PROLOG
Jesień objęła we władanie Skandynawię. Codziennością stały się zimne noce i wiecznie zasnute chmurami niebo. Wędrowne ptaki już dawno opuściły północne kraje. I ludzie rzadziej wychodzili z ciepłych domów.
Dwie wysokie postaci, otulone białymi futrami, stały na skraju klifu, wpatrując się w zasnuty kotarą deszczu morski horyzont.
– I mówisz, że przekazałeś informację Puflundowi?
– Tak, Dziadku.
Blada dłoń wystrzeliła i z mocą uderzyła w potylicę młodszego.
– Młody i głupi! – Dziadek odpowiedział na jęk Baldura, pocierającego pulsujący bólem tył głowy. – Równie głupi jak maskonury. Nie było innych posłańców? Puflund albo coś poplącze, albo zapomni. Nadzieja w Adzie, że i bez pomocy arktycznego braciszka znajdzie naszych krewniaków.
Dziadek chwycił Baldura za ramię.
– Trudno, wszystkie ptaki, które miały odlecieć, już odleciały. Tylko pamiętaj – pokiwał błękitnym palcem przed nosem zawstydzonego młodzieńca – ani słowa Babci. Lepiej, żeby się nie denerwowała.
POCZĄTEK – ISLANDZKI ŁĄCZNIK
Znowu nadeszło lato, a wraz z nim upały i sezon urlopowy. Tym razem Ada już od miesięcy wiedziała, dokąd się wybierze. Na Islandię – ziemię ognia i lodu. Teraz, lecąc samolotem, zastanawiała się, którego z żywiołów na wyspie będzie więcej. Od czasu do czasu palcami muskała lniane nici naszyjnika, więżące w delikatnej siateczce czarnej koronki pięć ametystów. Każdy kamień w innym odcieniu, każdy wielkości orzecha laskowego. Ślubny prezent Babci dla Hiálmra i Tóki. Młoda kobieta uśmiechnęła się na wspomnienie ubiegłorocznej norweskiej przygody.
Spojrzała na zegarek i stwierdziła w myślach, że powinni chyba za chwilę znaleźć się nad lądem. Przykleiła, niczym dzieciak, nos do szyby i usiłowała dosięgnąć wzrokiem Lodowej Ziemi, której nie mogła się już doczekać.
Wreszcie dostrzegła ciemne zarysy brzegu. Serce zabiło jej mocniej. Nie wiedziała, czy to normalna wysokość przelotowa, czy może pilot obniżył pułap specjalnie, by pasażerowie mogli nasycić oczy widokiem wyspy z powietrza. Niebo oczyściło się z chmur, nic nie przysłaniało niezmierzonego błękitu ani widoku poniżej. Podróżniczka wpatrywała się w lekko zniekształcony samolotową szybą obraz – odrobinę zieleni, czarną linię brzegową, burą ziemię, białe plamy lodowców, szare, poszarpane wstęgi rzek, kolorowe plamy geoterm.
Dzięki hojności Lodowych Olbrzymów z Jotunheimen, którzy zaproponowali Adzie pokrycie kosztów podróży, mogła sobie pozwolić na wynajęcie terenówki z nakładką kamperową, dzięki czemu dziki interior stanął przed nią otworem.
Doskonale pamiętała, z jakiego powodu przyleciała na odległą wyspę, więc przede wszystkim postanowiła podążyć do domu Hiálmra, by wywiązać się z tegorocznego zadania kuriera, a później na spokojnie cieszyć urlopem. Prosto z wypożyczalni Ada podjechała pod złocący się w promieniach zachodzącego słońca szkielet Sólfarið. Stojąca na rejkiawickim nabrzeżu stalowa rzeźba Słonecznego Podróżnika była umówionym miejscem spotkania z kontaktem, który miał podać Adzie adres miejsca zamieszkania klanu Hiálmra.
Dziewczyna zrobiła aparatem kilka ujęć stalowej łodzi i po chwili usiadła na pobliskiej ławce. Wiedziała, że Dzieci Natury potrafią ją wyczuć, pozostało więc tylko cierpliwie czekać.
***
Puflund rzucił się z klifu Dyrhólaey, w głębi którego wykopał swą norkę, i machając zawzięcie skrzydełkami znów poleciał nad rozfalowane morze. Pora obiadowa trwała w najlepsze i maskonury uwijały się, nurkując za zdobyczą, by po chwili z dziobami pełnymi drobnych rybek wrócić do nor, niosąc łup potomstwu.
Część ptaków siadała na powierzchni wody, odpoczywając i oddając się plotkom. Puflund też przysiadł na chwilę, wsłuchując się w pokrzykiwania najbliższej grupki krewniaków. Sprzeczali się o planowany ślub i związane z nim uroczystości. Rozprostowujący skrzydła i strącający z piór krople wody Puflund zamarł w pół ruchu. Ślub! Jak mógł zapomnieć! Przecież obiecał Baldurowi, że odnajdzie kuzyna i przekaże człowiekowi jego adres. Pierwszą część zadania wypełnił prawie dokładnie – przynajmniej wiedział, w której części kraju szukać trolla. Druga wyleciała mu z głowy, a to już przecież umówiony czas. Biegnąc po wodzie i zrywając się do lotu, krzyknął do najbliższego ptaka:
– Powiedz Puffce, że nie wiem, kiedy wrócę! Muszę lecieć z ważną misją!
Gdy tylko wzbił się w powietrze, ruszył na zachód.
Po długiej i męczącej wędrówce dotarł w końcu do Reykjavíku, tuż po świcie. Na promenadzie nie było zbytniego ruchu. Tylko jakiś starszy mężczyzna na spacerze z psem. I jeden odjeżdżający terenowy kamper.
Trzy dni Puflund czatował w pobliżu charakterystycznej rzeźby, zaczepiał ludzi, ale nie spotkał zapowiadanego, rozumiejącego go kuriera.
– No nic, żona i młody czekają… Nie mogę tu siedzieć całą wieczność. Oj, ale Baldur, może i Dziadek, ale z całą pewnością Babcia, powyrywają mi wszystkie pióra… Chyba już nie wrócę do Norwegii… Dla własnego bezpieczeństwa…
***
Ada zaczynała się niecierpliwić. Od rana czekała bez skutku przy Słonecznym Podróżniku. Żeby nie zmarznąć w ten pochmurny i chłodny dzień, spacerowała, nie oddalając się zbytnio od rzeźby. Jednak żadne stworzenie się do niej nie odezwało. Dziewczyna miała ograniczony długością urlopu czas, którego nie zamierzała spędzić w całości w jednym miejscu. Coraz bardziej zła na niepojawiającego się posłańca, usiadła na ławce i wyjęła z plecaka termos z gorącą czekoladą i torebkę pysznych kleinurów z pobliskiej piekarni.
Z ponurego zamyślenia wyrwał ją okrzyk:
– Daj! Daj trochę!
Na chodniku przed ławką stała, zerkając na młodą kobietę paciorkowatymi oczami, mewa blada.
– Chcesz kleinura?
– Tak! Daj!
– Czy ty może jesteś moim kontaktem od Baldura?
– Kto to Baldur? – Mewa zainteresowała się na chwilę, by zaraz wrócić do tego, co interesowało ją najbardziej. – Łakoć!
– To Lodowy Olbrzym z Jotunheimen… – odpowiedziała odruchowo Ada, widząc już jednak, że mewa nie jest wyczekiwaną istotą.
– A to z której części wyspy? Bo ja nie latam wszędzie. Niam, kleinur! – Mewa najwyraźniej potrafiła wyrażać się normalnie, o ile nie dotyczyło to jedzenia.
– Dam ci, ale za informację. – Dziewczyna postanowiła wykorzystać okazję. – Wiesz, gdzie mieszka klan trolla Hiálmra?
