zastanawiała się.” też nie brzmi dobrze.

Nie rozumiem tego zarzutu. Uważam, że opowiadający tę historię człowiek jest w stanie rozpoznać, że ktoś się zastanawia i nie musi wiedzieć o czym on/ona myśli, choć może przypuszczać, że zastanawia się, co odpowiedzieć. Dla mnie taka sytuacja jest naturalna.

Pozostałe uwagi wprowadziłem.

 

Co do uwag merytorycznych:

nie przepadam za clerical fiction

Myślę, że trzeba sporej wyobraźni, by w tym opku dopatrzeć się clerical fiction :)

strasznie poskąpiłeś akcji

Na ten temat jest chyba największy rozrzut opinii w komentarzach. Nie jestem zbyt dobry w konstrukcji akcji, ale akurat uważam, że w “Fideinie” jest jej w sam raz. Oczywiście, szanuje każdy pogląd.

Raz jeszcze dziękuję i pozdrawiam.

 

 

Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię

Nic nie jest obligatoryjne, ale techniczne sprawy takie jak błędny zapis dialogów wypada jednak poprawić, bo inaczej kolejny czytający będzie się natykał na błędy i niepotrzebnie irytował… Nie mam pojęcia, jak wygląda redakcja w “W drodze”, bo nigdy z nimi nie współpracowałam, ale z tym zacytowanym zdaniem bym polemizowała, choć jestem sobie w stanie wyobrazić, że redaktorzy deliberowaliby nad nim ;)

 

Co do zastanawiające się Roksany – tu się nakładają dwie rzeczy. W jakimś tam stopniu subiektywne, bo człowiek czytając jakoś tam słyszy to, co czyta i albo mu zdanie pasuje, albo nie. A tu po pierwsze chodzi to, o czym napisałam – dla mnie to nieco zbyt duże wejście w głowę bohaterki, która nie jest punktem widzenia. Mogła być zamyślona, ale myśleć o tym, ilu będzie mieć jutro klientów, a nie zastanawiać się nad tym, o czym mówił bohater. To subtelna różnica, ale dla mnie znacząca, może dlatego, że jestem fetyszystką narracji spersonifikowanej i bardzo ostro reaguję na wszystko, co ją łamie.

Druga sprawa: część redaktorów odradza kończenie zaimkiem “się”. Teoretycznie powinno być jeszcze jakieś dopełnienie. Chyba że czasownik go nie wymaga (jak np. zamyślić się, zadumać się; zastanawiać się – może nie wymagać, ale raczej w rozumieniu “wahać się”).

 

Co do clerical fiction – też nie uważam, że to najlepszy termin tutaj i wahałam się, czy go użyć, ale nie mam lepszego. Zwłaszcza że ten podgatunek jest dość rozlazły, jeśli chodzi o granice. Może więc inaczej: zazwyczaj nie przepadam za wątkami religijnymi czy mistycznymi w fantastyce (w ogóle w literaturze), zawsze podchodzę do nich z nieufnością. Ledwie je trawię u Huberatha, choć bardzo cenię jego wyobraźnię literacką. Ale “Drugiej podobizny w alabastrze” nie mogę, zbyt wiele tam autorskiej tezy. Niemniej, jak napisałam, zakończenie wiele nieufności mi wynagrodziło, więc w sumie wyszedłeś obronną ręką.

Co do konstrukcji – może po prostu to opowiadanie powinno być nieco krótsze? Na początku dużo tłumaczysz w kwestiach technicznych, a ja już i tak zdążyłam zapomnieć, mimo że było prosto i dość łopatologicznie ;)

 

 

http://altronapoleone.home.blog

Mogła być zamyślona, ale myśleć o tym, ilu będzie mieć jutro klientów, a nie zastanawiać się nad tym, o czym mówił bohater.

Owszem, wedle bohatera właśnie się nad tym zastanawiała, kilka linijek wyżej:

Przysiadła na skraju łóżka i sącząc swój trunek, patrzyła na mnie. Raczej przeze mnie; myślami była już zapewne przy następnym kliencie.

Tak pomyślał Jeffrey i chciał odwrócić jej uwagę od tego “następnego klienta”:

– Słuchaj – zagadnąłem. – Co byś zrobiła, gdybyś mogła wszystko?

– Jak to: wszystko – burknęła, niechętnie odrywając się od własnych myśli.

To mu się udało, więc naturalnym kolejnym jego przypuszczeniem jest to, że skoro nie odpowiada od razu to się zastanawia. Moim zdaniem psychologicznie jest tu wszystko OK.

A z tym “się” na końcu to już dzielenie włosa na czworo. Co powinno się takim redaktorom odpowiedzieć? “Się odwal”? laugh

Wyznam, że panująca tu interpunkcyjna ortodoksja ciut mnie rozbawia :)

 

Co do wątków religijnych w fantastyce: jedni reagują alergicznie, inni są zachwyceni, jeszcze innym wsio rawno. De gustibus non disputandum est. Mój przyjaciel, profesor filozofii i żarliwy katolik był zgorszony Fideiną (że niby profanuję głębię wiary stawiając ją na jednym poziomie z prochami), a ojczulkowie dominikanie cmokali z zachwytu :)

 

 

Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię

I właśnie – jak dajesz “zapewne”, to jest ok, bo nie wypadasz z perspektywy bohatera. On co najwyżej zgaduje, a nie stwierdza, co robiła :) Dałeś idealny przykład tego, jak to działa. A to, że on działa wg swoich podejrzeń – ok, a jak inaczej ma działać?

 

Z tym “niechętnie” już bym polemizowała. Zostawiłabym “burknęła niechętnie”. Czytelnik domyśli się, podobnie jak bohater, że zapewne była niezadowolona z tego, że jej przeszkadza myśleć. Ale on tego nie wie. Na tym polega narracja z perspektywy bohatera – czytelnik powinien dostawać tylko tyle informacji, ile posiada punkt widzenia. Albo jego podejrzenia. Ale te ostatnie nie mogą być podawane jako fakty.

 

Nie, z tym się to nie do końca dzielenie włosa na czworo – to zazwyczaj po prostu nieszczególnie brzmi :D A co do interpunkcyjnej ortodoksji – to jedna z wielkich zalet tego portalu, że takich rzeczy się pilnuje. Niechlujna interpunkcja jest okropnie irytująca.

