- Opowiadanie: WIlczarz - Niezrzeszony

Niezrzeszony

Opowiadanie odleżane niczym dobre (oby!) wino, bo napisane kilka lat temu. Przeleżało swoje, a teraz przeszło korektę i kilka zmian. Osadzone w uniwersum stworzonym przez J.K.Rowling, ale nie nawiązuje do meandrów potterowskiej fabuły, zamiast tego skupiając się na pracy Aurorów, elitarnych łowców czarnoksiężników, na gruncie rodzimym. A ta, jak widać, bywa brudna i moralnie szara ;) 

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Biblioteka:

Finkla

Oceny

Niezrzeszony

Życzliwy Przyjacielu

 

Mam robotę. Czekam na Ciebie w tym samym miejscu, gdzie ostatnio. Dzień jesiennej równonocy,  zmierzch. Przyjdź sam. Mugolski strój.

 

Poeta

 

 

Bydgoszcz. 23 września. Około godziny dziewiętnastej.

 

– Witaj.

Wnętrze jednego z wielu bydgoskich barów mlecznych sprawiało miłe dla oka wrażenie. Było tu dużo przestrzeni, ściany w kolorze beżowym nie raziły, a stolików wystarczyło chyba dla całego regimentu wojska. Tłumy mugoli zbierały się w tym miejscu każdego wieczora – głównie tych w wieku zaawansowanym i dość młodych, zapewne studentów. Właśnie dlatego mój kontakt wybrał to miejsce. Nikt nie spodziewał się tutaj czarodzieja – a co dopiero dwóch, i to uwikłanych w interesy.

– Witaj. Nie znudziło ci się jeszcze to miejsce?

– A nie znudziły ci się moje zlecenia? Po ostatniej zapłacie jakoś nie narzekałeś. I, zanim zapytasz, tak, zabezpieczyłem nas przed podsłuchem. – Na twarz mojego rozmówcy wypełzł szyderczy uśmiech. Znów, tak samo jak przy każdym z naszych spotkań zastanowiła mnie jego tożsamość. Indwydiuum, które kazało zwać się Poetą było na oko trzydziestokilkuletnim czarnowłosym mężczyzną o pociągłej twarzy przywodzącej na myśl dekadenckie czasy wczesnego dwudziestego wieku. Jeśli spotykaliśmy się w miejscu pełnym mugoli, ubierał się albo w długi, zaniedbany płaszcz, jak włóczęga wracający z długiej podróży albo był uosobieniem klasy w smokingu. Dwie skrajności, psia jego mać. Tego akurat dnia wyglądał jak wędrowiec. Nigdy nie widziałem go bez papierosa w dłoni dłużej, niż wymagał tego czas spotkania – z jakiegoś powodu bardzo upodobał sobie te mugolską rozrywkę. Do dziś nie mam pojęcia czemu – w czarodziejskiej społeczności mało kto palił. Zresztą, nasza relacja była czysto zawodowa, aż tak nie interesowało mnie jego życie prywatne. Liczył się fakt, że dawał dobre zlecenia. Znałem Poetę jeszcze z czasów pracy w Biurze Aurorów – spotkaliśmy się kilka razy, lecz nigdy się nie dowiedziałem, co tak naprawdę łączy go z Ministerstwem. On sam zniknął z niego mniej więcej w momencie, w którym upłynął mój pierwszy rok służby. Gdy odszedłem z Biura, aby pracować jako Auror niezrzeszony, czyli taki o pełnych uprawnieniach i podlegający prawnie Ministerstwu Magii, lecz działający na własną rękę, zacząłem co jakiś czas dostawać od niego wiadomości. Ta była piąta.

– Nie narzekałem – odparłem zimno. – O co chodzi tym razem?

– Oho, chłodno i rzeczowo. Ech, czy wszyscy Aurorzy niezrzeszeni są tacy sami? – Poeta w teatralnym geście uniósł ręce ku niebu. – Czy żaden z was nie potrafi choć przez chwilę zabawić mnie konwersacją na poziomie? Zawsze identycznie – od razu przechodzicie do rzeczy. To nudne. – Jego twarz wykrzywiła się w grymasie obrzydzenia. – I sztywne. Czy taki, a nie inny, stan rzeczy wynika z tego, że wszyscy nieustannie próbują was zabić? Czy może z tego, że wy, w swojej nieustającej paranoi, naprawdę w to wierzycie?

– Może po trochu z obydwu. A może po prostu nadajesz temu złą nazwę. W moim zawodzie nazywamy to po prostu zdrowym rozsądkiem. Ale obaj dobrze wiemy, że nie wzywałeś mnie, żeby dyskutować o światopoglądzie panującym wśród Aurorów –  odpowiedziałem. Współpraca z Poetą miała swoje wady. Jego sposób bycia, łączący lekkość ducha i nieustanne szydzenie z całego otaczającego go świata byłby dla wielu z pewnością trudny do zniesienia. Warto jednak było wysłuchiwać tych tyrad dla zleceń. To indywiduum dawało mi o niebo ciekawsze zadania niż te, które otrzymywałem pracując dla Biura, choć z reguły wiązało się to z większym niebezpieczeństwem. A gdyby ich oryginalność nie była dostatecznym argumentem, pozostawała jeszcze sprawa zapłaty. Ta w przypadku każdego ze zleceń, które dla niego wykonywałem była godziwa. Odruchowo, nie pierwszy już raz, zastanowiłem się skąd ma takie środki i z iloma Aurorami współpracuje.

– Jasne, jasne. No już, nie irytuj się, kolego. – Roześmiał się tak, jakbym właśnie opowiedział naprawdę dobry żart. Wrzucił niedopałek papierosa do znajdującej się na stole popielniczki i sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki po kolejnego. Gdy już go odpalił, klnąc przy tym na mugolskie zapalniczki i ich zawodność, zanurzył dłoń w leżącej na podłodze torbie i wyjął z niej dość grubą teczkę. – Chcę, żebyś znalazł tego kmiotka. Faustyn Kedaj – zamieszany w przemyt towarów zakazanych pierwszej klasy, odsiedział dwa lata w Azkabanie za kradzieże czarnoksięskich artefaktów, do tego niedawno w toku śledztwa udowodniono mu dwa zabójstwa – jeden mugol i jeden czarodziej, najprawdopodobniej niepowiązani ze sobą w żaden sposób. Psi syn nie ma stałego miejsca zamieszkania. Sierota, kawaler i bezdzietny, więc od tej strony się za niego nie zabierzesz. – Wykrzywił wargi w ironicznym uśmieszku zaciągając się dymem. – Ostatnim razem, tydzień temu, widziany w okolicach Świecia. Niewysoki, płowa, krótka broda i długie włosy tego samego koloru. Najczęściej nosi się na buro, praktycznie nigdy nie ubiera się jak niemagiczni. Przypuszczam, że to pomoże w identyfikacji. W dokumentach masz dokładny życiorys, przebieg procesu, mapę, na której są wszystkie jego znane pozycje przez ostatnie pięć miesięcy i jeszcze kilka innych miłych prezencików. Nie interesuje mnie co z nim zrobisz. Masz go unieszkodliwić. W ten czy inny sposób. Gdy już go dorwiesz możesz powiadomić Ministerstwo i oddać dementorom, a jeśli się nie uda… Trudno. Nikt po nim płakał nie będzie. A ja, nie uwierzysz, wręcz się ucieszę. Zresztą sam wiesz jak to wygląda. Gdy już wykonasz zlecenie, przyślij sowę.