– Hiálmr? Nie znam. Nie utrzymuję stosunków z trollami. – Wyciągnięta z kawałkiem wypieku dłoń zadrżała i cofnęła się nieco. Mewa przekrzywiła łepek, potrząsnęła skrzydłami przestraszona, że przekąska jej ucieknie. Kłapnęła dziobem i dodała: – Ale gdzieś nad Þingvallavatn, a może na którejś wyspie na jeziorze, żyje jakiś klan… Jeść!!!
Okruchy szybko znikały w gardzieli łakomego ptaka.
„Nie ma co bezczynnie siedzieć” – pomyślała Ada, zbierając się do odejścia. – „Muszę sama ich odnaleźć. Nie zaszkodzi spróbować zacząć od Þingvallavatn. I tak nie mam innego tropu”.
Tuż po świcie następnego dnia podróżniczka odjechała spod promenady, kierując się w głąb wyspy.
ÞINGVALLAVATN – ALÞINGI DUCHÓW
Ada jechała wzdłuż zachodniego brzegu jeziora. Mijała jedną osadę i farmę za drugą. Słońce grzało przez szybę, rozleniwiając. Dlatego samochód toczył się powoli, a kierująca podziwiała błyszczącą, spokojną taflę olbrzymiego zbiornika. Mimo że kurierka miała misję do wypełnienia, to w końcu przecież była na urlopie. Poszukiwanie trolli nie musiało wiązać się z rezygnacją z zachwycania się mijanymi krajobrazami.
Burczenie w brzuchu zmusiło Adę do postoju. W lokalnej knajpce zapłaciła przy wejściu, po czym wskazano jej wielgachny gar z pachnącą zachęcająco, gęstą zupą z jagnięciny, stos talerzy i kosz ze świeżymi bułkami. Nie z głodu, ale raczej z łakomstwa zjadła dwie porcje. Opróżniając drugi talerz, siedziała ociężała i obserwowała innych gości, sięgających po kolejne dolewki. W krótkim czasie chochla zaczęła szorować po pustym dnie.
Po sutym obiedzie Ada wybrała się na spacer brzegiem jeziora.
Szła, rozmyślając o zadaniu. Cały czas w zasięgu wzroku miała ludzkie zabudowania. W tak bliskim sąsiedztwie ludzi trolle nie mogły mieszkać. Jak ma je znaleźć? Może żyją na jednej z wysp? Żeby to sprawdzić, musiałaby wynająć łódź.
W pewnej chwili Adzie mignęło z boku coś czerwonego. Dziewczyna zatrzymała się i spojrzała przez ramię. Wiatr zakołysał kępą traw i odsłonił na moment fasadę miniaturowego domku, przyklejoną do podnóża skały. Młoda kobieta zmarszczyła brwi, podrapała się po swędzącym nagle nosie i po chwili zawahania podeszła do głazu. Przysiadła na piętach i delikatnie, samym paznokciem, zapukała w malowane, drewniane drzwiczki. Te nie otworzyły się, ale podróżniczka usłyszała dochodzące zza nich głosy. Nie rozróżniła słów, dopóki jeden z mieszkańców nie zawołał wyraźnie i głośno:
– Kto tam?
– Jestem Ada i szukam trolli Hiálmra i Tóki, lub kogoś, kto mi wskaże do nich drogę. Mam dla nich przesyłkę od krewniaków z kontynentu.
Ponownie dobiegł ją szmer rozmowy. Potem nastała dłuższa chwila ciszy. Podróżniczka jednak cierpliwie czekała, chociaż jedna noga zaczęła jej drętwieć, a spodnie na kolanach przesiąkać wilgocią od ziemi. Wreszcie znów usłyszała ten sam głos.
– Wyglądasz na niegroźną i rzeczywiście jesteś ludzkim Dzieckiem Natury. Zaufamy ci. Hiálmr mieszka po drugiej stronie Þingvallavatn. Nie wiemy, gdzie dokładnie, ale gdzieś w okolicy ruin farmy Arnarfell. Ludzie zrobili z niej atrakcję turystyczną, więc wystarczy, że będziesz kierowała się drogowskazami. A na miejscu jakoś sobie chyba poradzisz.
– Bardzo wam dziękuję.
Ada pożegnała elfy, żałując w duchu, że nie zdecydowały jej się pokazać, chociaż najwyraźniej przynajmniej jeden w sekrecie wyszedł na zewnątrz, aby ją obejrzeć. Chętnie zobaczyłaby, jak w rzeczywistości wyglądają legendarne istoty. Jednak nie pozostało jej nic innego, niż ruszyć w dalszą drogę.
Mając poczucie bliskości celu, nie spieszyła się. Zatrzymała się na północnym brzegu jeziora, w okolicy centrum turystycznego i kempingu. Przeszła się wzdłuż Almannagjá, czyli Wąwozu Wszystkich Ludzi, uskoku utworzonego przez naturę na styku wielkich płyt tektonicznych. Wędrowniczka usiadła na pierwszym lepszym kamieniu i zapadła w zadumę, podziwiając dziki, surowy krajobraz, nieco tylko upstrzony drobnymi elementami ludzkiej działalności. To tu ponad tysiąc lat wcześniej zebrał się pierwszy parlament – Alþingi. To tu od tamtego czasu przez wieki co roku zjeżdżali jarlowie ze świtą z całej wyspy, by obradować nad przyszłością kraju i mieszkańców. Ada nie musiała znać szczegółów historii, czy geologii. Wystarczyło jej, że czuła magię miejsca.
Zmierzch zastał dziewczynę stojącą pod powiewającą na wietrze flagą Islandii przy Lögberg, Skale Prawa.
Przed południem ruszyła wschodnim brzegiem jeziora, wypatrując drogowskazu prowadzącego do Arnarfell.
Do ruin farmy dotarła bez problemu. Domyśliła się, że trolli przy zniszczonych i zarośniętych zabudowaniach nie spotka tak po prostu. Zapakowała więc podręczny plecak, przez ramię przewiesiła aparat fotograficzny i ruszyła pieszo w stronę klifów, licząc na to, że któryś z wodnych ptaków jej pomoże.
Szła już trzy godziny wysokim, pustym brzegiem, gdy spod nóg wystrzelił Adzie biały kształt. Dziewczyna zareagowała błyskawicznie.
– Zaczekaj! Potrzebuję pomocy!
Biała kita, wystająca ponad kępami traw i krzewin, zatrzymała się. Ada usiadła po turecku na ziemi, odkładając na bok aparat. W duchu modliła się, by zwierzak nie uciekł.
Chudy piesiec, z podkulonym ogonem, nieufnie zawrócił i podszedł bliżej. Czarne nozdrza węszyły nerwowo, łapy stawiały ostrożne kroki.
– Jesteś ludzkim Dziecięciem? – spytał lis polarny.
– Tak. I potrzebuję pomocy. Podobno gdzieś tutaj mieszka troll Hiálmr z rodziną. Szukam ich. Możesz mi wskazać drogę do ich domostwa?
Piesiec podszedł jeszcze bliżej, obwąchał opartą na kolanie dłoń i uniósł bujną kitę, którą nawet machnął raz czy dwa.
– Mieszkają tu niedaleko, w jaskini. Ale nikogo nie ma. Wszyscy wyruszyli w podróż.
– W podróż? Jak to? Wszyscy…? – Każde następne pytanie Ada zadawała coraz słabszym głosem. – Jesteś pewien?
– Jak najbardziej. Dwa zachody temu widziałem, jak całym klanem wyruszyli w drogę, by sprosić krewniaków na wielką imprezę.
Kurierka skryła twarz w dłoniach. Wilgotny nos dotknął jej nosa wystającego spomiędzy rozcapierzonych palców.