 

Pełna natomiast zgoda, że jedni lubią określone wątki, inni nie. Na szczęście – bo inaczej świat byłby nudny i przewidywalny :)

 

Na koniec powtórzę: uważam sam pomysł, scenę w kostnicy i zakończenie za naprawdę dobre. Nieudane “zmartwychwstanie” Roksany to bardzo mocna scena, dla mnie najlepsza w tekście. Ale brakło mi w tym opowiadaniu literackości, stąd ocena niższa niż części komentatorów.

http://altronapoleone.home.blog

A co do interpunkcyjnej ortodoksji – to jedna z wielkich zalet tego portalu, że takich rzeczy się pilnuje. Niechlujna interpunkcja jest okropnie irytująca.

Nie udało mi się, tworząc ten skrót myślowy, wyrazić istoty rzeczy, więc spróbuję inaczej. Obserwując to zjawisko nie mogę opędzić się od wrażenia, że mamy tu do czynienia z “interpunkcyjną poprawnością” rozumianą w sensie politycznej poprawności, stawiającej ową interpunkcję na ołtarzu przynależnym rzeczom istotniejszym. Ja rozumiem, że “niechlujna interpunkcja jest okropnie irytująca” (choć ta opinia jest subiektywna, bo nie dla każdego), lecz jest to domena korektora (z całym szacunkiem dla jego wiedzy i pracy), nie literata.

Nieudane “zmartwychwstanie” Roksany to bardzo mocna scena, dla mnie najlepsza w tekście.

Dla mnie też, choć podejrzewam, że nie do końca z tych samych powodów. :)

A literat ze mnie kiepski, mam tego świadomość i Twoją ocenę przyjmuję z pokorą.

Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię

W kwestii interpunkcji: każdą pracę, każde zadanie należy wykonywać jak najrzetelniej. Reguły interpunkcji i zapisu dialogów nie są aż tak skomplikowane, żeby inteligentny człowiek nie był w stanie ich ogarnąć. A szacunek dla czytelnika wymaga zadbania o szczegóły. Większość polskich wydawnictw i mediów ma to w głębokim poważaniu i jest to bardzo smutne. Dlatego tak cenna jest dbałość tego portalu, a także np. Fantazmatów, ale i wydawnictwa Galeria Książki, z którym współpracuję jako tłumaczka i autorka, o korektę, o poprawność językową. I będę tego bronić jak niepodległości :)

 

A co do Roksany – dla mnie w tej scenie jest autentyczna tragedia obu stron i to jest dla mnie mocne. Plus jest fajnie opisane, literacko akurat całkiem dobrze wyszło. Jest w tym zaskoczenie bohatera, jest groza, jest bardziej ludzkie przerażenie. Przyznam, że jestem ciekawa Twoich powodów :)

http://altronapoleone.home.blog

I będę tego bronić jak niepodległości

A ja będę jak niepodległości bronił prymatu treści nad formą :)

 

Przyznam, że jestem ciekawa Twoich powodów

Nie doceniłem Cię, moje powody są bardzo podobne :)

Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię

Ależ ja też uważam, że treść jest najważniejsza! Niemniej niedopracowana forma mnie boli (jak w przypadku tego tekstu), niechlujność techniczną zaś uważam po prostu za brak szacunku dla czytelnika. Najlepszy pomysł napisany byle jak i na dodatek technicznie szwankujący ma u mnie -10 do atrakcyjności – jest tylko pomysłem.

 

Nie doceniłem Cię

Proszę, nie mów, że uważałeś mnie za bezduszną grammar nazi :P Nazi to jestem do poezji, tak, przyznaję. Ale to z powodu duszy.

http://altronapoleone.home.blog

-10 do atrakcyjności

Rozumiem, że nasza wymiana zdań jest rozmową. Czyli dialogiem. A w dialogach liczny pisze się słownie: “minus dziesięć” laugh

bezduszną grammar nazi :P Nazi to jestem do poezji, tak, przyznaję. Ale to z powodu duszy.

Bezduszna grammar nazi z powodu duszy? Nie rozumiem…

Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię

Nie jestem grammar nazi, wbrew pozorom :P Ale poetry nazi jestem, tyle że nie bezduszną, bo bierze mi się to ze zbytniego przejęcia duszą i duchem poezji ;)

 

Dialog, ale nie literacki :P No i komunikacja internetowa dozwala różne zapisy – w końcu inaczej zamiast laugh należałoby napisać “uśmiecham się łobuzersko” ;) I w konktekście cytowania maila, esemesa czy innej tego rodzaju komunikacji przepuściłabym każdy dziwaczny zapis. W sumie w “Mysiej Wieży” mamy dwójkę dzieciaków różnie traktujących esemesy i część nieporozumień pochodzi z tego, że w części z nich nie ma przecinków…

http://altronapoleone.home.blog

Potem wpadnę przeczytać, ale na razie

Większość polskich wydawnictw i mediów ma to w głębokim poważaniu i jest to bardzo smutne. Dlatego tak cenna jest dbałość tego portalu, a także np. Fantazmatów, ale i wydawnictwa Galeria Książki, z którym współpracuję jako tłumaczka i autorka, o korektę, o poprawność językową. I będę tego bronić jak niepodległości :)

heart heart heart yes yes yes heart heart heart

https://www.youtube.com/watch?v=_ybGbrBEl9w

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

No to dopiero mnie łomot czeka… frown

Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię

Bardzo fajny koncept na działanie mocy. Lubię takie naukowe podejście do magii/psioniki/nadnaturalnych mocy. Tutaj wyszedłeś od tego konceptu i pokazałeś jego działanie na trzech przypadkach. Świetny opis każdego z nich to mocne podwaliny tego tekstu.

Tym mocniej więc boli ten “tell” w rozmowie z generałem. Przy trzech przypadkach, kiedy robisz “show” działania narkotyku, jest on po prostu niepotrzebny. Tym bardziej, że niestety w tej formie ma też tendencje do przynudzania, brzmi bowiem jak wykład autora do czytelnika, a nie krótkie streszczenie dla cierpiącego na brak czasu wojskowego.

Trochę też siada napięcie po nieudanym ożywieniu Roksany. Bohatera właśnie pozbawiłeś stawki i niestety nie dałeś mi, czytelnikowi, nic równie mocnego w zamian. Bo usunięcie pamięci, by zagrać na nosie wojskowym jest za krótkie, bym się tym przejął.

Jednak poza tymi dwoma mankamentami, nie mam się czego czepiać. Forma czasem chrzęści, ale nie przeszkadza aż w czytaniu. Bohater może nie wybija się niczym szczególnym, ale jego charakter idealnie pasuje do samej treści.