– A stawka?

– Półtorej tego, co ostatnio.

– Czas?

– Powiedzmy… dwa tygodnie. Jeśli wykonasz zlecenie później dostaniesz połowę stawki.

– Cholera,  nienawidzę robót z limitem czasowym. Czemu w ogóle chcesz się go pozbyć tak szybko? – Skrzywiłem się.

– To już mój interes. Rozumiem, że odmawiasz?

– Tego nie powiedziałem. Ale jeśli zdążę przed drugim tygodniem chcę dodatkowe piętnaście procent od sumy, o której mówiliśmy.

– Patrzcie go, zachłanna bestia. –  Poeta zmrużył oczy wpatrując się we mnie intensywnie. Po chwili milczenia dodał ciszej: – Byłem przekonany, że zapłata okaże się… wystarczająca.

– Bo by taka była – gdyby nie czas. Pośpiech prowadzi do porażek, a zauważ, że muszę jeszcze znaleźć tego faceta, zebrać informacje, opracować plan… to wymaga zachodu – mruknąłem kręcąc głowa. – Nie mogę go po prostu, ot tak, zaatakować go na ulicy, a jeśli zorientuje się, że mam go na oku i się aportuje to cały wysiłek pójdzie na marne. Możliwe, że dam radę w dwa tygodnie. Ale będzie mnie to kosztowało wiele wysiłku… i wymagało szczęścia.

– Mam więc płacić za szczęście? – Poeta uśmiechnął się lekko. Jak zwykle ironicznie.

– Nie. Masz płacić za to, żeby osoba, której zlecasz zadanie dopilnowała, aby się do niej uśmiechnęło.

Ta uwaga najwyraźniej rozbawiła mojego rozmówcę. Wydawał się przekonany moją argumentacją.

– Touché. A więc zgoda. Wygląda na to, że wszystko ustalone. A, i jeszcze jedno. Słyszałem, że masz jakiś nowy oddział. Dwie urocze niewiasty. Lwi pysk, kozia dupa i wężowy ogon. Chimera w herbie jednym słowem! – Twarz Poety znów stała się maską szyderstwa, stosownie do tonu jego głosu. – To solowa robota. Nie mieszaj ich. Nie mów im nic aż do jej zakończenia, jasne? Chyba, że chcesz pożegnać się i z zapłatą, i z naszą współpracą, a nie wiem jak byś zniósł tak tragikomiczną rozłąkę!

 

Mała wieś na południu Pomorza. 27 września. Świt.

 

Na miejsce dotarłem w nocy. Niewielka mugolska miejscowość o trudnej do wymówienia, a co dopiero zapamiętania nazwie powitała mnie zupełnie tak, jak ostatnio – smrodem nawozu z okolicznych pól. Skląłem niemagiczne rolnictwo cicho, a zapamiętale. Czy ci cholerni ludzie naprawdę nie umieją sobie z tym poradzić? Rozejrzałem się nie przerywając złorzeczenia polom kapusty i buraków – niestety najwyraźniej nie zrobiło to na nich większego wrażenia, bowiem drażniąca mój nos woń nie znikała. Po pobieżnej obserwacji z zadowoleniem stwierdziłem, że fakt mojej aportacji pozostał nieodnotowany przez nikogo – zresztą trudno by o to było, zważywszy, że pojawiłem się na małej polanie w obrębie lokalnego zagajnika. Przeszedłem przez pas drzew oddzielający mnie od asfaltowej drogi wiodącej do samego centrum wsi i obrałem znajomy mi już kierunek. Kilkanaście minut później stanąłem na progu małego, zapuszczonego gospodarstwa położonego w pewnym oddaleniu od innych domów. Jego stan wskazywał na, mówiąc dyplomatycznie, niechlujstwo właściciela – z drugiej strony jednak już na pierwszy rzut oka można było stwierdzić, że jest ono zapuszczone, ale z całą pewnością nie opuszczone. Choć z drewnianych ścian odłaziła farba, to okna były całkiem czyste, a widok na wnętrze przysłaniały zasłony. Obok chaty – miejsca zamieszkania gospodarza – znajdował się chlew, a trochę dalej zdezelowany kurnik, z którego już o tej porze dochodził ptasi gwar. Płot… był. I to w zasadzie wszystko, co mogłem o nim dobrego powiedzieć. Podszedłem do furtki i odsunąłem zasuwkę utrzymującą ją w pozycji zamkniętej, a następnie niespiesznie wkroczyłem na teren posesji. Nie odnotowałem żadnych nowych zabezpieczeń – od ostatniego razu niewiele się tu zmieniło. Przemierzywszy dystans dzielący mnie od drzwi wejściowych, załomotałem pięścią w twarde drewno. Po dość długiej chwili oczekiwania usłyszałem kroki. Zamek zgrzytnął i ukazał mi się średniego wzrostu zgarbiony mężczyzna o wysuniętej szczęce i wodnistych, niebieskich oczach ubrany w szare spodnie oraz koszulę tego samego koloru. Zagadką pozostawało dla mnie, czy był to kolor naturalny, czy też wziął się od pokrywającego ubiór brudu. Jegomość zrazu ziewnął rozdzierająco, lecz potem spojrzał na mnie i uświadomił sobie kogo dziś gości. Z niejaką satysfakcją zauważyłem, że w jego oczkach pojawił się strach.

– …d-długo was tu nie było… – jęknął. Jego głos kojarzył się ze dźwiękiem, jaki wydają nienaoliwione zawiasy.

– Długo.

– Czy… yyy, coś nie tak? – zaskrzypiał, po czym otarł nerwowo czoło pozbywając się przemierzającej jego połacie strużki potu.

– W sumie to tak. Ale nie przybyłem tu po ciebie. – Uśmiechnąłem się krzywo. Twarz mojego rozmówcy stała się obliczem czystej, nieskończonej ulgi.

– Aaaa, trzeba było tak od razu. Wchodźcie, wchodźcie, zanim ktoś zobaczy, że się widujemy.

– Wciąż nie używasz zaklęć antymugolskich ani ochronnych?

