W mojej karierze westalki zetknęłam się już z bogami, upiorami i duchami przodków, ale czasami myślę, że najbardziej kłopotliwą istotą, z jaką przyszło mi się zmierzyć, jest moja siostra Kluentia.
Pod koniec miesiąca Juniusa po raz kolejny wymusiła na mnie spotkanie. Usiłowałam się wyłgać, tłumacząc jej, że zbliża się święto i będę miała mnóstwo roboty. Moje knucie na niewiele się zdało: Kluentia jak zawsze postawiła na swoim.
– Sprawa jest taka – zaczęła moja siostra. – Betucja, wiesz, ta, co jej matka była kuzynką szwagra mojego męża…
Z trudem stłumiłam ziewnięcie. Dzień był duszny i męczący: od paru dni cały Rzym z utęsknieniem wyglądał solidnej letniej burzy.
– Awito – powiedziała moja siostra ze zniecierpliwieniem, – Czy ty mnie w ogóle słuchasz? Rzadko cię o coś proszę…
– Akurat – mruknęłam, ale na szczęście Kluentia nie usłyszała.
– … więc może tym razem byś łaskawie zrobiła to dla mnie, co?
– Ale co? – zapytałam, zgubiwszy kompletnie wątek.
– Ale zrobisz? Ja wiem, że…. – urwała i popatrzyła na mnie z potępieniem. – Na Obie Boginie, Awito, ty mnie kompletnie nie słuchałaś, prawda?
Skinęłam głową.
– No, to krótko a konkretnie – westchnęła Kluentia. – Ułaskawisz syna Aulusa Azyniusa, jak go skażą przez tę dziewczynę, prawda?
***
– Kluentio – powtórzyłam po raz szósty. – Nie ma takiego prawa. Uwierz mi.
– Jak nie ma? – zapytała Kluentia zirytowanym tonem. – Przed chwilą ci mówiłam, że Betucja mi wczoraj powiedziała, że jej synowi w szkole retora powiedzieli, że tak jest. Wiesz, ile oni płacą za te lekcje? Na pewno taki retor by nie kłamał, nie za takie stawki.
Zamknęłam oczy, policzyłam po grecku do dziesięciu i bezgłośnie wezwałam na pomoc Patientię, boginię cierpliwości i niezasłużonego cierpienia.
– Nie. Ma. Takiego. Prawa – powtórzyłam. – To, że retorzy każą swoim studentom pisać szkolne ćwiczenia o wydumanych quasi-prawnych problemach, to jedno. To, że w rzeczywistości o karze za gwałt na dziewicy nikt nie pozwoli zadecydować samej zgwałconej, to drugie, i, na bogów, chyba oczywiste. O tych sprawach decyduje pater familias.
Kluentia westchnęła.
– Słuchaj – powiedziała pojednawczo – ja nie wątpię, że młody Azyniusz jest pierwszej klasy bałwanem: co go podkusiło zakradać się po nocy do domu córki Tytusa Anniusza, udawać jej narzeczonego i brać dziewczynę siłą? To są dumni ludzie: stara, bogata rodzina, wpływowy ojciec. Dziewczyna na pewno jest wściekła i chce egzekucji, a nie wiadomo, co zrobią sędziowie…
– Ależ wiadomo – przerwałam jej. – Wiadomo, czego nie zrobią. Nie pozwolą zadecydować dziewczynie. Powtarzam ci jeszcze raz, nie ma takiego prawa.
– A odkąd to ty jesteś taki prawnik, co? – zapytała moja siostra urażonym tonem. – Ale dobra, niech ci będzie. Tylko… gdyby go skazali, obojętnie według jakiego prawa, to go ułaskawisz?
***
– A czemuż to pani Kluentia koniecznie chce ratować tego chłopaka? – zapytała moja niewolnica Syra, rozplatając mi wieczorem warkocze.
– Nie jestem pewna – powiedziałam. Czułam, że muszę obgadać z kimś całą sprawę, a Syra, którą znałam, od kiedy miałyśmy po pięć lat, była najlepszą kandydatką. – Tłumaczyła mętnie, że któraś ciotka chłopaka jest przyjaciółką kuzynki jakiejś zaufanej przyjaciółki naszej rodziny, czy coś. To by oczywiście oznaczało, że officium domaga się od naszej rodziny wsparcia ich w kłopotach, ze względu na prawa przyjaźni i gościnności.
– I akurat pani Kluentia tak by się tym przejęła? – spytała Syra powątpiewająco. Nie skarciłam jej za ton, choć może powinnam: jej uwagi na temat mój, mojej siostry i innych osób, które powinna otaczać szacunkiem, bywają mocno niestosowne. Cóż, może to dlatego lubię obgadywać z nią moje problemy.
– Podejrzewam – przyznałam – że moja siostra po prostu chce się wydać za starego Azyniusza. Niedawno owdowiał, ma ponoć spory majątek w Lacjum. Wygląda na jej typowy obiekt małżeńskich łowów. Ja zresztą wcale nie chcę tego smarkacza ułaskawiać. Nawet nie powinnam tego planować: jako westalka mam, owszem, prawo łaski dla skazańca, ale musiałabym go spotkać przypadkowo, a nie zaplanować to wszystko…
Wolałam nie myśleć o tym, że takie zachowanie mogłoby poważnie obrazić boginię. Gniew mojej patronki był naprawdę ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowałam.
– A wracając do tego Azyniusza – zmieniłam temat. – Co my w ogóle o nim wiemy?
– O ojcu czy synu? – zapytała Syra, sięgając po gąbkę namoczoną w mleku, którą przetarła mi twarz.
– Synu, synu – westchnęłam. – W końcu to o niego chodzi.
Syra wiedziała o nim co nieco z plotek. Nie było tego wiele: ładny, bogaty, zepsuty. Najwyraźniej równie znudzony, jak całe jego pokolenie: generacja młodzieńców bez pomysłu na życie – Rzym zamknął przecież wrota świątyni Janusa i zakończył wojny, a żeby iść w politykę, trzeba stać naprawdę blisko dworu princepsa.
– Cóż, coś tam wiemy. Jutro z rana wyślij wiadomość do starego Azyniusza, że chcę z nim porozmawiać o synu – zakomenderowałam.
***
Poranek przyniósł jednak same rozczarowania. Burza nie nadeszła: ciężkie, pełne kurzu powietrze nadal wisiało nad miastem jak velum rozciągnięte nad widownią teatru w słoneczne dni. Zmęczona upałem, marzyłam tylko o deszczu, który spłucze wszechobecny kurz i przyniesie choć odrobinę ochłody.
Nie miałam jednak wyjścia: zgodnie z obietnicą spotkałam się z Azyniuszem-ojcem. Jako westalka musiałam zachować ostrożność w kontaktach z obcymi mężczyznami, umówiłam się więc w miejscu publicznym: na forum, niedaleko wejścia do nowego budynku Senatu.
Zauważyłam Azyniusza od razu, skulonego w odrobinie cienia, rzucanego przez rachityczną sosenkę. Okazał się starszym panem, wysokim i chudym. Na spotkanie ze mną wystroił się w ewidentnie dawno nienoszoną togę – widziałam, jak niewygodnie mu w ciężkiej wełnie w ten upalny dzień i jak co chwilę dyskretnie poprawia fałdy stroju.
– Czcigodna dziewico… – zaczął. Przerwałam mu.