– Mam dla Hiálmra przesyłkę od krewniaków z kontynentu. Jak mam mu ją teraz dostarczyć? Mam tu czekać aż wróci? Jak długo?
– Hm, kilka tygodni, jak to nazywają ludzie? Gdy trolle wybierają się na coroczny letni piknik, to nie ma ich przez wiele dni. Podróżujesz tym wielkim mechanicznym pudłem, czy pieszo?
– Samochodem…
– Może więc dogonisz ich w Haukadalur. Mieszka tam klan strażników gejzerów. Trolle lubią się bawić, więc pewnie na biesiadzie spędzą trochę czasu zanim razem ruszą dalej.
Nim Ada wróciła do samochodu zaczął zapadać zmierzch i zrobiło się zimno, zimniej niż poprzednimi wieczorami. Po kolacji, którą podzieliła się z lisem, od razu zapakowała się w ciepłą pościel.
W środku nocy obudził ją hałas. Ktoś lub coś drapało w drzwi, zza których dobiegały dziwne ni to okrzyki, ni to szczeknięcia. Rozbudzona i nieco przestraszona Ada wyjrzała przez okno. Pod samochodem kręcił się piesiec. Opatulona kołdrą dziewczyna wyszła na zewnątrz. Było niezwykle jasno, ale w pierwszej chwili nie zwróciła na to uwagi, bo bose stopy w narzuconych w biegu tenisówkach, dłonie i twarz zaatakowało nieznośne zimno. Nie zdążyła zapytać lisa o przyczynę alarmu, bo zwierz odezwał się pierwszy.
– Tam! Patrz na północny zachód. Widzisz ich?
Posłusznie spojrzała we wskazanym kierunku. W świetle tańczącego na niebie zielonego światła zorzy dostrzegła ciągnącą w kierunku Lögberg konnicę i tabor wozów. Odziani w skóry jeźdźcy kołysali się w siodłach. Całą kawalkadę otaczała zielonkawa poświata.
– Kto to? – wyszeptała Ada, wpatrując się szeroko otwartymi oczami w widma. Z wrażenia zupełnie zapomniała o zimnie.
– Mieszkańcy wyspy sprzed wieków. Co kilka lat przybywają wraz z niebiańskim światłem i wtedy zbiera się Alþingi duchów. Możesz mi wierzyć, mało który człowiek ma szansę zobaczyć coś takiego. Naciesz się tym widokiem.
Zgodnie z radą, Ada cieszyła oczy widokiem zmierzających na zgromadzenie parlamentu duchów jeszcze przez ponad godzinę, dopóki nie znikła ostatnia wstęga zorzy i w mroku nocy nie rozmyło się ostatnie widmo.
GEYSIR – NIESPODZIANY WYBUCH
Parking w Haukadalur był prawie pełen. Ada z trudem znalazła skrawek miejsca dla swojego samochodu pomiędzy autokarami, minibusami na gigantycznych kołach i innymi samochodami. Tłumy ludzi przelewały się między kempingiem, hotelem, sklepem z pamiątkami, a terenem geotermalnym. Zaczynała wątpić, czy przy takim skupisku ludzkim znajdzie siedzibę trolli. Piesiec jednak nie miał powodu, by kłamać, musiała więc się trochę postarać i dobrze poszukać.
Dziewczyna minęła grupę stłoczoną dokoła wylotu kanału Strokkura, który miał co osiem minut eksplodować fontanną gorącej wody. Jęki zawiedzionych widzów świadczyły, że gejzer nie miał ochoty trzymać się harmonogramu i zamiast widowiskowo wybuchnąć, ledwie prychnął kilkoma marnymi kroplami.
Wędrowniczka wspięła się słabo widoczną, mało uczęszczaną ścieżką na pobliskie wzniesienie. Miała z niego doskonały widok na całą dolinę. Ledwie stanęła na szczycie i spojrzała w dół, Strokkur zdecydował się wyrzucić ponad dwudziestometrowy słup wrzącej wody, która szybko zamieniła się w kłąb białej pary. Z oddali doleciały zachwycone okrzyki turystów.
Ada opuściła ścieżkę i ruszyła grzbietem wzgórza. W pewnej chwili usłyszała męski, chrapliwy głos, wyrzucający bardzo wyraźnie gniewnym tonem pojedyncze słowa i wyrażenia. Dziewczyna zaczęła się skradać w kierunku mówiącego.
– Helvítis! Tak mnie zostawić! Helvítis! Fjandinn hafi ūađ.
Młoda kobieta wyjrzała ostrożnie zza skały. Oparty o nią, plecami do kurierki, siedział młody troll. Jedną dłonią, zaciśniętą w pięść, uderzał w ziemię obok uda, drugą od niechcenia kręcił wielkim, stalowym zaworem – raz szybciej, raz wolniej, raz słabiej, raz mocniej.
– Ríddu ūér, Geitir! Następnym razem nie dam się tak wrobić…
Podróżniczka chciała wycofać się po cichu, ale pośliznęła się na żwirku i narobiła hałasu, prawie upadając. To zwróciło uwagę młodzieńca, który zerwał się na równe nogi. Szarpnięty przy tej okazji mocno zawór otworzył gwałtowny przepływ i czterdziestometrowa fontanna widocznego w dole Strokkura wystrzeliła z ziemi.
– Kto tu jest? Czego chcesz?
– Jestem Ada, ludzkie Dziecko Natury. Ty jesteś strażnikiem gejzeru?
Troll spoglądał na dziewczynę z góry, marszcząc czoło i zaciskając usta. „Nie bój się, nie okazuj strachu” – polecała sobie w myślach Ada. Uznała, że lęk najlepiej zamaskuje mówieniem.
– Czyli tak to działa, tak? Masz tu jakiś kurek i puszczasz wodę w gejzerze? A od zawsze tak było? To chyba odpowiedzialne zadanie…
– Zawsze tyle paplasz? – przerwał jej troll. – Jestem Staki z klanu Geitira, Strażnik Gejzerów. – Dumnie wypiął pierś, ale dokończył ponuro: – Przynajmniej przez kilka najbliższych dni. Helvítis…
– Domyślam się, że to przekleństwo – powiedziała ostrożnie Ada. – Nie wyglądasz na zachwyconego…
Staki ponownie usiadł, opierając się o skałę i zakręcił zawór. Kurierka przysiadła obok. Kamienie wbijały jej się w pośladki, więc chwilę wierciła się, by znaleźć możliwie wygodną pozycję.
– Ech, cały klan, poza mną, wybrał się na letni piknik. A ja tu zostałem sam jak kołek. Jakby nie można było zostawić gejzerów na chwilę bez dozoru…
– Kto by je wtedy uruchamiał? Czy ciśnienie pod ziemią by nie było w pewnym momencie za duże?
– Gadasz jak stary Geitir… – westchnął ciężko. – Ale tak, macie rację. Ktoś tu musiał zostać. Tylko dlaczego musiało paść na mnie? – zapytał płaczliwie. – Na pikniku będzie boska, tęczowa Ljót. Podobno tego lata zafarbowała włosy na fioletowo… I będzie się tam koło niej kręcić mnóstwo prężących muskuły byczków. Będzie się bawić beze mnie… Tańczyć z innymi…
Staki zamilkł. Ada zaczęła domyślać się, co tak naprawdę boli młodego trolla. Uśmiechnęła się lekko i przerwała ciszę.
– A ja właśnie ścigam tę całą piknikową procesję. Mam sprawę do Hiálmra znad Þingvallavatn, ale nie zastałam go w domu, bo wcześniej wyruszył w drogę. Miałam nadzieję, że go tu dogonię.