– Jakbym używał to ktoś, kto wyznaje się na rzeczy, mógłby się domyślić, że tu mieszkam – zarechotał przepuszczając mnie w progu. Choć już uwolniłem się od zapachu kompostu, tutaj powitał mnie kolejny, daleko bardziej niekomfortowy, będący mieszanką o dominującej woni potu i długo niepranych skarpetek. Wnętrze chaty było podobne do obrazu, jaki malował się na zewnątrz. Podłoga pokryta warstwą brudu, w której widoczne były ścieżki wydeptywane przez gospodarza pomiędzy poszczególnymi pomieszczeniami. Najwyraźniejsza biegła od kuchni do kanapy stojącej naprzeciwko telewizora. Ściany przyozdobiono kiczowatymi obrazami – wyglądały na dzieła ubogich studentów z którejś z mugolskich Akademii Sztuk Pięknych. Zasiedliśmy przy stole w kuchni. Mój kontakt wyjął z jednej z szafek butelkę pełną brunatnego płynu i dwie szklanki. Nalał do obu, postawił jedną przede mną, a zawartość drugiej niezwłocznie wlał sobie do gardła. Uniosłem naczynie i powąchałem. Ohydna woń zdradzała własnej roboty bimber… prawdopodobnie ze śliwek, wnioskując po drzewku rosnącym kilkanaście kroków od drzwi wejściowych. Przeniosłem wzrok na gospodarza. Jego obleśna twarz wyrażała pewne zainteresowanie. Mężczyzna zamlaskał i oblizał grube wargi, po czym wlepił we mnie chytre spojrzenie.

– No, szefuńciu, to o co chodzi? Trza znowu iść na "robotę" czy co? Ktoś, coś?

– Nie, nie tym razem. Potrzebuję informacji o niejakim Faustynie Kedaju. Jeśli nie kojarzysz nazwiska, tutaj mam jego zdjęcie. Wiem, że tydzień temu był on w Świeciu. Wiem też, że tego samego dnia ty udałeś się w to miejsce, około… południa? Mylę się? Nie? To dobrze. Byłeś w "Kwintopedzim Kuflu", a to najgorsza melina w regionie – najprawdopodobniej więc coś wiesz. I nawet nie próbuj wpierać mi, że szlajałeś się gdzie indziej, bo obaj wiemy, jakie są fakty – powiedziałem spokojnie.

– Eee, ale szefie, wiesz, ja żem jest tylko małym pionkiem w grupie i… yyy….

Zaczynało mnie to męczyć. Miałem czarnoksiężnika do wytropienia i relatywnie niewiele czasu na ustalenie jego pozycji – nie mówiąc już nawet o samym opracowaniu planu czy schwytaniu. Taka reakcja była dla mojego rozmówcy dość typowa, wykręty nie zaskoczyły mnie specjalnie. Problem w tym, że gonił mnie czas. Postanowiłem więc nacisnąć – póki co lekko.

– Eligiuszu – przemówiłem cicho, lecz twardo. – Byłem przekonany, że zdajesz sobie sprawę z… natury… naszej relacji.

– Szefie, szefuńciu, kiedy ja n-nie mogę…

– Oczywiście, że możesz. I zaraz powiesz mi wszystko, co wiesz.

– Aaaaleee… – Mężczyzna wywrócił oczami w przekomicznym grymasie. O mały włos, a parsknąłbym śmiechem. Opanowałem się jednak szybko i brnąłem dalej.

– Czy mam ci, do kurwy nędzy, przypomnieć, z jakiego powodu wciąż pozostajesz na wolności? Czy naprawdę muszę znów uciekać się do pewnej małej teczuszki, która leży w znanym mi i mojemu przyjacielowi miejscu? Albo do całej reszty haków, z których i tak każdy to dla ciebie potencjalny wyrok? – W tym miejscu Eligiusz zaczął blednąć. – Nie wiem, być może kusi cię perspektywa spędzenia pewnego czasu z dementorami. Nie wnikam, są różni ludzie i różne gusta, nie takich zasrańców w tym zawodzie widziałem, więc jeśli naprawdę tak bardzo chcesz, to w ciągu godziny mogę załatwić wam randkę. I to jest całkowicie akceptowalne… – Zawiesiłem groźbę w powietrzu na kilka sekund. – To twój wybór. Ewentualnie powiadomię resztę środowiska, z jakim masz kontakt o tym, że od pewnego czasu współpracujemy – odpowiedz sobie sam która perspektywa jest gorsza. – Po tych słowach zamilknąłem i rzuciłem okiem na jego twarz. Rezultat mnie w pełni zadowolił – panika i wewnętrzna walka były widoczne wyraźnie jak na rycinie w podręczniku psychologii. Do tej pory dokładałem starań, aby moja twarz nie wyrażała niczego oprócz zimnego spokoju, teraz jednak pozwoliłem sobie na tryumfalny półuśmiech – nie miałem najmniejszej wątpliwości ani co do jakości, ani co do ilości informacji, jakie zaraz otrzymam. Po kilku minutach borykania się z samym sobą i, zapewne, szybkiej ocenie zysków i strat Eligiusz zaczął mówić.

– No więc, ten… yyy, robiłem ostatnio z tym gościem interesy…

– Jakie?

– No, sprzedawałem mu to i owo… wie szef, składniki alchemiczne…

– Zgaduję, że to takie składniki, których nie otrzyma legalnie. Czyli mówisz, że towary niewymienialne której klasy…?

– B. Odkupił ode mnie jad ciamarnicy.

Gwizdnąłem cicho z uznaniem. – No, ładnie, ładnie. Na czarnym rynku jego cena ostatnio nieźle skoczyła – są problemy z dostawami, jeśli się dobrze orientuję. Skądżeś ty to wytrzasnął? Nie, nie odpowiadaj. – Uciszyłem go gestem. – Doskonale zdaję sobie sprawę skąd. Pozostaje mi tylko zapytać: gdzie jest teraz ów osobnik?

– Wypytywał mnie o innych handlarzy, którzy mogą mu to sprzedać. Najbliższy jest w Malborku.

– Kto?

– Stary Sędzimir, robi w tym fachu od niedawna. Ministerstwo wywaliło go z roboty i nie stykało mu na życie, więc zajął się przemytem. Taki grubas, mieszka niedaleko tego wielkiego, ceglanego zamku.

– Wspaniale. Może nawet uda się upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. W każdym razie dziękuję ci za współpracę i zapewniam, że to nie była moja ostatnia wizyta… – Uśmiechnąłem się najpaskudniej jak tylko potrafiłem.

– Nie wątpię, ale…yyy… szef nie wypił swojego bimberku?

– W pracy nie piję. A teraz podaj mi dokładny adres tego Sędzimira.

 

Malbork, okolice zamku krzyżackiego. 28 września. Wczesny ranek.