– Chodźmy – wskazałam na wejście do portyku. – Będzie trochę chłodniej.
– A teraz słucham – powiedziałam, kiedy tylko ja, Syra i lekko zadyszany Azyniusz weszliśmy do środka. Ukośne cienie kolumn kładły się na marmurową podłogę pod naszymi stopami. – O co dokładnie chodzi?
Azyniusz podniósł wzrok na mnie.
– Mój syn… – zaczął i urwał. Westchnął ciężko, po czym kontynuował:
– Mój najmłodszy syn, Maniusz, ma kłopoty.
– A i owszem – przerwałam mu. – I to spore. Stuprum cum vi, gwałt na dziewicy-córce współobywatela. Kłopoty, zaiste. O ile wiem, w tym mieście gwałcicieli dziewic karzemy śmiercią.
Opuścił wzrok, ale nie dość szybko, żeby ukryć przede mną załzawione oczy.
– Ułaskawisz go, czcigodna? – zapytał. – Pani Kluentia coś wspominała…
Krew mnie oczywiście zalała, że Kluentia już zdążyła mu Hades wie czego naobiecywać w moim imieniu.
– A niby czemu – wycedziłam – kapłanka Westy, patronki czystości, bogini-dziewicy, miałaby ułaskawić gwałciciela? Po co miałabym pomóc mu wyłgać się od śmierci? Mam takie prawo, to prawda. Gdybym go spotkała prowadzonego na egzekucję, mogłabym uwolnić go od kary śmierci. Tylko dlaczego miałabym to zrobić?
Nie odpowiedział mi, tylko schylił głowę jeszcze niżej.
– I nie macie nawet cienia nadziei – zapytałam – że sąd go uwolni od winy?
Pokręcił głową.
– Ja wiem, że mój syn jest winny – powiedział cicho.
– Rozumiem – syknęłam. – Uniewinnienie byłoby moralnie nie w porządku. Ale uwolnienie go od kary przeze mnie już nie jest
– Od kary, nie od winy – wyszeptał. – To co innego.
– Aha – mruknęłam. – Co innego. Azyniuszu, sam nie wierzysz, że on się zmieni. Po co go uwalniać? Ryzykować, że znowu to zrobi – bo zrobi, prawda?
Skinął bez słowa.
– No to, dlaczego? – spytałam, nie spodziewając się odpowiedzi.
– Bo to mój syn – odparł cicho.
I niby dlatego ja go mam ułaskawić, pomyślałam.
– Zobaczę, co się da zrobić – powiedziałam oficjalnym tonem. – Dowiem się, jak sprawa wygląda i wtedy zadecyduję.
Odwróciłam się, skinęłam na Syrę i wyszłyśmy z cienia portyku w bezlitosne słońce rzymskiego dnia w środku lata.
Po powrocie do Domu Westalek, kiedy usiadłam w atrium z kubkiem chłodnego wina z miodem i wodą, nie wytrzymałam.
– Ja już nie mam cierpliwości! – jęknęłam – Na litościwą Hekate, co mnie podkusiło, żeby w ogóle rozmawiać z tą jędzą, moją siostrą, i to w sprawie jakiegoś skończonego osła! W interesie panny, która jest pewnie na tyle w nim zadurzona, że sama go wpuściła! Przecież jeżeli go uwolnię, to on poczuje się bezkarny i będzie gotowy zakraść się do kolejnej pierwszej naiwnej!
Urwałam i natychmiast poczułam się głupio z powodu tego wybuchu. Syra patrzyła na mnie ze swoim typowym uśmieszkiem.
‑ Moja pani ma dziś niedobry dzień, jak widzę. Dla siebie i dla ludzi – powiedziała, a ja oczywiście usłyszałam w jej głosie ironię.
– Ja cię naprawdę powinnam sprzedać – mruknęłam ponuro – tak jak mi Virgo Maxima zawsze radzi. A przynajmniej – wychłostać rózgą. Odpuszczę ci tylko dlatego, że za dwa dni są Capratinia i obraziłabym bogów, karząc cię tuż przed świętem niewolnic. Co tym razem?
– Ależ nic – odpowiedziała gładko, a potem dodała: – Jeżeli nie chcesz go ułaskawiać, pani, to go nie ułaskawisz. Jesteś westalką. Sytuacja jest całkowicie w twoich rękach. Wydawałoby się, że w tej sytuacji poczujesz się jak triumfatorka… nie jak ofiara.
– A co to niby ma znaczyć? – prychnęłam.
– Pani – Syra ukłoniła się pokornie, – jako westalka jesteś wybranką bogini. Od twojej decyzji zależy i życie tego chłopaka, i honor tej dziewczyny, że o spokoju ducha ojca nie wspomnę. Wszystko zależy od ciebie. Nie wiem, czemu uważasz, że ktoś może cię tu do czegoś zmusić.
Jasne, to zupełnie w stylu Syry, pouczyć mnie, jakby to ona była panią, a ja jej służącą. Ona sobie czasami naprawdę na za dużo pozwala.
– Azyniusz na ciebie liczy, pani – powiedziała – ale też się ciebie boi. Przyjmie wszystko, co zrobisz, jako wolę bogów.
– Nie usprawiedliwiaj ich, ani tatusia, ani synka – mruknęłam. – Ani mi się waż.
– Ależ ja ich nie bronię, pani – odpowiedziała, znowu z tym swoim irytującym uśmieszkiem. – Ja się tylko zastanawiam, czego się moja pani w tym wszystkim boi: bogów czy ludzi?
Ku mojemu zdziwieniu Kluentia, kiedy opowiedziałam jej poranną historię, nie kręciła nosem i nie narzekała na moje zachowanie wobec swojego protegowanego. Wysłuchała mnie ze zmarszczonymi brwiami.
– Ech, tak podejrzewałam, że w rozmowie to on cię nie przekona – mruknęła i na więcej komentarzy o Azyniuszu seniorze nie dała się namówić.
– A co z tą dziewczyną? – zapytałam po chwili. – Z ofiarą? Jak ona się nazywa, Annia?
– A co ma być? – Kluentia wzruszyła ramionami. – Raczej na pewno go skażą, prawda? To uwalnia ją od wszelkich oskarżeń o adulterium, bo skoro on się dopuścił gwałtu, to ona jest niewinna: może wyjść za mąż, zostać matką, matroną… A że on potem będzie miał szczęście i w drodze na egzekucję spotka litościwą westalkę, to już nie jej sprawa. Tyle. A co się stało, to się nie odstanie.
Chyba że bogowie wściekną się na nas za to wszystko i wtedy dopiero zobaczymy, pomyślałam.
– Skądinąd, gdzie on jest? Nasz uwodziciel dziewic? – zapytała Kluentia, ewidentnie próbując zmienić temat.
– Nie mam pojęcia – przyznałam. – Syro?
– Dowiem się, pani – odpowiedziała natychmiast. – Podejrzewam, że u pretora, uwięziony.
– Jeżeli tak – zdecydowałam, – to ja się osobiście pofatyguję do pretora Newiusza i wypytam o całą sprawę.
– Nie ma takiej sprawy, czcigodna kuzynko – powiedział Kwintus Newiusz.