– W tym roku nawet nie balowali, tylko od razu pognali wszyscy dalej. Większy przystanek planują w Hveravellir. Nocne kąpiele w gorącym źródle to tradycja. Hel… Przepraszam, nie powinienem kląć. Ugh, gdyby matka to usłyszała… Nie powiesz jej? – Staki spojrzał błagalnie na Adę. Gdy ta skinęła głową, kontynuował uradowany: – Ale wiesz, co? Mam inny pomysł. Chcesz zobaczyć coś naprawdę zaje… niesamowitego?
– Zawsze!
– Dobra, tylko nie wygadaj nikomu. Jak zejdziesz na dół, to patrz na Geysira, nie Strokkura. Ujrzysz prawdziwą moc! I nie bój się, że nie zdążysz, będę cię wypatrywał, więc nie połam nóg w drodze na dół.
Podróżniczka podniosła się i otrzepała spodnie.
– Dziękuję. Jeśli chcesz, to poproszę kogoś, jak już dogonię klany w Hveravellir, żeby pozdrowił od ciebie Ljót.
Piegowata twarz trolla pokraśniała z radości.
– Ekstra! No to, jak to mówią ludzie, szerokiej drogi.
Człowiek i troll pożegnali się i dziewczyna zeszła w dolinę. Zignorowała otaczający Strokkura tłumek i stanęła bliżej wylotu kanału staruszka. Serce zabiło jej mocniej, gdy usłyszała pierwsze, dochodzące spod ziemi bulgotanie. Po chwili powierzchnia niewielkiego oczka wodnego nabrzmiała we wrzącą bańkę, która w końcu pękła i kolumna wody wystrzeliła w niebo. W Adę uderzył podmuch gorąca. Zadarła głowę, by dojrzeć czubek fontanny. Poczuła się, jakby stała pod Pałacem Kultury i Nauki w Warszawie – kolumna wody musiała sięgać około dwustu metrów. Dziewczyna nie przypominała sobie, by kiedykolwiek czytała o takiej rekordowej wysokości islandzkiego gejzeru.
Ada zaczęła się śmiać w głos. Za plecami słyszała okrzyki zbiegających się ludzi. Gdy obłok pary rozwiał się, opuściła teren gorących źródeł i gejzerów.
– Oj, Staki, ja nie muszę nic nikomu mówić, a i tak wszyscy będą wiedzieć – powiedziała półgłosem do siebie, wsiadając do samochodu. – Tego nie dało się ukryć.
HVERAVELLIR – NOCNA KĄPIEL
Ada nie planowała gnać, by do Hveravellir zajechać pod wieczór. Jednak nawierzchnia ciągnącej się przez środek wyspy drogi, jakby karbowana ogromnymi gąsienicami, wprawiała samochód i całą jego zawartość w takie drżenie, że dziewczyna z całej siły zaciskała szczęki, by nie dzwonić zębami. Wcisnęła więc gaz i znacznie zwiększyła prędkość, dzięki czemu auto zdawało się przelatywać nad nierównościami. Od razu zrobiło się lepiej.
Niebo zasnuły chmury, a za oknami wył wiatr. Temperatura spadła o ładnych kilka stopni, więc Ada nie spieszyła się z opuszczeniem samochodu, zaparkowanego między minibusem forda i wielkim pick-upem dodga na baloniastych oponach. Najwyraźniej pogoda nie odstraszyła ludzi chcących zaznać kąpieli w gorącym źródle.
Podróżniczka po rozgrzewającym posiłku ubrała się ciepło i wyszła na przechadzkę. Podążyła pustą ścieżką między parujące solfatary i jaskrawo zabarwione fumarole. Silny wiatr przyginał słupy oparów do ziemi i natychmiast rozwiewał. Każdą możliwą szczeliną przeciskał się pod ubranie, wywołując u spacerującej dreszcze. Po raz pierwszy na wyspie dziewczyna poczuła się jak niechciany intruz. Miała wrażenie, że ta kraina nie życzy sobie ludzkiej obecności. Gdyby nie poczucie obowiązku i prawdziwa chęć spotkania trolli, kurierka wsiadłaby do samochodu i mimo zapadających ciemności uciekła dokądś bliżej wybrzeża.
Zanim Ada przeszła całe aktywne geotermalnie pole, zapadła ciemność. Jak chwilę wcześniej w myślach narzekała na wiatr, tak teraz cieszyła się, że rozwiał chmury i odsłonił księżyc. Bez jego blasku nie trafiłaby z powrotem na parking, który zdążył opustoszeć. Dokoła było wyjątkowo pusto i cicho. Nawet w schronisku i kawiarni było już ciemno. Dziewczyna zamknęła się więc we własnym kamperze i nastawiła wodę. Po chwili zawahania wyjęła buteleczkę rumu, uznała, że przyda się kilka kropli do herbaty.
Przez okno obserwowała okolicę, ale niczego i nikogo nie wypatrzyła. W końcu zdecydowała się przebrać i wyjść. Ze ściskanym w garści ręcznikiem poszła nad parujący w srebrzystej poświacie kamienny basen. Szczękając z zimna zębami, szybko zrzuciła ubranie i weszła do gorącej wody. Zerknęła na zegarek – dochodziła północ. Nie zanosiło się na to, by trolle miały się pojawić, więc najpewniej znowu się spóźniła o jeden dzień. Chyba jednak biesiady i nocne kąpiele nie są w tym roku zbyt przestrzeganymi obyczajami. „No cóż, jak nie trolle, to ja tych tradycji dotrzymam…” – pomyślała Ada, opierając się o skałę, odchylając głowę i wpatrując się w rozgwieżdżone niebo. Momentalnie zdążyło ogarnąć ją błogie ciepło, które czuła jak przenika do każdej komórki ciała, aż do szpiku kości.
Ze stanu leniwego odrętwienia wyrwał Adę hałas dochodzący z drugiej strony drewnianej kabiny, znajdującej się kilka kroków od wody. Jakieś stukoty, pochrząkiwanie i dziwnie znajome klikanie. Zza rogu budynku wyłonił się podskakujący nierówno, czworonożny stwór o zmieniającym się przy każdym ruchu kształcie. Gdy stworzenie znalazło się tuż przy basenie, Ada rozpoznała własny ręcznik, który w pierwszej chwili wzięła za rozfalowane ciało. Szybko wydrapała się na brzeg i gwałtownym ruchem zerwała swoją własność z poroża renifera.
– Uf! Dzięki za… – Ren najpierw zakrzyknął z ulgą, a potem urwał. Mgnienie oka zajęło mu złapanie oddechu, żeby zaryczeć: – Człowiek! No tak, tego można się było spodziewać! Wszędzie się walają oni i ich zdradzieckie przedmioty, atakujące biedne, niczemu nie winne stworzenia!
– Moje rzeczy leżały ułożone w kostkę pod ścianą budynku, na tarasie. Jak mogły cię zaatakować? – Ada skierowała się w stronę frontu kabiny, by sprawdzić, w jakim stanie są ubrania.
– To mówi? – Zdumiony zwierzak ruszył za nią.
– No ładnie, rozerwałeś mi spodnie i całkiem zdeptałeś kurtkę. I gdzie drugi but? – Dziewczyna odwróciła się w stronę renifera i oparła zaciśnięte pieści na biodrach. – Oddawaj, ale już!
– No co ty? Mnie rozkazujesz? Mnie? Wolnemu, dzikiemu, najdzikszemu reniferowi na świecie? Może ty i twoje plemię rozkazujecie moim durnym kuzynom gdzieś tam za wielką wodą, ale my tu jesteśmy niezależnymi… Auć!
Rogacz jednym szarpnięciem głowy wyrwał ucho z bolesnego uścisku dłoni kobiety.
– Nie paplaj, tylko oddaj mi but. Ładną gościnność okazujesz innemu Dziecięciu Natury…
Ren zwiesił łeb, coś wymamrotał niezrozumiale.
