- Opowiadanie: Wiktor Orłowski - Gambit lankijski

Gambit lankijski

Uczciwie przyznaję, że nie planowałam brać udziału i pisać tego opowiadania tak szybko. Zostało spłodzone na ekstremalnie ostatnią chwilę i nie doświadczyło żadnej bety. Za wszelkie błędy i niedociągnięcia serdecznie przepraszam. 

 

W nadziei, że nie popełniam faux pas taką dedykacją: Ofiarom Chorób.

 

Sri Lanka, współcześnie.

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Gambit lankijski

– Jak masz na imię? – pyta Dziewczynka w Niebieskiej Sukience, obserwując go badawczo.

– Javier – odpowiada jej cicho chłopiec, patrząc w podłogę.

Mówienie do ludzi, kiedy patrzy się w podłogę, jest niegrzeczne i stanowi oznakę braku wychowania. Ojciec zbeształby Javiera, gdyby go teraz słyszał, w domu czekałby go dwugodzinny wykład o kulturze rozmawiania. Ojciec chłopca jest dyplomatą – o rozmowach wie wszystko, z wyjątkiem może tego, jak prowadzić je z synem.

Javier nie chce uchodzić za źle wychowanego. Obawia się jednak, że podjęte środki ostrożności są konieczne, ponieważ Dziewczynka w Niebieskiej Sukience nie istnieje.

Siedzi na głębokim fotelu w strefie business lounge portu lotniczego Sharjah, gdzie chłopiec jeszcze przez godzinę będzie czekał na samolot. Nie sięga stopami do podłogi; majta nimi w sposób tak dziecięcy, że Javier, który w maju skończy dwanaście lat, jest zniesmaczony. Piękne hostessy w uniformach lotniska jej nie widzą, a to, czego dorośli nie widzą, nie istnieje, jak korupcja i biedni ludzie.

– Gdzie lecisz?

– Na Sri Lankę. – Javier chce dodać, że będzie tam tylko przez święta, bo potem leci do matki na Majorkę, a stamtąd do Budapesztu na turniej szachowy. Milczy; chwalenie się arcymistrzostwem też jest oznaką braku wychowania.

– Możesz to powstrzymać, wiesz – mówi Dziewczynka. – Możesz ich jeszcze uratować. Znajdź Amayuru.

Później będzie wyrzucał sobie, że nie zapytał o nic więcej.

Ładna pani, która ma opiekować się nim w trakcie lotu do Kolombo, woła go z uśmiechem. Dzierży w rękach jego plecak, a Javiera ogarnia wstyd; jest już dorosłym mężczyzną i nie powinien obarczać kobiety swoim bagażem.

Jest sobota, 20 kwietnia 2019 roku, parę minut po dwunastej według czasu strefowego Sri Lanki.

Do Wielkanocy zostało zaledwie pół dnia.

 

***

 

Podróż wielkim boeingiem jest rozczarowująco nudna. Tuż przed lądowaniem maszyna wpada w lekkie turbulencje; Javier bez emocji myśli o swoim pogrzebie i depresji matki, która zgodnie z przyjętą strategią za wszystko obwini ojca, ale wtedy pilot gładko osadza samolot na płycie.

Kontrola celna i podróż do hotelu Cinnamon Grand też są nudne, nie licząc może chwili, w której Javier po raz pierwszy dostrzega bliźniacze wieże World Trade Center. W popołudniowym słońcu lśnią niczym wbite w ziemię na sztorc sople lodu, a chłopiec myśli o innych wieżach, tych w Ameryce, i z niejasnych względów czuje niepokój.

Ojciec czeka na niego w recepcji hotelowej. Witają się zdawkowo i niezręcznie; więź, która ich łączy, jest szczególna – tym bliższa i bardziej zażyła, im więcej dzieli ich kilometrów. Javier mówi, że jest zmęczony i chciałby pójść spać, i jest to błyskotliwy wybieg, bo nawet prawie nie kłamie. Obsługa hotelowa odprowadza go do apartamentu, konsul wymawia się „mnóstwem pracy” i obiecuje zabrać go jutro o siódmej. Przed snem Javier rozgrywa sam ze sobą dwie partie.

Na świąteczną mszę jadą do świętego Antoniego. Kościół bardzo się chłopcu podoba – jasnoszary, geometryczny i schludny, z zewnątrz trochę przypomina stary dworzec kolejowy. Siedzą z przodu, ksiądz, który prowadzi nabożeństwo, ma czysty i głęboki głos. Kazanie wygłasza po tamilsku, a Javier z zadowoleniem stwierdza, że rozumie je piąte przez dziesiąte. Ma talent do języków; oprócz ojczystego hiszpańskiego zna biegle angielski i francuski, niemiecki, parę zwrotów po japońsku i pewnie dogadałby się z Włochem, bo włoski polega na wykrzykiwaniu nazw pizzy i machaniu rękami.

Nie wie, co sprawia, że pod koniec homilii postanawia się odwrócić. Jeszcze nie przypuszcza, że ten dziwny niepokój będzie ratował go wielokrotnie.

Prawdopodobnie jest jedynym człowiekiem w kościele, który widzi brodatego mężczyznę z bardzo dużym plecakiem. A potem świat umiera w huku i blasku, po czym robi się cicho, a Javier nie widzi i nie czuje już nic.

 

***

 

Budzi się z krzykiem na pokładzie boeinga.

– Wszystko w porządku? – pyta stroskana stewardessa, a Javier czuje, że się rumieni. Co za idiotyczny sen!

– Tak, przepraszam. Kiepsko znoszę loty.

Dziewczyna uśmiecha się miło. Jest kwadrans po szesnastej.

– Podchodzimy do lądowania.

Maszyna wpada w lekkie turbulencje; przez myśl przebiega mu, że gdyby teraz umarł, matka wpadłaby w jeszcze większą depresję i za wszystko obwiniłaby, tradycyjnie, ojca. Ale samolot ląduje lekko i to jest strasznie nudne, podobnie jak Kolombo, które widział tyle razy, że mógłby narysować jego mapę (ciotka Marjorie twierdzi, że dokładność jego pamięci jest wręcz absurdalna). Śledzi wzrokiem szklane wieże WTC i nie wie, dlaczego budzą w nim niepokój.

Z ojcem rozmawia przez pięć minut w hotelowej recepcji. Umawiają się na siódmą rano; Javier przez resztę wieczoru czyta podręcznik do języka tamilskiego i gra w szachy.

Niski, przysadzisty kościół o fasadzie niemieckiego dworca bardzo mu się podoba. Ksiądz ma talent oratorski, chłopiec koncentruje się, wyławiając tamilskie słowa i gramatyczne konstrukcje, których wczoraj się nauczył.

Pod koniec kazania coś każe mu się odwrócić. Wierni wstają, przez świątynię przetacza się chóralne „Amen!”, ale oczy Javiera ze strachu robią się wielkie, bo on go widzi – człowieka w niebieskiej bluzie, z turystycznym plecakiem, który wcale nie mówi „Amen!”, chłopiec wstaje i krzyczy, bo z ruchu warg brodacza odczytuje „Allah akbar”, ale już jest za późno.

 

***

 

Budzi się z krzykiem na pokładzie boeinga. Zaniepokojona stewardessa pochyla się nad nim.

– Wszystko w porządku?

Nie.

Javier usiłuje poskładać w głowie fakty. Drugi raz pod rząd śnił mi się ten sam sen, dokładnie ten sam – jakie jest prawdopodobieństwo, żeby człowiek wyśnił coś identycznego, zwłaszcza z odstępem…

Zerka na zegarek i czuje, jak robi mu się zimno. Skrajem świadomości rejestruje, że samolot wpada w turbulencje.

Jest szesnasta piętnaście.

– To się dzieje – szepcze wargami zimnymi ze strachu. – To się dzieje naprawdę.

Jestem Javier Juan Sebastián Corez. Urodziłem się w Palma de Mallorca, a mój ojciec jest konsulem hiszpańskim w Kolombo. Nie mam jeszcze dwunastu lat, ale już umarłem dwa razy.

 

***

 

A potem jest podróż do hotelu, rozmowa z ojcem, na widok którego raptownie chce się płakać, spędzone w stresie godziny, gdy nie może czytać, ani nawet grać. Jest samochód, którym konsul podjeżdża pod Cinnamon Grand, i jest trasa do kościoła, podczas której Javier po stokroć przeklina religijność swojej rodziny i gorączkowo szuka powodu, dla którego mogliby zrezygnować z mszy.

Jest liturgia po tamilsku i ojciec – drobny, w starannie skrojonym garniturze, o lekko łysiejących skroniach i skupionej twarzy – ucisza go surowo i każe się nie wiercić. Chłopiec odwraca się do siedzącej obok kobiety i po angielsku mówi o zamachu, ale ojciec przywołuje go do porządku.

Javier ma ochotę wrzeszczeć. Zanim zaczyna się homilia, robi to, co każe mu instynkt ratowania życia. Wstaje, przepychając się między palisadą ludzkich kolan, i biegiem ucieka z kościoła.

 

***

 

– Widzisz go?

– Tak – odpowiada Amayuru cicho. Jest bardzo spokojny, prawie nie oddycha; palec na języku spustowym karabinu Barrett M82A3 ani drgnie.

Cel jest sprytny i najwyraźniej podejrzewa, że śledzi go snajper. W tłumie co rusz podchodzi do kogoś tak blisko, że uniemożliwia czysty strzał. Amayuru zagryza wargę.

– To prawie czterysta metrów. Dasz radę?

– Tak.

Z kościoła wybiega jakiś dzieciak. Cel mija go dosłownie o włos, przeciska się do świątyni, cały czas ukrywając za drobną, zasuszoną jak rodzynek staruszką, która zasłania tor strzału. Amayuru klnie w myślach.

Chłopiec nie ma szans zdążyć. Eksplozja wyrzuca go w powietrze.

 

***

 

Za drugim razem Javier robi taki raban, że ojciec wyprowadza go z kościoła, ale nie dają rady uciec. Za trzecim wybiegają w pośpiechu, chłopiec potrąca jakąś staruszkę, a zaraz potem słychać cichy stuk, ale Mężczyzna z Plecakiem już jest w środku. Javier kątem oka dostrzega, że chodnik jest nadkruszony, a w szczelinie tkwi coś złotawego. Kula.

Snajper, domyśla się z falą ulgi. Nie trafił, ale tu jest. Ktoś wie!

Myśli gorączkowo, tak, jakby to był turniej – musi wystawić strzelcowi Mężczyznę z Plecakiem, to oczywiste. On nie strzela, bo zasłaniają mu ludzie, najprawdopodobniej ta staruszka, która tak wolno się wlecze. Waży w głowie figury. Ojciec nie chce za mną iść, muszę go ciągnąć, spowalnia mnie. Jeżeli wybiegnę sam i popchnę Wieżę-Babcię, ale snajper znowu nie trafi, stracę Gońca-Tatę.

Decyzja jest bolesna, ale musi ją podjąć. Przed homilią wybiega z kościoła, z impetem wpadając wprost na staruszkę. Oboje przewracają się, a zaraz potem na chodnik pada Mężczyzna z Plecakiem i Przestrzeloną Głową.

Chłopiec dyszy, jakby przebiegł maraton. Nie wie, że z dzwonnicy katedry świętej Łucji śledzą go czarne oczy.

 

***

 

Dzieciak oczyścił mi strzał, myśli snajper, zbiegając po schodach. Porusza się miękko i lekko, jak kot. To nie mógł być przypadek; dokładnie utorował mi drogę i spojrzał mniej więcej w moją stronę, jakby domyślał się, gdzie jestem. I że W OGÓLE jestem.

– Amayuru – słyszy w lewym uchu i już wie, że ma rację. – Znajdź tego gówniarza.

 

***

 

Po przerwanej mszy wraca do hotelu razem z ojcem. Konsul Jose Cortez jest blady jak ściana, kurczowo ściska rękę syna, wyrzucając z siebie potok cichych, hiszpańskich słów. Javier słucha go i płacze z ulgi, chociaż jest już dorosły, bo kocha tatę i płakałby dużo bardziej na jego pogrzebie. Tego dnia rozmawiają więcej niż przez ostatnie dwa lata, mają na to czas do obiadu.

Bo po obiedzie w hotelu wybucha bomba.

 

***

 

Javier wybiega z kościoła i z furią popycha starszą panią. Pada strzał; nie czeka, szybko podrywa się na równe nogi i skręca w lewo, prując w stronę świątyni hinduskiej. Wcześniej próbował biec w przeciwnym kierunku, ale dorwali go po dwustu metrach, wciągnęli do samochodu i udusili.

Mężczyzn w Plecakami jest więcej. Niektórzy nawet nie noszą plecaków, ale to oni, Javier wie, że to ONI, ścigają go i chcą go złapać, bo jakimś cudem wiedzą, WIEDZĄ o nim. Jest już daleko za świątynią, gdy powietrze przeszywa eksplozja. Chłopiec łka, ledwo łapiąc oddech, jest przekonany, że wkrótce go dogonią i zabiją, to naprawdę do bani mieć dwanaście lat i takie krótkie nogi!

Dobiega do skrzyżowania i odruchowo skręca w prawo w nadziei, że gęste drzewa zasłonią go chociaż na chwilę. Mężczyzn jest dwóch. Jeszcze nie strzelają, są pewni, że dogonią go i uduszą w jakimś dyskretnym miejscu bez zwracania na siebie uwagi pistoletami.

Javier trzęsie się ze strachu, jest tak przerażony, że nie potrafi jasno myśleć. Czuje, że jest w szachu i, o Boże, Boże, Boże, ratunku, niech mi ktoś pomoże, błagam, niech mi ktokolwiek pomoże!

Potyka się na krawężniku i pada, szorując kolanami po chodnikowych płytach. Pali go w płucach, słyszy za sobą ciężkie łupnięcie i nie wytrzymuje, sika ze strachu w spodnie, bo oni już tu są, są za nim, zaraz go złapią za kołnierz koszuli i podciągną do góry, a potem skręcą kark i…

Przez chwilę leży, dysząc jak Darth Vader. Dopiero potem wolno, jak paralityk podnosi się i odważa spojrzeć do tyłu.

Dwaj mężczyźni leżą na ulicy, wokół nich szybko rosną kałuże czerwieni. Samochody zatrzymują się z nagłym piskiem, ktoś już krzyczy, żeby wezwać karetkę.

Javier bierze się w garść, resztką sił kuśtyka w pierwszą lepszą uliczkę i wlecze się ich plątaniną, byle dalej, byle zejść z oczu ludzi. Przy jakimś koszu na odpadki opuszczają go siły. Osuwa się po ścianie, myśląc, że znowu umiera, ale nie – z wyczerpania tylko mdleje.

 

***

 

Budzi go szturchnięcie w ramię. Udaje, że wciąż jest nieprzytomny, To Cos w głowie pracuje gorączkowo, szukając rozwiązania. Sytuacja jest tragiczna.

– Możesz otworzyć oczy. Tylko mnie nie bij, bo oddam. – Słyszy nad sobą spokojny męski głos. – Nie zrobię ci krzywdy.

Javier próbuje zerwać się, kopiąc go w kostkę, i oczywiście nieznajomy osadza go w miejscu jedną ręką.

Jest silny, myśli chłopiec, szamocząc się w uścisku. Jest bardzo silny i nie robi niepotrzebnych ruchów, ale mówi prawdę, nie chce mnie skrzywdzić.

– To było bardzo głupie – stwierdza mężczyzna. – Mógłbym cię zabić.

Tak, mógłbyś, ale przynajmniej wiedziałbym, czego się po tobie spodziewać, gdy cię spotkam następnym razem.

– Kim jesteś? – pyta Javier.

– Snajperem. To ja zastrzeliłem tamtego faceta. – Snajper rozluźnia uścisk, pomaga mu wstać. Jest bardzo wysoki i ma ładną twarz o karmelowej skórze, z wysokimi kośćmi policzkowymi. Jakby kobiecą, choć nie jest zniewieściały. – A ty mi w tym pomogłeś.

Mężczyzna ma ze sobą dziwny, długi futerał. Chłopiec zastanawia się, czy trzyma w nim karabin wyborowy i czy naprawdę zastrzelił tamtego człowieka, a jeśli tak, to czy on, Javier Juan Sebastián Corez, jest za jego śmierć współodpowiedzialny.

Nie mam nawet dwunastu lat, a już osiemnaście razy zginąłem i nawet zostałem mordercą.

– Skąd wiedziałeś? – pyta Snajper, a chłopiec chce opowiedzieć mu wszystko, choć wie, że on nie uwierzy, bo osiemnaście własnych śmierci to dziecięce wymysły z kategorii Pierdoły, Dorośli zaś w Pierdoły nie wierzą.

Nagle wszystko z całą mocą do niego wraca – eksplozja i huk, i ból, i strach, i poczucie zaszczucia, i świadomość, że jest w tym wszystkim całkiem sam, że jest tylko małym chłopcem, który ze strachu zsikał się w majtki.

Kolana gną się jak scyzoryki; upadłby, gdyby mężczyzna nie zdążył go złapać.

Ale on nadąża i ucisk na sercu chłopca staje się lżejszy. Snajper bierze go na ręce i biegnie, mija jakąś świątynię (To Coś dostrzega i odnotowuje, że jest to Shri Kaali Amman Kovil) i pędzi dalej, lekko, jakby chłopiec i Futerał nic nie ważyli.

 

***

 

Są w mieszkaniu niemal zupełnie pozbawionym mebli. Javier siedzi na jedynym krzesełku, oburącz ściskając kubek mocno posłodzonej herbaty. Końska dawka cukru i protein (Snajper dał mu dwa energetyczne batony) zabija głód i rozjaśnia w głowie. Chłopiec uspokaja się; strach, który zawładnął jego umysłem, zostaje stopniowo wypierany przez To Coś. To wraca, mości się wygodnie i zaczyna znów działać.

Javier opowiada Snajperowi o wszystkim – metodycznie, bez zbędnych dygresji, układając w głowie fakty tak, aby To mogło zeżreć je i zacząć jak najszybciej trawić. Strzelec nie przerywa mu. I wydaje się wierzyć.

– Jesteś bardzo odważny – mówi, kucnąwszy przed nim, kiedy chłopiec kończy. Zdjął kurtkę, pod termoaktywną koszulką napinają się jego mięśnie. Jest duży, ale porusza się bardzo zwinnie.

– Próbuje mnie pan pocieszyć?

– Skąd. W wojskach specjalnych szkolą mnóstwo twardzieli, ale nawet oni umierają najwyżej raz. Ty umarłeś osiemnaście razy. Jesteś największym twardzielem na świecie, Javier.

Widmo eksplozji nagle powraca. Chłopiec oddycha szybciej, zaciska palce na kubku i koncentruje się, tak nieludzko koncentruje się, szczuje To, żeby pożarło strach i wspomnienia. Musi być teraz spokojny.

W nozdrza wierci go zapach moczu.

– Zsikałem się w majtki – przyznaje ze skruchą.

– Ja też. – Snajper wzrusza ramionami. Uśmiecha się, w ogóle nie jest skrępowany. – Spędziłem dziesięć godzin na dzwonnicy. Nie przejmuj się.

Czatował na pozycji dziesięć godzin, to znaczy, że oni wiedzieli o zamachu, ale nie wiedzieli, kiedy dokładnie ma nastąpić. Snajper z Dzwonnicy czekał na wypadek, gdyby terroryści podłożyli bombę w nocy, ale oni tego nie zrobili. Czuję, że to ma znaczenie, chociaż jeszcze nie rozumiem, jakie.

– Kim jest Dziewczynka w Niebieskiej Sukience?

– Nie wiem, o kim mówisz, Javier.

– Dla kogo pan pracuje?

– Dla ministra zdrowia Sri Lanki. – Twarz mężczyzny jest nieprzenikniona.

Chłopiec myśli intensywnie.

– Czy minister zdrowia nie powinien zajmować się raczej epidemiami? – pyta. Chwilę musi zastanowić się nad właściwym słowem, dopiero teraz dociera do niego, że rozmawiają po hiszpańsku.

– To jest epidemia, Javier. Paskudnej choroby zakaźnej o nazwie fanatyzm religijny. Rozumiesz mnie?

Kiwa głową na znak, że rozumie. W jej wnętrzu To Coś wije się niespokojnie, łapczywie pożerając strzępy informacji.