Musiałam mieć mocno zdumioną minę, bo pretor pokiwał głową i powiedział jeszcze raz, powoli:
– Nikt z rodziny Gajusza Anniusza nie zgłosił żadnej podobnej skargi. Nic nie wiem o losach i ewentualnych przestępstwach młodego Azyniusza
– Naprawdę? – zapytałam, nieco zdumiona. – Moja siostra wydawała się absolutnie pewna, że doszło do przestępstwa…
– Nam w urzędzie nic o tym nie wiadomo – powtórzył Newiusz. – A ja osobiście nie sądzę, żeby gwałty i skandale były problemem, którym powinna zajmować się kapłanka Westy. Nikt nic nie zgłaszał: w tej sytuacji pozostaje zostawić sprawę bogom.
Zła i rozczarowana wróciłam do Domu Westalek i jeszcze nie zdążyłam usiąść, kiedy weszła Syra, niosąc tabliczki z listem.
– Przyszło dziś rano – wyjaśniła. – Podejrzewam, że to w sprawie Azyniusza.
Pociągnęłam za sznurek i otwarłam tabliczki.
– Mówi ci coś nazwisko Gajusz Oktawiusz Ligur? – spytałam. – Bo ktoś taki w bardzo wyszukanym stylu prosi mnie o spotkanie.
Cóż było robić? Następnego dnia wybrałam się do domu mojej siostry na umówione spotkanie z Oktawiuszem Ligurem..
Kiedy tylko weszłam, nasz gość zerwał się na równe nogi i zakrzyknął dramatycznie:
– Sprawiedliwości!
Kluentia i ja popatrzyłyśmy na niego z zainteresowaniem. Gajus Oktawiusz Ligur spojrzał na nas błagalnie z wysokości swoich sześciu stóp wzrostu i powtórzył:
– Błagam o sprawiedliwość, czcigodna dziewico.
Pokręciłam głową; nadal nic a nic nie rozumiałam.
– Chwila – moja siostra odezwała się, zanim zdążyłam otworzyć usta i przyznać się do swojej ignorancji. – Od sprawiedliwości są sędziowie, ewentualnie bogowie. A co mamy do tego my?
– Och! – wykrzyknął Gajusz Oktawiusz; miałam wrażenie, że chłopak nie potrafi mówić, a wyłącznie deklamować. – Tak, rozchodzi się o bogów. I o krzywdę. O krzywdę, zaiste, i obrazę bogów. Znaczy, o moją narzeczoną.
Miałam ochotę skwitować go jakąś sarkastyczną uwagą – a bogowie wiedzą, po kilkunastu latach bycia podwładną obecnej Virgo Maxima wiedziałam dokładnie, jak to zrobić – ale popatrzyłam na jego gładką twarz dwudziestoparolatka, na wzrok wbity we mnie z niemą nadzieją, i złośliwości uwięzły mi w gardle. W oczach tego chłopaka najwyraźniej byłam wybranką bogini i mogłam uwolnić go wszelkich trosk. Oczywiście, jednocześnie na sam widok tego cielęcego zaufania omal mnie krew nie zalała. Ulubienica bogów, akurat!
– O narzeczoną? – zapytałam, starając się brzmieć łagodnie i cierpliwie. – A kto to jest i co się jej stało?
– Maniusz Azyniusz się stał – powiedział grobowym głosem Gajusz Oktawiusz.
Przysunęłam sobie krzesło i zakomederowałam:
– Proszę mi wszystko opowiedzieć.
Jeżeli pominąć retoryczne wykrzyknienia i ozdobniki, opowieść przedstawiała się następująco: nasz Oktawiusz był od dawna zaręczony z ofiarą całej sprawy, Annią. Stary Anniusz był eks-pretorem i znanym dobroczyńcą. Po długich naciskach obiecał w końcu córkę-jedynaczkę za żonę Oktawiuszowi, ale z ustaleniem daty ślubu się nie spieszył.
– I wtedy, o czcigodna dziewico i wielce szacowna matrono, wtedy to właśnie na drodze mego szczęścia stanął ten – ten, nie obawiam się tak go nazwać, ten okrutnik, ten Buzyrys, Ajgistos zaiste, który… który…
Urwał, schylił głowę; zamilkł na dłuższą chwilę, zanim dokończył swoją wyuczoną lekcję:
– …który sprowadził nieszczęście i upadek na dom Anniuszów, a na moje życie – ru… ruinę.
Zamilkłam na takie dictum: nie bardzo wiedziałam, co powiedzieć chłopakowi, który musi uciekać się do cytatów z czytanek retora, żeby opowiedzieć o tym, co go spotkało.
Sytuację uratowała, jak zwykle, moja siostra.
– Dobra – powiedziała zdecydowanie. – A teraz jasno, krótko i bez mitologii. Co się konkretnie zdarzyło?
– On go zabił – wymamrotał Gajusz Oktawiusz, a kiedy Kluentia skrzywiła się, jakby ją zęby bolały, doprecyzował – Maniusz Azyniusz. Zabił.
– Ale KOGO, na bogów! Mówże wreszcie konkretnie! – prychnęła.
– No przecież Tytusa Anniusza! – krzyknął chłopak i trochę nas obie, po prawdzie, zamurowało.
Kluentia westchnęła ciężko; jej wzrok spotkał się z moim. Gajusz Oktawiusz siedział wpatrując się we własne splecione dłonie. Od dłuższej chwili usiłowałyśmy jakoś nadać sens temu, co nam opowiedział.
– Jeszcze raz – powiedziałam, siląc się na spokój. – Maniusz Azyniusz postanowił uwieść Annię, tak? Zakradł się do niej nocą w Święto Pochodni, podając się za ciebie. Kiedy go rozpoznała, zaczęła krzyczeć i się wyrywać, napastnik zerwał się do ucieczki, a ojciec Annii rzucił się jej na pomoc. Popchnięty przez uciekającego, zatoczył się na ścianę, zasłabł i już nie wstał?
Oktawiusz pokiwał głową.
– Trafiony gromem Jowiszowym – potwierdził.
– A była burza? – spytała moja siostra z zainteresowaniem.
Zapadła dłuższa cisza.
– Dobrze – powiedziałam z westchnieniem. – Trafiony metaforycznym gromem, Tytus Anniusz skonał. A teraz chciałabym wiedzieć, czemu przychodzisz z tym do mnie.
– Bo odmawiam wiary w kalumnie, rzucane na dziewicę Westy przez ludzi bez honoru! – wykrzyknął. – Czyż nie dał nam Brutus przykładu, że ojciec powinien nawet mieczem karać synów, którzy sprzeniewierzą się prawom ojczyzny?
Znaczy, pomyślałam, tłumacząc sobie z Oktawiuszowego na nasze, najpierw poszedł po sprawiedliwość do starego Azyniusza. Wolałam nie pytać, co tam zaszło, ale to tam zapewne dowiedział się jakoś o zabiegach wokół uzyskania ułaskawienia od westalki. No pięknie, tylko tego mi trzeba, żeby ludzie plotkowali, że udzielam łask bogini na zamówienie.
Kluentia milczała.
– A co z Annią? – zapytała w końcu.
– Moja narzeczona pozostaje w najgłębszej żałobie – odpowiedział Oktawiusz, wracając na znajome terytorium. – Niezdolna do podzielenia się swoim cierpieniem z kimkolwiek. Przelana krew…. – zaczął, spojrzał na Kluentię, urwał i poprawił się – znaczy, okrutna śmierć Tytusa Anniusza woła o pomstę do bogów, a zbrodniarz…
– Jasne – przerwała mu moja siostra. – Rozumiemy. Zbrodniarz, sprawiedliwość, zemsta i tak dalej, rozumiemy. Tylko: primo, gdzie jest Azyniusz? Czy którekolwiek z was wie, gdzie go szukać?