– Co mówiłeś? Nie dosłyszałam.
– Gdzieś go kopnąłem i poleciał… Może tam? – Ren zrobił kilka kroków w ciemność. Ada usłyszała hurgotanie i po chwili zwierzak wrócił trzymając w pysku końcówkę sznurówki. Traper dziewczyny kołysał się na wysokości piersi renifera. – Masz – upuścił but – znaj moją łaskawość.
Ada założyła buty na bose stopy i zgarnęła ubrania. Nie wiedziała, czy z emocji, czy od gorącej kąpieli była tak rozgrzana, że nie czuła zimna.
– Skoro już taki łaskawy jesteś, to może mi podpowiesz, gdzie mam szukać grupy trolli, które się tu ostatnio spotkały? Wiem, że powędrowały dalej, ale nie wiem, dokąd.
– A ja to co, informacja jakaś jestem? – prychnął renifer.
– Proszę, to dla mnie ważne.
Ren nie odpowiedział, tylko wykręcił szyję i zaczął skubać sierść na boku, mamrocząc znów niezrozumiale. Dziewczyna dotknęła delikatnie grzbietu i zaczęła go drapać.
– Mmm… No dobrze, śmiej się. – Ren odezwał się zrezygnowanym tonem, nie odwracając głowy. – Ja też przyszedłem do wielkoludów. Nie wiedziałem, że ich nie ma…
– No to klops. Wiem, że zmierzają na doroczny letni piknik, zbierając się po drodze. Nie mam jednak pojęcia, gdzie ten piknik ma się odbyć ani gdzie znaleźć kolejny najbliższy trollowy klan.
Zapadło milczenie. Ren stał bez ruchu, a Ada cały czas bezwiednie przebierała palcami, przeczesując sierść na grzbiecie zwierzaka. Ten w końcu się odezwał.
– Piknik, mówisz? To założę się, że wybrali się zapolować na meszki nad Mývatn. O tej porze roku jest ich tam zatrzęsienie. Słyszałem, że klan z Dimmuborgir robi z nich specjalną przyprawę. Na letni piknik w sam raz… Nie przestawaj drapać… jeszcze tylko chwilę…
W końcu stojąca bez ruchu, ubrana jedynie w kostium kąpielowy, Ada zaczęła odczuwać ziąb. I senność. Podziękowała więc renowi za wskazówkę i ruszyła do kampera. Na pożegnanie usłyszała:
– I zapamiętaj sobie na przyszłość, że dumne, dzikie renifery nikomu nie służą! I nie dadzą się ujarzmić ani oswoić! Jesteśmy wolne i dzikie!
VITI – PUSTE PIEKŁO
Nad największym islandzkim jeziorem ani w pobliskich Czarnych Zamkach Ada trolli oczywiście nie zastała. Zamiast nich natknęła się na chmarę meszek, od których Mývatn wzięło nazwę, a które zdawały się chcieć pożreć ją żywcem, oraz na wędrujące ścieżkami Dimmubrogir tłumy turystów. Dzięki wskazówkom licznego ptactwa dziewczyna skierowała się w okolice potężnego wodospadu Dettiffoss. Stamtąd miejscowy elf pokierował ją do centrum kaldery Askja.
Ada nie mogła się nadziwić, że jadąc samochodem nie może dogonić poruszających się głównie pieszo trolli. Wprawdzie one nie musiały trzymać się wytyczonych przez ludzi dróg, ale mogło się wydawać, że wędrówka na przełaj przez góry nie powinna trwać krócej niż jazda autem. A jednak za każdym razem, gdy kurierka przybywała na miejsce, poszukiwanej gromady już nie było.
Nad Viti i sąsiednim Öskjuvatn, jeśli nie liczyć nieprzydatnych Adzie ludzi, nie było żywego ducha. Już wydawało się, że utknęła w martwym punkcie, gdy z pomocą przyszły jej prawdziwe duchy.
Zrezygnowana siedziała na samym brzegu większego z jezior, z dala od innych turystów, którzy od zimnej topieli woleli kąpiel w ciepłych wodach Viti. Bezmyślnie rzucała kamykami w marszczoną wiatrem taflę. A ponieważ jedyne dostępne kamienie to odłamki wszechobecnego pumeksu, po chwili na powierzchni jeziora pływała miniaturowa armada odprysków wulkanicznych skał.
Ada wzięła większy zamach i cisnęła dużym kawałkiem pumeksu dalej w jezioro.
– Scheiße! Guck mal, Walther, jemand greift uns an! Ein Loch in unserem Boot… Wir werden sinken!
Na dźwięk słów dziewczyna podniosła wzrok i kilka metrów od brzegu ujrzała starą łódź wiosłową z dwoma pasażerami. Mężczyźni byli dziwacznie ubrani i zdawali się lekko prześwitywać.
– Max, uspokój się. To mamy dawno za sobą, ponad wiek już minął. Ale rzeczywiście niezbyt to uprzejme rzucać w kogoś kamieniami, nawet tak lekkimi.
– Przepraszam – zwróciła się do nich Ada. – Nie chciałam. Po prostu… mam zły dzień.
– W taki piękny dzień? Niezbyt często się tu takie trafiają. – Walther podjął dyskusję, podczas gdy Max, najwyraźniej obrażony, odwrócił się do brzegu plecami.
Ada skierowała spojrzenie na błyszczące w słonecznych promieniach rudo i złociście zbocza krateru Viti. Pogoda zdecydowanie ją rozpieszczała.
– Szukam kogoś, kto miał tu być, ale znowu się spóźniłam.
– A nie może panienka do tego kogoś zatelefonować? Przecież wy, obecni ludzie, macie teraz takie wyrafinowane aparaty bez drutów. Ciągle słyszymy rozmowy odwiedzających jeziora.
– To raczej niemożliwe… – Podróżniczka urwała, wpatrując się w mężczyzn. Jakaś myśl zaświtała jej w głowie. – A panowie może są tymi niemieckimi naukowcami, którzy zaginęli na Öskjuvatn latem tysiąc dziewięćset siódmego roku?
– Zgadza się. Walther von Knebel i Max Rudloff, do usług panience. – Walther skłonił się, unosząc lekko rondo kapelusza.
– Miło mi poznać, mam na imię Ada. Szukam waszych sąsiadów, mam nadzieję, że ich znacie.
– Sąsiadów z Piekła? – Max w końcu włączył się do rozmowy.
– Tak, podwodny klan z Viti. Jakiś czas temu zjawiła się tu grupa innych tro…
– A tak! Szelmy! – Max też chyba miał zły dzień, lub może zbyt wybuchowy charakter. – Narobili hałasu, balując na brzegu od zmroku po świt. Wyspać się nie dali… Na szczęście wkrótce wynieśli się wszyscy.
– A czy panowie wiecie może, dokąd się udali?
– A co my, niańki piekielników?
– Cicho, Max, zachowuj się. – Walther trzepnął towarzysza w ramię. – Proszę wybaczyć koledze, coś nie w humorze dzisiaj. A tak rzadko gości mamy… Słyszeliśmy, zupełnie przez przypadek, że sąsiedzi nasi wybierali się do lodowych kuzynów.
– Lodowe trolle? – jęknęła dziewczyna. Zaczęła w myślach przywoływać widok mapy wsypy i usiłowała w pamięci policzyć lodowce. – Gdzie ja tu znajdę lodowe trolle?
– Co za niedouczone pokolenie – burknął ze wzgardą Max, zanim Walter zdążył zareagować. – Oczywiście, że przy lodowcu, bezrozumna pannico. A i gdyby jeszcze ci wiedzy brakło, to podpowiem, że raczej przy tym największym.