Dziewczynka w Niebieskiej Sukience powiedziała, że mogę uratować wszystkich. Chodziło o zamachy, z pewnością, nie mogło chodzić przecież o nic innego. Do diabła, dlaczego nie spotkałem jej znowu?!

– Javier?

Na początku Mężczyzna z Plecakiem był jeden, ale potem pojawiło się dwóch. To nie przypadek, dwóch Mężczyzn z Plecakami nie może w jednym momencie tak po prostu postanowić, że wysadzą się w powietrze w tym samym kościele. Współpracowali.

Tamci dwaj, których Snajper zabił, wiedzieli, że trzeba ścigać AKURAT MNIE. Skąd? Przecież tylko potknąłem się o starszą panią. Pobiegli za mną jeszcze przed strzałem Snajpera i eksplozją.

WIEDZIELI, KIM JESTEM.

Ale skąd?

– Javier, muszę wiedzieć, skąd wiedziałeś o zamachu. Przysięgam, że zapewnię ci bezpieczeństwo, ale muszę wiedzieć, dlaczego tamci faceci cię ścigali.

To proste, odpowiada To Coś w jego głowie. Wszystko staje się nagle krystalicznie czyste, wyraźne i ostre. Barwy nabierają głębi, chłopiec czuje na języku smak soli; to pot na ustach, które oblizuje bezwiednie.

– Ścigają mnie, bo mają kogoś takiego jak ja – mówi, wolno dobierając słowa. – Kogoś, kto pamięta poprzednie wersje wydarzeń. On jeszcze nie wie, jak to działa, więc próbuje mnie zabić. Ale niebawem zrozumie, wtedy będzie chciał mnie złapać żywcem.

Ześlizguje się z krzesełka, pusty kubek wypada mu z ręki, ale Javier nawet tego nie zauważa. Nerwowo krąży pomiędzy pustymi ścianami. Jedyne okno wychodzi na obskurną ulicę pełną jaskrawych domków o brudnych fasadach i czerwonych podbudówkach. Kolombo to bardzo dziwne miasto, kolaż luksusowych hoteli z palmami i czerwonych podbudówek, aston martinów i rozklekotanych autobusów, barów z drinkami i przydrożnych bud z blachy falistej, gdzie za kilka rupii można kupić osłodzoną herbatę z wody, od której Europejczyk dostanie sraczki.

Chłopiec zerka na zegarek. Już po czternastej, późno, za późno na cokolwiek. Znów dręczy go poczucie niepokoju, ale już się go nie boi – traktuje jak sygnał, psi gwizdek, na który To Coś reaguje.

– Powiedz mi coś osobistego – mówi szybko, nie przerywając marszu po skrzypiącej ze starości podłodze. Dociera do niego, że to jedyny dźwięk, jaki tu słyszy – cała okolica jest niezwykle cicha.

– Słucham?

– Powiedz mi coś, po czym uwierzysz, że już rozmawialiśmy – prosi chłopiec.

Minutę później drzwi wejściowe pękają z trzaskiem, a do środka wpadają uzbrojeni ludzie.

 

***

 

Budzi się na pokładzie boeinga. Jest kwadrans po czwartej, chłopiec tym razem nie płacze. Ładna stewardessa, która pochyla się, by poprawić mu zagłówek, napotyka jego spojrzenie i odskakuje z przestrachem. Javier uśmiecha się do niej miło, w jego piwnych, lodowatych oczach widać To Coś.

Ogarnia go Schadenfreude, sadystyczna duma, bo Snajper z Dzwonnicy, zanim go zabili, załatwił co najmniej pięciu.

Z lotniska zabiera go taksówka. W recepcji Cinnamon Grand czeka na niego ojciec – Javier rzuca mu się w ramiona i znów jest to dobry wybieg, bo nawet nie musi udawać, że jest poruszony.

Pozwala sobie chwilę popłakać. Ale tylko chwilę, bo To pogania go niecierpliwie, syczy, by wziął się do roboty. Chłopiec uspokaja się. Poczucie osamotnienia i niesamowitej krzywdy słabnie, znów jest w stanie myśleć logicznie.

Ojciec jest zaskoczony wybuchem uczuć, nie zauważa, że z kieszeni kupionego w Londynie płaszcza znika mu portfel.

Umawiają się na poranną mszę. Obsługa hotelowa zabiera Javiera do apartamentu. Chłopiec przed windami odwraca się, widzi oddalającą się sylwetkę ojca i gryzie wargi niemal do krwi, bo wie, że to ich ostatnie spotkanie. Jutro o ósmej czterdzieści pięć konsul Corez razem z kilkudziesięcioma wiernymi zginie w eksplozji kościoła świętego Antoniego w Kochchikade. Myśl o tym tak bardzo boli, ale Javier wie, że to konieczne, To Coś mówi mu, że ważne gry można wygrać tylko jeśli poświęci się figurę.

Chłopiec zjada przyniesioną do apartamentu kolację, a potem wychodzi na przeszpiegi. Dyskretnie kręci się w pobliżu drzwi opisanych jako „staff only”, uważnie przyglądając obsłudze. Wreszcie znajduje kogoś odpowiedniego – dziewczynę niewiele wyższą od niego (na szczęście Javier jest, jak to zawsze mawiała ciotka Marjorie, „wyrośnięty jak na swój wiek”), o dość ładnych rysach, ale absolutnie niekobiecej sylwetce. Rozmawia z nią krótko mieszaniną tamilskiego i angielszczyzny. Przysługa, o którą prosi, kosztuje go dziesięć tysięcy rupii lankijskich. Dziewczyna jest bardzo miła, zgadza się go wypuścić wyjściem dla personelu gratis.

O dwudziestej pierwszej Javier łapie autobus w Gangarama, rachując w głowie godziny.

Snajper powiedział, że spędził na dzwonnicy dziesięć godzin. Atak nastąpił przed dziewiątą, więc powiedzmy, że zszedł z niego właśnie wtedy. To by znaczyło, że był na stanowisku od dwudziestej trzeciej, oczywiście zakładając, że nie była to figura retoryczna. Ale sądzę, że nie była. Ludzie, którzy tak zabijają, muszą być we wszystkim bardzo dokładni.

Niespełna godzinę później znajduje właściwą Dzwonnicę. Chwilę zajmuje mu wymyślenie, jak się na niego dostać, ale w końcu dociera na szczyt i siada w miejscu, które – jak ma nadzieję – jest dobre do oddania strzału na czterysta metrów.

Gra rozpoczyna się.

Arcymistrz Javier Juan Sebastián Corez gambitem otwiera partię.

 

***

 

Mężczyzna na pozycję dociera parę minut przed jedenastą. Opłacony strażnik katedralny ze skrupulatnością udaje, że go nie widzi; mężczyzna poprawia na ramieniu ciężki futerał i wymija go, kierując się na tyły kościoła, za prezbiterium. Wie dobrze, gdzie znajdują się schody prowadzące na dzwonnicę. Wbiega po nich szybko, bez zadyszki – jest w doskonałej kondycji. Musi być.

Podrywanym w barach dziewczynom mówi, że pracuje fizycznie, i co do zasady nie kłamie.

Jeszcze zanim otwiera wąskie drzwiczki, czuje, że coś jest nie w porządku. Ręka sama znajduje kolbę pistoletu, mężczyzna ostrożnie, bardzo powoli sięga po klamkę.

– Disculpe por molestar – słyszy dziecięcy głos. Maszynka do mielenia języków w jego głowie od razu przestawia się na hiszpański. – Jutro o ósmej czterdzieści dwie zastrzeli pan stąd dżihadystę, ale bardzo wielu ludzi i tak zginie. Możemy uratować resztę, ale musi pan najpierw uwierzyć, że już się kiedyś spotkaliśmy. Powiem teraz kilka faktów na pana temat. Jest pan oburęczny i pracuje w agencji paramilitarnej o nazwie Homicide Squad. W prawej wewnętrznej kieszeni kurtki ma pan dokumenty wystawione w Arkansas na nazwisko Jonathan Gupta. Ale pana prawdziwe imię brzmi Amayuru.

Mężczyzna bardzo wolno otwiera drzwi. Chłopiec, który siedzi po turecku pod olbrzymim dzwonem „Anthony Thomas”, ma przenikliwe, piwne oczy.

– Powiedziałem ci, że jestem oburęczny? – pyta Amayuru bez zdziwienia. Rękę wciąż trzyma w pobliżu pistoletu, ale jest bardzo spokojny; szkolenia wojsk specjalnych nauczyły go opanowania.

– Sam zauważyłem.

Mężczyzna niemal niedostrzegalnie uśmiecha się. Ten dzieciak już mu się podoba.

– Mów wszystko, co wiesz.

 

***

 

Modulowany śpiew muezzina, tęskny jak zawodzenie mew, wzywa wiernych do pierwszej modlitwy. Zehran Heshim budzi się, otwiera piekące ze zmęczenia oczy i natychmiast wstaje. Nie musi sprawdzać, która jest godzina; zawsze wraca parę minut po piątej.

Gra czarnymi. Do niego należy dopiero drugi ruch.

 

 

***

 

Ostrożnie schodzą na dół. Jest bardzo ciemno; Snajper trzyma Javiera za kołnierz, jest to bardzo protekcjonalne, ale chłopiec nie wyrywa się, bo bez jego pomocy dawno wybiłby sobie zęby. Amayuru nie potyka się ani nie waha. Zupełnie jakby widział w mroku.

Ciężarówka dostawcza czeka dwie ulice dalej. Na umówiony sygnał tylne drzwi rozsuwają się, ukazując zmodyfikowane wnętrze. Przy ścianach – Javier jest pewien, że są dużo grubsze, niż należałoby tego od dostawczaka wymagać – zamontowano siedzenia. Wszędzie, gdzie nie ma kabli, leży broń.

Za kierownicą siedzi bardzo duży, czarny mężczyzna. Hindus na miejscu pasażera wydaje się przy nim drobniejszy niż w istocie jest; na kolanach trzyma pancernego toughbooka. Krótko ostrzyżony blondyn na ich widok unosi brwi i otwiera usta, żeby coś powiedzieć, ale Amayuru uprzedza go:

– Zamknij mordę, Hollywood.

Javier wskakuje do środka. Snajper zatrzaskuje za nim drzwi, w telegraficznym skrócie przedstawia sytuację. Chłopiec jest zdziwiony – jego trzej koledzy, choć niewątpliwie są Dorośli, bez wahania wierzą w Pierdołę. Wyglądają na zmęczonych i śmierdzą potem, a on przypomina sobie poprzednie spotkanie z Amayuru.

Przysięgam, że nigdy więcej nie obrażę się, jeśli ktoś nazwie mnie siusiumajtkiem. Trzeba być naprawdę silnym facetem, żeby przez dziesięć godzin nie zejść z Dzwonnicy nawet na siku.

– Jasna cholera – mówi Hollywood, kiedy Snajper kończy. – Będą inne eksplozje?

– Tak, w hotelach, barach, kinach i tak dalej.

– Mamy w kontrakcie tylko kościoły.

– Które hotele? – pyta Hindus.

– Cinnamon Grand, Shangri-La, Kingsbury… – wylicza Javier. – Myślę, że to nie wszystko, ale przeżyłem do wybuchu w tylko tych trzech.

Mówi bardzo spokojnie, ale widzi, jak mężczyźni wzdrygają się lekko, a Hollywood blednie. Hindus szybko otwiera coś na swoim laptopie.

– Team Gary’ego jest w pobliżu Shangri-La – mówi. – Niech szukają bomby.

– Za duże ryzyko – odpowiada Czarnoskóry. Ma bardzo gruby głos i niesamowicie mięsiste wargi. – Trzeba ewakuować cały hotel. Podrzuć im anonima.

– Nie ma szans, spalimy element zaskoczenia. – Hollywood w zamyśleniu pociera policzek. – O której wybucha pierwsza?

– W południe. – Javier na krótką chwilę tężeje, bo znowu wracają obrazy: ojciec cicho wyrzucający z siebie potok hiszpańskich słów, jego ciepła ręka zaciśnięta na dłoni chłopca, zjedzona na obiad langusta

To Coś warczy z dezaprobatą, odgania widma, pomaga odzyskać spokój.

– Przekaż Gary’emu, że ma osiem godzin. Jeśli nie da rady, wykombinujemy ewakuację – mówi Amayuru, a Javier dochodzi do wniosku, że Snajper jest najlepszym Dorosłym na świecie, i strasznie go lubi.

Niedobrze, upomina To Coś z naganą. Nie powinieneś go lubić. Nie panujesz w pełni nad tą szachownicą, nie wiesz, czy nie będziesz musiał poświęcić innych pionów.

Chłopiec mocno zaciska ręce na kolanach.

– Powiedziałem wam wszystko – zaczyna – więc teraz wasza kolej. Co tu się dzieje?

Cztery pary oczu patrzą na niego beznamiętnie.

– Wiecie, że będą zamachy w kościołach. Amayuru powiedział, że pracujecie dla ministra zdrowia. Dlaczego nie zajmuje się tym policja ani wojsko, tylko… – Urywa, brakuje mu angielskiego słowa. – Zabójcy?

W półmroku błyska szeroki uśmiech blondyna.

– „Zabójca” to brzydki wyraz. Wolę: „kreator zapotrzebowania na usługi pogrzebowe”. A dzieje się to, co zwykle. Polityka albo pieniądze.

 

***

 

Baza, do której go wiozą, mieści się w prywatnym domu na tyłach wielobranżowego sklepiku. Dla niepoznaki zatrzymują swoją pancerną ciężarówkę przed paroma sklepami, a Hindus za każdym razem wychodzi, żeby wymienić z kimś kilka lankijskich słów. Dostawczak zatrzymuje się przed zapleczem.

Właścicielka sklepu jest grubą, miłą kobietą, która robi dobry kiribath z zielonym curry. Javier je, prawie nie zwracając uwagi na smak. Jest wściekle głodny.

Najemnicy zajmują całe piętro jej dużego, ale wyraźne wymagającego remontu domu. Mają mnóstwo sprzętu i broni, chłopiec obserwuje dyskretnie, jak czyszczą i składają pistolety, kompletują wyposażenie.

– Umiesz strzelać, Javier? – pyta Hollywood.

– Nie. Mój ojciec jest dyplomatą, zabrania mi dotykać broni.

– Broń to rodzaj dyplomacji. – Blondyn uśmiecha się, wyjmuje magazynek z glocka i podaje go chłopcu kolbą do przodu. – Takiej bardzo dosadnej.

Pistolet jest ciężki i Javier czuje dreszcz; zabijanie waży jakiś kilogram, może dwa. Hollywood pokazuje, jak ją trzymać, jak odciągnąć zamek i którędy załadować magazynek. Strzelają kilka razy „na sucho”.

O drugiej w nocy dzwoni Minister. Amayuru podaje chłopcu telefon i dyskretnie wycofuje się na tyle, by znać treść rozmowy, ale też by dać Javierowi chociaż złudne wrażenie prywatności.

– Słucham? – mówi chłopiec, a To Coś wścieka się, bo głos drży mu lekko.

– Dobry wieczór, Javier. – Mężczyzna nawet przez telefon emanujący autorytetem. – Amayuru twierdzi, że jesteś bardzo dzielnym chłopcem. Zechcesz opowiedzieć mi wszystko? – pyta, akcentując ostatnie słowo.

Więc Javier mówi: Dziewczynka w Niebieskiej Sukience na lotnisku w Emiratach, niepokój na widok wież WTC, spotkanie z ojcem (Nie, nie płacz, mówi To Coś), eksplozja w kościele, wszystkie kolejne umierania. Minister nie przerywa. Jest bardzo, naprawdę bardzo Dorosły, a mimo to wierzy w Pierdołę.

– Jak sądzisz, dlaczego cię to spotkało, Javier?

– Nie wiem, proszę pana.

– Możesz to powstrzymać?

– Dziewczynka w Niebieskiej Sukience twierdzi, że tak.

– Zastanówmy się przez chwilę – prosi Minister łagodnie. – Uważasz, że przeciwnik ma kogoś takiego samego jak ty. Dlaczego pozwolił ci dotrzeć do Amayuru?

To proste, stwierdza z satysfakcją To Coś. Javier wierci się niecierpliwie, wie, że jego inteligencja jest wystawiana na próbę.

– Też o tym myślałem, proszę pana. Poświęciłem trzy śmierci, żeby to sprawdzić i czuję, że mam rację. – Bierze głęboki oddech. – Za każdym razem wracam do tego samego momentu, szesnasta piętnaście na pokładzie samolotu. Przypuszczam, że jego spotyka dokładnie to samo, chociaż nie wiem, czy „resetuje” nas tylko moja śmierć, czy on także umiera. To nieważne. Od wylądowania samolotu do pierwszego ataku mam prawie szesnaście godzin, to bardzo dużo, ale za każdym razem spędzam je bezpiecznie w hotelu. Nikt mnie nie zaczepia. Myślę, że… Myślę, że mam przewagę czasową, bo on budzi się później niż ja.

Gram białymi i zaczynam pierwszy.

– Bardzo dobrze, Javier – odpowiada Minister cicho. – Od razu pomyślałem o tym samym.

– Myślę, że musimy skorzystać z tej przewagi, proszę pana. W szesnaście godzin zdołałby pan zebrać antyterrorystów i w ogóle. – Javier urywa, waży w głowie słowa. – Ale myślę, że pan tego nie może zrobić.

– Dlaczego nie? – Głos jest bardzo spokojny.

– Grywa pan w szachy?

– Trochę.

Kłamie, syczy To Coś, kłamie, wiesz, że on gra i na pewno jest silny.

– Wie pan, co to gambit?

– Wiem. – W głosie wibruje znużone rozbawienie, coś jakby podziw, on gra, Javier, i jest bardzo silny, zmiażdżyłbyś go w pięćdziesięciu, może dopiero pięćdziesięciu pięciu ruchach.

– Proszę wybaczyć mi impertynencję, ale myślę, że działa pan samodzielnie i wynajmuje Homicide Squad na własną rękę, ponieważ jako jedyny potraktował informatora spoza Sri Lanki poważnie. Po eksplozjach widziałem mnóstwo policji i żandarmerii, oni wesprą pana, ale dopiero wtedy, gdy coś się wydarzy. Dlatego myślę, że kościół świętego Antoniego musi wybuchnąć, bo panu też potrzebny jest na otwarcie gambit.

Minister milczy tak długo, że chłopiec przez chwilę boi się, że połączenie zostało utracone. Ale w końcu odzywa się:

– Jesteś przerażającym chłopcem, Javier. Jaki masz pomysł?

Piwne oczy chłopca robią się wielkie. To Coś w głowie skacze niecierpliwie, widzisz, Javier, masz dopiero dwanaście lat, ale umarłeś już dwadzieścia razy, zostałeś mordercą, a teraz nawet Bardzo Ważny Dorosły pyta cię o zdanie w sprawie Pierdoły.

Opowiada mu wszystko.

 

***

 

W Wielkanoc o szóstej rano Dziewczyna Bez Piersi kończy swoją zmianę. O szóstej piętnaście już wkrada się do apartamentu wynajętego na nazwisko Corez, posługując się kartą magnetyczną od chłopca, a potem wkłada przyszykowane dla niej świąteczne ubrania Javiera. Spodnie są trochę przykrótkie, a koszula mimo wszystko trochę napina się na klatce piersiowej, ale na szczęście mieści się we wszystkim.

Zgarnia włosy pod czapkę i wychodzi frontowymi drzwiami hotelu. Samochód już czeka, to srebrny jaguar o bardzo niskim zawieszeniu.

– Dzień dobry, Jav… – mówi siedzący za kierownicą mężczyzna, zanim spogląda na nią w lusterku wstecznym. Natychmiast blednie. – Kim ty jesteś?

– Proszę jechać.

– Gdzie jest mój syn?!

– Nie wiem. Proszę jechać. – Dziewczyna Bez Piersi wyciąga swój telefon i puszcza nagranie chłopca.

Nie rozumie ani słowa, ale do mężczyzny chyba dociera wszystko. Prowadzi sztywno, wyprostowany jak struna. Po karku spływają mu grube krople potu.

Jaguar stoi w korku na Baladaksha Mawatha. Ktoś nagle puka w szybę – mężczyzna, krępy i brodaty, z bardzo dziwnym błyskiem w oku. Do bocznej szyby przykłada pistolet.