Oktawiusz pokręcił głową.
– Secundo – kontynuowała Kluentia – podejrzewam, że nie ma żadnych szans, żeby ktokolwiek poważnie uznał Azyniusza za zabójcę. Gwałt to co innego, tu go raczej na pewno skażą, ale morderstwo? Niekoniecznie. I będziecie się musieli z tym pogodzić.
Oktawiusz chciał coś powiedzieć, ale Kluentia machnęła ze zniecierpliwieniem ręką, co go natychmiast uciszyło. Ja w sumie też chciałam coś powiedzieć – konkretnie zapytać, odkąd to z niej taki prawnik – ale miałam dość rozsądku, żeby nie przerywać. Zapomniałam, że Kluentia w roli królowej rozstawiającej wszystkich po kątach potrafi być niezwykle skuteczna – a przecież widziałam ją w tej roli dostatecznie często, kiedy była jeszcze żoną senatora! Jeżeli ktoś zdoła zmusić Oktawiusza do otrząśnięcia się i wygrzebania z pamięci jakichś przydatnych informacji, to ona.
– Wiem, wiem, oczywiście, że to z winy tego drania starszego pana grom Jowiszowy trafił – powiedziała moja siostra z westchnieniem. – Nie mam żadnych wątpliwości, że moralnie jest winny, ale pytanie, czy akurat za to sprawiedliwości przypadkiem nie będą mu musieli wymierzyć bogowie.
– Albo my sami! – zakrzyknął Gajusz Oktawiusz. – Jak Orestes, pomszczę ojca… eee…. ojca mojej narzeczonej – dokończył zdecydowanie ciszej, rzucając ukradkowe spojrzenie na Kluentię.
Jakiś czas później, odesławszy naszego domorosłego mściciela z wymuszonym przyrzeczeniem na Concordię, że na razie daruje sobie orestesowanie, usiadłyśmy z Kluentią, żeby podsumować sprawę.
– Do tej pory – stwierdziła moja siostra, kiedy służba podała nam na przekąskę figi w miodzie – rozmawiałyśmy wyłącznie z tłumem pośredników.
– Zatroskany tato napastnika – pokiwałam głową.
– I zatroskany narzeczony ofiary – dodała Kluentia.
Oblizałam palce z miodu.
– Dalej chcesz, żebym ułaskawiła Azyniusza? – zapytałam.
Kluentia sięgnęła po figę i ugryzła kawałek. Nie spuszczałam z niej oczu, kiedy powoli jadła owoc. Niech wie, że ja wiem, że to delektowanie się słodyczą figi to nic innego jak uniki.
– No wiesz – powiedziała w końcu. – Obiecałam jego ojcu. Trochę jakby mu… przyrzekłam? To bardzo porządny człowiek, choć straszny safanduła. Jego rodzina oddała mi kiedyś przysługę, i zobowiązałam się, że…
Aha, tu cię mam, pomyślałam. Przysługa za przysługę, obiecanki, kombinowanie i załatwianie za plecami męża i rodziny rozmaitych mniej lub bardziej legalnych sprawek – o, w tym moja siostra była świetna; pół Rzymu coś jej zawdzięczało i w razie potrzeby umiała zmobilizować na swoje usługi całe legiony osób, od senatorów do niewolników, których w życiu bym o stosunki z nią nie posądzała.
– Czyli jesteś związana przyrzeczeniem, i to wobec bogów – westchnęłam.
Kluentia pokiwała głową. No pięknie.
– Nie ma wyjścia – mruknęłam. – Trzeba tę sprawę rozwiązać.
– To co? – zapytała Kluentia. – Dzielimy się robotą? Ty się próbujesz dowiedzieć, gdzie jest przestępca, a ja rozsyłam służących po mieście, żeby mieli oczy otwarte, i załatwiam spotkanie z panną młodą w żałobie.
Kluentia zabrała się do swojego zadania ze sprawnością boskiego Juliusza szykującego się do podboju Galii. Już następnego dnia wezwała mnie, żeby porozmawiać o wynikach.
– Wejście do tego domu to jest istna wyprawa w przeszłość! – powiedziała moja siostra dramatycznym tonem, rozsiadając się wygodnie i przywołując ulubionego niewolnika, który już czekał z ogromnym wachlarzem z piór w dłoni. W czasy Katona – dodała ponuro. – Niby zamożny dom, ale wszystko do bólu skromne i surowe. Człowiek czuje się niepewnie, że w ogóle ma buty na nogach, bo oni tam po dawnemu boso chodzą! W dodatku teraz żałoba jak za starych czasów, pietas wobec zmarłych przodków wraca w każdej rozmowie, bratanek w przepisowej czarnej todze, a panna… – Kluentia urwała i zażądała wody z miodem.
– Co panna? – zapytałam ze zniecierpliwieniem.
– A panna to na moje oko straciła rozum z rozpaczy – odparła. – Wszystkim opowiada, jak to naśle na mordercę Furie. Na zmianę przeklina i płacze, raz siedzi zamknięta godzinami, raz miota się z krzykiem po całej willi. Oktawiuszowi ponoć zapowiedziała, że ma się jej na oczy nie pokazywać, póki nie zabije drania, który ją napastował i zamordował jej ojca. Zapowiedziała, że jeżeli do zemsty nie dojdzie, to stary Anniusz osobiście wyjdzie z grobu i wymierzy sprawiedliwość im obu: Azyniuszowi za mord i gwałt, a Oktawiuszowi za opieszałość i tchórzostwo. Biedna dziewczyna, strasznie cierpi – ale jest tak wściekła, że osobiście wolałabym nie wchodzić jej w drogę.
– Rozmawiałaś z nią? – spytałam.
– Owszem – Kluentia skinęła głową. – Jestem pewna, że całe Oktawiuszowe odgrywanie mściciela wynika z żądań Annii. Może my lepiej jak najszybciej znajdźmy tego Azyniusza?
Ukryłam twarz w dłoniach. Kręciło mi się już w głowie od tych wszystkich zemst, oskarżeń i sekretów. Z drugiej jednak strony… z drugiej strony miałam poczucie, że jeżeli w imieniu bogini się nie wtrącę i tego wszystkiego nie ukrócę, to rzecz nie skończy się na jednym tkniętym apopleksją starszym panu. Wcale nie wiedziałam, czy chcę ułaskawić Azyniusza – ale na pewno wiedziałam, że chcę go znaleźć, zażądać wyjaśnień i wreszcie zrobić z tym wszystkim porządek.
– Posłuchaj – powiedziałam. – Muszę jutro rano być w świątyni, mam obowiązki, ale gdybyś coś wiedziała, wyślij mi posłańca, dobrze?
– O ile się czegoś dowiem – zastrzegła się moja siostra. – Choć, po prawdzie, tak długo gonimy w piętkę, że w końcu los musi okazać nam trochę życzliwości.
Los okazał nam życzliwość w sposób, którego nie przewidziałam.
– Awito, po południu przyjdą spadkobiercy, odczytać ostatnią wolę – oświadczyła moja przełożona. Nie było w tym nic dziwnego: zamożni obywatele chętnie deponowali testamenty w świątyni Westy. – Ubierz się i czesz się porządnie, nie tak, jak zwykle, i bądź gotowa im towarzyszyć.