Podsumowując: koncert fajerwerków ma kilka mocnych scen i punktów, ale też nie jest idealny. Niemniej to bardzo zadowalająca lektura.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Dziękuję za wizytę i wyważoną opinię. Cóż mogę powiedzieć… chyba to, że nie jestem niestety Hitchcockiem, który zaczynał od trzęsienia ziemi, a potem napięcie rosło :)

Zaskakujesz mnie twierdzeniem, że “tell” jest niepotrzebny. Mogłem wybrać jakąś inną formę, ale bez objaśnienia jakie mechanizmy fizykalne są kanwą pomysłu ja sobie tego opka nie wyobrażam.

Ale cieszę się, że bilans końcowy jest mimo to in plus :)

Pozdrawiam!

Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię

Pomysł podobny jak w "Demonie Maxwella", znowu zabawa prawdopodobieństwem i uzasadnienie mechaniką kwantową i Everettem. I ten tekst również mi się spodobał. Bardzo dobra, lekka narracja pierwszoosobowa, ciekawa makabrycznie-dziwaczna scena ze zmartwychwstaniem. Dobra kompozycja i ukazanie przewartościowania głównego bohatera.

„Często słyszymy, że matematyka sprowadza się głównie do «dowodzenia twierdzeń». Czy praca pisarza sprowadza się głównie do «pisania zdań»?” Gian-Carlo Rota

Dziękuję za wizytę i opinię. Rzeczywiście koncept EWG wyeksploatowałem do granic możliwości (bo i w “Noosferze” i w “Nivriti Stream” są one obecne, choć w każdym w nieco innej optyce). Przy czym uczciwie zaznaczam, że chronologicznie Fideina jest tu pierwsza, a “Demon” ostatni :)

Pozdrawiam!

Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię

Koncept na tyle fascynujący, że warto go eksploatować na mnóstwo sposobów. Pewnie zajrzę i do tamtych dwóch tekstów na “N”. :)

„Często słyszymy, że matematyka sprowadza się głównie do «dowodzenia twierdzeń». Czy praca pisarza sprowadza się głównie do «pisania zdań»?” Gian-Carlo Rota

Asylum: tak a propos Twojej uwagi

drażni mnie używanie słowa “kwantowy” (ostatnio)

Przejrzałem właśnie na S24 notkę Arkadiusza Jadczyka, fizyka teoretyka “Parapsychologia 2019 w Paryżu”

https://www.salon24.pl/u/arkadiusz-jadczyk/968507,parapsychologia-2019-w-paryzu

i jest tam taki wpis, który Ci się powinien spodobać (podkreślenie moje):

Jeszcze jeden znajomy "przypadkiem" się napatoczył:

 

http://biocuantica-original.com/?page_id=163

 

Przegadaliśmy ze dwie godziny. Nie wiem co o tym mysleć. Że niby "Kwantowa biologia". Powiedział mi otwarcie, że nic kwantowego w tym nie ma, ale jak się dziś chce coś sprzedać, to w nazwie musi być, że kwantowe. Niemniej twierdzi, że jego odkrycie działa i fotografia Kirliana się nie umywa, bo on nie tylko aurę rejestruje, ale i ludzi leczy i aurę naprawia. Będziemy sprawdzać.

Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię

Exactly, aby Tarnina się nie zdrzaźniła, że nie po polsku:DDD

Myślę tak samo, no, ja to betka, nawet nie mrówka.

Edit: Muszę dodać, że moje poparcie było dla Twojego podkreślenia.

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Cześć, tsole :)

Mam problem z tym opowiadaniem. Jedyną mocną, należycie zbudowaną sceną jest w moim odczuciu sytuacja w kostnicy. Ma fabułę, akcję, klimat, jest obciążona moralnie i emocjonalnie. Pokazuje ograniczenia stworzonego przez ciebie świata. No właśnie, pokazuje. Poza tym ów świat – świat fideiny – pokazuje jedynie scena druga, która właściwie wydaje się niepotrzebnie rozwlekła; pokaz umiejętności nie robi wrażenia. Natomiast ponad połowa opowiadania to gadanie narracyjne, gadanie dialogowe i gadanie wewnętrzne, a dodatkowo gadanie o rzeczach mocno hermetycznych, które jednak nawet mnie wydają się ze sobą nie zazębiać. Konstrukcja Wszechświata, narkotyki i wola (boska) – mix strawny jak dla mnie tylko dzięki niezłym umiejętnościom warsztatowym. Kompozycja pozostawia wiele do życzenia, motywacje bohatera są gwałtowne i niejasne; przywiązanie do prostytutki obracające go o 180 stopni, a potem łatwa ucieczka, łatwa pułapka i łatwa rezygnacja z wynalazku – to wszystko mnie nie przekonało. Przekonał mnie sam pomysł na fideinę, ale to za mało.

 

Tak, Asylum, mężczyźni tak mają, kobiety nie i dlatego między płciami powstają napięcia.

Istnieją mężczyźni, którzy tak nie mają, i kobiety, które tak mają, są też ludzie, którzy wymykają się temu podziałowi, a ów podział ma również bardzo dużo wymiarów, łącznie z takim, w którym nie istnieje ;)

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Rozkład salw synaps aksodendrytycznych układu limbicznego w warunkach działania trankwilizatorów

Synapsa to po prostu “miejsce styku” dwóch neuronów lub neuronu i efektora, stąd nie rozumiem określenia “salwy synaps”. Na moje brakuje tutaj słowa “impuls” → rozkład salw implusów w synapsach…

 

„Żeby była tylko jedna miłość. Ta bez pieniędzy”.

Dwa krótkie, niepozorne zdania

Ja tu widzę jedno zdanie. W drugim wyrażeniu brak orzeczenia.

 

 

Cóż, zmęczyło mnie to opowiadanie. Na fizyce znam się jak kura na pieprzu, toteż scenę u generała odebrałem jak “Krótką historię czasu” Hawkinga, tyle że z dialogami – czyli staram się nadążać, nie zawsze się udaje, brzmi to może i intrygująco, ale jednak zbyt abstrakcyjnie. Scena ożywiania z kolei, tutaj już bez dialogów, to znowu wykład z dziedziny anatomii i fizjologii, o których jakieś tam pojęcie mam, stąd myślę, że należą się tutaj pochwały za szczegółowe oddanie rzeczywistości, jednak nie ukrywam, że poczułem, jakbym czytał Bochenka czy Konturka. A nie są to wybitnie porywające lektury.

I tak znaki lecą, tymczasem w opowiadaniu dzieje się bardzo niewiele. Jakkolwiek pochwalam zakotwiczenie wątku fantastycznego w nauce, tak uważam, że zbyt dużo znaków poświęcono tutaj na erudycyjne popisy. Niewątpliwie taki zabieg zawęzi grono w pełni usatysfakcjonowanych czytelników.