 

Stanąłem w cieniu rzucanym przez wielki dąb rosnący koło ulicy. Kamienica, w której mieszkał Sędzimir prezentowała się o niebo lepiej niż nora Eligiusza. Był to niedawno odnowiony trzypiętrowy budynek z białą elewacją, o spadzistym, jasnoczerwonym dachu. Drzwi prowadzące na klatkę schodową nie były wyposażone w żaden specjalny mechanizm zamykający – ot, zwykły zamek – stały jednak otwarte na oścież za dnia.  Miałem nadzieję na dopadnięcie Faustyna podczas nielegalnego handlu – z dokumentów dostarczonych przez Poetę wynikało, że zbieg zawsze zatrzymuje się na około osiem do jedenastu dni przed zmianą lokalizacji, dlatego też prawdopodobnie ciągle przebywał w okolicy. Założyłem, że czarownik nie mieszka u przemytnika – to zwiększyłoby ryzyko wykrycia. Zresztą odkrycie przez Ministerstwo procederu, jakiego dopuszczał się Sędzimir było kwestią czasu. Wedle danych, które przekazał mi informator, nie miał on żadnej innej pracy ani stałego zajęcia – znany był natomiast z zamiłowania do luksusów i przepychu. Nie znaczyłoby to nic, gdyby tylko zaprzestał kupowania drogich, egzotycznych towarów z chwilą utraty pracy. A plotki o jego gustach i zakupach bynajmniej nie krążyły – jeśli wierzyć Eligiuszowi – tylko między czarnorynkowymi handlarzami. Dlatego też kwestią paru miesięcy było zainteresowanie się Ministerstwa jego transakcjami, a w dalszej perspektywie – kontrola. Tak, to wszystko składało się na obraz naprawdę marnego przemytnika.

Odpędziłem od siebie te rozmyślania i spojrzałem na okno mieszkania na parterze. Niedługo po rozmowie z Eligiuszem skierowałem się w to miejsce i rozpocząłem obserwację. Zacząłem naturalnie od obejrzenia całej kamienicy – z początku przechadzając się po klatce schodowej, co zaowocowało odkryciem klapy prowadzącej na dach na najwyższym piętrze. Zanotowałem tę informację w pamięci – w trakcie akcji takie szczegóły niekiedy ratują życie. Następnie dyskretnie wybadałem otoczenie obiektu. Od boków sąsiadował z kolejnymi budynkami, a od przodu z ulicą. Z tyłu znajdował się mały park, ale dostęp do niego możliwy był tylko od zewnątrz, nie znalazłem bezpośredniego przejścia z gmachu. Zakończywszy obchód, udałem się do jednego z malborskich barów, dobre pół kilometra od miejsca obserwacji. Wciąż nie miałem pomysłu gdzie znaleźć Kedaja – uznałem więc, że dobrze będzie zacząć od obejrzenia mieszkania jego partnera handlowego, lecz do tego musiałem poznać plan dnia starca, dowiedzieć się, kiedy oględziny będą względnie bezpieczne, a kto wie, może znalazłoby się coś w zachowaniu Sędzimira, co mogłoby pomóc w dopadnięciu czarnoksiężnika. Po dotarciu do speluny, wcześniejszym okrążeniu jej i upewnieniu się, że nikt mnie nie śledził, zamówiłem piwo, naturalnie bezalkoholowe – zaburzenia percepcji były w tym wypadku co najmniej niepożądane – i usiadłem przy jednym z pustych stolików. Wydobyłem z wewnętrznej kieszeni płaszcza przedmiot, małe lusterko o ramce zbudowanej w taki sposób, aby przypominała mugolski telefon dotykowy, po czym je aktywowałem. Powierzchnia szkiełka zafalowała, po chwili ukazał mi się obraz znajomej kamienicy. Odchodząc, wrzuciłem do śmietnika znajdującego się pod jej oknami miniaturowego znicza, z identycznym lusterkiem na przedniej powierzchni. Był on magicznie połączony z tym, które teraz trzymałem w dłoni – za jego pomocą uzyskiwałem obraz zbierany przez latającą piłeczkę. Ostrożnie przetestowałem jej możliwości. Podfrunąłem odrobinę do góry, po czym, wciąż w obrębie kosza, sprawdziłem możliwości skręcania. Uczyniwszy to, skierowałem znicz na poziom dachu budynku. Po kilku godzinach żmudnego oczekiwania i kolejnym piwie coś zaczęło się dziać.

Była godzina trzynasta. Z klatki schodowej wyłoniła się obciążona sporą nadwagą sylwetka starca ubranego w sposób typowy dla ministerialnego urzędnika wysokiego szczebla. Jego chód zdradzał ewidentną niechęć do jakiejkolwiek aktywności fizycznej – kroki były powolne i ociężałe. Przy tym z twarzy nie schodził mu wyraz zaniepokojenia, rozglądał się nerwowo, najwyraźniej wyczekując jakiegoś nieznanego zagrożenia. Widywałem takie zachowanie u paserów – życie w ciągłym strachu przed zatrzymaniem bądź ewentualną prowokacją ze strony Biura Aurorów zmieniało ich w znerwicowanych, roztrzęsionych paranoików. Przez myśl przemknęło mi, że Poeta z pewnością miałby z niego setny ubaw. Te wszystkie obserwacje powiedziały mi, że oto mam przed sobą owego słynnego Sędzimira, który nie tak dawno wyleciał z Ministerstwa. Rozsądnie odczekałem, aż grubas zniknie za najbliższym rogiem, po czym podążyłem za nim. Tak też wyglądało kilka moich następnych dni – do wieczora śledziłem mężczyznę, aby ustalić jakie są jego rutynowe zachowania i, być może, zebrać kilka innych przydatnych informacji. Naturalnie zmieniałem lokalizacje swojego własnego pobytu – zawsze odwiedzałem kilka różnych lokali, zmieniając ubiór (mugolskie sklepy z używaną odzieżą są istnym błogosławieństwem) oraz pilnując, aby nikt mnie nie śledził. W nocy zaś zadowalałem się założeniem dość prostego, acz bardzo trudnego do wykrycia magicznego zabezpieczenia powiadamiającego o ewentualnym opuszczeniu budynku przez śledzony obiekt, samemu udając się na spoczynek.

Ten stan trwał aż do trzydziestego września. Tego dnia postanowiłem zacząć działać.

 

Malbork, okolice zamku krzyżackiego. 30 września. Około południa.

 

W zawodzie Aurora niezmiernie ważną rzeczą jest zdolność szybkiego dopasowywania się do sytuacji. Najbardziej nawet dopracowany plan może zostać w każdym momencie zakłócony – wszystkich możliwych czynników po prostu nie da się wziąć pod uwagę. Od samego początku mojej kariery było to jednocześnie irytujące i ekscytujące. Lubię zarówno zbierać informacje przed akcją, jak i wykorzystywać je, wplatać w strukturę planu, dopracowanego w możliwie najmniejszych szczegółach niczym małe dzieło sztuki. Oczywiście to wszystko wymaga czasu – dlatego też zlecenia z limitem stanowią dla mnie dość uciążliwe źródło zarobku.

Nienawidzę działać pod presją terminu.