Młody mężczyzna, który przyszedł po testament, nie był mi znany. Dopiero kiedy się przedstawił, zrozumiałam, że mam przed sobą spadkobiercę Tytusa Anniusza.
– Współczuję rodzinnej tragedii – powiedziałam.
– Tak, cios był niezwykle bolesny – pokiwał głową. – Najgorsze to, że po śmierci wuja moja kuzynka nie potrafi… – urwał.
Milczałam, dając mu czas na opanowanie myśli.
– Ona nie może przestać rozpaczać – powiedział w końcu. – A ja, jako nowy pater familias, już nie wiem, co robić.
– Nadmierna żałoba szkodzi i jest obraźliwa dla bogów – zasugerowałam.
Młody Anniusz spojrzał na mnie z wdzięcznością.
– Czcigodna dziewico – zapytał niepewnie – czy nie zechciałabyś powiedzieć tego osobiście naszej drogiej Annii?
– Oczywiście, że on nie żyje – powiedziała z przekonaniem Annia. Blada, z podkrążonymi oczyma, nie usiadła ani na moment, choć na nogach trzymał ją głównie gniew..
– Mój ojciec wrócił jak heros z zaświatów, żeby zaciągnąć drania do Tartaru. Należało mu się, za morderstwo ojca i za mnie. Będzie tam cierpiał, mam nadzieję, na wieki – dodała mściwie.
Kluentia poklepała ją po ręce i pokiwała współczująco głową.
– Nie będę o nim mówić – Annia pokręciła głową. – Chcę tylko, żeby dostał za swoje. Zrujnował nam życie. I ja wiem dobrze, co tam ludzie mówią za moimi plecami, ale ja go nie wpuściłam, ja tylko chciałam pomówić z narzeczonym. Tak, nocą, bez przyzwoitki, ale… – urwała, zagryzła wargi i po chwili milczenia kontynuowała:
– Niech go pokarzą bogowie, nic mnie już nie obchodzi. Nie chcę żadnej ludzkiej sprawiedliwości, ja już nigdy…
– Głupoty wygadujesz, dziewczyno – wtrąciła się Kluentia. – Oczywiście, że chcesz. Co więcej, potrzebujesz i dostaniesz. Co, chcesz mieć problemy z powodu adulterium? Jak nie, to musisz powalczyć. Nie łudź się, bogowie nie przyjdą i nie poświadczą w sądzie twojej niewinności…
Annia spojrzała na nią długo, z uporem.
– Poświadczyli przed wiekami niewinność westalki Klaudii Kwinty, poświadczą i moją – powiedziała w końcu z głębokim przekonaniem.
Ojoj, masz dziewczyno kłopoty, pomyślałam.
– Co wy wszyscy, dzieciaki, macie z tym porównywaniem się do mitycznych herosów z przeszłości! – huknęła Kluentia. – Raz byście zrozumieli, że nie jesteście nikim wyjątkowym, a od razu byłoby wszystkim lepiej. Sądy są od tego, nie bogowie, przecież bogini nie będzie tu przyłazić z góry Idy na zawołanie każdej smarkuli! No już, już, nie ma się o co obrażać, młoda damo…
Zostawiłam Annię z moją siostrą – niech się kłócą, może dziewczynie dobrze zrobi, jak się na kimś wyzłości, a Kluentii na pewno mała awantura nie zaszkodzi – i ruszyłam porozmawiać z narzeczonym.
– Och, pewien jestem, że ten zbrodniarz wciąż jest wśród żywych! – wykrzyknął w odpowiedzi na moje pytanie Oktawiusz Ligur. Nie miałam żadnych wątpliwości, że gdybym spytała w jej obecności, zapewne potwierdziłby wersję narzeczonej. Sprytnie jednak przydybałam go osobno. – Słyszałam, że ponoć zbałamucił jakąś służącą i ukrywa się u niej. Ale niech się nie łudzi, pomsta spadnie na niego, jak spadła na wszystkich ojcobójców i gwałcicieli….
Patrząc po tych mitycznych, niekoniecznie spadła, pomyślałam sarkastycznie, ale nie zamierzałam wdawać się z tym smarkaczem w debaty, czy to o retoryce, czy, brońcie bogowie, o mitologii. Tak naprawdę marzyłam, żeby cała awantura z zaginięciem Azyniusza okazała się zwykłą ludzką sprawką – nie chciałam nawet dopuszczać do siebie myśli, że mogłoby być inaczej.
Kilka dni później Fortuna w końcu naprawdę się do nas uśmiechnęła.
– Młody Oktawiusz i jacyś jego towarzysze – powiedziała Syra, kiedy zbudziła mnie wczesnym rankiem – złapali Azyniusza w tawernie na Zatybrzu i planują go ukarać. Osobiście.
– Ja im dam osobiście! – warknęłam, zła na tego bezmyślnego bałwana, którego miałam uratować, i na tego drugiego, który postanowił zemstą zrujnować sobie życie, a przy okazji mocno utrudnić je narzeczonej.
– Musimy się pospieszyć – dodałam. – Im różne rzeczy mogą przyjść do głowy.
Ponieważ kombinacja upalnej pogody i wąskich ulic w dzielnicy trans Tiberim oznaczała, że w powozie mogę utknąć na dłuższy czas, kazałam zanieść do się do caupony w lektyce. Okazało się to o tyle dobrym pomysłem, że dzięki temu nasz domorosły mściciel i jego towarzysze nie zauważyli, że nadciągam.
Na miejscu zastałam scenę iście teatralną. Przed cauponą stała w bojowej pozie grupa młodzieńców z Oktawiuszem na czele – dałabym głowę, że właśnie wygłosił do nich płomienną mowę. Parę kroków od nich na ziemi kuliła się jakaś postać w długim płaszczu naciągniętym na głowę, a między nią a atakującymi stała młoda kobieta w potarganej palli i z włosami w nieładzie.
– Nie róbcie mu krzywdy, na Obie Boginie! To mój ukochany mąż! – łkała.
Uznałam, że to idealny moment, żeby interweniować.
– A cóż to tu się wyprawia? – zapytałam, wysiadając z lektyki i gestem każąc Syrze zaczekać w środku.
Moje pojawienie się miało dramatyczny efekt. Oktawiusz zbaraniał; jego koledzy zastygli w bezruchu. Łkająca kobieta rzuciła mi się do stóp. Tylko klęcząca postać z osłoniętą głową nie ruszyła się ze swego miejsca.
– Co wy tu wszyscy robicie? – spytałam. – Kto cię zwolnił z przysięgi, Oktawiuszu? Kim jest ten ktoś na ziemi i o co, na bogów, ty z kolei szlochasz, kobieto?
Jeszcze przez krótki moment była cisza, a potem wszyscy zaczęli mówić po kolei.
– Ale przecież…
– To jego żona?
– Jaka żona?
– Sprawiedliwości!
– Ale Oktawiusz powiedział..
– Myśmy przyszli się mścić….
– Ten łajdak Azyniusz…
– No, tylko że Oktawiusz…
– Litości, na bogów!
– Morderca!
– No, ale ona…
– Cisza! – krzyknęłam w końcu, zdesperowana, i zwróciłam się do kobiety. Jej strój był w fatalnym stanie, a twarz brudna od łez, ale i strój, i buty były raczej z nich droższych. W tej chwili jednak, rozczochrana i usmarkana, wyglądała dość żałośnie.