Konsul Cortez ze strachu puszcza sprzęgło, silnik gaśnie. Ludzie przypatrują mu się ze zdziwieniem. Mężczyzna daje znak, by odblokować mu drzwi, a potem wsiada na tylne siedzenie obok przebranej za chłopca kobiety, która krzyczy, dopóki nie widzi lufy skierowanej w swoje usta.

 

***

 

Pozwolono mu zjeść jeszcze dwie miski zielonego kiribath, wziąć prysznic (Amayuru dał mu nawet zapasową szczoteczkę do zębów) i spać do prawie ósmej trzydzieści. Budzi go dopiero delikatne szturchnięcie w ramię; Javier otwiera oczy, sztywny ze zmęczenia, które zdaje się w większym stopniu ogarniać jego umysł niż ciało.

Teraz jestem już naprawdę stary, myśli.

Dostaje śniadanie (znów kiribath, tym razem z owocami i na słodko), a Hindus informuje lakonicznie, że Ludzie Gary’ego znaleźli i zneutralizowali bomby we wszystkich trzech hotelach. Javier chciałby rozpłakać się z ulgi, ale nie może.

Jeszcze nie teraz, szepcze w głowie To Coś. Ustabilizowałeś pozycję na tylko jednym froncie, pora teraz odzyskać figurę.

Kościół świętego Antoniego wybucha punktualnie. Chłopiec czeka na dwa telefony. Pierwszy, zgodnie z przewidywaniami, odzywa się niespełna trzy minuty później – odbiera go Amayuru, odpowiadając krótko, najwyżej paroma słowami.

Smartfon w kieszeni Javiera wibruje lekko. Wyciąga go, czując, jak serce najpierw wali mu jak szalone, ale zaraz potem zwalnia. Jest skoncentrowany i spokojny.

Połączenie przychodzące: Tata.

– Jesteś bardzo interesującym chłopcem – mówi Terrorysta. Ma ochrypły głos, wypisz wymaluj jak chory człowiek, bo on przecież JEST Chorym Człowiekiem, cierpi na paskudne choróbsko o nazwie religijny fanatyzm, tak jak mówił Amayuru. – Bałbym się zasnąć w miejscu, w którym przebywasz.

– To bardzo rozsądne, proszę pana. Mógłbym pana zabić.

– Nie wątpię.

– Gdzie jest mój ojciec?

– W bezpiecznym miejscu. Dziewczyna nie żyje.

Słowa są jak cios prosto w żołądek, Javier kurczy się, na chwilę przestaje oddychać, bo to boli, naprawdę boli, chociaż nawet nie znał Dziewczyny Bez Piersi. To Coś w jego głowie natychmiast rusza do walki, gryzie i pożera wyrzuty sumienia, szepcze, że przecież zapłaciłeś jej za pomoc, ale on wie, że To Coś nie ma racji. Ludźmi gra się dużo ciężej niż pionami z plastiku.

– Myślę, że to będzie bardzo banalne, jeśli każe mi pan przyjść samemu, z walizką pieniędzy, nie zawiadamiając policji – odpowiada, pilnując, by oddychać spokojnie.

Chory Człowiek śmieje się.

– Racja. Minutę po zakończeniu rozmowy udostępnię ci lokalizację. Przyjdź, z kim tylko chcesz. Weź na smycz tego kundla z dzwonnicy i przyprowadź go, jeśli uznasz za stosowne. Wygra lepszy.

– Tak, wygra lepszy – odpowiada mściwie Javier i zaraz potem słyszy głuchy sygnał zerwanego połączenia.

Amayuru stoi tuż przed nim. Przez jego ładną twarz (myślę, że mógłby pracować jako model) przebiega dziwny cień. Patrzy na chłopca z mieszaniną lęku i fascynacji, jak na groźny okaz pustynnego gada, który wprawdzie jest przepięknie umaszczony, ale którego jad potrafi zabić w mgnieniu oka.

– Ja też bałbym się przy tobie spać – wyznaje cicho. Na rękach nosi taktyczne rękawiczki bez palców; przebrał się, ma teraz wojskowe spodnie z mnóstwem kieszeni, trekkingowe buty i kamizelkę.

Telefon chłopca ożywa raz jeszcze. Hindus przejmuje go natychmiast, ustala miejsce przetrzymywania konsula i cicho opracowuje plan działania z Ciemnoskórym, który jest bardzo miły i nazywa się Boohoo.

– Niepotrzebnie. Widziałem, jak zabijasz – mówi Javier.

– Jestem tylko sprawnym facetem, dobrze się biję i dobrze strzelam. Ale To Coś, co masz w głowie… – Amayuru waha się, po raz pierwszy, odkąd się poznali. Javier jeszcze nie wie, że ujrzy w jego oczach niepewność jeszcze raz i będzie cierpiał, ilekroć ją wspomni. – To jest bardzo niebezpieczne, Javier. Mógłbyś spowodować wiele bólu, gdybyś wykorzystał to źle.

– Ilu ludzi zabiłeś? – pyta chłopiec.

– Więcej, niż mam lat.

– A ile masz lat?

Mężczyzna uśmiecha się lekko, a Javier nagle bardzo żałuje, że nie jest jego bratem.

– Dwadzieścia osiem.

– Kłamiesz. Ludzie tyle nie żyją.

 

***

 

O dziesiątej są już w drodze.

Kierują się ku północy Kolombo, w stronę portu w Mattakuliya, gdzie kanał Kelani Ganga wciska się w ląd jak kręta, tłusta glista. Miasto ogarnia chaos. Karetki pogotowia i radiowozy jeżdżą jak oszalałe, zanosząc się wysokim wyciem syren. Minister wykorzystał swój gambit, rzucił do akcji wszystko, co tylko był w stanie zmobilizować.

Javier przymyka oczy. Koncentruje się na zadaniu, nie może teraz myśleć o księdzu, który głębokim głosem wygłaszał kazanie o Zmartwychwstaniu, nie pozwala sobie myśleć o staruszce, którą eksplozja musiała rozmazać po chodniku jak papkę z surowego mięsa polanego sosem o zapachu krwi. To Coś surowo zabrania mu martwić się o tatę.

Zagrałem na e4, więc odpowiedział e5, to normalne. Skosił mojego piona na f4, ale dzięki temu mam czyste pole do ataku.

Czuje ciepłą rękę Amayuru na swoim ramieniu.

Powinienem użyć Skoczka?

Samochody mozolnie przedzierają się przez wąskie ulice. Domy są tu niskie i nędzne, kryte przeważnie rdzą z niewielką domieszką blachy falistej. Między bujnymi bananowcami rozpięto suszące się na słońcu pranie. Stylizowane na wozy dostawcze pancerne pick-upy i uzbrojone SUV-y przeciskają się między szpalerem śmiesznych, czerwonych taksówek z tylko jednym kołem z przodu.

Już dwieście metrów od portu Javier czuje, że coś jest nie w porządku.

Najemnicy wysiadają z samochodów dwieście metrów przed hurtownią sprzętu rybackiego. Resztę drogi muszą przejść pieszo.

Chłopiec zostaje w samochodzie razem z Hindusem. Bardzo chce pójść z nimi, ale Amayuru nie pozwala mu na to; przez krótką chwilę ścierają się wzrokiem, a Javier czuje wściekły żal i lęk, że wystawia go na niebezpieczeństwo, że musi zagrać właśnie nim.

Snajper z Dachu lekko kiwa głową i znika.

Minuty ciągną się nieznośnie, gęste jak cuchnące błoto. Javier liczy uderzenia serca, gorączkowo wsłuchując w sporadyczne szmery dobiegające z radiostacji. Wokół panuje aksamitna cisza. Jej głębia niepokoi go jak jeszcze nic na tym świecie.

Dlaczego jest tak cicho?

Zagrałem gambitem, pozwalając mu wysadzić hotel, i nawet pozwoliłem mu uwięzić tatę. Wszystko to po to, by móc schwytać tego, który będzie go pilnował; nawet jeśli nie jest nim sam Chory Człowiek, każę Amayuru torturować go tak długo, aż powie, gdzie On się znajduje. Mam przewagę. Tylko dlaczego…

Dlaczego jest tak cicho?

Telefon w jego kieszeni wibruje dyskretnie. Chłopiec wyciąga go i odczytuje SMS-a.

1. e4 e5. 2. f4 ??

Jego oczy robią się wielkie, twarz staje się trupioblada, a do gardła podchodzi fala palącej żółci, bo w jednym momencie zaczyna rozumieć, że popełnił błąd. Straszliwy błąd, który będzie kosztował życie bardzo wielu ludzi.

Z radia dobiega huk wyważanych drzwi i przekleństwa.

Telefon Hindusa brzęczy przeraźliwie. Mężczyzna odbiera, słucha przez krótką chwilę.

– Kurwa mać – cedzi. – Straciliśmy Gary’ego. W hotelach były…

– Inne bomby, lepiej schowane – rzuca Javier szybko. Kuli się na przednim siedzeniu, jakby dostał kopniaka prosto w żołądek.

To twoja wina, syczy To Coś w środku jego głowy.

– Javier…

– Nie mów do mnie! – krzyczy, zatykając uszy. – Nic do mnie nie mów!

TO TWOJA WINA! To przez ciebie, ty napuszony, wstrętny, bezmózgi mazgaju! To wszystko dzieje się, bo nie potraktowałeś go poważnie.

Skrajem świadomości rejestruje poruszenie, szurgot przesuwanych drzwi ciężarówki, czuje czyjeś silne dłonie zaciśnięte na swoich ramionach. Ktoś potrząsa nim lekko; to Amayuru. Javier ledwie rozumie, że przyprowadzili do samochodu jego ojca – to wszystko jest nieważne, bo on, arcymistrz, przegrał z Chorym Człowiekiem, który wystrychnął go na dudka.

Samochody ruszają z piskiem opon. Boohoo prowadzi jak szalony, Hindus krzyczy coś niezrozumiałego przez telefon. Znów zagłębiają się w uliczki, Javier ledwie pojmuje, że ściga ich terkotanie karabinów.

Tak po prostu założyłeś, że on przyjmie twój gambit tylko dlatego, że nim zagrałeś. Ale ty, zamiast naprawdę poświęcić piona, popędziłeś mu na ratunek, odciągając swoje najlepsze figury od centrum szachownicy. Jesteś żałosny, nie zasługujesz na tytuł arcymistrza! Mnóstwo ludzi znowu umarło przez twój kretyński błąd, ONI WSZYSCY UMARLI PRZEZ CIEBIE.

– Javier! – krzyczy Amayuru. – Wysiadaj!

Odrętwiały chłopiec daje się chwycić pod pachy i wyciągnąć z samochodu. Ciężarówka odjeżdża z piskiem opon, Snajper z Dzwonnicy ciągnie go gdzieś nieubłaganie. Biegną przez wysokie trawy. Javier czuje w powietrzu zapach soli; są gdzieś pod mostem Mattakkuliya.

W serce chłopca wstępuje szaleńcza nadzieja, bo przez krótką chwilę wydaje się, że zgubili pogoń. Ale zaraz potem poczucie zagrożenia i ten dziwny dreszcz, którym karmi się To Coś, wracają. Javier słyszy urywane, śpiewne słowa w obcym języku. To chyba arabski.

SĄ TUTAJ!

Pod mostem bujnie plenią się krzaki i bananowce gdzieniegdzie przeplecione niskimi, rosochatymi palmami. W pobliżu ciągną się murowane domki, niewiele większe niż psie budy na Majorce. Ukrywają się za jednym z nich; Amayuru zasłania chłopcu usta, jest blady jak upiór, jego ładna twarz przypomina kolorem kawę mocno rozbieloną mlekiem. On też już rozumie, że popełnili fatalny błąd.

Chory Człowiek przewidział wszystko.

Także to, że Snajper z Dzwonnicy będzie próbował chłopca ratować.

Jest dobry, jest naprawdę dobry, być może nawet lepszy od Ministra!

SKUP SIĘ!

Ośmiu – czyta z ruchów warg Amayuru. Ośmiu ludzi! Skup się, wymyśl, jak można ich pokonać!

Chrzęst tłuczonego szkła pod butami. Głośne oddechy. Są naprawdę blisko!

Javier spogląda pytająco na Snajpera, ale ten lekko, niemal niedostrzegalnie kręci głową.

– Są uzbrojeni – szepcze bardzo cicho. – Nie zabiję ośmiu na raz. Tylko zwrócę uwagę.

Chłopiec chce położyć się na ziemi i wyć.

SKUP SIĘ, wrzeszczy To Coś w jego głowie. Nie przestawaj myśleć ani na chwilę! Nie umiesz walczyć ani szybko biegać, masz tylko dwanaście lat i nie możesz przeciwstawić im niczego z wyjątkiem MNIE, więc, na Boga, NIE PRZESTAWAJ MYŚLEĆ! Przyjrzyj się szachownicy. Co na niej masz?

Jego ręka odnajduje silną dłoń Amayuru.

Pomyliłem się, Snajper z Dachu nie jest Skoczkiem, jest Hetmanem, najsilniejszą figurą, jaką mam.

Ale nawet on nie zabije ośmiu ludzi na raz.

Jak mogę go wykorzystać?

Przeszywa go paraliżujące zimno, bo nagle pojmuje, co powinien zrobić.

To jedyne logiczne wyjście, mówi już uspokojone To. Popełniłeś błąd, to prawda. W normalnej grze kosztowałby cię zwycięstwo. Ale to nie jest normalna gra, tutaj możesz rozłożyć szachownicę raz jeszcze. Pamiętasz wszystko, co się wydarzyło. Więcej się nie pomylisz.

Javier bierze głęboki oddech i szeptem prosi Amayuru, by to zrobił.

– Nie ma mowy – odpowiada mężczyzna.

– Musisz. Oni będą mnie męczyć, ale nie zabiją. Wtedy umrze mnóstwo ludzi. – Javier mówi z trudem, słowa nie chcą przechodzić mu przez gardło.

Bardzo się boi.

Umierał już tyle razy, ale cholernie się boi.

– Jeżeli strzelisz, będziemy spaleni. Musisz to zrobić ręcznie.

Mijają sekundy, gęste i gorzkie jak budyń z dodatkiem piołunu. A potem Amayuru powoli, rozpaczliwie powoli chwyta chłopca za gardło.

Jego ręka drży lekko, czarne oczy zachodzą łzami. Javier płacze bezgłośnie.

O Boże, dlaczego, pospiesz się, po prostu się pospiesz, dlaczego płaczesz, zabiłeś co najmniej dwudziestu ośmiu ludzi, jestem mały i na pewno łatwo skręcisz mi kark, nie musisz się nawet wysilać, dlaczego, twoja firma nazywa się Homicide Squad, DLACZEGO, DO CHOLERY, PŁACZESZ?!

– Obiecaj mi – charczy Amayuru, jakby to jego ktoś dusił. – Obiecaj mi, że to skończysz.

 

***

 

Budzi się na pokładzie boeinga. Stewardessa, która poprawia mu zagłówek, napotyka jego wzrok i odskakuje z krzykiem. Piwne oczy chłopca są pełne łez, ale na dnie źrenic – zimnych jak lód i niesłychanie okrutnych – wściekle kipi To Coś.

– Obiecuję – szepcze.

– S-słucham?

Uśmiech, który Javier posyła kobiecie, jest przerażający.

 

***

 

Blaszane drzwi odskakują z hukiem. Mężczyźni zakuci w kevlar wsypują się do środka, równo, bez ani jednego słowa. Strzały w magazynach Cey-Nor Foundation dźwięczą ogłuszająco.

Szturm na kryjówkę dżihadystów trwa raptem kilka chwil, choć Javierowi, który siedzi na tylnym siedzeniu limuzyny Ministra Zdrowia, zdaje się, że minuty ciągną się w nieskończoność. Radiostacja co chwilę ożywa, wypluwając z siebie lakoniczne komunikaty.

Chłopiec sączy pozbawione smaku kakao. Czuje się lekki w środku, jakby pusty. Jak wydrenowana wiśnia w nalewce ciotki Marjorie.

Kiedy po kilku minutach jest już po wszystkim, nie czuje nic.

– Jesteś niezwykłym chłopcem, Javier – mówi Minister cicho. – Nawet nie chcę wiedzieć, jak domyśliłeś się, że będą właśnie tutaj.

– Chory Człowiek za pierwszym razem oszukał mnie, że będzie w tym miejscu. Przypuszczał, że za drugim na pewno nie udam się akurat tam – odpowiada mu chłopiec i znów jest to dobry wybieg, bo znów prawie nie kłamie.

Prawda jednak wygląda tak, że przy drugiej wizycie w kryjówce Zehrana Heshima w samobójczej eksplozji umiera piętnaście osób, w tym Amayuru, Boohoo i Hollywood, który w walce naprawdę przypomina gwiazdę kina sensacyjnego.

Dlatego próbują jeszcze raz.

Próbują w Negombo i Madakalapuwa. Wielkanoc tego roku jest dla Javiera bardzo długa, pełna lotów boeingiem, rozmów z ojcem w hotelowej recepcji i śmierci. Umiera w eksplozjach, umiera wykrwawiony na chodnikach, umiera uduszony, zasztyletowany, zastrzelony, z karkiem skręconym przez silne ręce Amayuru, popełniając samobójstwo z pistoletu obsłużonego tak, jak nauczył go Hollywood. Bardzo wielu ludzi ponosi śmierć razem z nim.

Pięćset trzynaście osób.

Tysiąc sto dwie.

Pięć tysięcy osiemdziesiąt sześć.

Dwieście pięćdziesiąt trzy.

Tyle udało się wytargować z Chorobą, która dręczy Ludzi z Plecakami.

Trzy dni później biorą udział w mszy świętej odprawionej przy ruinach kościoła świętego Antoniego. Pada deszcz, dłoń Amayuru jest lodowata, ale chłopiec nie chce jej puścić.

Nie dziwi się, kiedy w tłumie dostrzega Dziewczynkę w Niebieskiej Sukience.

– Tylko nie mów, że wygrałem – warczy, kiedy udaje mu się przepchnąć w jej stronę. Dziewczynka uśmiecha się i wydaje się, że ona też jest już bardzo stara.

– Można tu było wygrać cokolwiek?

Rozpływa się w powietrzu między jednym mrugnięciem a drugim, a Javier zmuszony jest przyznać jej rację, bo z Chorobami do szachownicy nie siada się dla zwycięstwa.

Po prostu chodzi o to, żeby przegrać jak najmniej.

Koniec

Komentarze

OK, Sri Lanki jeszcze nie było. Do konkursu.

Babska logika rządzi!

Mężczyzn w Plecakami jest więcej.

To Cos w głowie pracuje gorączkowo

jego ciepła ręka zaciśnięta na dłoni chłopca, zjedzona na obiad langusta

Zgubiona kropka

 

Ludźmi gra się dużo ciężej niż pionami z plastiku.

 

Przeczytałam.

 

www.facebook.com/mika.modrzynska

Przeczytawszy.

Babska logika rządzi!

Z braku czasu komentarz będzie lakoniczny, taki by spełnić warunki nominacji. Motyw wielokrotnych osi czasu i ich resetu ostatnio bardzo ograny, ale co z tego, skoro wykonanie pierwsza klasa. Łątnie trzymasz napięcie od samego początku do końca. Czuć, że to Twój tekst. Bardzo dynamiczny. Dłużyzny? A co to takiego. Szachy kojarzą się z grą statyczną, jednak Twoja partia jest jak mecz koszykówki z dwiema dogrywkami. Tekst niebetowany i pisany na ostatnią chwilę, tym większa chwała Ci się należy. Może i sam Rybak skusi się na nominację.

Moja ocena: 5.4/6.

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Szapoba z głów, jakby napisał DJ Jajko. Wiktorio, napisałaś po prostu zajebiste opowiadanie. Nie mam czasu na czytanie i w ogóle miałam w tym miesiącu już nic nie czytać, ale zobaczyłam, że ktoś polecił Twój tekst w wątku kwietniowym i uznałam, że a co tam. I naprawdę się cieszę, że tu zajrzałam. Mnie się rzadko kiedy i mało co podoba, a tym razem jestem naprawdę zachwycona. Gdybym była w Loży, dostałabyś ode mnie wielkie, neonowe, jaskrawe, tęczowe TAK. Nie jestem, więc mogę tylko dołożyć głos w wątku kwietniowym, no ale w mordę jeża, jak Ty to robisz? Jak Ty to robisz, że piszesz tak dużo i tak dobrze? Zazdrość mnie pożera!