Z drugiej jednak strony potęguje ona ekscytację związaną z wykonywaną pracą – to samo odnosi się do satysfakcji, której doznaję wysyłając do Ministerstwa raport z udanej akcji (mimo bycia Aurorem niezrzeszonym wciąż mam ustawowy obowiązek je dostarczać). Większa liczba czynników, które mogą pójść źle zwiększa adrenalinę, a konieczność szybszego niż zazwyczaj kalkulowania już po rozpoczęciu akcji to idealny sposób na sprawdzenie samego siebie.

Takie przynajmniej krążyły opinie wśród części Aurorów. Słyszałem nawet o jednym, który dobrowolnie zobowiązywał się do zakończenia zadania w określonym czasie – gdy się to nie udawało, oddawał część swojej zapłaty zleceniodawcy. Cóż, zawsze patrzyłem na to z niejakim politowaniem.

Osobiście zaś poznałem kilku łowców czarnoksiężników pracujących w zawodzie dla emocji i adrenaliny. Lubujących się w ryzykownych zleceniach. Limitach czasowych. Możliwie ograniczonym planowaniu. Prawdziwa śmietanka w aurorskim towarzystwie, postrzegani przez część kolegów z pracy jako ci, którzy zgłosili się do niej “z powołania”. Szkopuł w tym, że większość z owych znanych mi ryzykantów leży już na cmentarzach. Mugole nazywają to, zdaje się, „naturalną selekcją”.

Czasem jednak… czasem każdy Auror, niezależnie od jego metody działania, staje w obliczu sytuacji w najwyższym stopniu nieprzewidzianych.

 

Trzydziesty września okazał się być cholernie ciepłym dniem – nie ułatwiało mi to oczekiwania na opuszczenie mieszkania przez Sędzimira. Z moich wcześniejszych ustaleń wynikało, że każdego dnia około trzynastej opuszczał mieszkanie, aby w ciągu dwudziestu minut dotrzeć do pewnej dość drogiej, mugolskiej restauracji, w której zjadał obiad. Zajmowało mu to z półtorej godziny. Moje obserwacje nie ujawniły żadnych innych stałych punktów planu dnia „ofiary” – dlatego też musiałem wykorzystać właśnie ten czas. Przy dobrych wiatrach miałem prawie dwie godziny na rozejrzenie się po jego domostwie.

Z rozmyślań wyrwał mnie ruch przed kamienicą. Siedziałem sam w cieniu oferowanym przez przystanek autobusowy po drugiej stronie ulicy – przedtem obserwowałem budynek za pomocą mojego znicza, a dopiero kilka minut wcześniej zająłem pozycję na ławce. Sędzimir dokładnie o tej samej porze i w ten sam sposób, co każdego poprzedniego dnia wytoczył się z klatki schodowej i skierował ku swojej ulubionej jadłodajni. Poczekawszy, aż zniknie za rogiem, odliczyłem jeszcze profilaktycznie do stu, po czym powoli wstałem i spokojnym chodem podążyłem do jego mieszkania znajdującego się na parterze kamienicy. Przekroczywszy próg budynku, podszedłem do drzwi prowadzących do interesującego mnie lokalu i dokonałem oględzin. Pierwszym, co rzucało się w oczy była ogromna, mosiężna klamka z ornamentami w formie magicznych zwierząt. Same wrota wykonane były z solidnego, ciemnego drewna, na wysokości oczu znajdował się wizjer, zapewne o bardziej magicznej naturze, niż wskazywałaby na to jego powierzchowność. Kilka prostych zabiegów ujawniło dość dobre zaklęcia ochronne – i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że zabezpieczenia pozostawały nieaktywne… Dziwne.

Zza pazuchy wydobyłem małą buteleczkę oleju i ostrożnie naniosłem kilka kropli płynu do każdego z zawiasów – co prawda istnieją zaklęcia wygłuszające, lecz mimo wszystko nie chciałem ryzykować nadmiernego hałasu, a nie miałem pewności czy dodatkowy czar rzucony na drzwi nie będzie interferował z już nałożonymi. Z tego samego powodu postanowiłem nie otwierać zamka zaklęciem. Wydobyłem z kieszeni podręczny zestaw wytrychów i, pomajstrowawszy przez chwile przy mechanizmie, z konsternacją doszedłem do wniosku, że podejrzany pozostawił mieszkanie niezamknięte. Bez ceregieli nacisnąłem klamkę.

Wrota ustąpiły bezszelestnie. Moim oczom ukazał się przedsionek – duże, szczególnie jak na warunki kamienicy, pomieszczenie z kilkoma półkami zawalonymi kolosalną ilością różnych, z reguły dość ekstrawaganckich wizualnie, lecz nie budzących ewentualnych podejrzeń ze strony mugoli, przedmiotów. Może i nie jestem wybitnym znawcą sztuki, ani też nigdy nie interesowałem się głębiej aranżacją wnętrz, ale uderzył mnie zionący z mieszkania kicz i widoczne nawet dla mnie bezguście. Wystarczył rzut oka aby stwierdzić, że nie znajdę tu niczego, co mogłoby mi się przydać w dalszym śledztwie. Delikatnie zamknąłem za sobą wrota i powoli ruszyłem przed siebie, początkowo nie natrafiając na nic ciekawego. Spokoju jednak nie dawały mi owe drzwi – osoba taka jak Sędzimir z pewnością boi się utraty swojego majątku… dlaczego więc ich nawet nie zamknął – nie mówiąc o aktywacji reszty zabezpieczeń? Dlaczego dopuścił się czegoś tak bezmyślnego? Może i nie był najinteligentniejszy na świecie, ale na pewno był chciwy… O co mu mogło chodzić, przecież by nie zapomniał… Zamarłem, osłupiony oczywistością odpowiedzi.

– Och. No tak – szepnąłem, w duchu łajając się za tak długie dochodzenie do rozwiązania zagadki. – Ktoś tu jeszcze jest, prawda?

Rozejrzałem się ostrożnie po pomieszczeniu. Nie zdradzało ono żadnych oznak aktywności bytowej kogokolwiek, lecz Sędzimir był osoba samotną – brak znanych przyjaciół, a jedyni członkowie jego rodziny, o jakich wiedziałem, nie utrzymywali z nim kontaktów. Większość jego klientów nie uzyskałaby pozwolenia na nocleg… zapewne naraziłby na szwank swoje kosztowności tylko wtedy, gdyby w zamian otrzymał coś naprawdę cennego… albo gdyby poważnie bał się o własne życie. Usłyszawszy za sobą kroki, skląłem się w myśli i posłałem, również wewnętrznie, kilka niecenzuralnych słów pod adresem świata, swojej głupoty i tych wszystkich cholernych czarnoksiężników. Wiedziałem już kto stoi za mną. Co więcej, byłem też niemal pewien, że ta osoba celuje we mnie różdżką. Różdżką głogową o długości czternastu i pół cala, obdarzonej dość dużą twardością, ale jednocześnie relatywnie kruchą, dodajmy. Kedaj.