– Zacznijmy od ciebie – powiedziałam zdecydowanym tonem.
– To mój…– zaczęła, ale przerwała, pociągnęła nosem i powiedziała cicho – Nazywam się Furia Phila, z Ostii, i jestem jego… No, żoną. Prawie.
– Jego? – machnęłam ręką w kierunku postaci na ziemi.
– Tak, Azyniusza – potwierdziła.
Wtedy siedzący powoli podniósł się z ziemi i wyprostował, zsuwając z głowy rąbek płaszcza. Całkiem przystojny, choć w tej chwili posiniaczony i zakrwawiony, wyglądał na jakieś dwadzieścia parę lat i robił wrażenie śmiertelnie przerażonego.
– Ale dajcie mi już spokój, dobrze, panowie? – powiedział błagalnie. – Bo ja nie jestem żaden Maniusz Azyniusz, przysięgam.
– Serio – powtórzył po raz kolejny rzekomy Azyniusz, wycierając twarz rąbkiem własnego płaszcza. – Jestem prostym wyzwoleńcem, służącym pana Azyniusza. Mówią mi Lagiskus.
Chłopcy nie chcieli dać się przekonać. Oktawiusz, owszem, uwierzył, jak tylko się lepiej przyjrzał i przestało go zwodzić podobieństwo sylwetki i koloru włosów, ale i tak krzyczał coś o karze dla oszustów i wspólnictwie. Furia Phila zasłabła i teraz powoli dochodziła do siebie, usadzona przez Syrę w cieniu. Lagiskus zaś usiłował się na wszelkie sposoby wykręcić od kary.
– No, więc było tak – wyjaśniał po raz kolejny między kolejnymi łykami wody, której nabierał prosto w ręce ze studni na podwórzu caupony. – Mój pan wybrał mnie, bom podobny wzrostem i trochę, nie chwaląc się, z gęby też; zatrudniłem się u niego ze trzy lata temu. Teraz kazał mi się ukryć tu w karczmie, a jakbym wychodził, zakładać jego płaszcz. Nawet zapłacił za mnie, niesłychana rzecz. Pewnie się bał – popatrzył oskarżycielsko na Oktawiusza, – że znowu jakiś raptus może mu przyjść mordę obić i na wszelki wypadek wolał, żeby spotkało to mnie. A co do tej tu pani… – zamilkł i spuścił głowę z westchnieniem.
– Co do tej tu pani? – zapytałam.
– No… ja powiem tak. Byliśmy w Ostii z panem i tam on ją sobie przygruchał. Ona gdzieś z jakąś ciotką czy kimś mieszkała. Panu się spodobała. Obiecał, że jak się tylko rozwiedzie z małżonką w Partenope, to ją niezwłocznie poślubi. Ze sześć dni do niej chadzał. Ciotka spała, a pan tymczasem hyc, i już był w sypialni; tylko stara służąca wiedziała, no i ja, bom stał na straży. No, tyle, że mu się znudziło. Powiedział pani Furii, że do domu pojedzie z żoną rozwód załatwiać i że wróci. Ale mnie głupiemu się przy tej służącej coś wypsnęło, że jedziemy do Rzymu, a nie do żadnej Partenope. Jak się pani wybrała nas szukać, to po nitce do kłębka doszła – i znalazła.
– Co to była za maskarada z tym płaszczem? – spytałam.
Lagiskus spuścił głowę jeszcze niżej.
– Bo pan kazał… – urwał. Jego wzrok pobiegł w kierunku siedzącej pod oliwką Furii.
– Pan kazał? – powtórzyłam.
– Ech – westchnął Lagiskus, pocierając sińce i skaleczenia na twarzy. – Pan miał pewien plan. Jego to chyba Priap przeklął, czy co: trzy dni z jedną babą nie wytrzyma, ale bez baby to już po dwóch go skręca, a jak się na jakąś zaweźmie, to nie odpuści: ona musi być jego.
– I co z tą Furią? – przerwałam mu.
– No więc ona przyjechała, tak? I dalej pana ścigać, że kiedy rozwód, że ślub trza planować, że ona nie odpuści, bo przysięgał na Talasjusza, że ją poślubi…
Czy ludzie mogliby darować sobie przysięganie na bogów, pomyślałam z irytacją, zwłaszcza jeżeli nie mają zamiaru tych przysiąg dotrzymać? Miałam szczerą nadzieję, że bogowie zaślubin, wesel i małżeństwa, z Talasjuszem na czele, są teraz kolektywnie a mocno wkurzeni na naszego uwodziciela – podobnie, skądinąd, jak Concordia i reszta bogów zgody i pokoju na Oktawiusza.
– … no, ale pan wcale nie miał zamiaru się żenić. Ułagodził ją i powiedział, żeby się na jego koszt zatrzymała w oberży kawałek stąd. Wmówił jej, że będzie się w dzień oczyszczał z tego kłamstwa przed bogami, a nocami przychodził śpiewać pod jej oknem, jak to ją kocha. Nałgał przy tym, że po trzech dniach wezmą ślub. No i niby chodził i śpiewał, tylko że… – spuścił głowę i znowu zerknął w kierunku Furii. – To nie był pan, pod tymi drzwiami. Po to mi był zostawił płaszcz, żeby się owinąć, twarz trochę zakryć, nawet mimo że zwykle to już ciemno było, jak przychodziłem. Ja całkiem ładnie śpiewam, naprawdę, w sumie chyba lepiej od niego…
Furia z jękiem osunęła się na ziemię.
– Taki wstyd… – wyszeptała, kiedy podeszłam bliżej. – Wpuszczałam kochanka, oszukałam ciocię, jak głupia uwierzyłam w ten rozwód! Na dodatek jeszcze pojechałam za uwodzicielem i dałam mu nabrać… Musisz mnie mieć za kompletną idiotkę, czcigodna.
– Twoja głupota nie usprawiedliwia jego perfidii i kłamstw – mruknęłam. – Ale fakt, kłopotów to sobie narobiłaś, dziewczyno.
Furia ukryła twarz w dłoniach.
– Kim ty właściwie jesteś? – spytałam. – I skąd?
– Z Ostii – pociągnęła nosem. – Już ze cztery lata, jak mnie ojciec posłał, żebym z ciotką zamieszkała. Ciocia ma spółkę z sąsiadem, handluje winem, a że ona coraz gorzej widzi, to ja… – urwała.
Zamożna panna, pomyślałam, z szansami na niezły posag. Niebrzydka, wbrew pozorom pewnie niegłupia, a przynajmniej – obrotna. Jakim cudem tej dziewczynie, obytej z ludźmi i ze światem, zawrócił w głowie taki Azyniusz?
Zapytałam o to i dostałam najsmutniejszą odpowiedź na świecie. Przypadkowe spotkanie, kilka komplementów rzuconych osobie, która na co dzień pewnie rozmawiała raczej o kadziach i rocznikach, jeden czy drugi tekst zawodowego uwodziciela – i już.
– No i się zakochałam. To głupie, prawda? – zapytała smutno, a ja pokiwałam głową.
– Głupie i niebezpieczne – potwierdziłam. – Widywano cię z nim, prawda? Żeby uniknąć oskarżenia o adulterium, będziesz teraz musiała być ostrożna. Najlepiej w ogóle jak najszybciej znajdź sobie męża, żeby uciąć wszelkie plotki. Twoja ciotka nie zna jakichś wdowców, z którymi mogłaby cię wyswatać? To pewnie nie będzie zbyt przyjemne – popatrzyłam na nią długo, – ale za to… rozsądne.