Ada podziękowała duchom naukowców i ruszyła na parking. Zanim pokonała dzielące ją od niego dwa kilometry niebo zdążyło zasnuć się ciężkimi, szarymi chmurami, a świat zniknął za sypiącymi się na ziemię ogromnymi płatami śniegu. Wędrowniczka zaciągnęła mocniej kaptur, schowała ręce do kieszeni i cieszyła się, że lodowaty wiatr wieje jej w plecy, nie twarz.
Po drodze próbowała przypomnieć sobie, jak duży jest Vatnajökull, który najwyraźniej stał się jej kolejnym punktem podróży. Jednak dopiero, gdy w samochodzie zerknęła na mapę, zachciało jej się płakać. Teren zajmowany przez lodowiec był ogromny. Zaczęła w myślach szacować czas i doszła do wniosku, że nawet gdyby dotarła tam samochodem od północnej strony, to i tak tylko do pewnego miejsca. Dalej pozostałaby wielokilometrowa piesza wędrówka i to w ciemno, bez znajomości celu. A czasu miała coraz mniej. Prawdopodobieństwo, że, o ile uda jej się w ogóle znaleźć siedzibę lodowego klanu, trolle wciąż będą w Vatnajökull, było bliskie zeru.
Ada postanowiła podjechać jak najbliżej lodowca, co oznaczało powrót na “jedynkę” i zatrzymanie się gdzieś przy granicy wiecznego lodu na południu. Liczyła na zasięgnięcie tam języka.
LANDMANNALAUGAR – KRAINA NIESPODZIANEK
Ada po prostu nie mogła nie zatrzymać się przy słynnej Jökulsárlón. Zresztą i tak lodową lagunę tworzy jeden z lodowców wyprowadzających przynależnych do Vatnajökull, więc dziewczyna ze swej pościgowo-kurierskiej trasy nie musiała zbaczać.
W przeciwieństwie do interioru okolica była pełna życia. Nad głową przelatywały, krzycząc nieustannie, wydrzyki i rybitwy, w wodach laguny pluskały się foki.
Po rejsie amfibią między unoszącymi się na powierzchni słodko-słonej wody bryłami lodu i kry Ada znalazła sobie spokojne miejsce nad brzegiem, po drugiej stronie wypływającej z laguny rzeki. Tu nie było ludzi, wszyscy pozostali w turystycznym centrum. wędrowniczka nie obawiała się więc, że zwróci na siebie niepotrzebnie uwagę, próbując rozmawiać z ptakami lub fokami. A te ostatnie okazały się niezwykle towarzyskimi i ciekawskimi stworzeniami.
Przy okazji wieczornych pogaduszek ze znającymi wszelkie miejscowe plotki wodnymi ssakami, Ada dowiedziała się, że następne w kolejności corocznych odwiedzin są zazwyczaj tęczowe trolle z kolorowych gór.
Gdy ostatnie promienie słońca nikły za horyzontem, blisko brzegu chlapnęła woda, z której wynurzył się łeb foki. W na poły otwartym pysku trzymała ona okazałą rybę. Zwierzak wygramolił się na brzeg i zbliżył do człowieka. Zagryzione srebrzyste, cętkowane ciało pacnęło na kolana siedzącej po turecku na ziemi Ady.
– Nie ma to jak świeża rybka na kolację. Ta jest dla ciebie.
Tego wieczoru wnętrze kampera wypełnił aromat smażonej troci.
Podróżniczka cały prawie dzień spędziła za kierownicą, jadąc może i dłuższą drogą, ale zahaczając o kilka ciekawych miejsc, jak czarna plaża Reynisfjara, klify Dyrhólaey czy podnóża Hekli.
Zaczynało już zmierzchać, gdy samochód minął ostatni zakręt i oczom Ady ukazał się rozległy kemping. Do przebycia pozostało jej tylko kilkadziesiąt metrów i nurt rzeki. Pokonała go bez najmniejszych problemów, wygodnym brodem o równym dnie.
Dziewczyna znalazła sobie kawałek miejsca obok kilku innych terenówek i zaparkowała. Gdy silnik zgasł, wysiadła i po drodze do łazienki rozglądała się dokoła. Nic nie przypominało tego słynnego, barwnego Landmannalaugar, którego zdjęcia oglądała w przewodniku. Dolinę otaczały buro-rude skały i ściany czarnej, dawno zastygłej lawy.
Ada szybko wróciła i schowała się do przytulnego wnętrza kampera. Ta chwila na zewnątrz wystarczyła, by zmarzła i zmokła od zacinającego z boku, prawie poziomo deszczu. Postawiła czajnik na palniku i czekając, aż woda się zagotuje, obserwowała przez okno zmagania innych turystów z wiatrem przy rozbijaniu namiotów.
Poranek wstał bezchmurny. Północne słońce zaglądało do wnętrza samochodu przez niezasłoniętą szybę. Ada ekspresowo zebrała się do wyjścia na szlak. Ledwie osiągnęła czarny wał, zatrzymała się oniemiała na jego szczycie. Stała tak, z rozdziawionymi ustami, zapatrzona w pastelowy obraz wymalowany przez naturę na zboczach wzgórz. Stoki pokrywały różne odcienie oranżu, przechodzące w ochrę i rudy, z wyraźnymi pasmami intensywnej żółci i czerwieni, poprzetykane plamami zieleni mchów. W słońcu skrzyła się srebrnymi odbłyskami błękitna wstążka strumienia, płynącego dnem doliny i obrośniętego kwitnącą biało wełnianką.
Podróżniczka w końcu ruszyła w dół czarnego zbocza, pozostawiając za sobą burą okolicę i zanurzając się w bajkowym krajobrazie. Wystarczyło, że wspięła się na kolejny szczyt, by zobaczyć z niego inne widoki. Nieco surowsze, zimniejsze, poznaczone jasnymi plamami śniegu i szarobłękitnymi odsłoniętego ryolitu.
Zawędrowała ponownie w dolinę. Pokonując ostatnie metry zbocza, po lewej, u stóp kolejnego wzniesienia, zobaczyła rdzawy, dziwnie ukształtowany pagórek. Szła wzdłuż niego, obserwując jak trójkątny grzbiet opada coraz łagodniej i wydłuża się. Zatrzymała się nad brzegiem strumienia i na chwilę odwróciła wzrok, spoglądając na odbijające się w falującej wodzie niebo. Wydało jej się, że dostrzegła ruch.
Płaska głowa na długiej szyi przechyliła się lekko, po czym ponownie znieruchomiała.
Adzie zdawało się, że widziała już wszystkie dziwy, jednak poruszająca się góra była czymś nowym.
– To Nessi.
Na dźwięk wypowiedzianych cienkim głosikiem słów, młoda kobieta rozejrzała się dokoła. Najbliżsi ludzie, kilkaset metrów dalej, wyglądali jak małe kropki na szlaku. Po drugiej stronie strumienia pasło się kilka owiec, ale nie wyglądało na to, by zajmowało je cokolwiek innego poza skubaniem traw.
– Słucham? – Ada zapytała na wszelki wypadek, wciąż obracając się i przeczesując spojrzeniem okolicę.
– To Nessi.
– Tak, dziękuję, to zrozumiałam. Nie wiem jednak, z kim rozmawiam.
– Och! No, wiesz, to ja. Znaczy, jestem elfem. Nie lubię się pokazywać. Nawet innym Dzieciom Natury. – Głosik dodał szybko, zanim dziewczyna zdążyła zadać kolejne pytanie. – Wiem, moja nieśmiałość czasem nawet mnie przeszkadza, ciągle jestem sam… ale nie potrafię nic na to poradzić.
Ada pokiwała ze zrozumieniem głową. Wiedziała coś na ten temat.