– Noooo, proszę, proszę. Czy zdaje pan sobie sprawę, co grozi za włamanie według mugolskiego kodeksu karnego?

– Mugolskiego…? Co to za słowo? – Nie wierzyłem, aby ten blef dał mi cokolwiek, ale po kilku robotach w głębokiej konspiracji kłamstwo w sytuacjach stresowych po prostu wchodzi w krew. Powoli obróciłem się w miejscu, aby ujrzeć swojego adwersarza. Jego wygląd pokrywał się z tym, co zawierały dokumenty od Poety. "Niewysoki, płowa broda i długie włosy tego samego koloru. Najczęściej nosi się na buro, nigdy nie ubiera się jak mugol". Lewy rękaw jego szaty był podwinięty, na ramieniu roiło się od małych, czerwonych kropek… Choroba? Nie, chyba że dotknęła tylko ręki, na twarzy nie było ich widać. Rana? Prawdopodobnie. Ale od czego? Przez mój umysł przebiegła cała gama narzędzi i broni, które mogły zostawić taki ślad, lecz nie mogłem dopasować żadnego z nich do tego typu obrażeń. Wtem, jak przez mgłę, przypomniałem sobie prawie zapomniany wykład z profesorem mugoloznawstwa podczas nauki w Akademii.  "Widzicie, to jest strzykawka z igłą. Mugole używają ich do podawania sobie wprost do żył różnych substancji. Z reguły są to leki, ale część z nich wstrzykuje sobie substancje o działaniu psychoaktywnym – narkotyki. Po wkłuciu pojawia się małe krwawienie, a gdy krew zaschnie pozostaje charakterystyczna ranka…".

– Proszę mnie nie dołować. Obaj zdajemy sobie sprawę z tego, kim pan jest. Świadczy o tym niezawodnie różdżka w pańskiej dłoni. – W tym momencie uprzejmy uśmiech na jego obliczu ustąpił miejsca grymasowi chłodnej nienawiści. – Gdybyś chciał coś załatwić z tym starym zgredem to raczej byś zapukał. Więc chcesz albo kogoś schwytać, albo go okraść, zgadza się?

– Mniej więcej. Rozumiem, że mam przyjemność z panem Kedajem.

– Ach, czyli Auror. Doprawdy, interesujące. Kto cię nasłał?! – O ile pierwsze dwa zdania były wypowiedziane całkowicie spokojnie, trzecie już wywrzeszczał. Przez głowę przemknęła mi lista mugolskich narkotyków i ich działań, którą poznałem na szkoleniu. Po raz kolejny tego dnia skląłem się w myślach – nigdy nie przywiązywałem do niej zbytniej uwagi, a teraz nie mogłem przypomnieć sobie prawie nic.

– A czy to ważne? Powiedz mi lepiej jakim cudem czarodziej zaczął używać mugolskich pobudzaczy. – Spojrzałem przelotnie na jego ramię, dokonując szybkiej oceny sytuacji. Moja szansa na schwytania Faustyna z zaskoczenia już przepadła, ale cóż – przynajmniej go znalazłem. Teraz miałem jakieś półtorej godziny do powrotu przemytnika z obiadu – wszystko powinno rozegrać się znacznie szybciej. Musiałem tylko wybrać odpowiedni moment do ataku i dopasować taktykę… Wciąż miałem jeszcze szansę, ale ewentualne błędy mogły kosztować mnie życie. Jedyny problem w tym, że niekoniecznie moje – ideałem byłoby załatwienie całej sprawy wewnątrz mieszkania, obeszłoby się bez mugolskich świadków, których na zewnątrz jest pełno o tej porze.

– Hahahaha, to nie są mugolskie pobudzacze! Już nie! – roześmiał się maniakalnie mężczyzna. – To. Coś. Znacznie. Więcej!

– Ach. Więc do tego potrzebujesz jadu ciamarnic. Co z nim robisz? Wzmacniasz narkotyki? I pewnie jeszcze na boku dorabiasz sobie sprzedażą na czarnym rynku, ewentualnie handlujesz z mugolami? – zapytałem. Musiałem przyznać, że ten zamysł, przeciwnie do mojego oponenta, był dość interesujący.

– Och! Ach! Czy jestem aż tak łatwy do przewidzenia? Cóż ja robię nie tak, co jest źle?! – zawołał, wznosząc pięści ku niebu. W tym momencie autentycznie mnie przeraził – był jeszcze bardziej teatralny niż Poeta, a to już niemałe osiągnięcie. – Całe życie uciekam od zwyczajności i szarości, a kończę na etapie, gdzie jakiś podrzędny Auror jest w stanie w ciągu kilku minut stwierdzić, czym zarabiam na życie. – Splunął. – Ale powiem ci, panie łowco czarnoksięzników, że to nie jest cała prawda, nie do wszystkiego doszedłeś! – Uśmiechnął się obłąkańczo. – O, nie, nie, nie, nieeee! Za jadem kryje się coś większego… coś, dzięki czemu już niedługo rzucę na kolana całe Ministerstwo, a potem – któż to wie…?

– Typowe – parsknąłem. – Megalomania, dramatyzowanie i nadawanie swoim działaniom pozorów jakieś wielkiej, ważnej misji. Wy wszyscy jesteście tacy sami. Czarnoksiężnicy bez końca usprawiedliwiają swoje niegodziwości jakimiś wyższymi celami. Albo, jak ty, nadają im znacznie więcej sensu niż w istocie mają. Zasmucę cię, Faustynie. Całe życie próbujesz uciec od szarości po to, aby na końcu nie wyróżniać się specjalnie od reszty czarowników, wpaść w schematy, które stworzono dawno przed twoimi narodzinami i którymi poszły już tysiące innych. Jesteś zwykły, tyle że uzależniony od narkotyków… a to jeszcze gorzej, bo to też nudne i do tego mugolskie. Nie znaczysz praktycznie nic – powiedziałem wkładając w swoją wypowiedź tyle kpiny ile byłem w stanie. – Obaj dobrze wiemy, że…

– ZAMILCZ! – W tym momencie doszedłem do punktu krytycznego. Różdżka Kedaja powędrowała w górę, w zamaszystym ruchu gotując się do wysłania we mnie zabójczej wiązki zielonego światła – było to jednak dokładnie to, czego oczekiwałem. Wiedziałem, że w tym momencie moje życie zależy tylko i wyłącznie od szybkości mojej reakcji i od tego, czy poprawnie przewidziałem jego własną. Czas jakby zwolnił.

– AVADA KE…!

– DRĘTWOTA!