Spodobał mi się pomysł na nadnaturalną umiejętność i zgrabne splątanie go z motywami biblijnymi. W moim odczuciu sama końcówka wypada najlepiej. Możliwości fideiny pokazujesz w praktyce, gdy bohater zostaje przyszpilony przez wojsko, a nie tylko popisujesz się słownictwem i samymi możliwościami. Rozbudzenie wiary w samej końcówce odebrałem jako wiarygodne.

Postać głównego bohatera jest natomiast dla mnie wybitnie antypatyczna i wręcz czekałem, aż w końcu trafi go szlag. Erotoman, mizogin, zarozumialec, omnibus z syndromem boga. Naprawdę trudno mi dostrzec jakieś jego pozytywne cechy. Jego wspaniałość osiągnęła kuriozum, gdy niszczył notatki i zapasy fideiny, w międzyczasie powtarzając, że na pewno nikt jeszcze nie przeszukał jego mieszkania. Momentalnie na myśl przyszła mi postać orwellowskiego Winstona, który odkładając paproch na swój notatnik był równie pewien swojego bezpieczeństwa, co Twój bohater.

Naz:

Przykro mi, że w swych opowiadaniach nie sięgam poziomu który dałby Ci satysfakcję. Ale cóż: jedyną odpowiedzią z mojej strony może tu być mądrość ludowa, która dawno zamknęła istotę rzeczy w powiedzonku: „wyżej pępka nie podskoczysz”.

Łączę wyrazy szacunku.

 

MrBrightside:

Na moje brakuje tutaj słowa “impuls” → rozkład salw implusów w synapsach…

Słuszna uwaga (z dokładnością do słowa “implusów”) – poszedłem na skróty. Byłoby to dopuszczalne w mało znaczącej rozmowie, ale nie w tytule pracy doktorskiej :)

 

Postać głównego bohatera jest natomiast dla mnie wybitnie antypatyczna i wręcz czekałem, aż w końcu trafi go szlag.

Ależ trafia go przecież! Bohater przechodzi gruntowną metamorfozę, której może łopatologicznie nie przedstawiam, lecz jest na tyle czytelna żeby zdołali ją znaleźć inni czytelnicy. Szczególnie widać to w końcówce, ale może byłeś już na tyle zmęcczony, by tego nie wyłapać. A propos – przykro mi, że opowiadanie Cię zmęczyło. Przysięgam, że nie było to moim zamiarem. Lecz chyba przyznasz, że mierne opowiadania też spełniają użyteczną funkcję: na ich tle wyraźniej odbijają się te dobre, te, które nie męczą :)

Pozdrawiam.

Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię

Bardzo mnie ten tekst zaintrygował – w kwestii styku nauki i wiary trafił dokładnie w moje zainteresowania. Nie słyszałem wcześniej o teorii EWG, ale jest pod pewnymi względami mocno zbieżna z moimi własnymi przemyśleniami na temat świadomości/wiary/woli jako czynnika kształtującego rzeczywistość. No ale to temat na dłuższą rozmowę, którą musielibyśmy zacząć od roli dzielenia przez zero w konstrukcji wszechświata – i piszę to całkiem serio.

 

Od tej strony jest naprawdę ciekawie i dobrze. Fabularnie natomiast – cóż, tutaj mam wrażenie, że tekst się nieco rozjechał. Przekonuje mnie relacja bohatera z prostytutką – namiastka bliskości, przywiązanie pomylone z głębszym uczuciem. Facet jest egoistyczny i antypatyczny, ale rozumiem, że taki ma być – udało Ci się go pod tym względem wiarygodnie skonstruować. Natomiast szwankuje cały wątek kontaktu z wojskiem – choćby ze względu na to, że w momencie, kiedy bohater zademonstrował swoje umiejętności majorowi, na pewno nie zostałby dopuszczony przed oblicze generała. Mógłby najwyżej spodziewać się postawienia całego miejsca na nogi, wyrojenia się żołnierzy i mniej lub bardziej krwawych prób zneutralizowania zagrożenia, jakie stanowił. Nie mówiąc o tym, że po tej wstępnej rozmowie również najprawdopodobniej zostałby potraktowany zupełnie inaczej.

 

No i prosta sprawa na koniec: facet nie musi zarabiać sprzedając swój wynalazek armii. Wystarczyłoby, żeby zmienił na swoją korzyść wyniki w totolotku oglądając losowanie w telewizji, z kuponem w garści naginając prawdopodobieństwo pod swoje potrzeby i decydując, które piłeczki zostaną wyłowione przez maszynę. Nie musi drukować banknotów, niczego materializować, itp. – dyskretna manipulacja entropią, o której tylko on jeden by wiedział. No, chyba że piłeczki byłyby trefne, losowanie ustawione, a ktoś mógłby się bardzo zdziwić, że wynik jest inny od zamierzonego. Ale to już punkt wyjściowy całkiem innej historii. ;)

Bardzo dziękuję za wizytę i interesujący komentarz.

Jeśli chodzi o EWG i okolice (Walker), korzystałem z eseju Laurence M. Beynama “Fizyka kwantowa i zjawiska paranormalne” Choć było to lata temu, można go jeszcze znaleźć w necie, choćby tu:

https://pl.scribd.com/document/72474986/Beynam-Laurence-M-Fizyka-Kwantowa-i-Zjawiska-Paranormalne

W szerszym kontekście sprawę prezentuje Andrzej Łukasik w publikacji Mechanika kwantowa dla kognitywistów http://www.old.if.pwr.wroc.pl/~wsalejda/skrypt5.pdf

W przypisach można tu znaleźć także polski akcent – osobę Wojciecha Żurka który dokonał modyfikacji teorii multiświata Everetta-DeWitta, który to wątek wykorzystałem w “Demonie Maxwella”.

Natomiast co do drugiej części komentarza – zgadzam się, że jest wiele rozwiązań taktycznych, jakie mógł rozważać bohater. Autor podpowiedział mu właśnie to, bo w czasach gdy pisał to opowiadanie (PRL) wydało mu się najbardziej atrakcyjne (dziś trąci myszką, co już zauważył pewien komentator). Nie zastanawiałem się, co wybrałbym dziś, ale z pewnością nie wygraną w totolotka – mógłbym zostać posądzony o aluzje do Lecha Wałęsy, a wprowadzenie wątku politycznie “wrażliwego” raczej mnie nie interesuje :)

Nie do końca zgodzę się tez z tym, że

w momencie, kiedy bohater zademonstrował swoje umiejętności majorowi, na pewno nie zostałby dopuszczony przed oblicze generała.