 

Co mi wpadło w oko:

„Mężczyzn w Plecakami jest więcej.” – z Plecakami

 

„Udaje, że wciąż jest nieprzytomny, To Cos w głowie pracuje gorączkowo, szukając rozwiązania.” – Coś

 

Co to właściwie jest podbudówka?

 

Już po czternastej, późno, za późno na cokolwiek. Znów dręczy go poczucie niepokoju, ale już się go nie boi…”

 

„Snajper powiedział, że spędził na dzwonnicy dziesięć godzin. Atak nastąpił przed dziewiątą, więc powiedzmy, że zszedł z niego właśnie wtedy.” – Zszedł z niej, z dzwonnicy.

 

„Niespełna godzinę później znajduje właściwą Dzwonnicę. Chwilę zajmuje mu wymyślenie, jak się na niego dostać” – jw., jak się na nią dostać.

 

„Jutro o ósmej czterdzieści dwie zastrzeli pan stąd dżihadystę, ale bardzo wielu ludzi i tak zginie. Możemy uratować resztę, ale musi pan najpierw uwierzyć, że już się kiedyś spotkaliśmy.”

 

„Pistolet jest ciężki i Javier czuje dreszcz; zabijanie waży jakiś kilogram, może dwa. Hollywood pokazuje, jak ją trzymać, jak odciągnąć zamek i którędy załadować magazynek.” – Pokazuje jak go trzymać, pistolet, nie ją.

 

O ile Hollywood to blondyn, domyśliłam się tego dopiero na zapleczu sklepu, wcześniej nie miałam pojęcia, który to z mężczyzn.

 

„– Dobry wieczór, Javier. – Mężczyzna nawet przez telefon emanujący autorytetem.” – Dziwna jest forma tego zdania opisowego. Nie powinno być: Mężczyzna emanuje, a nie emanujący?

 

„W głosie wibruje znużone rozbawienie, coś jakby podziw, on gra, Javier, i jest bardzo silny, zmiażdżyłbyś go w pięćdziesięciu, może dopiero pięćdziesięciu pięciu ruchach.”

Przyznam, że nie trafia do mnie to łączenie zdania opisowego z monologiem Tego Czegoś. Wydawałoby się, że „słowa” Tego Czegoś powinny być zapisywane jednak raczej jak myśli, a nie w ciągu z normalnym zdaniem.

 

„To Coś w głowie skacze niecierpliwie, widzisz, Javier, masz dopiero dwanaście lat, ale umarłeś już dwadzieścia razy, zostałeś mordercą, a teraz nawet Bardzo Ważny Dorosły pyta cię o zdanie w sprawie Pierdoły.”

J.w. (i dalej też).

 

„Spodnie są trochę przykrótkie, a koszula mimo wszystko trochę napina się na klatce piersiowej, ale na szczęście mieści się we wszystkim.” – Trochę dziwny wydaje mi się zwrot, że dziewczyna „mieści się w ubraniu”.

 

„Konsul Cortez ze strachu puszcza sprzęgło, silnik gaśnie.”

Moment… Konsul nagle jest Cortezem z t, a wcześniej chłopiec cały czas był nazywany Corezem bez t…

 

„…którą eksplozja musiała rozmazać po chodniku jak papkę z surowego mięsa polanego sosem o zapachu krwi. To Coś surowo zabrania mu martwić się o tatę.”

 

„Już dwieście metrów od portu Javier czuje, że coś jest nie w porządku.

Najemnicy wysiadają z samochodów dwieście metrów przed hurtownią sprzętu rybackiego.”

„Javier liczy uderzenia serca, gorączkowo wsłuchując [+się] w sporadyczne szmery dobiegające z radiostacji.”

 

„SKUP SIĘ[+!], wrzeszczy To Coś w jego głowie.”

 

„Jak wydrenowana wiśnia w nalewce ciotki Marjorie.” Wiśnie się dryluje, a nie drenuje ;)

 

Jeśli tak wyglądają Twoje teksty pisane na ostatnią chwilę i nie-betowane, to ja się chyba przerzucę na rzeźbienie w mydle czy szkicowanie martwych natur, bo w pisaniu nie mam czego szukać. Rzekłam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Wybacz, Wiktorio,

ale ja odpadam. Przerabianie niedawnej tragedii zamachów na Sri Lance na literacką rozgrywkę to nie dla mnie. Jakby dobrze się tego nie czytało.

It's ok not to.

Po reklamie Joseheim chyba będę jedynym malkontentem. Wrócę tu ;)

Mnie się tak rzadko coś podoba, że jak już się spodoba, to ho, ho. Tak że polecajki się nie wypieram, niech zajrzy tu jak najwięcej osób, nawet jeśli mają być mniej usatysfakcjonowane ode mnie ;)

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

edit: Po zastanowieniu, zmieniłem trochę komentarz.

 

Może zacznę od tego co jest bardzo dobre, a mianowicie, warsztat. Umiesz pisać tak, jak powinno się pisać, ekspozycja nie jest u Ciebie ekspozycją, w każdym akapicie mamy konflikt, więc tekst sam czytelnika niesie. Po prostu inteligentne pisanie. Oprócz tego szerokie słownictwo, dbałość o szczegóły świata przedstawionego. Skądś mi się wzięło, że jesteś młodsza ode mnie(?), jeśli tak, chylę czoła, natomiast jeśli nie, to też chylę ;) A no i zakładam, że interpunkcja jest dobra, ale na tym się nie znam

 

Moje uwagi(krytyczne) do Twojego tekstu dotyczą głównie rozwiązań fabularnych.

 

  1. Chcąc nie chcąc, odtwórczość motywu wracania się w czasie, po śmierci. Nie oglądałem nawet Na Skraju Jutra, a i tak po pierwszym cofnięciu natychmiast przed oczami stanęła mi twarz Toma Cruisa.
  2. Łatwy dualizm. Mamy banalnie złych terrorystów(inni nie istnieją) przeciwko dziecięcej niewinności, także poszłaś w największy możliwy kontrast. Nie ma momentu w którym odbiorca mógłby się zawahać. Nie przekonała mnie również metafora choroby, w jakiś sposób jest dla mnie za mało satysfakcjonująca, odbiera dużo autonomii dżihadystom, którzy często są świetnie wykształceni, a mimo to podejmują takie decyzje, jakie podejmują.
  3. Trop “wiedzących dzieci”, którego nienawidzę po prostu i nie potrafię sobie wyobrazić bohaterów dla których miałbym mniej sympatii. Ty elegancko ją wymuszasz, bo źli terroryści, ale no nie mogę się przemóc i polubić dwunastolatka, który jest bogaty, zna X języków i jest mistrzem szachowym, i łał taki mądry.
  4. Kwestia na którą zwróciła uwagę dogsdumpling. Ja jestem zdania, że można pisać o wszystkim i nikomu nic nie zabraniam. Ale nie wszyscy są tacy, jak ja. Inna sprawa, że może na temat masakry sprzed tygodnia, dwóch, lepiej napisać coś głębszego niż poczytny, lekko odtwórczy fantasy akcyjniak.

Podsumowując, opowiadanie jest bardzo dobrze napisane, masz jeden z lepszych warsztatów na forum. Koncepcyjnie jednak mnie zawiodło, przez prosty dualizm konfliktu, tekst staje się przewidywalny. Terroryści nie “wygrają”, bo są źli. Dzieciak musi “wygrać”, bo jest genialny. Liczyłem na jakieś odwrócenie, utratę nadziei, pokazanie bezsilności, ale nie. Emocjonalnie też byłem średnio zaangażowany, no bo co z tego że zabiją tysiąc osób, przecież zaraz się odrodzi i spróbuje jeszcze raz(nawet sam chłopak to zauważa).

Sama końcówka jest jakaś taka nieprzystająca do wydarzeń sprzed dwóch tygodni. Nie czuję doniosłości tego co opisane. To nie jest opowiadanie, to się stało naprawdę, dosłownie, w naszej rzeczywistości. Lot samolotem od nas ludzie giną w kościołach, na ulicach, totalnie bezsensownie. Można z tego obejrzeć livestreama. Zakończenie miało być zręczne, ale dla mnie trąci banałem, zupełnie nie dotyka tej pustki, jakiegoś wszechogarniającego przerażenia i bezsilności, którą odczuwa współczesny człowiek co miesiąc, dwa, gdy dochodzi do kolejnego zamachu. Zamiast tego hop siup zgrabne zdanko. Po namyśle chyba zgadzam się z dogsdumpling, może rzeczywiście to opowiadanie, w takiej formie, nie jest najlepszym pomysłem.

 

tl;dr Warsztat świetny, koncepcja niekoniecznie.

No więc ja niestety też odpadam. I w zasadzie mogłabym się podpisać pod ostatnim komentarzem leniwego2, ale spróbuję się zmierzyć z problemem sama.

 

Nie wiem, jak to ująć, żeby nie urazić Autorki, bo jestem przekonana, że nie miałaś złych zamiarów, ale dla mnie to opowiadanie jest szantażem emocjonalnym. Wzięłaś gorący temat – i tyle w nim z “geo”, że dotyczy konkretnego miejsca, o którym jeszcze pamiętamy; poza tym cała historyjka mogłaby się rozegrać gdziekolwiek, z dowolnym zamachem w tle – i doprawiłaś go dwójką dziwacznych dzieci. Plus odrobiną słusznej publicystyki (fanatyzm jako choroba).

Zasadniczo nie popieram tabu w literaturze i sztuce, ale mimo to mam zawsze problem z pisaniem o rzeczywistych tragediach, nawet kiedy biorę na warsztat sprawy sprzed dwustu czy więcej lat. A tu wzięłaś historię bardzo świeżą i przerobiłaś na sterylnie ładne, eleganckie opowiadanie w mniejszym stopniu o tragedii, w większym – o dziwnym chłopcu. I ta sterylność formalna między innymi mnie uwiera.

Kiedy Iain Banks rok po zamachu nad Lockerbie opublikował opowiadanie “Piece”, ludzie byli oburzeni. A to opowiadanie jest znacznie mniej o zamachu niż Twoje. Nawet dziś, jak szukałam tytułu (bo zdążyłam zapomnieć), to na forach trafiłam na głosy oburzenia, że na taki temat ktoś poważył się pisać fantastykę. A “Piece” ma fantastyki co kot napłakał, jeśli w ogóle (nie pamiętam już bardzo dokładnie).

Niestety, uważam, że tu przekroczyłaś pewną granicę. Mogłaś napisać opowiadanie o Javierze, takim, jakim go sobie wymyśliłaś, dając za tło fikcyjny zamach. To miałoby szanse być mocne, aczkolwiek całość jak dla mnie balansuje na granicy kiczu (przez poziom emocjonalny, na jaki to wpychasz – uważaj z taką eskalacją, bo daje bezpośredni efekt, ale jednak łatwo może stać się banałem).

Jeszcze z minusów: kiczowaty jest dla mnie główny bohater. Leniwy ma rację: trop dzieci jest banalny i ograny. Mocniej by było, gdyby tym graczem był człowiek dorosły, mający pełną świadomość tego, co robi (dwunastolatek, nawet genialny, nie rozumie śmierci i nieodwracalności), poświęcający coś, co już zbudował i nadal buduje. Wiedzący, co robi i jakie mogą być konsekwencje. Javier jest jak gracz w grę komputerową, który resetuje swoją postać i zaczyna od nowa. Nie kupuję tego.

 

W efekcie lekturę skończyłam z uczuciem raczej niesmaku niż zachwytu, aczkolwiek oczywiście warsztat bardzo dobry. Tyle że moim zdaniem tu akurat nie wybitny, widać pośpiech, narracja jest przezroczysta, właściwie są to głównie dobrze napisane dialogi. Brakło mi tu formalnej wartości dodanej, która przekonała mnie do dania TAKa Nortonowi, mimo że tamten tekst też mnie nie zachwycił.

Niesmaku również dlatego, że wystarczyłoby nie pisać tego na “Geo” i nie chcieć mieć konkretnego miejsca (które, powtórzę, nie gra żadnej poza odniesieniem do niedawnych wydarzeń roli w tekście), a opowiadanie mogłoby zyskać zupełnie inny wymiar.

http://altronapoleone.home.blog

Niby motyw z “Biegnij Lola, biegnij” był już ogrywany, ale tu został wykorzystany bardzo dobrze – samo wprowadzenie przewidującego przeciwnika jest tu niezłe. Osobiście nie mam problemów z tym, ze ktoś sięga po już istniejący motyw jeśli robi to dobrze. Tutaj jest jeszcze krok dalej i ten motyw jest na tyle zmodyfikowany, ze trudno mówić o jakiejkolwiek wtórności.

Całość dobrze napisana, choć pewne rzeczy się rozpadają – przesłanie smsa “szachowego” sugeruje głębszą intrygę, której w końcu jednak nie ma (swoją drogą w jeszcze przed tym wątkiem zaczynałem się zastanawiać, czy przeciwnikiem nie jest pewna wcześniej wymieniona postać – i ten sms zdawał się potwierdzeniem).

Czy jest to gra na emocjach? Myślę, że raczej na bieżących wydarzeniach, ale odnosząca się raczej do fanatyzmów i ich skutków niż tragedii samej w sobie. Gdzieś tam brakło wzmianki, ze te fanatyzmy są złe w każdym kierunku (co widać choćby po tym, że dramat na Sri Lance całkowicie zasłonił dramat w Nowej Zelandii), ale z drugiej strony to konkretne opowiadanie dotyczy “tu i teraz” dziecka w powtarzającym się czasie. Pewną odpowiedzią na wątpliwości odnośnie tego, czy jest tu gra na emocjach jest końcówka, zdenerwowane “Tylko nie mów, że wygrałem” i “Można tu było wygrać cokolwiek?” w odpowiedzi.

Warsztat… czyta się bardzo płynnie, podejrzewam, ze w konkursie Fabryki Słów będziesz mieć  łatwo, bo patrząc na ich książki, to chyba lubią właśnie taki styl. Z drugiej strony coś, co już kiedyś Ci wspominałem – widać, że swój warsztat składasz (być może nie do końca celowo i nie do końca świadomie) z elementów warsztatu innych osób. Bardzo umiejętnie, bo to jest do zauważenia raczej przez “czepialskich”, większość osób pewnie tego w ogóle nie wychwyci i być może nawet nie zgodzi się ze mną. Od razu mówię: to nie jest zarzut (w końcu mowa o formie, nie treści), zwyczajnie coś, co mi się rzuca w oczy.

No i pod koniec mam wrażenie, że z racji nawet nie kończącego się  czasu, a kończącego się limitu znaków, ewidentnie brakło jakiś fragmentów – niby chaos dookoła, ale jednak za bardzo to wybija z czytania.

No i owszem, zgodzę się z Lenivym, że niektóre elementy są trochę kiczowate, trochę nie pasujące. Aczkolwiek nie zgodzę się z tym “nierozumieniem śmierci”, bez przesady.

 

"To Cos"

– literówka.

 

"Końska dawka cukru i protein (Snajper dał mu dwa energetyczne batony)"

– batony energetyczne i batony proteinowe to nie to samo :-) Choć zdarzają się wersje “kompromisowe”, ale to raczej rzadkość.

 

Snajper nie miał zmiany, że siedział na dzwonnicy 10 godzin?

 

"Tylko zwrócę uwagę" – tu chyba powinno być “tylko odwrócę uwagę”.

 

O, k.., czemu ja tak nie umiem? Będę znowu płakał?

No nic, trudno.

Podobało mi się. Bardzo. Nawet silne skojarzenie z “Na skraju jutra” (i książką, i filmem) nie przeszkadzało.

Co nie znaczy, że jest idealnie. Rzeczywiście, fanatyzmu wszelakiego rodzaju (a z Twego opka sądząc, istnieje tylko religijny – tak nie jest) nie da się sprowadzić do słowa “choroba”. To, że ktoś myśli inaczej niż my, nie sprawia, że należy go wytępić jak zarazka czarnej ospy. Należałoby raczej się zastanowić, czemu to inne myśłenie powoduje, że śmierć jest lepszym rozwiązaniem? Przypominam, że w zamachach zginęli też sami sprawcy. Ale to jednak temat na inną okazję.

Nie uważam natomiast, że o takich wydarzeniach nie należy pisać. Czy w takim razie nie należy pisać o zamachu na JFK, o katastrofie w Andach, o Oświęcimiu wreszcie? Każdy taki tekst to próba zmierzenia się z czymś dla nas niepojętym. I jak najbardziej należy o tym pisać.

Ale tu mam drugi zarzut do Twego opowiadania. Skupiłaś się na liczbach. Może zakończenie próbuje trochę to wrażenie zatrzeć, ale jednak… Lepiej zabić trzysta niż trzy tysiące osób? Pewnie tak. Ale takie podejście jest jednak… nieludzkie, odhumanizowane. Zabrakło mi tu trochę zwykłej, ludzkiej tragedii. Wszak i te dwieście sześćdziesiąt zgonów to niewyobrażalna tragedia. Trochę mi tu tego zabrakło.

I nie myśl, że wybrzydzam. Tekst szalenie mi się podobał, nie umiałem oderwać się od monitora. No małe cudeńko po prostu. Ale jednak jakiś moralny niedosyt pozostaje…

Dobra, a teraz trochę o tym, co w mi w tekście zachrobotało, bo zgrzytami tego nazwać nie mogę :). Są to raczej wrażenia artystyczne, jak najbardziej dyskusyjne:

– “Siedzi na głębokim fotelu” – kurcze, moim zdaniem można siedzieć na krześle, ale jeśli chodzi o fotel – to w fotelu; nie wiem, czy tak rzeczywiście jest;

– “a to, czego dorośli nie widzą, nie istnieje, jak korupcja i biedni ludzie” – a tu wolałbym: “tak jak korupcja…”;

– “osadza samolot na płycie” – na płycie to raczej samoloty kołują, a siadają na pasie;

– “świat umiera w huku i blasku” – to już jest bardziej ulotne, ale przestawiłbym szyk – wszak światło biegnie szybciej niż dźwięk;

– “jest konsulem hiszpańskim w Kolombo” – tu znowu wolałbym “hiszpańskim konsulem”;

– “która zasłania tor strzału” – tu wolałbym “blokuje”; nie wiem, czy tor lotu można “zasłaniać”?;

– “To Cos w głowie” – zabrakło kreseczki;

– “że zszedł z niego właśnie wtedy” – z niego? z dzwonnicy przecież;

– “ale przeżyłem do wybuchu w tylko tych trzech” – a nie “tylko w tych trzech”?;

– “zjedzona na obiad langusta

To Coś warczy z dezaprobatą” – tu albo czegoś zabrakło (kropka), albo czegoś jest za dużo (enter);

– “Mężczyzna nawet przez telefon emanujący autorytetem” – a tu mi czegoś ewidentnie zabrakło – “odezwał się”, “miał głos” czy coś;

– “kartą magnetyczną od chłopca” – tu też zabrakło słowa: “otrzymaną”;

– “potem wkłada przyszykowane dla niej świąteczne ubrania Javiera” – ubierała się na cebulkę ;)? czemu “ubrania”, a nie “ubranie”?;

– “wydrenowana wiśnia” – wiśnie się dryluje, czyli “wydrylowana” raczej;

– “z Chorobami do szachownicy nie siada się dla zwycięstwa” – tu też bym przestawił – “z Chorobami nie siada się do…”.

 

W każdym razie – świetne opowiadanie, mimo mojego marudzenia. Z iskierką geniuszu, co mnie niezmiennie frustruje ;)!

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Staruchu, mimo mniejszego entuzjazmu do tekstu, wystąpię w obronie porównania z chorobą. Jak spojrzeć  jak dzięki internetowi rozprzestrzeniają  się  opinie skrajne (w różnych dziedzinach i po różnych stronach), to coś z epidemiologii w tym jest…

Nie uważam natomiast, że o takich wydarzeniach nie należy pisać. Czy w takim razie nie należy pisać o zamachu na JFK, o katastrofie w Andach, o Oświęcimiu wreszcie? Każdy taki tekst to próba zmierzenia się z czymś dla nas niepojętym. I jak najbardziej należy o tym pisać.

Nie wydaje mi się, Staruchu, żeby ktokolwiek twierdził, że o wydarzeniach tragicznych czy trudnych nie należy pisać. Po prostu “jak” i “kiedy” ma znaczenie. A ten dramat cały czas trwa – realny dramat konkretnych poszkodowanych i rodzin konkretnych ofiar, nie liczb, nie elementów gry czy przedmiotów targu – prawdziwych ludzi. Nie wiem, do czego ta Sri Lanka w ogóle była w tym tekście potrzebna.