Kilkanaście sekund później przyglądałem się leżącemu bezwładnie na ziemi ciału przestępcy. Moje serce biło tak, jakbym właśnie przebiegł maraton. W tamtym momencie w moim umyśle panowało niepodzielnie jedno uczucie: niesamowita ulga. Gdy opadła pierwsza fala adrenaliny usiadłem ciężko na najbliższym krześle i otarłem pot z czoła. Minęło kilka chwil. Rytm serca powoli wrócił do normy, a wtedy w pełni zdałem sobie sprawę jak blisko śmierci się znalazłem. I to na własne życzenie. Targnął mną odruch wymiotny. Raz, drugi… Po opanowaniu swojego żołądka spojrzałem z niejakim zadowoleniem na wroga.

– I widzisz, właśnie o tym mówiłem. Większość z was jest łatwa do przewidzenia. Wystarczyło cię sprowokować do rzucenia długiego zaklęcia. Wzbudzić gniew, nienawiść, złość… To dało mi dość czasu na rzucenie czegoś krótszego przed tobą. A skoro skupiłeś się na próbie odebrania mi życia to nawet nie pomyślałeś o rzuceniu Zaklęcia Tarczy. Inna sprawa, że gdybyś choćby spróbował głupiego Crucio i nie machał tak rękami to byłbym skończony – mruknąłem, po czym spętałem Faustyna tak, aby nie mógł uciec i odebrałem mu różdżkę – znalazła ona miejsce w specjalnie przygotowanej kaburze z solidnym zamkiem błyskawicznym, której używam czasem w trakcie akcji zaraz obok mojej własnej – po prostu w pewnych przypadkach wolę mieć pewność, że odebrane narzędzie pozostanie przy mnie… chociaż "narzędzie" to w tym przypadku określenie lekko uwłaczające. Zakończywszy te czynności zawiadomiłem "Górę" o konieczności wezwania dementorów i przysłania kogoś po Sędzimira – w końcu powinien za jakiś czas wrócić. Dopełniwszy formalności zabrałem się za przeszukiwanie mieszkania. W jednym z pokojów znalazłem – zgodnie z moimi przypuszczeniami – dość skomplikowaną aparaturę alchemiczną, ingrediencje, a wśród nich spore ilości jadu ciamarnicy. Wśród dżungli kociołków, mieszadeł, szklanych flakoników i przedmiotów, którym tak naprawdę nie potrafiłbym nadać fachowych nazw, natknąłem się na niewielką buteleczkę pełną fiołkowej cieczy, niepodobnej do żadnego znanego mi eliksiru. Umiejscowiona była pod jedną ze szklanych rurek, na samym końcu ławy roboczej. Dokładniejszy ogląd naczynia ujawnił wypisane trzęsącą się ręką szaleńca koślawe runy układające się w jedno, jedyne słowo.

"PROTOTYP".

Spojrzałem na butelczynę w zadumie. Po chwili wewnętrznej walki upewniłem się, że nie otworzy się w trakcie transportu i ułożyłem ją pomiędzy kilkoma innymi przedmiotami w sakwie przytroczonej do pasa.

No cóż. "Góra nie musi o wszystkim wiedzieć" – zacytowałem i powróciłem do mojego więźnia, akurat na chwilę przed przybyciem dementorów.

Koniec

Komentarze

Drogi autorze, skoro to jest fanfik, to dodaj może tag “fanfiction”?

http://altronapoleone.home.blog

Przepraszam, zamieszczając byłem przekonany, że go dodałem. Błąd już naprawiony c:

OK, jest jakiś pomysł na odprysk HP. Nawet interesujący i ładnie przeflancowany na polskie podwórko. Sędzimir mi się spodobał.

Ale właściwie, dlaczego fanfic? Parę drobnych zmian i miałbyś własny tekst. Fakt, że w sztampowym świecie, ale zawsze bardziej samodzielnie.

Interpunkcja niedomaga. Czasami coś innego się trafi.

a jeśli zorientuje się, że mam go na oku i się aportuje

Czyli weźmie się w zęby i zaniesie właścicielowi?

bo oboje wiemy,

Oboje to para mieszana, a tu dwóch facetów rozmawia.

Babska logika rządzi!

Dziękuję za uwagi c: “Oboje” to fatalne przeoczenie, nad interpunkcją pracuję, ale, jak widać, jeszcze trochę w tym temacie mam do ogarnięcia. Co do aportowania – imo zwrot użyty okej, w potterowskim uniwersum to było określenie na teleportację. Fanfic dlatego, że wracam do pisania po koszmarnie długiej przerwie i po prostu nie chciałem zmieniać zamysłu pierwotnego tekstu, szczególnie, że wrzucam tutaj pierwszy raz i to podparcie się już stworzonym uniwersum jest trochę dodatkowymi kółkami w moim rowerku w tym kontekście c:

Tak, opowiadanie zdecydowanie zyskałoby na zmianie świata na autorski, choćby i średnio oryginalny – miałbyś punkt wyjścia do urban fantasy z potencjałem.

Infodump na początku trochę nużący, całość da się czytać, choć mnie ta fanfikowość irytowała. Czytałam z komórki, więc łapanki nie ma, choć przecinkom i stylowi trochę by się zdało.

http://altronapoleone.home.blog

No cóż, opowiadanie niespecjalnie przypadło mi do gustu. Zdało mi się niezbyt ciekawe, a miejscami wręcz nużące. Bohater nie popisał się szczególną bystrością, a zlecone mu zadanie nie było aż tak skomplikowane, jak próbował je przedstawić.

Przemianowanie prywatnego detektywa na pracującego samodzielnie aurora i wyposażenie go w czarodziejską różdżkę nie spowodowało, że widziałam w nim kogoś innego, niż prywatnego detektywa, przypadkiem odnajdującego wskazanego kmiotka. Nie odczułam też choćby odrobiny szczególnego klimatu, który towarzyszył mi podczas lektury kolejnych tomów działa pani J.K. Rowling.

Wykonanie pozostawia nieco do życzenia.

 

In­dwy­diu­um, które ka­za­ło zwać się Poetą… –> In­dywi­du­um, które ka­za­ło zwać się Poetą

 

upodo­bał sobie te mu­gol­ską roz­ryw­kę. –> Literówka.

 

Gdy już go od­pa­lił, klnąc przy tym na mu­gol­skie za­pal­nicz­ki i ich za­wod­ność, za­nu­rzył dłoń w le­żą­cej na pod­ło­dze tor­bie i wyjął z niej dość grubą tecz­kę. – Chcę, żebyś zna­lazł tego kmiot­ka. Fau­styn Kedaj – za­mie­sza­ny w prze­myt to­wa­rów za­ka­za­nych pierw­szej klasy, od­sie­dział dwa lata w Az­ka­ba­nie za kra­dzie­że czar­no­księ­skich ar­te­fak­tów, do tego nie­daw­no w toku śledz­twa udo­wod­nio­no mu dwa za­bój­stwa – jeden mugol i jeden cza­ro­dziej… –> Nie zawsze czytelnie zapisujesz dialogi, a dodatkowe półpauzy nie ułatwiają ich odczytania. Pewnie przyda się poradnik: http://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/zapis-partii-dialogowych;13842.html

Proponuję:

Gdy już go od­pa­lił, klnąc przy tym na mu­gol­skie za­pal­nicz­ki i ich za­wod­ność, za­nu­rzył dłoń w le­żą­cej na pod­ło­dze tor­bie i wyjął z niej dość grubą tecz­kę.