– Ale ja nie chcę – powiedziała cichutko Furia; odwróciła wzrok, wbiła spojrzenie w ziemię
– Jasne – przerwałam jej, zanim zdążyła coś dodać. – Na twoim miejscu też bym wolała wymarzyć sobie ślicznego Adonisa, który by mnie wielbił. Adonis jednak, o ile mnie pamięć nie myli, do wielbienia miał boginię, a ty, moja droga, jesteś tylko dziewczyną, i to w kłopotach.
Furia długo milczała, siedząc ze spuszczoną głową, kręcąc w palcach rąbek palli.
– To już chyba wolę umrzeć – odpowiedziała w końcu.
– Nie, wcale nie wolisz – powiedziałam tonem, który miał uciąć wszelką dalszą dyskusję.
Furia Phila popatrzyła na mnie tak nierozumiejącym wzrokiem, że nie pozostało mi nic innego, jak skrzywić się ze zniecierpliwieniem i zostawić ją w spokoju.
Syra podeszła do mnie i gestem wskazała na Lagiskusa.
– O co chodzi? – spytałam.
– Ten tam mówi, że Azyniusz zdążył się już znudzić i Annią, i Furią, ergo postanowił zapolować na kolejną ofiarę – powiedziała cicho, zerkając w kierunku siedzącej niedaleko Furii Philii.
Westo nieśmiertelna, pomyślałam.
– I tak sam z siebie to wyznał? – spytałam.
– Przekupiłam go – przyznała Syra. – Ponoć Azyniusz uwziął się na jakąś służącą, niewolnicę…
Nie słuchałam dalej.
– Lagikusie! – zawołałam. – Chodź no tu natychmiast i gadaj, o co chodzi z tą nową ofiarą!
Okazało się, że najnowszym obiektem uczuć Azyniusza była niewolnica Furii. Stąd też wziął się cały pomysł z przebieranką.
– No, ja niby miałem udawać pana, a on mnie – wyjaśnił Lagiskus. – Że niby ja, znaczy on, chce się z nią żenić, bo ja jestem wyzwoleńcem, wiecie, pani, i żeby ona łatwiej uwierzyła, bo jakby pan jej się oświadczył, to pewnie by uznała, że kpi…
– Czy jest tu ktoś, kto nie kłamie? – jęknęłam. – Albo dotrzymuje przysiąg na bogów?
– Znaczy, ja jestem uczciwy człowiek! – obruszył się Lagiskus. – Tyle, że pan groził, że mnie wychłosta, jak się nie zgodzę, a rózgi to ja, przyznam, nie lubię, za dużo nią w dzieciństwie obrywałem…
– Dobrze, dobrze – machnęłam ręką. – Co to za służąca?
– A to musicie panią Furię pytać – Lagiskus machnął ręką w kierunku siedzącej na cembrowinie dziewczyny. – Ja ją uwodziłem, nie służącą. Wiem tylko, że ta niewolnica ma na imię Dionaja i że pani niedawno ją kupiła.
– I myślisz, że Azyniusz dalej będzie się kręcił wokół niej? – zapytałam.
– Tak podejrzewam – skinął głową.
– Niczego więcej się nie dowiemy, pora do domu – stwierdziłam, po czym rozejrzałam się i sprostowałam:
– Tyle, że najpierw muszę rozpędzić to zgromadzenie Orestesów.
Udało mi się w końcu odesłać Oktawiusza i kolegów do domu, choć musiałam użyć autorytetu bogini, by tego dokonać. Lagiskusowi kazałam udać się do mojej siostry, a my z Syrą ruszyłyśmy do Domu Westalek. Rano trzeba wstać jak najwcześniej i pojechać do Ostii, do domu Furii. Kiedy w końcu wpadłam na trop Azyniusza, chciałam go znaleźć za wszelką cenę.
W domu Furii – a raczej jej ciotki – zastałyśmy chaos i zamieszanie. Podejrzewam, że w normalnych warunkach gospodyni, starsza wdowa po ekwicie, bardziej by się przejęła moją wizytą, ale dzisiaj głowę zaprzątało jej co innego.
– Niewolnica nam uciekła – wyjaśniła stara służąca, która wyszła porozmawiać z nami przed domem. – Pani właśnie pojechała do wspólnika, ludzi zebrać na poszukiwania.
– Która niewolnica? – spytałam, mając bardzo złe przeczucia.
– A taka, nowa, Dionaja ją wołali – wyjaśniła. – Panna Furia, jej właścicielka, posłała po jakichś przyjaciół, młodych ludzi, żeby też pomogli.
Oktawiusz, pomyślałam. Tylko nie to. Zdecydowanie wolałabym znaleźć Dionaję i Azyniusza, zanim dopadnie ich nasz domorosły mściciel i jego banda.
Przyjrzałam się kobiecie. Ile w tym domu mogło być służby? Czy przypadkiem to właśnie nie była zaufana stara służąca, która wiedziała o schadzkach i romansie?
– A narzeczony panny Furii? – zapytałam. – Nie bywał tu aby ostatnio?
– Nie – pokręciła głową, po czym dodała:
– I po co go szukać? Po mojemu, to polazł gdzieś na łąki i nimfy go zabrały. Ot, zgubił się, a one przyszły, poczuły zapach chłopaka i tyle go widzieli.
Na poszukiwaniach upływały kolejne dni. Oczywiście, ani ja, ani moja siostra nie nadawałyśmy się na łowczynie nagród i poszukiwaczki zbiegłych niewolników. Czułam się zresztą nieswojo, kiedy myślałam o Dionai: za ucieczkę groziły jej surowe kary, podczas gdy Azyniusz, który ją do tego namówił, zapewne wymiga się grzywną…
– O ile żyje, a nie leży zatłuczony widłami w rowie gdzieś pod Ostią – mruknęła Syra. Nic jej na to nie odpowiedziałam, choć zastanawiałam się, czy nie ma racji.
Ani Dionai, ani Azyniusza nie udało się znaleźć przez dobre dziesięć dni. W tym czasie kilkakrotnie widziałam się z Furią Philią – i to przy drugiej czy trzeciej wizycie zwróciłam uwagę na starą służącą, tą samą, z którą rozmawiałyśmy pierwszego dnia.
Jej słowa o Oktawiuszu i nimfach przez kilka dni nie dawały mi spokoju. Skąd jej to przyszło do głowy? I po co właściwie mi to powiedziała? Byłam kapłanką; od dzieciństwa uczono mnie szukać znaków od bogów w otaczającym nas świecie. Czy to, co powiedziała stara służąca, było takim znakiem?
Przewracając się w kolejną bezsenną noc na łóżku w Domu Westalek, zdecydowałam. Następnego dnia pojechałam do Ostii, ale zamiast wejść do reprezentacyjnej części domu, udałam się prosto do kwater służby.
Stara kobieta – nagle zdałam sobie sprawę, że nie znam jej imienia – czekała na mnie przed wejściem.
– Nareszcie – powiedziała. – Może po tym wszystkim wreszcie będziemy mieć z tobą spokój.
Skinęła na mnie i poprowadziła mnie w głąb ogrodu, ścieżką, której dotąd nie widziałam. Nie miałam pojęcia, dokąd idę. Czułam tylko, jak grunt robi się coraz wilgotniejszy, a niebo nade mną – cięższe i brzemienne deszczem.