It's ok not to.

Dogs – tak, dokładnie tak. Idealnie to ujęłaś.

http://altronapoleone.home.blog

Dramat głodu w krajach Trzeciego Świata trwa – czy należy go przemilczeć? “Kiedy” i “jak” są wazne, ale w bardziej skomplikowany sposób, niż na zasadzie prostego “za świeże”.

Wilku, spójnika “i” użyłam świadomie. I tak, oprócz “kiedy” i “jak” jeszcze kilka elementów można tu dodać.

It's ok not to.

Wilku czym innym jest czarny humor, literatura opiniotwórcza, filozoficzna, a czym innym opowiadanie fantasy napisane niedługo po tragedii, z doklejonym tematem, bo dobry do konkursu.

Wiem Wiktorze, że nie robiłaś tego rozmyślnie, jednak według mnie, nie jest to korzystna optyka.

 

Myślę, że dystans też gra tu dużą rolę. Nie potrafię sobie wyobrazić, żeby takie opowiadanie powstało w tamtym kręgu kulturowym.

Wybaczcie zwłokę, majówka mnie oderwała od świata. Postaram się odpowiedzieć krótko:

 

Po pierwsze, cieszę się, widząc tutaj dyskusję – bardzo fajnie jest zapoznać się z Waszymi punktami widzenia (jak i widzieć, że nie są jednorodne). Bardzo dziękuję za słowa uznania (szczególnie Joseheim, ależ mi posłodziłaś! Pod sufitem fruwałam), cieszę się, że mój przekaz został zauważony. Dzięki też za łapankę, skorzystam z niej w dogodnej chwili. ;)

W kwestii poruszania na gruncie literackim zdarzeń faktycznych wiele argumentów, które bym przytoczyła, pojawiło się już w komentarzach wilka-zimowego oraz Starucha. Jakkolwiek rozumiem i szanuję zdanie Drakainy, Leniwego2 i Dogsdumpling, nie mogę się z nim zgodzić. Kontakt ze słowem pisanym zawsze był dla mnie polemiką z rzeczywistością i próbą poradzenia sobie z nią, dlatego takie aspekty pojawiają się (mniej lub bardziej udanie) w moich tekstach. Nie sądzę też, by istniały granice czasowe, po której rzeczy bolesne przestają być bolesne i można o nich pisać, malować i kręcić filmy. Nie uważam też, by samo dotykanie takich zdarzeń było naganne – chyba żebym zrobiła sobie z nich zwyczajnie jaja. Co nie nastąpiło i mam nadzieję, że mój tekst nie został tak odebrany.

Z uwagi na szacunek do osób niedawno poległych żadna z nich nie pojawiła się z imienia i nazwiska (choć niektóre są znane). 

Odniosę się do dwóch kwestii, które pojawiły się w komentarzu Leniwego2:

“Zakończenie miało być zręczne, ale dla mnie trąci banałem, zupełnie nie dotyka tej pustki, jakiegoś wszechogarniającego przerażenia i bezsilności, którą odczuwa współczesny człowiek co miesiąc, dwa, gdy dochodzi do kolejnego zamachu.” – Uważam, że stan, który przedstawiłeś, może charakteryzować jedną wybraną osobę (być może Ciebie), ale nie jest uniwersalny dla absolutnie każdego człowieka. Odczucia i przemyślenia innego człowieka na temat aktów terroru mogą być inne. Ja przedstawiłam własne. 

“A czym innym opowiadanie fantasy napisane niedługo po tragedii, z doklejonym tematem, bo dobry do konkursu.” – Moim zdaniem fakt tworzenia czegokolwiek na konkurs, dla pieniędzy lub na zlecenie nie wyklucza wartości, jakie może nieść ze sobą taki utwór. Użytkownicy NF piszą ogromne liczby tekstów na różne konkursy. Nie uważam, by wszystkie były przez to wyrachowane, obliczone na zysk, płytkie i nieciekawe, przeciwnie – wiele z nich to poruszające historie i cieszę się, że powstały. W związku z tym jest mi przykro, jeżeli odebrałeś moje opowiadanie jako bezrefleksyjną sensację. 

 

Jesteśmy bardzo różnymi ludźmi z różnym bagażem doświadczeń, zrozumiałe więc, że różne rzeczy będą dla nas nie do przyjęcia (dla mnie na przykład jest to marginalizacja śmierci). Tym bardziej dziękuję Wam wszystkim za podzielenie się swoim zdaniem, bo to kluczowe dla jakiegokolwiek porozumienia! ;)

BTW, patrze na komentarze powyżej i wszyscy o motywie z “Na skraju jutra” (dobrze kojarzę, ze to “Edge”?), a tylko ja o “Biegnij Lola, biegnij”? Znów wychodzę na outsidera?

Wilku, to ja jeszcze dołoże Netfliksowych "Podróżników".

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Nie znam, podrzucisz angielski tytuł? (Nie ufam tłumaczeniom tytułów, bardzo…)

WIlku, Lolę znam, widziałam, także polecam. ;) Pytałam o polecajkę Chrosciska.

Wiktorze, doszłam do Twojego opowiadania, a czytam z dwóch stron – od pierwszych publikacji do ostatnich. Hm, no ciężko i smutno z powodu wyboru państwa i momentu, lecz miałam nadzieję. Poszła "się gonić" –napiszę w skrócie.

O Geo nie będę się martwić, Jurków to sprawa, lecz dyskusyjne.

W Sri Lance, żyje para moich młodych znajomych i… martwiliśmy się o nich, bardzo, bardzo i to trwa. Szczęściem, że zjadą do Dani za miesiąc. Dla mnie to ani czas, ani forma, i podobnie jak dogsdumpling dodam, że łącznik "i" ważny. 

 

Przeczytałam trzy zmiany, a resztę przeskanowałam w poszukiwaniu pogłębienia treści. Niestety jej nie znalazłam. Najbardziej człowieczą osobą jest Amayuru. Chyba jest jakiś kłopot z budowaniem postaci, są jak z "kreskówki", przepraszam Ciebie, lecz stąpasz po kruchym lodzie, przy czym znam bardzo mocne kreskówki, więc myślę sobie, że też można.

Drugi kłopot, który zauważam to rozumienie, prosi się o rozwinięcie, zniuansowanie, tło jakiekolwiek. "Choroba, choroby" – nie masz pomysłu skąd to, przyczyny, skutki? Nie wierzę, że nie masz? Schematem chcesz pokonać rzeczywistość? Czy to jest głos w sprawie, czy historyjka?

Trzeci kłopot stanowi dla mnie mieszanie w kotle popkultury, aczkolwiek to właściwie nie moja sprawa, ponieważ każdy wybiera sobie ścieżkę, drogę, autostradę, pas startowy. Na zdolne dzieci – tak opisane – reaguję jak leniwy2; prekognicja (ostatnie filmy, które napierały mi na umysł od pierwszych zdań to Next z Cagem, Premonition z Bullock, Deja Vu z Washingtonem, Dzień świstaka, Efekt motyla i starczy); książek nie będę wypisywać (są z dwóch nurtów: dzieci i akcje załóg antyterrorystycznych). Czy jestem przeciw używaniu zagranych już piosenek? Nie, lubię i szanuję remake, lecz musi coś wnosić, nowego, innego. Wiesz, czytam Ciszewskiego, a tam przecież niby w kółko to samo, a jednak nie, gdyż postać bohatera jest ludzka, charakterystyczna. Nie umiem tego inaczej wyjaśnić. 

 

Na plus – sprawność konstruowania akcji, choć moim zdaniem w tym tekście przeciągasz, kosztem psychologii postaci i rozumienia zdarzeń.

Uwagi dotyczące fabuły z trzech pierwszych zmian:

* pierwsza scena (pomijając, że mało oryginalna i nie znajduje rozwinięcia), słaba z uwagi na niezgrabny zapis relacji z ojcem, wychowania.

* podobnie uwaga z plecakiem, sama go nosiłam w wieku dwunastu lat. Natomiast ok, jeśli chodzi o opiekuna, gdyż w większości linii wymagany, jeśli lata nie  skończone.

* hotel – dlaczego chłopiec śpi w hotelu, jeśli ojciec jest konsulem? czy ojciec też tam mieszka? Zazwyczaj konsul ma dom, przynajmniej apartament. 

 

Edit: 

Moim zdaniem fakt tworzenia czegokolwiek na konkurs, dla pieniędzy lub na zlecenie nie wyklucza wartości, jakie może nieść ze sobą taki utwór. Użytkownicy NF piszą ogromne liczby tekstów na różne konkursy. Nie uważam, by wszystkie były przez to wyrachowane, obliczone na zysk, płytkie i nieciekawe, przeciwnie – wiele z nich to poruszające historie i cieszę się, że powstały. W związku z tym jest mi przykro, jeżeli odebrałeś moje opowiadanie jako bezrefleksyjną sensację. 

Jasne, że tworzenie na konkurs, czy otrzymywanie wynagrodzenia za tworzenie nie wyklucza wartości. Podobnie jest z argumentem, dotyczącym powstawania milionów tekstów. I tak samo z z tym, że powstają poruszające historie, ale również pojawiają się takie so-so, wykorzystujące motyw, zdarzenie w naszej sytej cywilizacji. Wrażliwość to modne i niemodne dzisiaj słowo. Jeśli czytam opowieść o Sri Lance, w której jej nie ma, za to jest superinteligentny chłopiec współpracujący z squadem, to myślę sobie, że autor "popłynął”. 

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Podróżnicy (org. Travelers) to serial SF na Nefliksie. Trzy sezony. Właśnie skończyliśmy z żoną oglądać. Pierwsze kilka odcinków trochę nie byłem przekonany, ale potem jak juz zaskoczyło, to nie mogłem się oderwać. Bardzo dobry scenariusz. Praktycznie w każdym odcinku mnie czymś zaskoczyli. Mnóstwo zwrotów akcji i nieprzewidywalna fabuła. I odcinki bardzo różniące się od siebie. Polecam. https://m.filmweb.pl/review/Podróż+warta+czasu-22192

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Wiktorio – rozumiem Twoje argumenty, ale nikt Ci nie zarzuca wyrachowania. I, oczywiście, teksty pisane na konkursy mogą być wartościowe i ważne. Mam jedynie wrażenie, że się trochę rozmijamy w argumentach, a część z nas poczuła się poniekąd zażenowana takim potraktowaniem bardzo świeżej tragedii.

Asylum ujęła idealnie to wszystko, co usiłuję wyrazić, w ostatnim zdaniu ostatniego komentarza – też usiłowałam to powiedzieć, ale przedpiśczyni znalazła lepsze słowa.

Nawiasem mówiąc, jak dla mnie z konkursowością nie ma problemu – tylko że dla mnie to nie jest opowiadanie na konkurs “Geo”, bo geolokalizacja nie ma znaczenia dla fabuły. Za wyjątkiem tej doraźności, o której już kilka razy, a która imho jest najsłabszym punktem opowiadania.

http://altronapoleone.home.blog

Wiktorze, będę Ciebie obszernie cytował, bo nie chcę, żebyś była wyrwana z kontekstu.

Kontakt ze słowem pisanym zawsze był dla mnie polemiką z rzeczywistością i próbą poradzenia sobie z nią, dlatego takie aspekty pojawiają się (mniej lub bardziej udanie) w moich tekstach. Nie sądzę też, by istniały granice czasowe, po której rzeczy bolesne przestają być bolesne i można o nich pisać, malować i kręcić filmy. Nie uważam też, by samo dotykanie takich zdarzeń było naganne – chyba żebym zrobiła sobie z nich zwyczajnie jaja. Co nie nastąpiło i mam nadzieję, że mój tekst nie został tak odebrany.

Zgadzam się z Tobą, nie istnieją granice czasowe, po przekroczeniu których rzeczy bolesne przestają być bolesne. Powiem więcej, czarny humor ma i powinien mieć swoje miejsce w dialogu społecznym, bo zwykle jest właśnie “polemiką z rzeczywistością i próbą poradzenia sobie z nią”. 

Mój problem jest taki, że nie widzę tej próby w Twoim tekście. Tematem opowiadania nie są zamachy na Sri Lance, one oczywiście tam egzystują, toczy się wokół nich akcja, ale same w sobie stanowią element tła. Główną osią utworu jest starcie, pojedynek, potyczka między dzieckiem geniuszem i głównym złym. Starcie bardzo zręcznie opisane, wciągające, emocjonujące. Taki mecz w szachy, tylko ciekawszy, gdzie każdy gracz ma kilka żyć.

Dla mnie to, że z zapartym tchem obserwuję poczynania mini-geniusza, zastanawiam się nad tym, co będzie w następnym akapicie, czego on tam mądrego nie wymyśli, natomiast prawdziwą, pełną tragedię mijam mimochodem, tak z boku, jest jakąś niewysłowioną klęską tego tekstu, jeśli miał on być próbą zmierzenia się z rzeczywistością. Jako opowiadanie fantasy, jest dobry.

“Zakończenie miało być zręczne, ale dla mnie trąci banałem, zupełnie nie dotyka tej pustki, jakiegoś wszechogarniającego przerażenia i bezsilności, którą odczuwa współczesny człowiek co miesiąc, dwa, gdy dochodzi do kolejnego zamachu.” – Uważam, że stan, który przedstawiłeś, może charakteryzować jedną wybraną osobę (być może Ciebie), ale nie jest uniwersalny dla absolutnie każdego człowieka. Odczucia i przemyślenia innego człowieka na temat aktów terroru mogą być inne. Ja przedstawiłam własne.

Pełna zgoda, odczucia różnych ludzi, na temat każdego zjawiska, mogą być różne.

Jednak mam wrażenie, że w ostatnim fragmencie nie zawarłaś ani swoich odczuć, ani przemyśleń i to dla mnie jego główny problem. Jest wyłapanie terrorystów, jest zakończenie wątku potyczki ze złym, chłopiec ma ostatni raz okazję pochwalić się przed ministrem swoją wrodzoną błyskotliwością. Mamy przypomnienie o konwencji odrodzeń, przypomnienie o motywie gry i niefortunną metaforę choroby. Elegancka klamra spotkania no i ostatnie zdanie, które znowu nie jest odczuciem na temat zamachu tylko ponownym odwołaniem do rozgrywki prowadzonej przez chłopca.

 Rozpływa się w powietrzu między jednym mrugnięciem a drugim, a Javier zmuszony jest przyznać jej rację, bo z Chorobami do szachownicy nie siada się dla zwycięstwa.

Po prostu chodzi o to, żeby przegrać jak najmniej.

To nie są twoje przemyślenia na temat zamachu sprzed dwóch tygodni i nie mogą nimi być. To jest chwyt na koniec w opowiadaniu fantasy.

“A czym innym opowiadanie fantasy napisane niedługo po tragedii, z doklejonym tematem, bo dobry do konkursu.” – Moim zdaniem fakt tworzenia czegokolwiek na konkurs, dla pieniędzy lub na zlecenie nie wyklucza wartości, jakie może nieść ze sobą taki utwór. Użytkownicy NF piszą ogromne liczby tekstów na różne konkursy. Nie uważam, by wszystkie były przez to wyrachowane, obliczone na zysk, płytkie i nieciekawe, przeciwnie – wiele z nich to poruszające historie i cieszę się, że powstały. W związku z tym jest mi przykro, jeżeli odebrałeś moje opowiadanie jako bezrefleksyjną sensację.

Przepraszam, źle to ująłem. Nie chodziło mi o to, że opowiadanie jest bezrefleksyjne, bo było napisane na konkurs, nie chciałem, żebyś tak to odebrała. Zgadzam się, że nie ma znaczenia, po co tworzone jest dane dzieło kultury, tylko wartości, które ze sobą niesie(o ile w założeniach jakieś ma nieść).

Z drugiej strony, autora obowiązuje klauzula celowości. W tekście, do pewnego stopnia, wszystko “po coś” jest. Moim zdaniem, decyzja o osadzeniu akcji opowiadania na Sri Lance tej celowości w sobie nie ma, oprócz tego, że tekst wpisuje się dzięki temu w wymogi konkursu. Dla mnie to niewystarczający powód, żeby popełnić opowiadanie fantasy o genialnym chłopcu szachiście, z dosłowną masakrą, sprzed dwóch tygodni, w tle.

 

Pozwólcie, że ominę dyskusję pod opowiadaniem i odniosę się najpierw do tekstu.

 

Jak na “wrzucone w ostatniej chwili” to jakość tak przednia, aż się nie chce wierzyć… Językowo bardzo satysfakcjonujące, robotę wykonują głównie te małe dosadne szczególiki, które stają się właściwie gwoździami, na których osadzasz ramę opowiadania. Chcę zauważyć, że są bardzo charakterystyczne. Po paru piwach założyłabym się pewnie, że rozpoznałabym Cię nawet pod płaszczem anonima – albo pomyliłabym z kimś baaardzo podobnym. Dodatkowo wplatasz w całość dziecięcą narrację, autentyczną i miłą dla oka, wręcz uroczą. Nie ma trudności w ‘kupieniu’ opka, zamykasz czytelnika w konkretnej perspektywie, nie jest to sztuczne, a naturalne. Niektórzy pisarze za cholerę tego nie potrafią.

 

Co do samej fabuły – hmm, trochę za bardzo filmowa. W dodatku jeszcze jest to film akcji z typowymi dla gatunku slajdami wydarzeń. Trzask, Javi w samolocie. Trzask, w kościele. Trzask, na dachu. Taka forma pasuje do operowania czasem i kolejnymi wcieleniami bohatera, ale nikt nie powiedział, że muszę ją lubić ;) Gdyby opowiadanie było dłuższe (czytaj: zawierało więcej jednostrzałowych kadrów), prędzej czy później by mnie po prostu znudziło. Mimo tego kupuję historię. Nie jest niczym nowym – ba, myślę nawet, że najmocniejsza jej część to osadzenie w czymś tak realnym jak ludzka tragedia (jaka tragedia i czy jest na nią miejsce na stronie czwartej) – ale jednocześnie wplatasz jednak swoją oryginalność: nikt mi nie wmówi, że gambit szachowy jako bitewna taktyka w starciu z terrorystami i ‘magią’ ożywiania nie jest poetycki. No, na pewno nie zapomina się go tak od razu.

 

Harlan Ellison napisał kiedyś, że pisze, żeby szokować ludzi. Nie twierdzę, że Wiktor Orłowski pisze z tego samego powodu, ale z jakiegoś na pewno to robi, bo by nie pisał. Każdy z nas tutaj pisze. Dokłada coś do rogu obfitości. Czy nie o to chodzi w literaturze? Jedna osoba zinterpretuje tekst jako skandaliczny i rażący, druga zwyczajnie będzie się dobrze bawiła, czytając; dla trzeciej może nawet będzie to pełna metafor odskocznia od strasznych wydarzeń codzienności – historia o walecznym chłopcu, który wygrywa. Rozumiem tych z was, którzy czują się zgorszeni, ale ja osobiście przeczytałam opowiadanie, które mi się podobało, a jest to wszystko, czego oczekuję od wizyty na tym forum.

Harlan Ellison napisał kiedyś, że pisze, żeby szokować ludzi. Nie twierdzę, że Wiktor Orłowski pisze z tego samego powodu, ale z jakiegoś na pewno to robi, bo by nie pisał. Każdy z nas tutaj pisze. Dokłada coś do rogu obfitości. Czy nie o to chodzi w literaturze? Jedna osoba zinterpretuje tekst jako skandaliczny i rażący, druga zwyczajnie będzie się dobrze bawiła, czytając; dla trzeciej może nawet będzie to pełna metafor odskocznia od strasznych wydarzeń codzienności – historia o walecznym chłopcu, który wygrywa.

Zgadzam się z powyższym. Po to jest forum, żeby dyskutować ;)

Mnie w tej dyskusji najbardziej szokuje to, że pojedyncze straszne zdarzenie może ludzi bardziej poruszać niż tragedie o większej skali, ciągnące się, trwające, nie mające charakteru jednorazowego zamachu. Rożnica tkwi chyba tylko w tym, o czym mówi się w mediach, co z mediów już zniknęło, a co w ogóle nie miało masowego zasięgu, tylko gdzieś po reportażach się przewija.