Można przyjąć za wiarygodną hipotezę, że Dolthy zarekomendował Hamiltonowi Jeffreya bo przede wszystkim chciał odzyskać swoje tłuściutkie paluszki. Z drugiej strony tak naprawdę niewiele się dowiedział od Jeffreya w kwestii mechanizmów jakie ten wykorzystywał w swoich “cudach”, więc kto miałby powód do postawienia “całego miejsca na nogi”?

A po tej rozmowie z Hamiltonem został potraktowany inaczej (czyli objęty troskliwą inwigilacją, zakończoną ostatecznie ujęciem na lotnisku). Przecież

Hamilton był inteligentny. Po odkryciu tego, co wyrabiałem w kostnicy, nie tylko uwierzył w prawdziwość mych słów, ale przewidział też moją moralną metamorfozę.

więc nie działał z grubej rury tylko subtelnie. Wydaje mi się ten wariant logiczny i prawdopodobny. No ale każdy może mieć własne wyobrażenie odnośnie kierunku rozwoju akcji.

Pozdrawiam i łączę wyrazy szacunku!

Edit:

zacząć od roli dzielenia przez zero w konstrukcji wszechświata

Rolę dzielenia przez zero opisał tu niedawno SzyszkowyDziadek :)

Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię

“Rolę dzielenia przez zero opisał tu niedawno SzyszkowyDziadek :)”

 

A mogę poprosić o link? Ciekaw jestem, czy jego spostrzeżenia są zbieżne z moimi. :)

Dzięki za reklamę, oczywiście zapraszam :)

„Często słyszymy, że matematyka sprowadza się głównie do «dowodzenia twierdzeń». Czy praca pisarza sprowadza się głównie do «pisania zdań»?” Gian-Carlo Rota

Gratuluję piórka.

 

Opowiadanie czytało się szybko i bez przerw, co z pewnością jest zasługą wyrobionego pióra.

 

Przeszkadzała mi trochę początkowa łopatologia w scenie rozmowy z generałem (fragment zaczynający się od słów “Owszem, możliwe. Otóż Wheeler wraz z Everettem i Grahamem zaproponowali, bodaj jeszcze w latach pięćdziesiątych XX wieku…” to wręcz bolesne uderzenie czytelnika w twarz kantem encyklopedii); scena zresztą stoi w opozycji do późniejszej w postawie do zasady “show, don’t tell”. Irytowała mnie również epizodyczność opowiadania, które skakało od sceny do sceny, jakbyś nie mógł się zdecydować na temat przewodni i cel bohatera.

Z kolei scena stojąca w opozycji do rozmowy z Hamiltonem, o której wspominałam, to wizyta u Roksany w kostnicy. Tam, wykorzystując swoją wiedzę, przeplatasz informacje akcją. Dobra robota – w ten sposób powinieneś edukować czytelnika, jak dobry nauczyciel – na praktycznych przykładach.

Świetna była też dynamika historii, jakby nie patrzeć długiej, w której niewiele się działo. Dzięki językowi i sposobowi opowieści czytałam tekst z niesłabnącym zaciekawieniem.

 

Jeszcze kilka brakujących przecinków:

Panu mogę powiedzieć jedynie tyle: wiem[+,] co zrobić, żeby móc wszystko.

– I jedno[+,] i drugie – mruknąłem, niezupełnie zgodnie z prawdą.

Kim pan jest [+,] u diabła.

 

Ten brak pytajników w niektórych miejscach też gryzł w oczy i przyznam, że “oznajmująca intonacja” niespecjalnie mnie przekonuje.

 

Gdyby mi zrobili – ale to zaraz po przyjeździe – płukanie żołądka, mieliby wszystko: skład chemiczny i mnie.

Czy gdyby to wystarczyło do odkrycia przepisu na narkotyk, czy nie wystarczyłoby zbadać składu żołądka osoby, która wypiła Colę, by odkryć jej tajemną recepturę? (Cola to przykład, wiem, że sporo marek robi sekret ze składu swoich produktów).

 

Dzięki za kawał dobrej lektury, uściski!

www.facebook.com/mika.modrzynska

Dziękuję za wizytę, komentarz i gratulacje. Nie liczyłem na to, że ktoś tu jeszcze zajrzy, a tu taka miła niespodzianka!

Z niektórymi uwagami się zgadzam, z innymi mniej– jak to w życiu. Np. ta jest znakomita:

bolesne uderzenie czytelnika w twarz kantem encyklopedii

Pięknie to ujęłaś :)

 

Zasada “show, don’t tell” jest oczywiście słuszna, choć dla mnie trudna do wdrożenia, bo ja okropny gaduła jestem (tu przypomniała mi się zabawna scena jaka miała miejsce podczas wykładu ks. prof. Michała Hellera jeszcze w latach 70. XX w. w Toruniu. W fazie pytań jeden ze studentów poprosił o opinię dot. Lema i Jego twórczości. Heller uśmiechnął się i powiedział: Z Lemem znakomicie się rozmawia – pod warunkiem, że się go słucha.)

Czy gdyby to wystarczyło do odkrycia przepisu na narkotyk, czy nie wystarczyłoby zbadać składu żołądka osoby, która wypiła Colę, by odkryć jej tajemną recepturę?

Nie wiem, może by wystarczyło? Tylko po co ten trud z pobieraniem treści żołądka, skoro można próbkę wziąć wprost z butelki? :)

Nie wiem jak Coca Cola “utajnia” skład chemiczny swojego sztandarowego produktu, natomiast podstawowe narkotyki można wykryć w ślinie czy w moczu, nawet w domowych warunkach:

https://www.allecco.pl/multi-test-wykrywa-narkotyki-w-moczu-1-szt.html

https://www.aleleki.pl/produkt/8598-multi-test-do-wykrywania-narkotykow-1-sztuka-hydrex.html

Myślę jednak, że te testery mają też ograniczenie czasowe, bo narkotyk jakoś się tam rozpuszcza i ostatecznie trafia do krwi.

Wiem natomiast jak to się dzieje w przypadku fideiny, bo sam ją odkryłem :)

po około czterdziestu minutach od doustnego zażycia kwas solny rozbija strukturę podstawowych quasihalucynogenów, których skojarzone działanie – ale dopiero we krwi – daje pożądany efekt. Zmiany te są tak nieodwracalne, że jakakolwiek próba odtworzenia składu chemicznego – bez znajomości podstaw, oczywiście – musi zakończyć się fiaskiem.