– Po co… – zaschło mi w gardle, urwałam. – Po co mnie tu prowadzisz?
Popatrzyła na mnie długo, badawczo. Nagle wydała mi się dziwna, nieludzka – z tymi oczyma zielonymi jak woda, głębokimi jak to jezioro pod Partenope, co się przez nie schodzi w zaświaty. Jak mogłam sądzić, że jest stara? Teraz wydawała się młodsza ode mnie.
– Żeby wreszcie z tym skończyć – powiedziała, a ja w tym momencie wiedziałam już na pewno, że nie jest człowiekiem. – Ty jesteś jak kleszcz, westalko: uczepiłaś się tej sprawy i nie puszczasz.
– Nie.. – urwałam, zaschło mi nagle w gardle. Przełknęłam ślinę i dokończyłam: – Nie możesz mnie zabić. Bogowie…
– Bogowie! – prychnęła. – Ty mi głupot o bogach nie wciskaj, kobieto. Nie masz mi nic do powiedzenia. Ani ty, ani ten chłoptaś od „pomszczę jak Orestes”, ani wasz pretor, ani cała reszta z was: nie macie nic do powiedzenia, ani mnie, ani Annii, ani tej dziewczynie z Ostii, co się nazywała jego żoną. Wiesz, kiedy go postanowiłam zabić? Kiedy mnie nie poznał.
Spojrzałam na nią nic nie rozumiejącym wzrokiem.
– Spotkał mnie nie tak dawno, na tańcach ku czci nimf – powiedziała. – Zaczął mnie czarować, opowiadać, jak to bogowie stworzyli mnie do bycia damą, a nie wieśniaczką… Potakiwałam i zastanawiam się, kiedy sobie przypomni, że już mnie kiedyś spotkał i nie pierwszy raz uwodził.
Patrzyłam na nią jak zaczarowana. Powoli zaczynało do mnie docierać, jaki rodzaj sprawiedliwości spotkał Azyniusza.
– Ty jesteś Dionaja – powiedziałam.
Skinęła głową.
– To było parę lat temu, niedaleko stąd – mówiła dalej. – Znalazł mnie na łące nad strumieniem, gdzie spałam po nocnych tańcach z siostrami. Był wtedy młody, urodziwy, a ja miałam głowę pełną opowieści o pięknych śmiertelnikach. Poszłam z nim, bo mi obiecał miłość i wierność i opiekę – nieśmiertelne dziewczyny nie zawsze są wiele mądrzejsze od śmiertelniczek, możesz mi wierzyć. Zostałam z nim przez najlepsze dziesięć dni w moim życiu. Powiedziałam mu to i obiecałam, że go nigdy nie opuszczę. Ale on… najpierw próbował odejść, ale ja ciągle go znajdowałam, bo nie rozumiałam, że już mnie nie chce. W końcu miał dość. Nie wiedział, kim byłam, głupiec, i myślał, że jak zapłaci piratom, żeby mnie schwytali i wywieźli, to mnie powstrzyma. Nie powstrzymało. Wróciłam na ląd, choć nie miałam już powrotu do sióstr i do ojca-rzeki. Ukryłam się wśród ludzi, próbując jakoś żyć. I choć mogłam się mścić, darowałam, za bardzo go ciągle kochałam. Nieśmiertelne dziewczyny też tak miewają, wiesz?
Wzdrygnęłam się, czując ból i smutek w jej głosie.
– A potem – mówiła dalej Dionaja, niewolnica, nimfa – on wrócił. Wrócił tu i nawet mnie nie poznał. Minął mnie na łące, udawałam pasterkę: posłał mi całusa i jechał dalej swoją drogą. Widziałam go tu, przy tym domu; udałam nową niewolnicę i – czekałam. Wiedziałam, że przyjdzie – i że wtedy to tu go zabiorę.
Rozejrzałam się po bagnistej łące dookoła. Wyobraziłam sobie, że gdzieś tam, w błotnistej wodzie, leży Azyniusz, jego urodziwa niegdyś twarz napuchnięta od wody, zielone nitki wodorostów wplecione we włosy, wodne stworzenia ciągnące z daleka, by pożywić się jego ciałem… Zadygotałam.
– Ano, leży – powiedziała tamta, jakby czytała mi w myślach. – A ty już teraz wszystko wiesz, westalko. Mam dość twojego wtrącania się. Nie bój się, nie zrobię ci krzywdy, nie chcę sporu z twoją boginią. Chcę tylko, żebyś dała temu spokój. Wracaj do ludzi i zrób coś, żeby nikt go więcej nie szukał, zrozumiałaś?
Złapała mnie za rękę i pociągnęła ze sobą, z powrotem do ludzi.
Szłyśmy po niepewnej ścieżce pod ciemniejącym znowu niebem, a głosy złośliwych bagiennych nimf klekotały wokół mnie. Spadły pierwsze krople, a potem niebo znowu się otworzyło i lunął ciężki, ciepły deszcz.
Oślepiona ulewą usiłowałam znaleźć drogę wśród trzcin. Błoto chlupotało mi wokół nóg, powietrze cuchnęło zgnilizną i mułem, a ja ciągle słyszałam głosy bagiennych nimf, jak chrapliwe krzyki wron na jesiennych polach:
– Kara, kara, kara dla pychy! Bogowie patrzą, westalko, patrzą i pamiętają!
Dionaja szła obok mnie bez słowa. Nie wiem, czy też słyszała te głosy, od których kręciło mi się w głowie. Podejrzewałam, że tak; choć odeszła, ciągle była jedną z nich. Nie odezwała się już ani słowem – dopiero kiedy usłyszeliśmy wołanie moich towarzyszy, odkrzyknęła, że jesteśmy tu i już idziemy. Oddała mnie w ręce Syry i odeszła w kierunku domu; tylko ja wiedziałam, że do niego nie wróci.
Nie byłam pewna, czy sprawiedliwości stało się zadość, czy chcę mieć z tym coś jeszcze wspólnego, czy to w ogóle dobry pomysł – ale w końcu, następnego dnia, kazałam się zawieźć do domu starego Azyniusza.
Przyjął mnie w niewielkim ogrodzie, blady i zmęczony. Spojrzał na mnie z nieznośną nadzieją w oczach.
– Znaleźliście mojego syna, pani? Ułaskawisz go? – zapytał.
Nabrałam tchu, zacisnęłam na moment zęby – miałam zamiar skłamać, choć tylko trochę, a bardzo tego nie lubię – i powiedziałam z przekonaniem:
– Nie.
A potem, widząc rozpacz i niewiarę na jego twarzy, dodałam.
– Twojego syna nie ma już wśród żywych. Nimfy go sobie upodobały. Porwały go i zaciągnęły do swego świętego źródełka. Nie ma winnych. Nic śmiertelnikom do boskich wyroków.
– Ni… nimfy? – zapytał.
– Tak – powiedziałam.
– Jest wśród nich? Nieśmiertelny? – zapytał drżącym głosem stary Azyniusz.
Bogini, wybacz mi, pomyślałam, po czym skinieniem głowy potwierdziłam.
– I już go nie zobaczymy? – spytał.
– Nie – powiedziałam. Przynajmniej tu nie kłamałam.
Wyszłam stamtąd ścigana cichym odgłosem płaczu starca i kazałam zawieźć się do Domu Westalek.