Swoją drogą w tym tekście niepokojące i zniesmaczające jest coś kompletnie innego, a mianowicie sceny, w których dwunastolatek doszukuje się “przystojności”, a na końcu trzyma za rękę. Pierwsze wygląda dziwnie, drugie wygląda na niezręczność autorską (w tym wieku za rękę?), ale jedno z drugim sumuje się w paskudny i niesmaczny kontekst.

Wilku-zimowy, opowiadanie traktuje o konkretnym wydarzeniu, więc siłą rzeczy w dyskusji pod nim głównie ono się przewija ;) Gdyby tekst poruszał temat głodu w Afryce, to rozmowa na pewno wyglądałaby inaczej. Z drugiej strony, zamachy na Sri Lance to nie tylko pojedyncza tragedia, bo wpisują się także w szerszy kontekst konfliktu na linii: kapitalistyczna, konsumpcjonistyczna cywilizacja zachodu kontra konserwatywny islam, który jest jednym z wielkich problemów naszych czasów. 

Co do fragmentów, które Ciebie zniesmaczyły, myślę, że snajper, który “wygląda jak model” jest raczej narracyjną niekonsekwencją autorki(no bo rzeczywiście, nie jestem pewien, czy dziecko będzie myślało w takich kategoriach), niż symptomem sam nie wiem czego. Podobnie z tą ręką na końcu, jest tam, żeby dopełnić tragizmu sytuacji, a nie ze względu na jakieś inne motywy.

Ale nie jestem pewien co masz na myśli, kiedy piszesz “jedno z drugim sumuje się w paskudny i niesmaczny kontekst”.

 

Mnie w tej dyskusji najbardziej szokuje to, że pojedyncze straszne zdarzenie może ludzi bardziej poruszać niż tragedie o większej skali, ciągnące się, trwające, nie mające charakteru jednorazowego zamachu. Rożnica tkwi chyba tylko w tym, o czym mówi się w mediach, co z mediów już zniknęło, a co w ogóle nie miało masowego zasięgu, tylko gdzieś po reportażach się przewija.

Wilku,

ale skąd wniosek, że ludzi poruszają tylko medialne tragedie? No bo chyba nie stąd, że pod tekstem nawiązującym do wydarzeń na Sri Lance, dyskutujemy o Sri Lance. Czy przez to, że tragedia jest medialna albo że istnieją inne, równolegle się dziejące/wydarzające, staje się mniejszą tragedią? Poza tym różnych ludzi poruszają różne sytuacje i w różnym stopniu (co ta dyskusja doskonale ilustruje).

Idąc Twoim tokiem myślenia, niczym nie warto się przejmować, bo zawsze znajdzie się ktoś, kto ci wytknie, że przejmujesz się za bardzo/za mało, nie tym co trzeba albo ze złych pobudek.

Wiem, że “uwaga świata” i, co za tym idzie, realna pomoc nie rozkładają się sprawiedliwie, ale dla mnie to nie jest wystarczający powód żeby się nie przejmować.

 

Kończę, bo ta wypowiedź z tekstem to już wiele wspólnego nie ma ;-)

It's ok not to.

Idąc Twoim tokiem myślenia, niczym nie warto się przejmować

Hm, w którym dokładnie miejscu zasugerowałem, ze tematem Sri Lanki należy się nie przejmować?

Cóż, sam napisałeś, że szokuje cię mocna reakcja na to wydarzenie. Wspomniałeś też reakcje ludzi w stosunku do innych tragedii (temat, na który nikt się nie wypowiedział). Chyba że mówiłeś ogólnie?

It's ok not to.

Raz jeszcze – zacytuj odpowiedni fragment. Bez wyrywania z kontekstu (a kontekst znajduje się w tym samym zdaniu). Wydaje mi się, ze wyraźnie tam napisałem, że szokuje mnie nie reakcja jako taka, tylko dysproporcja reakcji. Dogs, kurde, świat nie jest czarno-biały i opinie ludzkie też nie – jeśli mam inną opinię w temacie tego, czy ten tekst żeruje na emocjach, czy tez komentuje sytuację, to NIE znaczy, ze mówię o tym, żeby się nie przejmować. Mówienie o czymś też może być formą nieprzejmowania. Za to mam swoje zdanie w temacie “uświęcania jednej tragedii, przy jednoczesnym innym traktowaniu reszty tragedii”. Tak wiec nie przypisuj mi proszę słów, których nie napisałem.

 

I tak, już wcześniej był wątek, gdzie wszyscy się zgodzili, że znaczenie ma “”jak” i “kiedy”, przy czym co najwyżej różnie widzimy odpowiedzi na to “jak” i “kiedy”.

 

Wilku,

odniosłeś się do reakcji ludzi na inne tragedie i porównałeś je do reakcji na tę tragedię. W tym wątku ludzie reagowali tylko na tę konkretną tragedię.

Wydaje mi się, ze wyraźnie tam napisałem, że szokuje mnie nie reakcja jako taka, tylko dysproporcja reakcji.

Żeby mówić o dysproporcji potrzeba co najmniej dwóch elementów – między czym a czym. A ty to drugie “czym” (reakcja na inne tragedie) wziąłeś niejako spoza dyskusji. Chyba że traktujesz to, że ludzie nie wypowiedzieli się w tym wątku o innych tragediach jako reakcję. Tylko że wtedy bazujesz na swojej interepretacji takiej reakcji (”pojedyncze straszne zdarzenie może ludzi bardziej poruszać niż tragedie o większej skali“). Dlatego zapytałam, czy mówiłeś ogólnie? Bo ja do tej pory odniosłam wrażenie, że poruszamy się jednak w obrębie tej konkretnej dyskusji.

 

Za to mam swoje zdanie w temacie “uświęcania jednej tragedii, przy jednoczesnym innym traktowaniu reszty tragedii”. Tak wiec nie przypisuj mi proszę słów, których nie napisałem.

Skąd wniosek, że ktoś w tej, konkretnej dyskusji, pod tym tekstem “uświęca jedną tragedię, przy jednoczesnym innym traktowaniu reszty tragedii”?

 

I nigdzie nie twierdzę, że świat jest czarno-biały. Wręcz przeciwnie.

It's ok not to.

Zostało już wiele powiedziane dobrego i złego o tym tekście. Jednym się podoba, a innym nie i to jest dobrze, tak być powinno. Nie będę oryginalny pisząc, że historia kojarzy się z wieloma innymi, kiedy to bohater umiera i przeżywa na nowo ten sam dzień. Nakręcono kilka podobnych filmów i napisano kilka takich książek. Zabieg wybrania miejsca akcji też sprytny. Pomimo tego tekst jest wyśmienity. Gratulację.

Historia opowiedziana w bardzo dobrym tempie, nie ma czasu na nudę, cały czas coś się dzieje, emocje trzymają do ostatniej kropki. To jest ten sam kotlet ale smakuje zupełnie inaczej i równie dobrze. 

Twoje opowiadanie podobało mi się pod względem treści i formy, czytało się je świetnie, wywołało emocje. Dla mnie był to naprawdę dobrze spędzony czas. Zastanawiam się nad tym teoretycznym interwałem czasu, jaki powinien upłynąć od tragicznego wydarzenia, aby można było je popkulturowo przetworzyć. Nie znalazłem tu braku szacunku dla ofiar. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że ten – nie oszukujmy się – mały kamyczek do dorobku naszej kultury w jakiś sposób je upamiętnia, a o to chyba chodzi, żeby ofiary upamiętniać, a winnych wskazywać. Znalazłem pozytywne przesłanie. Twój tekst nie wywołał u mnie sprzeciwu moralnego – ale pewien niepokój, tak. W końcu czytałem go jak kryminał, jak fikcję, dostarczył mi rozrywki. Być może to moje sumienie wymaga pracy. Twoje – nie wiem, nie mi to oceniać. Podsumowując, dobra robota, dzięki za ten tekst.

Udaje, że wciąż jest nieprzytomny, To Cos w głowie pracuje gorączkowo, szukając rozwiązania.

Coś. 

Fajne, podobało mi się :)

 

Przynoszę radość :)

Kraj. Jest, ale… Trudno mi orzec, czy akcja dałaby się przenieść. Choroba, o której wspominasz, w wielu miejscach ma swoje ogniska, więc niby może dziać się wszędzie. Ale wykorzystujesz bardzo konkretne wydarzenia, do tego świeże. Z jednej strony wkurza mnie, że używasz tak poważnych tematów do takich pierdół jak portalowy konkurs. To jak żerowanie na tych kilkuset trupach. Z drugiej strony – to podkręca emocje i nawet mnie trafiło. Z trzeciej – zgadzam się w poglądach na fanatyzm.

Element fantastyczny mocny i niepodważalny. Brzytwa Lema by się na nim wyszczerbiła.

Fabuła – ze względu na stawki – bardzo wciągająca. Trudno się oderwać od tekstu. Do tego w miarę logicznie poprowadzona. Mistrzowsko przedstawiasz kolejne fakty.

Bohaterowie dobrze zbudowani. Chłopiec niesamowity, Amayuru też niezły – nie tylko zabójca, ale i opiekun dziecka.

Mam wątpliwość co do świata – jeśli śmierć Javiera resetuje układ, to on zawsze może wybrać rezultat końcowy, a to nie wydaje się fair. Znaczy, życzę zwycięstwa jego stronie, ale widać, że gra jest ustawiona.

Połączenie różnych motywów – fanatyzm, szachy, paranormalny dzieciak – daje Ci dużo punktów za oryginalność. Owszem, każdy z tych elementów gdzieś tam się pojawia (łącznie z przewidywaniem najbliższej przyszłości), ale razem tworzą coś pachnącego świeżością.

Plus za przesłanie i mądre słowa w końcówce. W tej grze nie można wygrać.

Tracisz na punktach za warsztat – widać, że tekst nie odleżał.

Babska logika rządzi!

Mówienie do ludzi, kiedy patrzy się w podłogę

Hmm. Niby poprawne, ale jednak coś mi tu nie śpiewa. No, nic.

Obawia się jednak, że podjęte środki ostrożności są konieczne

Jakoś to mało dziecięce.

będzie wyrzucał sobie

Naturalniej: będzie sobie wyrzucał.

Dzierży w rękach jego plecak

Nie za wysokie to "dzierży"?

wpada w lekkie turbulencje

Ciut skrótowe.

Siedzą z przodu, ksiądz

Chyba bym to rozdzieliła.

będzie ratował go wielokrotnie

Naturalniej: będzie go ratował wielokrotnie.

dokładność jego pamięci jest wręcz absurdalna

Trochę nienaturalne.

koncentruje się, wyławiając

Hmm. Może “na wyławianiu”?

spędzone w stresie

To też trochę skrótowe.

cały czas ukrywając

Może "ukryty" brzmiałoby lepiej.

Dzieciak oczyścił mi strzał

Tak się mówi?

wolno, jak paralityk podnosi się i odważa

"Jak paralityk" wygląda mi na wtrącenie. "Odważa" trochę nie brzmi.

wlecze się ich plątaniną

Hmm.

Cos

Literówka.

próbuje zerwać się

Naturalniej: próbuje się zerwać.

tylko jeśli

Tylko, jeśli.

opisanych jako „staff only”

"Jako" możesz skasować.

że zszedł z niego

Z niej, z dzwonnicy.

ze skrupulatnością

Ooj. Skrupulatnie, nie udziwniaj.

Stylizowane na wozy dostawcze pancerne pick-upy

Stylizowane?

z pistoletu obsłużonego

Nie wydaje mi się, żeby to była prawidłowa kolokacja.

 

Rajciu, Wiktorio, Ty naprawdę chyba podpisałaś jakiś cyrograf. Jedyne moje zastrzeżenie warsztatowe to to, że Javier od początku wyraża się niedziecinnie, ale z drugiej strony, może po potomku dyplomaty należy się tego spodziewać.

Napięłaś mi nerwy jak struny w banjo. W ogóle nie pomyślałam o niczym głębszym, dopóki nie spojrzałam na komentarze, tylko o tym, czy młodemu się uda. Teraz biorę oddech i – faktycznie, dogs, leniwy i drakaina mają sporo racji. To jest praktycznie kino hollywoodzkie, tylko w literkach.

Harlan Ellison napisał kiedyś, że pisze, żeby szokować ludzi.

Hmm… teraz się zastanawiam, czy dusza Ellisona nie opętała aby naszej Wiktorii :) bo nie dam głowy, ale on mógłby coś takiego napisać. Mnie się podobało.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Cześć, Wiktorze!

 

– początek szczodrze okraszony błyskotliwymi zdaniami (jak to o rozmowach z synem) zachęca do lektury reszty, podobnie jak ostatnie zdanie pierwszego fragmentu, które pozwala czytelnikowi zgadnąć, o czym będzie tekst i się zaniepokoić

– Javier zdecydowanie nie ma dwunastu lat. Dwunastolatek nie skojarzyłby World Trade Center i nie czyniłby tak błyskotliwych uwag o włoskim (choć zabawne to było, uśmiechnęło). Cała narracja jest bardzo dojrzała i zupełnie niedziecięca.

– pomysł, by wrzucić w „Dzień świstaka” nie jest zapewne najoryginalniejszy, choć całkiem oryginalny jest główny bohater (z niewiadomych przyczyn ta nieszczęsna przypadłość dotyka głównie nastoletnie dziewczyny) i sam setting; natomiast od momentu, w którym Javier orientuje się, że po drugiej stronie barykady jest ktoś o tych samych możliwościach, co on, robi się naprawdę ciekawie – i z takim pomysłem się jeszcze nie spotkałam. Natomiast tu wtedy kuleje logika, bo jeśli ta druga osoba rzeczywiście ma takie same możliwości, powinna być w stanie restartować czas swoimi śmierciami, a to nie następuje.

– fajnej dynamiki tekstowi nadaje przeplatająca tekst mantra „Nie mam jeszcze dwunastu lat…”

– barwny język (kreator zapotrzebowania na usługi pogrzebowe :D), ciekawe porównania, świetna metafora z szachami przewijająca się przez cały tekst

– cały czas zastanawiałam się, jak to rozegrasz (w końcu wszyscy znamy rezultat) i nie rozczarowałam się – obracając terroryzm w metaforę choroby błyskasz ostatnią mądrą myślą i kończysz w odpowiednim momencie; brawo

– i tak naprawdę fabularnie pozostawiasz nierozwiązany tylko jeden trop – kim była dziewczynka? To pytanie pojawia się w tekście, więc miałam nadzieję, że zostanie zaadresowane – widać nie starczyło już czasu. To jednak drobiazg w porównaniu z tym, jak zwarta i przemyślana jest fabuła tekstu

– podium u mnie i podium w konkursie – gratulacje! O to, za ile sprzedałaś duszę diabłu, podpisując cyrograf, pytać nie będę.

 

Dziękuję za udział w konkursie.

www.facebook.com/mika.modrzynska

Ładny tytuł :)

Aż musiałem oblookać ten gambit u wujka… google znaczy :D

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Tarnino, widzę, że lubisz obrazki :)

Opowiadanie zaintrygowało mnie od pierwszych zdań, ale kiedy zaczęłam się orientować, ku czemu rzecz zmierza, tak napięcie jak i ciekawość nieco opadły, no bo jeśli wszystko skończy się dobrze, będzie to czysta fantazja, a jeśli opowieść pozostanie wierna faktom, to wiadomo, jaki będzie finał. Na szczęście Gambit lankijski jest napisany w tak zajmujący sposób, że niebawem nastąpiło odrodzenie się ciekawości, a i uwaga napięła się ponownie. I tak już pozostało do końca.

Nie mam obiekcji, że Twoją inspiracją stały się świeże i dramatyczne wydarzenia, no bo co może uczynić twórca, kiedy spłynie na niego natchnienie, a Pani Wena powie: – Pisz! Pisz najlepiej jak umiesz!

 

Ludź­mi gra się dużo cię­żej niż pio­na­mi z pla­sti­ku. –> Ludź­mi gra się dużo trudniej niż pio­na­mi z pla­sti­ku.

 

Ale nawet on nie za­bi­je ośmiu ludzi na raz. –> Ale nawet on nie za­bi­je ośmiu ludzi naraz.

Zakładam, że nie chodzi o zabicie ośmiu ludzi jednym strzałem, a raczej o spowodowanie, by ośmiu ludzi zginęło niemal jednocześnie.

 

który sie­dzi na tyl­nym sie­dze­niu li­mu­zy­ny Mi­ni­stra Zdro­wia… –> Nie brzmi to najlepiej.

Może: …który zajmuje miejsce na tyl­nym sie­dze­niu li­mu­zy­ny Mi­ni­stra Zdro­wia… Lub: …który sie­dzi na tyl­nym fotelu li­mu­zy­ny Mi­ni­stra Zdro­wia

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

@Asylum – pozwolę sobie odpisać krótko i bez polemiki z Twoim zdaniem oraz Twoją interpretacją, ponieważ jako autorowi nie przystoi mi tego robić. Bardzo cieszy mnie, że Twoim przyjaciołom ze Sri Lanki nie stała się krzywda, ale jednocześnie nie uważam, by ich osoby były argumentem negującym moje opowiadanie, jak i mój stosunek do wspomnianych wydarzeń. Sama posiadam bliskie (bardzo) osoby, które żyją w kraju dręczonym od czasu do czasu przez akty terroryzmu. W dyskusji na taką kartę ktoś zawsze może odpowiedzieć podobną. Pozwolę sobie nie rozwijać, co sama na ręce posiadam.

W kwestii wartości dodanych opowiadania i konstrukcji postaci, których dotyczą Twoje zarzuty, wypada mi przede wszystkim zachęcić Cię do przeczytania całości.

 

@Leniwy2 – przyznam, że nie miałam pojęcia, jak Ci na ten komentarz odpowiedzieć i cieszę się, że nie zrobiłam tego kilka dni temu. Z Twoim odbiorem opowiadania nie wolno mi, nie śmiałabym i nie zamierzam polemizować, ponieważ sprowadzałoby się to do pokazywania palcem i obszernego omawiania, co i dlaczego zostało tu zawarte. Masz natomiast absolutne prawo rozumieć teksty tak, jak je rozumiesz, i Twoja interpretacja jest równie mocna w prawach jak każda inna. Elementy opowiadania, które wskazałeś jako wady (sama koncepcja akcji, postaci bohaterów, motyw szachów) stanowi rozbudowaną metaforę, z której tłumaczyć się nie chcę, ponieważ przypominałoby to wiwisekcję żaby (wszystko stanie się jasne, no ale żaba przy tym umrze).

Natomiast szczerze ubodło mnie to sformułowanie:

To nie są twoje przemyślenia na temat zamachu sprzed dwóch tygodni i nie mogą nimi być. To jest chwyt na koniec w opowiadaniu fantasy.

Wydaje mi się, że się nie znamy, a nawet gdybyśmy znali się na łyse konie, nie do końca rozumiem, co daje Ci podstawy i prawo do stwierdzania, co jest moimi przemyśleniami i CO MOŻE nimi być. Znam słynną legendę o Szymborskiej, która ponoć zdała maturę z własnych wierszy na ledwie 40%, ale o tym, żeby ktoś Szymborskiej tłumaczył, o czym są jej wiersze i co ma prawo w nich umieszczać, nie słyszałam. Po przeczytaniu tego fragmentu Twojego komentarza byłam zirytowana, teraz mam jedynie nadzieję, że nie będziesz zwracał się do innych autorów w podobnym tonie.

 

@Żongler – mogę jedynie podziękować Ci za ten komentarz, szczególnie za jego ostatnią część, która jest kwintesencją wszystkiego, co sama chciałabym na ten temat powiedzieć. ;) Dzięki! 

 

@Wilku – omatkoboska, nie, nie, nie, zdecydowanie nie. Dementuję plotki. “Przystojność” Amayuru jest artefaktem mojej chęci przedstawienia tej postaci, która musiała zostać przepuszczona przez filtr percepcji Javiera (jako głównego bohatera). Scena, w której trzyma go za rękę, miała być raczej odbiciem braterskich uczuć wobec mężczyzny, którego chłopiec traktuje jako swojego obrońcę i opiekuna.