Pozdrawiam i uściski odwzajemniam heart

 

 

 

 

Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię

Mimo że tekst trochę długi, przeczytałem go za pierwszym podejściem. Opowiadanie bardzo mi się podobało, a zwłaszcza scenka w kaplicy ( jako fan horroru musiałem nadmienić ;) 

Dla mnie wszystko jest tu na plus, może poza dość długimi rozmowami w których porusza się terminy jak EWG. Zdaję sobie również sprawę, że była to istotna kwestia, aby zrozumień to opowiadanie, ale jednak trochę to mi się ciągnęło :D Poza tym nie mam żadnych zastrzeżeń. 

To trzecie opowiadanie, które miałam okazję przeczytać ( te akurat Pan mi polecił), i nie żałuję, że zajrzałem. Styl pisarki jest rewelacyjny, tematyka również jak dla mnie zachęcająca, zatem już niedługo przeczytam kolejne ;) 

Serdecznie pozdrawiam!

Do góry głowa, co by się nie działo, wiedz, że każdą walkę możesz wygrać tu przez K.O - Chada

Dziękuje za wizytę i komentarz. Miło, że się podobało. mam tylko jedną prośbę: o dostosowanie się do obyczaju na tym portalu, że nikt nikogo nie “panuje”. Wszyscyśmy równi, niezależnie od wieku, wykształcenia, zawodu, pozycji społecznej, osiągów literackich etc. Jak byłem w Twoim wieku (a był to czas głębokiej komuny) to w takich sytuacjach mawiało się “panowie to do Londynu wyjechali” :)

Pozdrawiam wzajemnie!

Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię

A to przepraszam :D Mimo młodego wieku nigdy nie miałem konta na żadnym forum i w ogóle i stąd taki zwyczaj. Zatem dzięki Ci za uwagę ;p

Do góry głowa, co by się nie działo, wiedz, że każdą walkę możesz wygrać tu przez K.O - Chada

Pierwsze skojarzenie w trakcie czytania to film Lucy z Scarlet Johanson.

 

Drugie skojarzenie mam z tym cytatem

 

„Rozkład salw impulsów w synapsach aksodendrytycznych układu limbicznego w warunkach działania trankwilizatorów”

a dotyczy kursu filozofii na studiach czyli, że “byty jednostkowe są akcydensami esensji rozwojowej” – dobrze to zapamiętałem choć do dziś nic nie kapuję o co w tym chodziło smiley . Ten rozkład salw jest mi jaśniejszy. 

 

Przeszkadzał mi : burdel i ukryta (chyba) afirmacja seksu za kasę. Było to tłem dla fabuły ale tło mogło by być piękniejsze. No i mucha i seks . Papieros z trudem ale ujdzie . Kojarzy mi się on z filmami usmańskimi.

 

Dla mnie średnie. Główny bohater jest mało rozgarnięty. Przecież mógłby się zachować jak bohater z filmu Jumper. 

 

Warsztat pisarski na wysokim poziomie. A co do Coca – Coli. Mój syn ma doskonały smak a nie odróżnił Coli Original z Biedry od Pepsi-Coli :-). Ja też jej nie widzę a czasami pijam – oryginal bo jeśli nie ma różnicy, to po co przepłacać.

 

 

 

 

 

 

 

 

nie ma

“byty jednostkowe są akcydensami esensji rozwojowej” – dobrze to zapamiętałem choć do dziś nic nie kapuję o co w tym chodziło

Źle zapamiętałeś. “Esensja” to zin internetowy. Reszta to bełkot. Objaśniam:

  • byt jednostkowy – pojedynczy, konkretny byt – Ty, ja, tsole, miska na włóczkę stojąca na moim biurku, spinacz na sznurku, cokolwiek.
  • akcydens – własność bytu, która nie należy do jego istoty. Np. mogłabym sobie pofarbować włosy na fioletowo – wtedy fioletowość włosów byłaby moją własnością akcydentalną. Ale wcale nie muszę, na szczęście.
  • “esensja” to prawdopodobnie miała być “esencja”, czyli istota. Ponieważ nie ma czegoś takiego, jak “istota rozwojowa”, to albo Twój wykładowca nie rozumie Arystotelesa (najbliższego, na moje oko, temu tworowi językowemu), albo jednak nie masz tak dobrej pamięci, jak Ci się wydaje.

Ten post sponsoruje fundacja “Przywróćmy Tarninie poczucie humoru”.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

 

ukryta (chyba) afirmacja seksu za kasę

Co w takim razie powiedzieć o “Zbrodni i karze”?

Scena ta jest nieodzowna dla zilustrowania metamorfozy moralnej głównego bohatera. Gdyby Antonioni kręcił z tego film, kamera pokazałaby bogaty wystrój ścian w tym burdelu :)

Dla mnie średnie. Główny bohater jest mało rozgarnięty.

Dlatego że bohater mało rozgarnięty? Co w takim razie z powieścią “Kwiaty dla Algernona” i filmem Charly? Też słabe? :)

 

 

Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię

Z tej afirmacji się wycofuję. A o tych bytach to tekst wykuty jest z książki „Filozofia marksistowska”. Innej nie uczyli na kierunku technicznym. Być może esencji. 

nie ma

– Na czym opiera się filozofia marksistowska?

– Na Kancie i Nietzschem…

Babska logika rządzi!

Innej nie uczyli na kierunku technicznym.

… to kiedyś Ty studiował? Chłopie, na przyszłość: gorszy bełkot od marksistów produkują tylko egzystencjaliści ateistyczni i postmoderniści (zresztą jedni i drudzy z marksizmem związani). Gonią ich fenomenolodzy, którym w popadnięciu w całkowity nonsens przeszkadza wrodzona dociekliwość.

– Na czym opiera się filozofia marksistowska?

– Na Kancie i Nietzschem…

yes Fundacja “Przywróćmy Tarninie poczucie humoru” chciałaby zaprosić na charytatywny występ kabaretu “Finkla” – bilety do nabycia w kasie.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Brawo Fundacja!

A propos bytów, mój homonim do odgadnięcia”

 

Hymnów pochwalnych trwanie

zapewnia wypróżnianie

:)

Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię

To była ta książka. Obowiązywała chyba do końca 1990 roku a a może nieco dalej ?

https://static.tezeusz.pl/product_show/images/76/0f/5d//filozofia-marksistowska.jpeg

 

Żyjemy w twardym, pozbawionym skrupułów świecie. Każdy produkt – w tym książka – ma być i musi być towarem. Jej głównym zadaniem jest przede wszystkim się sprzedawać. Opowiadanie kolegi jest świetne jako wyjściowy materiał do scenariusza filmu. Film lubi kuso odziane panienki. Być może forma krótka opowiadania wymusza inny styl pisania ?. A może ja jestem zbyt wybredny albo marudny ?. Wkrótce pokażę co napisałem ( wersja treiler ) i bardzo żałuje, że nie mam takiego warsztatu jak kolega i kilka koleżanek. Bo na starcie będę miał mocno pod górkę smiley

Ale dialogów idzie się nauczyć. Wezmę się za to nie wcześniej jak przejdę na emeryturę – za 5 lat yes. O ile będę miał talent i najbardziej by mnie ucieszyło gdybym jego nie miał. Aby się przekonać trzeba coś napisać yes Innej drogi nie ma. 

 

 

 

nie ma

Życzę zatem talentu pod choinkę! :)

Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię

Jeden procent talentu i 99 procent harówy :P Książki nie znam, na szczęście. (Jak mawia mój wykładowca filozofii polskiej – Na co umarł Hegel? Na szczęście!)

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

:DDD

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Najpierw przymierzyłem się do Nupole, początek jednak mnie zmęczył i odpuściłem. Trochę się bałem, że będziesz wpisywał się w tematykę, której nie lubię, że trzymał się będziesz PRLu, albo ciągle (czytaj w wielu opowiadaniach) do niego nawiązywał. Takie to były czasy, które mocno odcisnęły się na starszym pokoleniu. Tak mi się przynajmniej wydaje.

Ale tu było naprawdę nieźle, oryginalny pomysł, ciekawie i zawadiacko opisany. Nie wszystko zrozumiałem z naukowych wywodów, ale nie przeszkadza to w całościowym odbiorze opowiadania. Bohater charakterystyczny, przypominający co prawda polskiego męczennika we własnym mniemaniu, ale Twój ma też sporo wad, które tworzą z niego wielowymiarowego bohatera, co za tym idzie – wiarygodnego. Nawet Roksana, której dałeś raptem parę zdań, brzmi autentycznie. Dobra robota. Mimo, że opowiadanie napisane dawno temu, jego stylem wpuściłeś na portal trochę świeżości.

Pozdrawiam.

Darconie, jeśli przezwyciężysz początkową niechęć do Nupoli i przeczytasz opowiadanie do końca, powinieneś byś usatysfakcjonowany lekturą. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Darconie, dziękuję za komentarz, cieszy mnie, że dobrze Ci się czytało. Śladem reg zachęcam do przełamania drętwoty pierwszych stron Nupoli, bo potem jest nieco żywiej (choć może nie tak zawadiacko (jestem wdzięczny za to słowo) jak w Fideinie :)

Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię

Tsole, za czytanie Fideiny zabrałem się już dawno temu, ale z jakiegoś powodu nie udało mi się wówczas doczytać do końca. Musiał jednak ten początek opowiadania mieć coś w sobie, skoro zdecydowałem się do niego wrócić po kilku miesiącach.

Osobliwa pierwsza scena. Zaryzykuję stwierdzenie, że erotyka w takim wydaniu, w dzisiejszych czasach się już nie pojawia. Pojawia się albo bardziej subtelna i zmysłowa, albo bardziej wulgarna. U ciebie jest taka, że dostrzegam zmianę pokoleniową, która zaszła w tej dziedzinie. I nie jest to ani zarzut, ani pochwała. Raczej luźna, subiektywna obserwacja.

I wcale nie uważam, że jest to afirmacja seksu za pieniądze. Raczej przedstawienie jednego z oblicz naszej rzeczywistości, bo owszem seks za pieniądze istnieje, dla wielu ludzi pełni w życiu ważną rolę, bez względu na społeczną ocenę takich zachowań. W tym przypadku pełni istotną rolę zarówno dla fabuły, jak i przedstawienia głównego bohatera, o którym ta scena wiele nam mówi.

Wspomniane muchy na suficie również mi nie przeszkadzały. Całkiem ciekawe porównanie aktu z natury pięknego, aczkolwiek skażonego mamoną, który się właśnie dokonał, z czysto biologicznym aktem stworzeń uważanych za obrzydliwe.

Fabuła i pomysł to duży plus. Wiem, że lubisz wiązać wiarę z nauką i w tej wizji wyszło Ci to naprawdę nieźle. Troszkę przesadzasz czasem z technicznym slangiem, przez co momentami tekst jest mało przyjazny. Warto nad tym popracować, bo da się te same procesy i idee przedstawić w bardziej przyswajalny sposób.

Jeżeli miałbym się czepiać, to oprócz popisów słownictwa z zakresu mechaniki kwantowej, dwa fragmenty zaburzyły mą satysfakcję z lektury:

Tymczasem otucha moja rosła: już po pięciu minutach udało mi się uzyskać pierwszy skurcz serca. Potykając się jak zepsuty, stary zegar, ruszyło ono w końcu i po następnym kwadransie miałem już pełne krążenie. Ustaliwszy tętno i ciśnienie na minimalnym poziomie, poczułem pierwsze objawy „przesterowania” koncentracji. Musiałem więc zrelaksować się, choć moment nie był najkorzystniejszy.

Odpoczywając, starałem się wytyczyć dalszą drogę. Logika nakazywała zająć się układem oddechowym; bez tlenu krew może sobie krążyć ile wlezie, nie poruszy to nawet ciepłego jeszcze nieboszczyka. Nie powinno to nastręczać trudności – w końcu ośrodek regulujący pracę układu oddechowego znajduje się tuż obok naczynioruchowego, w rdzeniu podłużnym.

Tutaj jest poważny błąd logiczny. Serce to nie perpetuum mobile. Zakładając, że Twój bohater ma zdolności przywrócenia krążenia, by to miało sens musiałby jednocześnie przywrócić oddychanie oraz pracę mózgu. Serce nie będzie biło bez impulsów z mózgu, nie będzie też w stanie bić, gdy jego komórki nie zostaną natlenione. Tymczasem u Ciebie, serce bije sobie przez kilkanaście minut, bez akcji płuc i przy obumarłym mózgu, a bohater relaksuje się w najlepsze.

zachowane tu struktury synaptyczne zdradzały własności swoistej „interferencji” informacji i właśnie teraz łatwo było zrobić z siebie debilka, a w najlepszym wypadku sklerotyka.

Dlaczego zdrobniłeś słowo debil? Bohater wypowiada się w sposób naukowy, używa sformułowań medycznych, więc powinien użyć słowa “debil” jako medycznej nazwy osoby lekko upośledzonej.

Zdrobnienie tego słowa, sprawia, że ma ono wydźwięk pejoratywny, pogardliwy.

Czy Twój bohater gardzi osobami upośledzonymi? Jeżeli tak, to mógłby tak rzec, jeżeli nie (a nie zauważyłem u niego takich zachowań), to słowo to tu nie pasuje.

Zdarzyło mu się używać słowa “kurewka”, ale tutaj zdrobnienie ma swoje uzasadnienie, bo jako człowiek w miłości niespełniony, mógł swoją frustrację i osobiste niepowodzenia, przelewać na osobę, która z racji zawodu (wyboru), w jego opinii na szacunek nie zasługiwała.

Poza tymi kilkoma ułomnościami tekst bardzo udany. Dużo bardziej mi się podobał niż Noosfera.

Stylistycznie napisany poprawnie z pewną naleciałością czasów minionych ;).

Moja ocenia 5.2/6.

Piórko zasłużone.

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Chrościsko, dziękuję za ten komentarz, szczerze mówiąc już straciłem nadzieję i żałowałem, bo bardzo sobie Twoje komentarze ceniłem. Są takie wyważone, wręcz uderzają bezstronnością a jednocześnie celnością zarówno w tych krytycznych jak też pozytywnych partiach. Doczekałem się i nie zawiodłem, naprawdę można by ten komentarz wysłać do Sevres jako wzorzec :)

Co do scen erotycznych, masz rację, dzisiejsze trendy są inne, przy czym wydaje mi się, że te wulgarne dominują (a może po prostu za dużo się Houellebecqa naczytałem :)

Przyznam się, że tej sceny jakoś specjalnie nie projektowałem, po prostu napisałem ją machinalnie, z marszu.

bo da się te same procesy i idee przedstawić w bardziej przyswajalny sposób.

Oczywiście, może nawet dałbym radę, gdybym się przyłożył. Tu jednak użyłem celowo tego manewru ze względu na okoliczności. Jeffrey świadomie próbuje zademonstrować swoją przewagę w tej “konkurencji” (zauważ, że ani jeden ani drugi nie są fizykami) i to mu się udaje. Najpierw jest przepychanka (Musiałby pan być dobry we wszystkim, generale. W fizyce, psychochemii, psychoneurologii… A nawet w filozofii. I religioznawstwie.

– Może mnie pan nie docenia. )

a potem Hamilton poddaje się (– Kim pan jest u diabła.) Konsekwentnie stosując naukowy slang, Jeffrey chce utrzymać zdobytą przewagę.

Serce nie będzie biło bez impulsów z mózgu

Cały Twój wywód jest słuszny, poszedłem tu na duże skróty (i nie tylko tu), niemniej trzeba wziąć pod uwagę, że wedle Jeffrey zamysłu jest “wszechmogący”. Skoro można zmusić serce do pracy defibrylatorem, to uruchomienie przez Jeffreya takiego defibrylatora “wirtualnego” jest do pomyślenia.

Swoją drogą osobiście tę scenę uważam za najlepszą z punktu widzenia dramaturgii i najsłabszą “infodumpowo”. Po prostu jestem z wykształcenia bardziej fizykiem (konkretnie astrofizykiem) a w neurofizjologii profanem. Przygotowując tę scenę przeczytałem podręcznik do neurofizjologii, taki na poziomie podstawowym. To trochę mało, ale akurat wśród moich znajomych nie miałem z kim się skonsultować (a betowania jeszcze nie było :). )

Z debilkiem masz rację, to efekt niedopracowania, użyłem tego słowa zupełnie bezrefleksyjnie, w żadnym przypadku nie dla zilustrowania jakiejś pogardy. Teraz, gdy mi zwróciłeś uwagę, myślę, że chyba bardziej pasowałoby określenie imbecyl.

Raz jeszcze dziękuję i pozdrawiam noworocznie!

Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię

Podchodziłem do tego tekstu, co tu dużo ukrywać, niechętnie. Wprowadzenie – scena z kobietą negocjowalnej cnoty – nie zachęcała do dalszej lektury. Nie dlatego nawet nawet, że coś z nią było nie tak. Zwyczajnie miałem poczucie, że znacznie wykracza ona poza obszar zainteresowań literackich CM-a.

Czytałem więc, trochę pogodzony z tym, że się od tego tekstu odbiję, ale opowiadanie (chwała mu za to!) było na tyle łaskawe, że szybko jednak wskoczyło w to pole moich zainteresowań. Momentami nawet obiecująco zbliżało się do jego środka. Jest tu bowiem fajny fantastyczny pomysł, czyli to, czego w opowiadaniach szukam najbardziej. Jest też praktyczna prezentacja tego pomysłu, co cenię jako czytelnik. Dlaczego? Bo z tego typu tekstami (opartymi na konkretnym pomyśle lub jakiejś wymyślnej koncepcji) jest trochę tak, jak z robotem wielofunkcyjnym. Jeśli przymierzamy się do takiego robota, to najważniejsze jest dla nas: co ten robot może? Dopiero w dalszym rzędzie interesuje nas jak (i dlaczego) działa.

Z tym opowiadaniem w moim przypadku było dokładnie tak samo. Koncept fideiny aż się prosił o dokładną prezentację, z uwzględnieniem wszystkich elementów: na samym sposobie działania zaczynając i na wszystkich skutkach tego działania kończąc. Prośba to została niejako w tym tekście spełniona. I ponieważ tego typu opowiadań pisze się – odnoszę takie wrażenie – coraz mniej, tym bardziej je doceniam. Zwłaszcza, że jest napisane w taki sposób, że i obcowanie z tą warstwą informacyjną czy techniczną (omówienie fideiny) wydaje się dosyć przystępne.

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

Dzięki CM za ten komentarz. Zaczyna mi się we łbie rysować taka prawidłowość dot. reakcji czytelników na moje opowiadania: początek jest zniechęcający, czasem wręcz odpychający. Taka przynajmniej była reakcja wielu w przypadku dwóch opowiadań Fideina i Nupole, które uważam za najlepsze (nie tylko ja zresztą, bo są one także najwyżej uhonorowane tutaj przez czytelników).

Pewnie ma to związek z tym, że bardzo jest mi trudno rozpocząć pisanie, wszystko wychodzi takie “drewniane”. Dopiero jak się rozkręcę, leci lżej. A może jest to przepustka do tych atrakcyjniejszych partii tekstu? :)

Pozdrawiam!

Zależy mi na dobrej opinii u tych ludzi, o których mam dobrą opinię

Nowa Fantastyka