– Mówisz, że to Nessi? Ale przecież ona jest w Loch Ness, w Szkocji. Raczej kawał drogi stąd.
– Zazwyczaj tak. Ale od kilkudziesięciu lat przypływa do nas na lato. Odkąd przez nieuwagę pozwoliła się zobaczyć, nie ma u siebie spokoju. Tu sobie śpi i wypoczywa, a poszukiwacze potworów tłoczą się nadaremnie na wodach jeziora.
– I nikt nigdy nie zauważył wędrującego z wybrzeża w głąb lądu wielkiego, niecodziennego stwora?
– Mówisz o ludziach? Jak Nessi przybywa, to turystów prawie jeszcze nie ma, górskie szlaki są zamknięte. A miejscowi… Cóż, jesteśmy na Islandii. Ludzkich mieszkańców nie ma tak wielu, zwłaszcza w tych okolicach. Poza tym, tu ludzie wiedzą, że istnieją inne istoty niż oni sami i nie wtrącają się w nasze życie. Pewnie, nie pchamy im się w oczy, bo i po co. Po prostu żyjemy sobie obok siebie.
Ada w milczeniu wpatrywała się w leżące przy skraju doliny cielsko, ale nie dostrzegła już żadnego ruchu. Elf też się nie odzywał. Było wielce prawdopodobne, że przypatrywał się dziewczynie ze swej kryjówki.
– Dziękuję. To było bardzo miłe z twojej strony, że mi opowiedziałeś o Nessi. Chciałam cię jeszcze o coś zapytać. Elfie?
Nikt jej nie odpowiedział. Za to Nessi łypnęła okiem, co Ada uznała za zaproszenie. Podeszła pod sam pysk potworzycy i przysiadła obok. Nessi nieco tylko uchyliła powiekę i prawie nie otwierając pyska, spytała niskim, stłumionym głosem, w którym wyraźnie brzmiał szkocki akcent:
– Szukasz tęczowych trolli?
– Skąd wiesz? – zdziwiła się dziewczyna.
– Czasem ptaki przylatują z różnymi plotkami i wiadomościami. A uganiający się za trollami człowiek nie jest tu codziennością. Nic więc dziwnego, że wzbudzasz zainteresowanie. Gratuluję. Nawet ten mruk i odludek elf, którego imienia nikt nie zna, wyszedł i odezwał się do ciebie.
– To może i do trolli dotarła wiadomość, że ich szukam? Wyjdą mi naprzeciw?
– Nie licz na to. Trolle myślą teraz tylko o pikniku, niczym innym nie zaprzątają sobie tych kudłatych łbów. Tęczowy klan mieszka głębiej w dolinie, ale nie masz po co tam iść. Wyruszyli zeszłego wieczoru. Ich marszowy śpiew słychać było przez pół nocy…
Ada westchnęła ciężko, zrezygnowana, i zmieniwszy pozycję, oparła plecy o szyję Nessi.
– No i dokąd znów mam za nimi gonić?
– Jeśli ci to coś pomoże, to tegoroczny piknik ma odbyć się przy kotłach Fúlipollur. Zanim cała gromada tam dotrze, pewnie jeszcze będzie zbierać po drodze pozostałych krewniaków, ale myślę, że nie musisz ich aż tak dokładnie śledzić. Wystarczy, jeśli na czas dojedziesz na miejsce docelowe.
FÚLIPOLLUR – LETNI PIKNIK
Ada skręciła z głównej szosy w drogę numer czterdzieści dwa. Po około dwóch kilometrach postawiona w poprzek trasy zapora zmusiła ją do zatrzymania samochodu. Obok stała wbita w ziemię tabliczka z napisami po islandzku i angielsku, oznajmiająca, że droga jest zamknięta. Dziewczyna widziała na poboczach ślady zawracających samochodów. Ona jednak musiała jechać dalej. Jeszcze tylko ze cztery, pięć kilometrów dzieliło ją od celu – od spotkania z poszukiwanym klanem. Siedziała przez chwilę za kierownicą, zastanawiając się, co zrobić.
Pasące się po obu stronach drogi owce od niechcenia obserwowały samochód. Leżący przed zaporą czarny baran patrzył wprost na siedzącego za kierownicą człowieka. Stadko zdziwiło się niepomiernie, gdy silnik zgasł, drzwi się otworzyły i kurierka wysiadła z pojazdu. Jagnięta rzuciły się do ucieczki, dorosłe owce stanęły w gotowości, ale i niepewności. Baran podniósł się powoli, dostojnie.
Ada spokojnym krokiem podeszła bliżej zwierząt.
– Dzień dobry wam, owieczki. Zakładam, że pilnujecie przejazdu, a ja muszę się dostać do Fúlipollur. Pozwolicie więc, że odblokuję sobie drogę.
Na pierwsze słowa owce zamarły w miejscu, zdziwione. Wielki tryk pochylił rogaty łeb.
– Bee! Widzę, że jesteś jednym z Dzieciąt. Ale droga i tak jest zamknięta, to prywatna impreza. Lepiej zawróć. – Baran grzebnął kopytem, jeszcze niżej pochylając głowę i naprężając ciało, jak do ataku.
– Wiem, że prywatna i ja właśnie na tę imprezę. Do Hiálmra i Tóki. Jeśli jednak mi nie wierzycie, to możecie im przekazać, że przybył kurier od Babci i Dziadka z Jotunheimen. Ja poczekam. – Ada cofnęła się kilka kroków, by okazać dobre intencje.
Tryk, wciąż nie spuszczając człowieka z oczu, beknął coś po swojemu i jedna z owieczek ruszyła pędem, stukając kopytkami po asfalcie. Adzie nie pozostało nic poza oczekiwaniem.
W końcu zziajany długim biegiem zwierzak wrócił i położył się na trawie. Ledwie miał siłę otworzyć pyszczek.
– Be…e! Hiálmr… zaprasza…
Ada wyjęła z kampera miskę i nalała do niej świeżej wody z baniaka. Podsunęła zmęczonemu posłańcowi. Pysk od razu zanurzył się w życiodajnym płynie, którego krople rozchlapały się dokoła.
– Beę… uję!
Dziewczyna zostawiła za sobą ponownie zamykającą drogę zaporę i wcisnęła mocniej pedał gazu. Po kilku minutach dotarła do parkingu, zastawionego namiotami i kilkoma wozami, między którymi przechadzały się silne, islandzkie konie i gromada trolli z różnych klanów. Ona i jej samochód zdecydowanie wyróżniali się w tym tłumie.
Ada wyskoczyła z auta i stanęła przy nim, nie bardzo wiedząc, do kogo się zwrócić. Przywitało ją kilka ciekawskich spojrzeń, ale większość kudłatych olbrzymów o ostrych rysach twarzy po prostu przechodziła obok lub zajmowała się swoimi sprawami, nie zwracając szczególnej uwagi na gościa.
Podróżniczka, coraz mniej zdziwiona, coraz bardziej zachwycona, przyglądała się obozowej krzątaninie. Młodsze dzieciaki biegały, bawiąc się w nieznane Adzie gry, starsze próbowały pomagać dorosłym i przenosiły z miejsca na miejsce naczynia, garnki, kosze wypełnione jakimiś produktami. Dorośli kończyli stawianie ostatnich namiotów, składali stoły i ławy ze zdjętych z wozów elementów i rozstawiali je na szosie. Konie skubały rzadką trawę przy parkingu lub nogawki spodni trolli w poszukiwaniu atencji, plącząc się pod nogami olbrzymów. Kilka wierzchowców niosło na grzbietach najmniejsze z dzieci, śmiejące się w głos z radości przejażdżką.
Wymieszały się tu różne klany. Część z nich Ada rozpoznała bez trudu. Lodowe trolle o bladobłękitnej skórze, tęczowo ubrani, przypominający hippisów członkowie klanu z Landmannalaugar, wciąż polewający się śmierdzącą siarką wodą mieszkańcy Viti.
Jakiś chłopiec, ledwie siedzący na zbyt już małym dla niego wierzchowcu, przemknął obok Ady i zeskoczył w biegu na ziemię. Pod pachą trzymał zamykany, wiklinowy kosz.
– Mamo, mamo! Patrz co mam! – zawołał, podekscytowany, na co jedna z trollic przerwała swoją pracę. – Prawdziwe kurze jajka!
Matka jednym skokiem znalazła się przy synu i chwyciła potomka za odstające ucho. Dzieciak zapłakał z bólu.
– Ile razy mam ci powtarzać, żebyś nie okradał ludzi? Ty huncwocie jeden! Same problemy z tobą…
– Mama! Boli! Nie ukradłem, kupiłem. Słowo! Zapłaciłem tej dziewczynce wisiorkiem z tego białego kamienia…
– Ulubionym wisiorkiem twojej siostry? Jak ona się o tym dowie… Oj, to ja cię już karać nie będę. – Trollica uśmiechnęła się złośliwie, puszczając ucho syna, a ten zrobił wystraszoną minę. – Skoro już te jajka mamy, to szkoda, żeby się zmarnowały. Leć z nimi do babci, niech je ugotuje w źródle. Tylko sam tam paluchów nie pchaj, bo znowu się poparzysz…
– Ciekawe towarzystwo, prawda? – Ada poczuła na ramieniu czyjś dotyk.
Dziewczyna odwróciła się i spojrzała w górę na twarz młodej trollicy, która w słomkowe włosy wplecione miała kilka białych i żółtych kwiatów.
– Jestem Tóki. Hiálmr jest zajęty z innymi mężczyznami. Podobno nas szukasz?
– O tak, od wielu dni. Przejechałam waszym śladem prawie całą Islandię.
– I wreszcie nas znalazłaś. – Uśmiech Tóki zabłysł w słońcu diamentowym blaskiem. – Czy jest jakiś szczególny powód tego pościgu przez cały kraj?
– Oczywiście. – Tym razem Ada uśmiechnęła się szeroko. – Poczekaj chwilę, zaraz przyniosę.
Kurierka na moment zniknęła we wnętrzu kampera. Gdy wyszła, w dłoni trzymała szydełkowy naszyjnik.
– To prezent ślubny od Babci i Dziadka z Jotunheimen. Gdy spotkałam się z nimi rok temu, poprosili o dostarczenie go wam.
Tóki trzymała podarunek na otwartej dłoni, wpatrując się w niego bez słowa z nieodgadnioną miną. Przedłużająca się cisza zmieszała Adę.
– To znaczy, żeby nie zgubić kamieni i żeby się celnicy nie przyczepili, zrobiłam z nich naszyjnik… Mam nadzieję, że… To znaczy, koronkę można spruć…
Przyszła panna młoda, bez słowa opadła na kolana i zamknęła dziewczynę w uścisku, aż ta straciła dech. Po minucie wypuściła Adę i otarła mankietem łzę.
– Wybacz, ale wzruszyłam się bardzo. Kolekcja ametystów ze świętej góry Lampivaara… Babcia kiedyś opowiadała Hiálmrowi, gdy się jeszcze widywali, że sama je tam wydobywała. Zawsze o nich marzyłam… Są piękne. I twoja koronka też. Dziękuję, bardzo dziękuję.
Tóki, bez pomocy lustra, sprawnymi ruchami palców wplotła naszyjnik we włosy. Czarna koronka odznaczała się wyraźnie od jasnych loków, a uwięzione w niej kamienie błyszczały w słońcu z różną intensywnością – od ciemnopurpurowego po jasnowrzosowy.
Podróżniczka natychmiast została przedstawiona wszystkim zgromadzonym klanom jako specjalny gość letniego pikniku i oprowadzona po obozowisku. Gdy w tłumie mignęła jej fioletowa czupryna przybrana pękami kwiatów, natychmiast za nią podążyła. Ada dotrzymywała obietnic, a przecież obiecała Stakiemu, że przekaże jego ukochanej Ljót pozdrowienia. Przy okazji dodała od siebie jakieś nienachalne pochwały młodego trolla. Z zadowoleniem zauważyła, że na te słowa trollica na twarzy zrobiła się nieco tęczowa, co dla członków klanu z Landmannalaugar było równoznaczne z ludzkim zarumienieniem się.
Do wieczora, do rozpoczęcia uczty ludzki gość spacerował po okolicy w towarzystwie Tóki, przyglądając się przygotowaniom. A te szły pełną parą. Na stole lądowały kolejne misy pełne pochodzących z lasu nad Lagarfljót jagód, pomidorów z ludzkich cieplarni, wędzonych ryb, trollowego pieczywa, gotowanych jaj i wielu innych rzeczy, których Ada nie potrafiła rozpoznać. W zacienionych wozach czekały antałki piwa, miodu i smakowicie wyglądające ciasta.
Obie kobiety, trollowa i ludzka, zawędrowały w końcu na drugą stronę szosy, do bulgoczącego, największego kotła Fúlipollur. Kilku rosłych trolli mieszało w nim olbrzymimi drągami. Bąble szarej mazi pękały, strzelając na boki gęstymi kroplami, które na długo pozostawiały po sobie kręgi na powierzchni.
– Co to? – zdziwiła się dziewczyna.
– Błotny gulasz – odpowiedziała przewodniczka. Na widok zaskoczonej miny, roześmiała się głośno. – Oj, nie daj się zwieść pozorom i nazwie. Przed piknikiem cały ten ziemny gar został wyczyszczony z prawdziwego błota, a to, co widzisz to sos. Jeszcze chwilę się pogotuje i wylądują w nim pozostałe składniki gulaszu. To specjalność klanu z Hveravellir. Mówię ci, palce lizać.
Wieczorem zapłonęły pochodnie. Z wozów wytoczono antałki, stoły ugięły się pod górami jedzenia. Ławy zatrzeszczały pod ciężarem wygłodniałych po całym dniu pracy olbrzymów. Hiálmr przygotował obok siebie miejsce dla Ady, ustawiając na ławie specjalne rusztowanie, by ludzki gość mógł swobodnie sięgać blatu.
W ruch poszły talerze, sztućce, szklanice i kufle. A gdy biesiadnicy zaspokoili pierwszy głód, w gwar rozmów wmieszały się dźwięki piszczałek i bębenków. Ada, obawiająca się niezamierzonego zadeptania w tłumie, ze swego miejsca przy stole obserwowała tańce i hulanki.
EPILOG
Słońce skryło się już za wzgórzami, które długimi cieniami położyły się na gotowych do drogi wozach. Trwały ostatnie pożegnania, gdyż kompania, która przyjechała tu razem, rozjeżdżała się, do domów wracając osobnymi drogami. Ada zapakowała do kampera podarunki od nowych przyjaciół i wyszła, by po raz ostatni ich uścisnąć.
Hiálmr wydawał się nieco zakłopotany.
– Hiálmr, widzę, że coś cię trapi. – Ada przerwała krępujące milczenie. – Wyrzuć to z siebie.
– Bo widzisz, tak dużo dla nas zrobiłaś… i… no, bo…
– Czyżbyś chciał mnie o coś poprosić? – domyśliła się dziewczyna.
Tóki stała z boku, splatając nerwowo palce u rąk.
– Sama wiesz, że nam za morze trudno się udać. Zwierzęta nie mają jak zabrać czegokolwiek na inny ląd…
Ada na samą myśl o kolejnej podróży uśmiechnęła się szeroko.
– Co i dokąd mam dostarczyć? I czy to może być za rok?