 

@Tomaszu – witaj, bardzo Ci dziękuję za komentarz! Cieszę się, że kotlet smakował. :>

 

@Bronchospazmie – dziękuję za wizytę, miło mi, że opowiadanie Ci się podobało i wyłuskałeś z niego także odrobinę morału. Nie sądzę, byś miał mieć wyrzuty sumienia, ponieważ lektura sprawiła Ci przyjemność. Uważam, że tragiczne wydarzenia wymagają od nas nie martyrologii, lecz pamięci, zaś potęgą przykuwających uwagę tekstów kultury jest właśnie to, że stanowią nośnik pamięci i wiedzy, którą można potem pogłębiać, by wyrobić sobie pogląd. Myślę, że wielu z nas kojarzy “Helikopter w ogniu” – ale czy bez tego filmu mielibyśmy pojęcie o bitwie o Mogadiszu? Stawiam stówę, że nie wszyscy. Sądzę, że dopóki z ciekawych utworów jesteśmy w stanie, prócz rozrywki, wynieść też odrobinę przemyśleń i pamięć o wydarzeniach, możemy być spokojni o stan naszego sumienia.

 

@Anet – cieszę się! :)

 

 

To jesio raz ja.

 

@Finklo – cieszę się, że poczułaś się trafiona, bo o to przede wszystkim mi chodziło. Konkurs konkursem, ale nie napiszę nigdy niczego, co nie było we mnie i nie miało zostać wystrzelone w ludzi – właśnie po to, żeby trafiło. ;) Miło mi, że koncepcja, wykonanie i bohaterowie Ci się podobali. Nie zgodzę się, że ta gra jest do końca “ustawiona” – ostatecznie druga strona też gra; gdyby była, Javier nie miałby tylu powtórzeń i nie stanąłby na tak kiepskim (sic!) wyniku.

 

@Tarnino, 

nnnie, nic nie podpisałam. <Pedantycznie składa arkusik czerpanego papieru na czworo.> Dzięki za łapankę, standardowo z częścią się zgodzę, a z częścią nie. ;)

W kwestii niedziecinnego wyrażania się Javiera – jak słusznie zauważyłaś, to nie jest zwykły dzieciak, a jego naturalne predyspozycje i wychowanie pozwalają przypuszczać, że będzie sporo odskakiwał w rozwoju mentalnym od swoich rówieśników. Natomiast nie zgodzę się tak do końca, że jego sposób formułowania myśli jest tak po prostu “jak u dorosłych” – zwracam uwagę na tendencję do słowotoku i własnego nazewnictwa dla różnych rzeczy. ;)

 

@Kam_mod – a witam. ;)

Odwołam się tu do powyższej wypowiedzi skierowanej do Tarniny – Javier nie jest typowym dzieciakiem, więc sądzę, że poprowadzona w ten właśnie sposób narracja nie jest błędem. Myślę, że od arcymistrza szachowego z wysoko sytuowanej rodziny można wymagać więcej niż od przeciętnego dwunastolatka. I, ejże, pion to nie błąd! https://pl.wiktionary.org/wiki/pion

Pomijając tę kwestię, cieszę się, że opowiadanie Ci się podobało i wylądowało na pudle. ;) Ja również dziękuję za konkurs!

 

@Regulatorzy – witam na pokładzie i cieszę się, że opowiadanie Ci się podobało. Tajes, ma’am, będę pisać dalej! Dzięki za łapankę.

Natomiast nie zgodzę się tak do końca, że jego sposób formułowania myśli jest tak po prostu “jak u dorosłych”

Nie, nie do końca, ale trochę z niego stare dziecko, o mroczna lordesso :).

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Wiem, że obiecałem ci przeczytać ten tekst już dawno, ale dopiero teraz udało mi się znaleźć na to czas. W środku nocy, ale zawsze :) 

Na początek klasycznie – ależ to jest świetnie napisane. Biorąc pod uwagę fakt, jakim zabójczym sprintem powstał ten tekst, jeszcze bardziej jestem pod wrażeniem. Co prawda początkowo trochę zgrzytał mi ten czas teraźniejszy, ale dość szybko się z tym pogodziłem i dalej już płynąłem. Bo cały tekst się po prostu połyka.

Do samej treści będę miał trochę zastrzeżeń. No bo jest bardzo fajnie, ale nie jest aż tak super jak bym chciał :D Czyta się to bardzo przyjemnie, ale faktycznie wychodzi z tego taki akcyjniak, hollywoodzki wręcz, bawiący się zapętleniem czasu, trochę oryginalny przez dobór elementów świata przedstawionego, ale samego motywu jakoś specjalnie świeżo nie ogrywający. A był do tego duży potencjał – fakt, że bohater zmagał się z obdarzonym podobną mocą osobnikiem dawał tutaj miejsce na coś świetnego i wyjątkowego. Zastanawiam się, czy to trochę nie wina tego, że pisałaś to tak szybko i nie miałaś czasu dokładniej przemyśleć bardziej złożonej fabuły. Przede wszystkim przeszkadza tutaj trochę dziwna nielogiczność, bo obaj pamiętają wszystkie wersje wydarzeń, ale z jakiegoś powodu świat resetuje tylko śmierć Javiera. I nie mam pojęcia dlaczego tak się dzieje. Niby próbowałaś to obejść mówiąc, że sam Javier w sumie nie wie czy śmierć przeciwnika resetuje czas czy nie, ale jednak to tylko takie zamiecenie śmieci pod dywan. A gdyby śmierć przeciwnika powodowała to samo, to cała rozgrywka mogłaby nabrać dużo więcej głębi, gdzie bohaterowie szafowali by samobójstwem jako elementem potyczki. I w ogóle mocno zabrakło mi pokazania właściwie samej rozgrywki i geniuszu głównego bohatera. Bo piszesz o tym że jest genialny i ma super plan, pokazujesz fajnie początek, potem są jakieś wyrywki z tego planu a potem nagle kończysz przechodząc do jego zwycięstwa (osiągniętego metodą prób i błędów, nie mam nic przeciwko), jakbyś bardzo goniła (pewnie limit i czas do końca konkursu tutaj mocno się odcisnęły). Brakuje mi tu pokazania głębi samego starcia umysłów.

Jak ktoś już pisał wyżej, ja też nie przepadam za postaciami genialnych dzieci, no ale trudno, taką wybrałaś, pewnie po to żeby ładniej kontrastowała z przeciwnikiem. Przez to ciężko mi było polubić bohatera, ale pogodziłem się z tym i nie narzekam. Za to Snajper fajny. 

No i na koniec najbardziej dyskutowana tutaj kwestia, czyli zestawienie całego opowiadania z rzeczywistą tragedią w Sri Lance. I obawiam się, że tutaj jest największa słabość opowiadania. No bo to co pisałem wyżej, to takie klasyczne narzekanie, ale jednak całość jest naprawdę bardzo fajna. Tylko no właśnie. Nie mam problemu z faktem pisania o rzeczywistej tragedii, nawet jeśli była tak świeża. Ale tutaj po prostu ta Sri Lanka do niczego ci nie była potrzebna (poza wciśnięciem się do konkursu). Oczywiście nie podejrzewam cię tu o granie tanią kontrowersją – znając cię podejrzewam raczej, że usłyszałaś czy przeczytałaś coś, co cię nagle zalało strumieniem inspiracji, usiadłaś i napisałaś. I o ile przed przeczytaniem całości stawiane ci zarzuty uznawałem za raczej błahe (ok, część dalej tak postrzegam), tak akurat w tym wypadku do części z nich mogę się nieco przychylić – nie to, że o takich tragediach pisać nie można, ale raczej, że powinno mieć się do tego solidny powód. Ok, pewnie to z mojej strony hipokryzja, bo nie miałbym nic przeciwko lekkiemu akcyjniakowi np. podczas podbojów Czyngis Chana, które przecież też były tak naprawdę tragedią z morzem cierpienia. Ale jednak kiedy bierze się na warsztat wydarzenia tak świeże, to trzeba też brać pod uwagę potencjalny odbiór całości. Tutaj po prostu ta Sri Lanka była tylko dekoracją, bez której opowiadanie praktycznie by się nie zmieniło. Chociaż z drugiej strony, przez to jak niewielką w istocie rolę te wydarzenia tutaj pełnią, nie można ci też zarzucić jakiegoś żerowania na tragedii czy braku szacunku dla kogokolwiek. 

No, to tyle marudzenia. Mógłbym jeszcze trochę ponarzekać, że w ogóle nic nie tłumaczysz jeśli chodzi o dziewczynkę i samą naturę mocy bohatera i przeciwnika, ale jednak późno już w nocy i spać bym poszedł, a to aż tak ważne nie jest. Podkreślę tylko na koniec, że naprawdę bardzo dobre opowiadanie, czytało się bardzo przyjemnie i podium konkursowe pewnie zasłużone :D 

 

Może nie wyglądam, ale jestem tu administratorem. Jeśli masz jakąś sprawę - pisz śmiało.

Oho, widzę, że Dantalion nadal w formie! 

Cóż, w pewnym sensie ten tekst o chorobie przypomina Twój poprzedni tekst o chorobie i w zasadzie również powinienem trochę ponarzekać – Norton opierał się na starym jak literatura motywie antyutopii, delikatnie jeno podpicowanej nowoczesnym makijażem, a tutaj mamy do czynienia z mocno eksploatowanym motywem zapętlenia śmierci. Tyle że tym razem przeszkadza mi to zdecydowanie mniej. Zapewne dlatego, że tekst jest utrzymany (co wielu już zauważyło) w mocnym, akcyjniakowym stylu (nazwanie jednego z drugoplanowych bohaterów "Hollywood" znakomicie puentuje rzecz). Często podkreślałem, ze lubię pisanie "filmowe", obrazowe i działające na filmową sferę wyobraźni, lubię wyobrażać sobie poszczególne momenty z opowiadania jako sceny z filmu, przetłumaczone na papier (nie mylić ze scenariuszem, scenariusz to nie literatura) bez straty dynamiki i ładunku emocjonalnego. Twój tekst robi to znakomicie, za sprawą stylu (czas teraźniejszy) i ostrej, dynamicznej narracji. 

Genialne dziecko trochę zbyt często myśli jak dorosły. Nie chodzi mi tu o niesamowite możliwości przerobowe jego mózgu, bo to wynika z założenia, ale o momenty, gdy wykazuje się wiedzą i doświadczeniem, którego dwunastolatek, nawet z czterocyfrowym IQ, zdobyć nie mógł. Choć muszę przyznać, że podoba mi się zabieg z "tym czymś" siedzącym w jego głowie i tłamszącym emocjonalną dziecięcość. 

Zatem technicznie tekst jest bez zarzutu. Wciągający, dynamiczny i interesujący. Fabularnie, są mielizny. Piszesz, że przeciwnik miał podobne zdolności co Javier, ale tego za bardzo nie widać. No i nie wiadomo czy też potrafił resetować cały układ dowolnie (umierając) czy musiał czekać na reset Javiera, w ogóle niewiele o nim wiadomo,, a to psuje ten fajny, kinematograficzny dualizm protagonista – antagonista. W dodatku wydaje mi się, że Javier, "budząc" się kilkanaście godzin wcześniej, stoi na wygranej pozycji. Z jakichś powodów jest inaczej, ale ja tego nie widzę. W ogóle końcówka sprawia wrażenie dość pośpiesznej, bez należytego rozpisania sceny kulminacyjnej i bez fokusa na przeciwnika, który przez to jawi się jako anonimowy, jednowymiarowy "zły", a nie pełnokrwisty adwersarz. Coś siadło na końcu, zapewnie przeze brak czasu. W ogóle fabuły, w których autor bawi się czasem z reguły posiadają mnóstwo dziur logicznych i nie inaczej jest w tym przypadku. Choć przyznaję, że obrazowość, emocjonalność i dynamika tekstu ładnie te wyrwy wypełnia. 

Z czepialstwa:

– Tak – odpowiada Amayuru cicho. Jest bardzo spokojny, prawie nie oddycha; palec na języku spustowym karabinu Barrett M82A3 ani drgnie.

Podawanie dokładnego typu broni, w sytuacji, gdy nie ma to znaczenia dla fabuły brzmi nienaturalnie. Analogicznie, piszesz później: srebrny jaguar o bardzo niskim zawieszeniu. I to jest w porządku, ale gdybyś napisała – srebrny jaguar XJR V8 o bardzo niskim zawieszeniu – byłoby bardzo sztucznie. No chyba, ze ten akurat model ma istotne znacznie – na przykład umyka prześladowcom, wyposażonym w słabsze auta. Co więcej, taka dokładność powoduje wątpliwości: Barrett M82A3 to niemal armata, kalibru 50, broń stricte pola walki, w założeniu służąca do unieszkodliwiania lekko opancerzonych pojazdów. W czasach II wojny światowej coś takiego nazywano rusznicą przeciwpancerną. Do ludzi, nie kryjących się za umocnieniami, strzela się z tylko w sytuacji, gdy liczy się zasięg – około dwóch kilometrów skutecznego zasięgu. W sytuacji opisane przez Ciebie – zatłoczone miasto, precyzyjnie wybrany, poruszający się cel, odległość zaledwie czterystu metrów – użycie takiej armaty byłoby jak, ha, strzelanie z armaty do wróbla. No i nie nie byłoby Pana z Przestrzeloną Głową, byłby Pan Bez Głowy. Plus collateral damage, bo cholera wie, co zrobi tak potężny pocisk. Dlatego uważam, że "karabin wyborowy", albo "snajperski" bez precyzowania modelu, byłby lepszy. 

Gdzieś tam w komentarzach pojawił się zarzut taniego emocjonalnego żerowania na świeżej tragedii, ale musze przyznać, że go nie rozumiem. Gdyby miało tu miejsce jakieś deprecjonowanie ofiar, sprowadzanie tego wszystkiego do żartu, to wiadomo. Ale tego nie robisz. Co więcej, zakończenie, gdy bohater dąży do matematycznego zminimalizowania liczby ofiar z jednej strony może porażać odhumanizowaniem procesu, z drugiej, biorąc pod uwagę analityczno-matematyczne właściwości Javiera, jest naturalne i emocjonalnie silne – choć nie mogę wygrać, zrobię co w mej mocy, by ocalić choć kilku więcej …

Podsumowując, tekst nie ugrał pierwszego miejsca w konkursie ze względów geograficznych – jest konkretnie umiejscowiony czasowo i przestrzennie, ze wszystkimi szczegółami, ale gdyby przenieść akcję gdzie indziej, fabuła niczego by nie straciła. Ale jest to tekst naprawdę świetny, mimo dość miałkiej końcówki (pośpiech?) dziur logicznych (stawiam dojrzewającego jamesona komuś, kto napisał tekst o zabawie z czasem bez takowych) zbyt płytko zarysowanego adwersarza (pośpiech?) i niewykorzystanych motywach (dziewczynka w niebieskiej sukience). 

Pożyczysz mi Dantaliona? Choćby na chwilę? Dobry jest, skubaniec. 

Aha – spóźniony mumini stempel przeczytania za chwilę – telefon mi pada i muszę dodać komentarz, bo gdy podłączę do ładowarki to strona się przeładuje i ch… bombki strzeli. 

 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Przyznam, że… brakło mi trochę zaangażowania. Nie Autorki, bo tym opowiadanie (nie pierwszy raz zresztą) wprost tryska, ale bohatera. Odebrałem opko jako dość suche w wydźwięku i pod względem emocjonalnym nieco surowe.

Więzi chłopaka z ojcem od początku nie były zbyt silne i nawet w scenach jakichś tam rozmów, płaczów itd. nie odebrałem ich jako wiarygodnych. Sam Javier zdał mi się nazbyt opanowany – być może dlatego, że okroiłaś, nudny poniekąd, okres adaptacji do umierania.

Brakło mi trochę szybciej zarysowania tego korespondencyjnego pojedynku między chłopakami; ostatnia 1/3 opowiadania jest z pewnością najciekawsza.

Worldbuilding zadowalający, ale mogłabyś nadać tej Sri Lance więcej charakteru. Oczywiście, o ile ma ona jakiś charakter – osobiście nie mam pojęcia, a w opowiadaniu go nie dostrzegłem.

Pomysł nośny, ale wtórny. Właściwie All You Need Is Kill, tyle że ubrane w nieco inne ciuszki. Trochę lepiej wypadła otoczka pod postacią Choroby – przykuwająca uwagę, angażująca, na czasie.

Warsztatowo – zdażyło się parę wpadek, ale nie wynotowałem. Gomen.

Powtórnie składam Ci też hrabiowski ukłon za wykonanie, Wiktorio. Opowiadanie czyta się WSPA-NIA-LE. Początek, tempo, immersja – klasa. No i to dojrzałe pisanie, bez grafomanii i wydziwniania. No, fajne.

 

Trzymaj się ;)

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

No, w końcu dotarłem :)

Interesujące połączenie motywów. Śmierć jako reset (ostatnio trochę tego się przewija w popkulturze), do tego terroryści, akcja, dobry worldbuilding. Podoba mi się motyw odwołania do szachów. Tak więc od strony fabuł, historii i świata – jest bardzo dobrze.

Technicznie także wyrobiłaś sobie markę, więc i od tej strony jest bez zarzutu.

Pewne rzeczy jednak mnie uwierały. Przede wszystkim jest to tekst z wyraźnym podziałem na dobrych i złych. Przez to trudno mi wynieść tekst ponad zwykłego akcyjniaka. Część postaci zostaje więc niepotrzebnie spłaszczona.

Podobnie ona Sri Lanka robi tu trochę za tło. Zabrakło mi czegoś, co mogłoby wyeksponować to miejsce. Nie jest to sensu stricto wada, ale jeśli już wysyła się mnie, czytelnika, w egzotyczne miejsce, fajnie by było je lepiej nakreślić.

Nie zawsze też myśli bohatera dziecka mnie kupowały. Miałem raczej wrażenie obcowania z dorosłym. I tu nawet nie chodzi o czasem minimalny strach, ale procesy myślowe w momencie niebezpieczeństwa.

Podsumowując: bardzo dobry koncert fajerwerków, w paru miejscach mógłby mieć więcej szlifu. Ale i tak bawiłem się dobrze ;)

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Będzie słodko-kwaśny komentarz.

Podchodziłem do tego opowiadania jak do jeża, odkąd zajrzałem do niego po raz pierwszy, przed tymi 10 dniami. Bo pisanie fikcji to jest jednak zabawa. A pisanie na konkurs to zabawa mocno egoistyczna. Nie można się bawić na świeżych grobach. Jak długo one są świeże, to trudna sprawa (o tym za chwilę). I żeby było jasne – nie zarzucam Ci złej woli, tylko brak taktu.

No więc odczekałem ten tydzień z okładem, przeczytałem dopiero teraz i ze zdziwieniem stwierdziłem, że temat mi już właściwie nie przeszkadza. Nie czuję się z tą refleksją komfortowo, ale daje mi ona do myślenia, i dzieje się to dzięki Twojemu opowiadaniu. Inna sprawa, że chcę wierzyć, że dla większości czytelników ten okres karencji jest jednak dłuższy. Zobaczymy co będzie dalej.

Od strony technicznej opowiadanie bez zarzutu. Drukowalne. Świetne są te drobiazgi wplecione w opisy, świadczące o zmyśle obserwacji. Doskonałe te wrzucone mimochodem gorzko-sarkastyczne komentarze, kojarzące mi się ze stylem Hellera. Kapitalne odniesienia do szachów. No i Dziewczynka w Niebieskiej Sukience, chyba pożyczona od Collodiego.

Jeśli możesz się jeszcze czegoś nauczyć na portalu, to selekcji pomysłów. Dlatego ten komentarz jest znacznie surowszy niż chciałbym. Nie tłumacz się proszę, tylko pomyśl o tym, co napisałem.

ojciec – drobny, w starannie skrojonym garniturze, o lekko łysiejących skroniach

Skronie siwieją w pierwszej kolejności, ale na pewno nie łysieją. Łysienie typu męskiego wiąże się z wrażliwością włosów na męskie hormony – włosy na skroniach i na potylicy są wielokrotnie mniej wrażliwe, niż te na reszcie głowy. Zamieniłbym ten fragment na coś o zakolach, bo pewnie o nie chodzi.

 

To Cos w głowie pracuje gorączkowo

Później jest “Coś”, więc stawiam, że nie chodzi o cosinus. ^^

 

 

O kurde, Wiktorio – profesjonalne to opowiadanie. Ma to coś, co bardzo lubię, czyli łapie i nie pozwala się oderwać. Język, prowadzenie historii, sama narracja – wygląda jakbyś zęby na pisaniu zjadła i aż nie chce się wierzyć, że, jak mówisz, napisałaś to na szybko.

To opowiadanie jest jak film, na który idzie się do kina, dla rozrywki, nie oczekując wiele więcej. Bo jeśli by się pochylić nad tym nieszczęsnym Gambitem, to można się dopatrzeć tego czy owego. Okrutnie czarno-białego przedstawienia wrogów i sojuszników, niewyraźnych, zlewających się członków brygady antyterrorystycznej, takiego sobie potraktowania warstwy emocjonalnej w relacji ojca i syna. Powiem jednak szczerze, że gdy czytałem, wszystko to było nieistotne, bo zarzuciłaś wędkę jak stara wyga, a ja dałem się złapać i po prostu chciałem wiedzieć, o co tutaj chodzi i jak to się skończy. Maruda-mode wyłącza się, gdy tekst wciągnie i tyle. ^^

Czyli krótko: przyjemność z lektury przesłoniła mi wszelkie niedoróbki, a o tę przyjemność się powinno chyba przede wszystkim rozchodzić.

That just sounds like Groundhog Day with extra steps!

Żarcik. W Twoim tekście ten pomysł jest dużo bardziej rozbudowany i pozytywnie podkomplikowany wprowadzeniem “odpowiednika” głównego bohatera po drugiej stronie barykady.

Trochę mam odczucie podobne do Finkli, że gra była ustawiona, “ci dobrzy” w zasadzie nie mogli przegrać, skoro Javier mógł zaczynać wszystko od nowa dowolną ilość razy. Z drugiej strony dramatyzm polegał na tym, że chłopak nie był w stanie znaleźć rozwiązania idealnego, uratować wszystkich. Musiał pójść na kompromis, musiał wybierać, kto przeżyje, a kto umrze, a jego sukces lub porażka sprowadzały się do zminimalizowania strat, które przecież mogły być o wiele, wiele większe. Taa, no i właśnie sam podważyłem własny zarzut. ;)

 

Ogólnie czytało się świetnie, historia wciągnęła i pochłonąłem ją jednym tchem (no dobra, dwoma, bo w międzyczasie zgłodniałem, ale to jest offtop i nie wiem po co w ogóle o tym piszę).

Świetne zakończenie, bardzo podobał mi się “morał”, aż ciarki przeszły (serio).

Szkoda że nie rozwinęłaś bardziej motyw pojedynku szachowego pomiędzy chłopcami. Był on widoczny i niejako “w domyśle” był osią fabuły, ale za mało go pokazałaś.

 

Amayuru trochę wyidealizowany, takie przejawy wrażliwości i ciepła u twardego najemnika i bezwzględnego zabójcy budzą pewne wątpliwości. Nie twierdzę, że nie mógł taki być, ale…

Javier wydawał mi się nieco zbyt dojrzały jak na 12 lat, ale a z drugiej strony przy takich nadnaturalnych mocach i przeżyciach to kto wie, jak człowiek zareaguje. ;)

 

Barrett M82A3 to niemal armata, kalibru 50, broń stricte pola walki, w założeniu służąca do unieszkodliwiania lekko opancerzonych pojazdów.

Noo, tu bym się zgodził z Thargone. O ile samo dokładne określenie modelu broni – w przeciwieństwie do Przedpiścy – podobało mi się, bo IMO dodało klimatu, to stosowanie takiej broni do strzału z 400 m w zatłoczonym miejscu nie wydaje się uzasadnione… Obawiam się, że taki strzał zabiłby nie tylko staruszkę zasłaniającą terrorystę, jego samego, ale jeszcze z pięć osób znajdujących się przed nimi na linii strzału.

 

Czepialstwo:

Pistolet jest ciężki i Javier czuje dreszcz; zabijanie waży jakiś kilogram, może dwa.

Cosik za ciężki ten pistolet.

 

Mężczyźni zakuci w kevlar wsypują się do środka

Ale przecie kevlar jest miękki, czy można powiedzieć, że ktoś się w niego zakuł? Hmm… Domyślam się, że to taki skrót myślowy, “kevlar” oznacza tutaj kamizelkę kuloodporną i hełm pokryty warstwą kevlaru?

 

 

Paper is dead without words; Ink idle without a poem; All the world dead without stories; /Nightwish/

No, wreszcie tu dotarłam. Wstyd byłoby nie znać Twojej twórczości, a lektura jeszcze bardziej utwierdza w tym przekonaniu. Komentarz może niewiele wniesie już do dyskusji, ale mimo wszystko chciałabym zostawić tutaj coś od siebie.

Opowiadanie w okolicach górnego limitu, ale ani przez moment się tego nie odczuwa dzięki błyskotliwej narracji, dynamicznej akcji, inteligentnym dialogom. Połączenie motywu pętli czasowej z szachową metaforyką doskonale przemyślane i zrealizowane. Nie zgodziłabym się z zarzutami dotyczącymi kreacji bohaterów, bo ta “hollywoodzka” wyrazistość pasuje zarówno do konwencji, jak i do POV-a Javiera. Ten drugi zresztą świetnie budujesz mieszanką spojrzenia dziecka i spojrzenia geniusza.

Jeśli chodzi o kontrowersje, to w ogóle trudny temat i można by długo dyskutować o tym, czy i gdzie powinno się stawiać granice. Podobnie przy poruszaniu takich tematów jak II wojna światowa, kolonializm; nawet pisanie o odległych kulturach może utwierdzać pewne stereotypy. W tym konkretnym przypadku osobiście skłaniałabym się bardziej ku zainscenizowaniu fikcyjnych realiów z aluzjami do rzeczywistych wydarzeń, ale o złe intencje Cię na pewno nie podejrzewam – zawarte w zakończeniu (i nie tylko) przesłanie opowiadania jest wyraźne.

Gratuluję podium i piórka!

Remplis ton cœur d'un vin rebelle et à demain, ami fidèle

Witaj,

Twoje opowiadanie to bardzo sprawnie wykonane kino akcji, z efektami, świetną scenografią i realizacją na wysokim poziomie. Szacuneczek, bardzo fajnie piszesz. Mimo, że motywy są tu zgrane jak stopięćdziesiąt, trudno mi robić z tego zarzut, skoro tak dobrze się czytało. Małe ale – chwilami, trudno mi było uwierzyć w Javiera. Rozumiem, że to cudowne dziecko, ale tego dziecka w nim tak mało…

 

 

Tekst długi, ale do przeczytania “na raz”. Świetnie napisane, bardzo dobrze się czytało, fabularnie również kojarzyło mi się głównie z filmami, co niby nie jest zarzutem, ponieważ w opowiadaniu się nie nudziłam, ale jeśli miałabym obejrzeć podobny film, to pewnie bym spasowała. Za dużo ogranych rozwiązań, wydałby mi się po prostu jak wyrzucony z taśmowej wytwórni.

 

Javier inteligentny niczym Artemis Fowl, nie kupuję dwunastolatka w takim wydaniu.

Pominę kwestię wykorzystania tragedii jako motywu, ponieważ wiele zostało już powiedziane. Od siebie dodam tylko, że od razu poleciałam myślami do strzelaniny w Nicei i nie wyobrażam sobie napisania opowiadania z elementami fantastyki na tle takiej tragedii. Każdy ma swoje zdanie.

 

I tyle narzekania, poza tym opowiadanie jest świetne.

Pozdrawiam!

Moi najsłodsi!

Przepraszam, że wracam tutaj tak późno, ale od czasów geofantastyki przygniotło mnie kilka grubych życiowych zagadnień – magisterka, obrona dyplomu, staż (miliard nowych tekstów…) – w związku z czym nie miałam sposobności, by tu na chwilę przycupnąć. Ale czuję wewnętrzną potrzebę udzielenia odpowiedzi na Wasze komentarze!

Jedziemy:

 

@Arnie

Cześć i czołem, dzięki za wpadnięcie. ;) Przyznam, że nie rozumiem dość powszechnej niechęci do czasu teraźniejszego. Ja go całkiem lubię, pozwala na niektóre językowe akrobacje niedostępne dla czasu przeszłego.

A gdyby śmierć przeciwnika powodowała to samo, to cała rozgrywka mogłaby nabrać dużo więcej głębi, gdzie bohaterowie szafowali by samobójstwem jako elementem potyczki.

A wiesz, że o tym myślałam – napisanie tego jako dużo szerzej zakrojoną intelektualną grę, z szeregiem ciekawszych wybiegów i metafor szachowych innych niż tylko gambit królewski. Ale przy konkursie nie miałam na to czasu, ponadto byłby to dużo grubszy temat, wręcz formatu powieściowego.

znając cię podejrzewam raczej, że usłyszałaś czy przeczytałaś coś, co cię nagle zalało strumieniem inspiracji, usiadłaś i napisałaś

Panie, no jakbyś przy tym był!

Dalszą argumentację przyjmuję, z częścią się tradycyjnie zgadzam, z częścią nie. Ale to już sobie zresztą obgadaliśmy gdzieś pozaforumowo, więc tutaj pozostaje mi jedynie podziękować za zostawienie komentarza i gratulacje. :) 

 

@Thargone

A dziękuję, nie narzekam, sprawia się nieźle. Cieszę się, że wpadłeś i zostawiłeś tu tak pozytywny komentarz. No i trafna uwaga z interpretacją ksywy “Hollywood”, winszuję. ;) Zgadzam się z zarzutami, że kwestia Terrorysty została mniej wyeksploatowana niż to uczynić należało, ale nie zgodzę się, że Javier z racji budzenia się wcześniej był “tak po prostu na wygranej pozycji”. Posługując się analogią szachową – jedynie otwierał partię, nie jest wcale powiedziane, że z tego otwarcia musiał dobrze skorzystać. 

– Norton opierał się na starym jak literatura motywie antyutopii, delikatnie jeno podpicowanej nowoczesnym makijażem

– Pssst… wcale nie! ;) 

I to jest w porządku, ale gdybyś napisała – srebrny jaguar XJR V8 o bardzo niskim zawieszeniu – byłoby bardzo sztucznie.

Już wiem, do kogo się zwracać z pytaniami o auta. ;) Zgadzam się, że numery karabinu mogły jednak nie być takie potrzebne, mam odruch sprawdzania zbyt wielu rzeczy i czasem je gdzieś wciskam, “no bo już znalazłam, to co się ma marnować”.

Gdyby miało tu miejsce jakieś deprecjonowanie ofiar, sprowadzanie tego wszystkiego do żartu, to wiadomo. Ale tego nie robisz. Co więcej, zakończenie, gdy bohater dąży do matematycznego zminimalizowania liczby ofiar z jednej strony może porażać odhumanizowaniem procesu, z drugiej, biorąc pod uwagę analityczno-matematyczne właściwości Javiera, jest naturalne i emocjonalnie silne – choć nie mogę wygrać, zrobię co w mej mocy, by ocalić choć kilku więcej …

Bardzo mnie cieszy Twoja interpretacja tego tekstu, a w szczególności jego zakończenia. ;) 

Pożyczysz mi Dantaliona? Choćby na chwilę? Dobry jest, skubaniec. 

Dogadamy się. Tam coś wyżej było o dojrzewających jamesonach…?

 

O BOŻE, DOSTAŁAM MUMINIEGO STEMPLA. Mogę się zwrócić z prośbą o wykorzystanie na fejsbukach? Proszę proszę proszę!

 

@JaśnieHrabio

“WSPANIALE” spod Twojego caps locka to miód na moje serce, tym bardziej, że nie zostało tknięte zbawczym palcem jakiejkolwiek bety (więc nie dziwi mnie, że wyłowiłeś jakieś potknięcia. Ale jako że ich nie wynotowałeś >>gomen<<, umówmy się, że ich nie było, okej?). Nie zgodzę się natomiast, że spokój Javiera był jego wadą. Mamy tu dziecięcego arcymistrza szachowego – dzieciaka pochodzącego z rodziny, w której napięcia i presja z pewnością zdławiłyby każdego chłopca, który nie nauczyłby się takiego właśnie spokoju. 

Ech, no popatrz – Ty wskazujesz mi okrojenie emocjonalne, a Thargone wręcz przeciwnie, podkreśla warstwę uczuciową tekstu. I bądź tu człowieku mądry. :< Jeden rabin mówi tak, drugi rabin mówi…

 

Dzięki! <3 

 

@NWM

Technicznie także wyrobiłaś sobie markę, więc i od tej strony jest bez zarzutu.

Przyznam, że kiedy przeczytałam te słowa jeszcze w maju, musiałam sobie na chwileczkę usiąść i tak posiedzieć w ciszy. Teraz odczucia mam identyczne – jest to po prostu pieruńsko miłe, kiedy jako debiutant, młody autor i, jakby nie patrzeć, wciąż nowy użytkownik NF (niedługo stuknie mi roczek! Będziecie palić świeczki!) czytam, że wyrobiłam sobie markę. WOW. Just WOW. Bardzo Ci dziękuję.

Przede wszystkim jest to tekst z wyraźnym podziałem na dobrych i złych.

Przepraszam, niestety taka była konwencja. ;) Jedni grają białymi, inni grają czarnymi. Obawiałam się, że eksploatowanie “strefy szarej” w głowie człowieka zabije tutaj tempo akcji. I ponownie tutaj stwierdzę, że dojrzałości procesów kognitywnych Javiera nie poczytuję sobie za błąd, a element konstrukcji bohatera, który jest w pewnym sensie symboliczny.

Bardzo dziękuję i polecam się na przyszłość!

 

@Coboldzie, 

Przeciwnie, jest to komentarz znakomicie wytrawny i byłabym rozczarowana, gdyby było inaczej. 

Przyznam, że nie znam Collodiego (ani jego Dziewczynki, jakąkolwiek sukienkę nosiła), natomiast przyrównanie moich wstawek do Hellera bardzo mi schlebiło, jako że cenię sobie ciętość jego języka.

W całej rozciągłości rozumiem, co chcesz mi przekazać (niesłusznie przy tym twierdząc, że robisz to surowo). Myślę, że być może kiedyś wrócę do tekstów takich jak ten i uznam, że to było głupie, niepotrzebne wciskanie palców w drzwi. Ale teraz jestem młodym autorem, który nie może zrobić nic innego, jak tylko pisać. O rzeczach. Zmysł obserwacji, o którym wspominałeś, to instrument trudno sterowalny.

Mam nadzieje, że i Ty rozumiesz mnie. ;) 

Mam też nadzieję nauczyć się tu jeszcze więcej. 

Kłaniam się!

 

 

 

Czytam akurat polecanego przez Ciebie, Witoldzie, Loupa Duranda i widzę sporo inspiracji ;).

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Zapewniam Cię, że znasz Collodiego, Błękitną Wróżkę i Mówiącego Świerszcza. Nawet jeśli o tym czasem nie pamiętasz.

A przy okazji: w moim prywatnym rankingu akcje “Gambitu” cały czas zyskują na wartości.

Lecąc dalej:

 

@MrB

O kurde, Brajcie – to niesamowicie miłe czytać takie słowa spod Twoich palców. Zęby, na szczęście, jeszcze posiadam, a dobra 1/3 opowiadania powstała w pociągu (God bless Koleje Dolnośląskie!). Cieszę się, że mimo niedostatków wynikających z różnych względów – braku czasu, limitu, czy też mojego własnego braku umiejętności – udało Ci się złapać na moją wędkę i szczęśliwie dodryfować do brzegu. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś popływamy. ;) 

 

@El Lobo Chiquita Chupacabra y Ortega Sagrada Famiglia Muymalo!

Cześć, dzięki, że tu wpadłeś i zostawiłeś komentarz, a w nim nawet podważyłeś tenże komentarz. <3 Cieszę się, że opowiadanie Cię wciągnęło, i mam nadzieję, że nie zgłodniałeś za bardzo. Nadzieję mam również, że ciary moralne okazały się być raczej z rodzaju tych przyjemnych (ja w każdym razie takie właśnie czuć lubię). 

Co do karabinu to się z Wami zgodzę, ale pistoletu nie – specjalnie sprawdzałam, naładowany ważył około 1,5 kilograma! 

Ale przecie kevlar jest miękki, czy można powiedzieć, że ktoś się w niego zakuł? Hmm… Domyślam się, że to taki skrót myślowy, “kevlar” oznacza tutaj kamizelkę kuloodporną i hełm pokryty warstwą kevlaru?

Tak było, panie, jakbyś pan przy tym był! Funkcjonuje gdzieniegdzie pojęcie “zbroi kevlarowej”, która de facto zbroją nie jest, ale wchodzi tu pewnie kwestia swego rodzaju skeumorfizmu językowego. ;) 

Dzięki! 

 

@Black_Cape

Wstyd byłoby nie znać Twojej twórczości, a lektura jeszcze bardziej utwierdza w tym przekonaniu.

Jest mi niewysłowienie miło, że tak uważasz, i mam nadzieję, że nie zawiodłam tym tekstem, podobnie jak mam nadzieję, że nie zawiodę kolejnymi. Dziękuję za gratulacje i komentarz (oraz wyrażenie swojego zdania na temat poruszania tematów drażliwych ;)). 

 

@Łosiot

Cześć, bardzo dziękuję Ci za dobre słowo i wyrazy uznania dla tego tekstu. Mam nadzieję, że jeżeli napiszę kolejny raz jakieś dziecko, uwierzysz w nie nieco bardziej! ;)

 

@Arya 

Dzięki wielkie za wizytę i zostawienie po sobie śladu, cieszę się, że opowiadanie Ci się podobało – i w takim razie mam szczęście, że nie zabrałam się za kręcenie filmów! ;) 

 

@Staruszku 

Musiałabym przypomnieć sobie powieść, bo stoi już u mnie latami, ale niewykluczone, że mnie inspirowała – jak mi się zdaje, była jednym z moich ciekawszych odkryć, więc mocno we mnie siedzi. ;)

 

@Coboldzie, 

pardon, masz absolutną rację – znam tego dobrego człowieka. A pozycja “Gambitu” w twoich notowaniach przyprawia mnie o swoiste wzruszenie, dziękuję Ci.

Musiałabym przypomnieć sobie powieść

Que?? Sama niedawno polecałaś, więc założyłem, że skoro polecankujesz, to jednak pamiętasz…

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Ogólnie intrygę i bohaterów – owszem (BTW, Javier chyba trochę przypomina Thomasa, nie?), ale dokładnej fabuły i chronologii wydarzeń niespecjalnie (dla mnie “pamiętam książkę” jest wtedy, kiedy potrafię ją dokładnie opowiedzieć, a nawet i zacytować).

No, znowu nie przesadzaj. Cytować z pamięci nie musisz ;).

Skoro pamiętasz Thomasa (i tak, to było to skojarzenie), to i szachy. A także i Javiera, który zginął. Oraz ogólnie – pojedynek na umysły.

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Właśnie mi przypomniałeś, że ten stary miał na imię Javier. :D Chyba sobie przeczytam jeszcze raz po powrocie.

Znakomite opowiadanie, Wiktorio, jestem zachwycony.

Wróżyłem ci 9:0 za # pray i życzyłem jakiegoś NIE, ostatecznie było 8:1. :) Piórko za to opowiadanie też mnie nie dziwi. Masz błyskotliwe pomysły i świetnie je realizujesz.

Nic nie napiszę na temat samego opowiadania, jeśli mam 100% satysfakcji z lektury, to po co coś pisać? Znaczy Autorka napisała dokładnie to, co czytelnik chciał przeczytać.

Do tej pory Katia72 był Autorką, której wróżyłem napisanie najlepszego (tutaj) opowiadania, w moim subiektywnym guście, ale teraz widzę już dwie Autorki. Po dłuższym niebycie muszę zajrzeć jeszcze do Issandera, to trzecia moja nadzieja. ;)

Ech, będziesz chyba na portalu moją beletrystyczną femme fatale. :)

Pozdrawiam.

Ech, motyw jest tak szaleńczo wyeksploatowany, że szaleństwem jest go dalej ciągnąć i to zaczynać tak dramatycznie sztampowo.

Jedynym urozmaiceniem jest to, że bohater ma 12 lat, choć jego charakter i język szybko temu zaprzeczają, szybciej niż przychodzą liczne śmierci.

Szachownica jest ograna, nie wnosi świeżości. Biedny chłopiec kontra Chory Człowiek też nie pomagają.

Język i styl są całkiem spoko, fabuła się klei, ale w moim odczuciu nie dałaś wyeksploatowanemu motywowi niczego nowego. Od Efektu Motyla po Na skraju jutra, od Life is Strange po tysiąc pińcet tytułów, ten nie wybije się dla mnie na powierzchnię morza ;)

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Czyta się płynnie, ale od połowy już bez satysfakcji/przyjemności z czytania. Niestety.

Nowa Fantastyka