– Chcę, żebyś zna­lazł tego kmiot­ka. Fau­styn Kedaj. Za­mie­sza­ny w prze­myt to­wa­rów za­ka­za­nych pierw­szej klasy, od­sie­dział dwa lata w Az­ka­ba­nie za kra­dzie­że czar­no­księ­skich ar­te­fak­tów, do tego nie­daw­no w toku śledz­twa udo­wod­nio­no mu dwa za­bój­stwa: jeden mugol i jeden cza­ro­dziej

 

a widok na wnę­trze przy­sła­nia­ły za­sło­ny. –> Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: …a zajrzenie do wnętrza utrudniały za­sło­ny.

 

– …d-dłu­go was tu nie było… – jęk­nął. –> Dlaczego wypowiedź rozpoczyna wielokropek i mała litera?

 

otarł ner­wo­wo czoło po­zby­wa­jąc się prze­mie­rza­ją­cej jego po­ła­cie struż­ki potu. –> Połać to duża część jakiejś przestrzeni, a czoło z pewnością nią nie jest.

 

Twarz mo­je­go roz­mów­cy stała się ob­li­czem czy­stej, nie­skoń­czo­nej ulgi. –> Nie wydaje mi się, aby twarz mogła stać się obliczem, jako że twarz jest obliczem.

 

Był to nie­daw­no od­no­wio­ny trzy­pię­tro­wy bu­dy­nek… –> Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Był to świeżo od­no­wio­ny trzy­pię­tro­wy bu­dy­nek… Lub: Był to niedawno odświeżony trzypiętrowy budynek…

 

ocze­ki­wa­nia na opusz­cze­nie miesz­ka­nia przez Sę­dzi­mi­ra. Z moich wcze­śniej­szych usta­leń wy­ni­ka­ło, że każ­de­go dnia około trzy­na­stej opusz­czał miesz­ka­nie… –> Powtórzenie.

 

skie­ro­wał ku swo­jej ulu­bio­nej ja­dło­daj­ni. –> Wcześniej napisałeś, że chadzał do dość drogiej restauracji, a takiego lokalu, choć oferuje posiłki, raczej nie nazwałbym jadłodajnią.

 

wi­zjer, za­pew­ne o bar­dziej ma­gicz­nej na­tu­rze, niż wska­zy­wa­ła­by na to jego po­wierz­chow­ność. –> Powierzchowność to wygląd człowieka, ale chyba nie wizjera.

 

Wrota ustą­pi­ły bez­sze­lest­nie. –> Nie wydaje mi się, aby do mieszkania w kamienicy wchodziło się przez wrota.

 

Różdż­ką gło­go­wą o dłu­go­ści czter­na­stu i pół cala, ob­da­rzo­nej dość dużą twar­do­ścią… –> Czy dobrze rozumiem, że to długość była obdarzona dużą twardością? Jeśli jednak twardość dotyczy różdżki, winno być: Różdż­ką gło­go­wą o dłu­go­ści czter­na­stu i pół cala, ob­da­rzo­ną dość dużą twar­do­ścią

 

– Ale po­wiem ci, panie łowco czar­no­księ­zni­ków… –> Literówka.

 

Do­peł­niw­szy for­mal­no­ści za­bra­łem się za prze­szu­ki­wa­nie miesz­ka­nia. –> Do­peł­niw­szy for­mal­no­ści, za­bra­łem się do przeszukiwania miesz­ka­nia.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Uniwersum Harrego Pottera nie znam, treść opowiadania jest mi więc świeża. Niestety, choć tekst nienajgorzej napisany, nie chwycił. Zapewne dlatego, że niewiele się tam dzieje, intryga jest prosta i krótka, a tekst opierał się głównie o szczegółowo opisywane związki i relacje między Aurorami i ich mocodawcami, sposoby i zasady działania Aurorów, metody przemytników i tak dalej. W takiej formie, rzecz byłaby interesująca w przypadku dłuższego, wielowątkowego opowiadania, o skomplikowanej fabule. W dość krótkim i prostym tekście te wszystkie opisy zbyt przytłaczały i skłaniały do skanowania, nie uważnego czytania. 

Dlatego nie jest to zły tekst, ale nie wzbudził zainteresowania, które należne byłoby całkiem fajnemu pomysłowi. 

Pozdrawiam! 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Zgodzę się z Finklą, że wystarczyłoby przemianować nazwy z HP na jakieś inne, i miałbyś nawet niezły koncept na świat czarowników w dzisiejszej Polsce :)

No, ale jest, co jest. Samego tekstu źle się nie czyta, tylko tak od połowy zacząłem odpadać. Śledztwo z gatunku tych prostszych, bohater mocno wyróżniający się nie jest brak mu czegoś, co by mi zapadło w pamięć. Taki standardowy prywatny detektyw w wersji magicznej.

Przy wykonaniu natomiast radzę Ci rozbijać te bloki tekstu przy dialogach. Ciężko przez to czytać sekwencje. Chwytaj przydatne linki:

Dialogi – mini poradnik Nazgula: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/12794

Dialogi – klasyczny poradnik Mortycjana: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/2112

Podstawowe porady portalowe Selene: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

Coś o betowaniu autorstwa PsychoFisha: Betuj bliźniego swego jak siebie samego

Temat, gdzie można pytać się o problemy językowe:

http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/19850

Temat, gdzie można szukać specjalistów do “riserczu” na wybrany temat:

http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/17133 

Poradnik łowców komentarzy autorstwa Finkli, czyli co robić, by być komentowanym i przez to zbierać duży większy “feedback”: http://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842676 

Powodzenia!

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Z moich wcześniejszych ustaleń wynikało, że każdego dnia około trzynastej opuszczał mieszkanie, aby w ciągu dwudziestu minut dotrzeć do pewnej dość drogiej, mugolskiej restauracji, w której zjadał obiad. Zajmowało mu to z półtorej godziny. Moje obserwacje nie ujawniły żadnych innych stałych punktów planu dnia „ofiary”

Trudno, żeby obserwacje w ogóle ujawniły jakiekolwiek stałe punkty planu, skoro trwały półtora dnia. Zwracaj uwagę na takie rzeczy.

lecz Sędzimir był osoba samotną

Literówka.

Jest problem z przecinkami.

Bardzo dużo miejsca poświęciłeś na opisywanie relacji i osób (aurorzy, ministerstwo, podkreślanie niezrzeszenia, poeta). W sumie nie wiem, po co, bo dla fabuły nie ma to większego znaczenia. Z kolei sama historia jest dość prosta, a przez kreowanie jej na początku opowiadania na trudną nieco się rozczarowałam.

Ale nie czytało się źle (tylko popracuj nad interpunkcją).

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka