- Opowiadanie: matt9224 - Zaklęty bursztyn

Zaklęty bursztyn

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Biblioteka:

Finkla

Oceny

Zaklęty bursztyn

 

 

Roku MXLII A.U.C. ja, Tyberiusz z Syrakuz, i mój wieloletni wspólnik, Marek z Tangeru, spotkaliśmy się w położonej w północnej Italii Akwilei, aby stamtąd wyruszyć wiodącym przez całą Europę szlakiem w poszukiwaniu drogocennego bursztynu. Miejscem naszego spotkania, jak co roku w idy kwietniowe, miała być tawerna prowadzona przez niejakiego Kwintusa, która znajdowała się tuż przy miejskiej bramie. Zdążaliśmy tam każdej wiosny ze swoich rodzinnych stron, by zdać sobie nawzajem relację z przebiegu wymiany handlowej w naszych regionach, wyrównać różnicę w obrotach (zawsze bowiem dzieliliśmy się zyskiem równo po połowie), posilić się przed wielomiesięczną, wyczerpującą podróżą i przyłączyć się do zbiorowej wyprawy, w której uczestniczyli kupcy ze wszystkich miast Imperium.

Miejsce zbiórki znajdowało się właśnie w tawernie Kwintusa, którego przyjemne oku córki na koszt właściciela rozlewały już z glinianych stągwi wino najlepszego gatunku. Kwintus bowiem wiedział, że rok rocznie może wraz z naszym powrotem liczyć na odstąpienie małej części tego rzadkiego towaru, jaki sprowadzaliśmy znad Bałtyku. Takiej części, która w zupełności wystarczała na to, by miejscowy jubiler wyczarował z niej nie byle jakie błyskotki dla kwintusowych córek. Te były za sprawą licznych prezentów całkowicie oddane ojcu i chociaż co po niektórzy kupcy drażnili się z nimi pod wpływem znakomitego wina, ciągając je za rąbki szat, to im nie w głowie były amory na zapleczu ojcowskiej tawerny, ponieważ obie były przyrzeczone przez Kwintusa dwóm pozostającym z nim w zażyłych stosunkach patrycjuszom. Tak właśnie wygląda ten świat – pomyślałem, siedząc jako jeden z pierwszych przybyłych do Akwilei kupców w tawernie starego Kwintusa – każdy z kimś się na coś wymienia. My wymieniamy tkaniny za bursztyn, potem w zamian za bursztyn dostajemy wino. Kwintus za srebrnika czy dwa otrzymuje z bursztynu naszyjniki, tymi obdarza swoje córki i tym samym kupuje je dla urzędników, którzy odwdzięczają się licznymi przywilejami w prowadzeniu knajpy. Która, nawiasem mówiąc, nie miała sobie równych. Podawano w niej nie tylko najlepsze wino, ale już od samego wejścia częstowano oliwkami i figami, a później podawano miejscową specjalność – placek drożdżowy z ziołami i serem. Kwintus próbował kiedyś wprowadzić do tego przysmaku małą zmianę, smarując go sokiem z pomidorów, ale wypiek ten został uznany przez nas jednogłośnie za zbyt kwaśny, toteż Kwintus wycofał się ze swoich śmiałych pomysłów i dalej serwował to, co miał w zanadrzu najlepszego – tradycyjną, gorącą focaccię.

W chwili, gdy Adrianna postawiła przede mną parujący jeszcze placek, w progu tawerny stanął Marek.

– Witaj, Tyberiuszu – powiedział, unosząc dłoń w geście pozdrowienia – gotowy na wyprawę?

– Witaj, Marku – podniosłem się z siedzenia i podszedłem do wspólnika, żeby uścisnąć go po tak długim czasie niewidzenia – gotowy jak zawsze. Jak obrót tej zimy? – od razu przeszedłem, zgodnie z moją kupiecką naturą, do rzeczowych spraw.

– Nie najgorzej, zysk w porównaniu do poprzedniego roku nie wzrósł znacząco, ale tendencja zwyżkowa utrzymała się.

– Chwała Merkuremu, u mnie tak samo. Siedzimy w dobrym interesie.

Nasze rody z pokolenia na pokolenie trudniły się handlem bursztynem, jednak to dopiero za mojego dziadka i ojca ta gałąź handlu zaczęła się prężnie rozwijać. Cesarz Trajan podbił dorzecze Dunaju i rozstawił wzdłuż rzeki wojska, tak więc znaczna część trasy została opanowana, i dzięki temu droga stała się bezpieczniejsza. Wcześniej oznaczała ona przedzieranie się przez tereny, na których toczyły się walki wypierających się wzajemnie germańskich i sarmackich plemion.

Wiele wysłuchałem opowieści moich przodków o ludach, które napotkali podczas swoich podróży. Jedne miały być nastawione wrogo, inne pokojowo, jedne miały widzieć w Rzymianach intruzów, drugie szukać w pojawieniu się kupców z Imperium korzyści majątkowej. Najbardziej tajemniczą historią mojego ojca była ta o wielkim, zaklętym w bursztynie stworze, którego stary Tyberiusz, niech bogowie mają go w swojej opiece, ponoć niegdyś ujrzał.

– Wyglądał – opowiadał mój ojciec – jak moskit powiększony tysiąckroć, większy nie tylko od męża, ale od dwóch mężów, szeroki jak pięciu, ale, na całe szczęście, uwięziony w bursztynie, martwy. Mimo to wywarł na mnie przemożne wrażenie i śnił mi się każdej nocy na łodziach, którymi płynąłem wraz z innymi kupcami w dół Wisły i Dunaju, oraz przy ogniskach, które rozpalaliśmy wieczorem. A kiedy pełniłem wartę i czuwałem przy moich śpiących towarzyszach, w wyrastającym z żarzących się drewien płomieniu ognia moskit zjawiał mi się ponownie, tym razem nie martwy, jak w bursztynie, lecz ożywiony przez ogień, tego samego przecież, świetlistego koloru, co kamienie, których szukaliśmy nad Bałtykiem. Trzepotał skrzydłami, zbliżał się do mnie i chciał spijać moją krew, a ja odganiałem to widziadło mieczem. Później, rankiem, towarzysze śmiali się ze mnie, jakobym za pomocą miecza chciał przeciąć płomień ognia na pół.

Takie były opowieści ojca, którymi straszył mnie w dzieciństwie, ja jednak brałem to za objaw jego postępującej demencji, w której mieszało się wszystko to, co widział i słyszał podczas swojego długiego życia, u którego schyłku dopiero pojawiłem się ja, najmłodszy z jego synów. Ani bracia nie opowiadali mi podobnych historii, ani ja sam, kiedy zacząłem wyruszać już nad Bałtyk, nie uświadczyłem niczego podobnego. Owszem, raz czy dwa zdarzało mi się zobaczyć owady, które utkwiły w jakiś tajemniczy sposób w bursztynie, jednak były one naturalnej wielkości, a nie tej, o jakiej opowiadał mi ojciec. Towarzysze radzili mi, abym nie brał ich ze sobą, nie przeciążał nimi swojej kupieckiej sakwy, ponieważ żadna niewiasta nie będzie chciała swojego nadgarstka przyozdabiać obmierzłym owadem. Ja jednak, wiedziony tajemnicą mojej rodzinnej historii, zabrałem ze sobą te parę okazów i po powrocie do Imperium okazało się, że miałem rację. W Rzymie jeden filozof o proweniencji arystotelejskiej, który trudnił się klasyfikacją gatunków, obdarzył mnie w zamian za nie sowitym wynagrodzeniem, które sprawiło, że wszystkie domy uciech stanęły mi na noc otworem. Do dziś wspominam z rozrzewnieniem smukłą kibić Kornelii, która wtedy wynagrodziła mój trud podróży lepiej niż najszczersze złoto, i warta była nawet tego obrzmienia, którego nabawił się mój mentula.

– Przyjacielu – wybudził mnie ze wspomnień Marek, który zobaczył, że kończę już jeść focaccię – zgromadziłeś już zapasy na podróż?

– Nie jeszcze – odpowiedziałem.

– Zatem Ad rastros seriores redit. Trzeba się koniecznie za to zabrać.

Skwarne popołudnie nad Adriatykiem upłynęło nam na uzupełnianiu bo brzegi naszych toreb. Solone, suszone mięso, również suszone owoce, banany i daktyle, to był prowiant, który mieliśmy skąpo dawkować sobie jeśli nie przez następne dwa miesiące, to dopóki nie dotrzemy do Vindobony, pierwszego miejsca dłuższego postoju. Zmęczony robiłem się już na samą myśl o tym, że począwszy od jutrzejszego ranka dzień w dzień od świtu do zachodu słońca będziemy przemierzać dzikie krainy Europy. Cieszyłem się i jednak na widoki, które łagodziły za każdym razem trud wędrówki. Podczas naszych wypraw przemierzaliśmy tereny zupełnie różne od wysuszonych, spieczonych równin Italii. Puszcze Germanii i Sarmatii były niezwykle bujne, za pierwszym razem ich zieleń aż zakłuła mnie w oczy, a woda tamtejszych rzek była krystalicznie czysta, pozbawiona ścieków, które wlewają do Tybru mieszkańcy naszych miast.

Kiedy po uzupełnieniu prowiantu wróciliśmy wieczorem do tawerny, była ona już wypełniona po brzegi kupcami ze wszystkich zakątków Imperium, z Grecji, Egiptu, Judei. Mieszkańcy i przede wszystkim mieszkanki wszystkich miast chciały przystrajać się w bursztyn, co świadczyło, jak mi się wydawało, o zaczątkach dekadencji naszego Imperium, kiedy wielkie wyprawy odbywane są już nie po naprawdę potrzebne towary, a po świecidełka i błyskotki. Wieczór upłynął naszemu towarzystwu na pijaństwie i śpiewach, i kiedy obudziliśmy się następnego dnia, niektórzy na posłaniach, a niektórzy na krzesłach, mało kto miał ochotę wyruszać w drogę, Nie było jednak rady, interesy wzywały.

Następne dni upływały nam dosyć monotonnie, krajobraz nie zmieniał się od razu, lecz stopniowo przechodził z górzystego na nizinny i ponownie z nizinnego w górzysty. W Vindobonie uzupełniliśmy zapasy, wyspaliśmy się na prawdziwych posłaniach w gospodzie i ruszyliśmy dalej, by przez Bramę Morawską wkroczyć w tajemniczy świat Słowian. Jak w każdym kraju, w którym czczone bóstwa nie były naszymi bóstwami, czuliśmy się nieswojo. Mając na uwadze, jak wiele europejskich plemion podbili już nasi cesarze, wiedzieliśmy, że Słowianie mogą w nas widzieć intruzów. Plemiona tego świata od zawsze jednak mieszały się ze sobą, wędrowały z jednych miejsc w drugie, Eneasz także nie wyrósł w Italii, lecz przybył do niej z Troi. Na świecie ciągle zachodzą przemiany, zmieniają się bogowie, których czcimy, i tylko chęć zysku pozostaje jedna i ta sama – pomyślałem pewnej nocy, siedząc przy ognisku.

Różne światy znajdują jednak i podobieństwa. W Sarmatii, tak samo jak w Rzymie, gdzieniegdzie dało się dostrzec usypane kurhany, które prawdopodobnie stanowiły miejsce pochówku wielkich władców. Znaliśmy już niektóre z nich. Wyznaczały nam punkty orientacyjne w kraju, w którym mimo że byliśmy już kilkukrotnie, dalej czuliśmy się nieswojo.

Ostatnim miejscem dłuższego postoju w drodze nad morze było miasto Calisia, położone, według moich obliczeń, nie geografa, a zwykłego kupca, w połowie drogi między Bramą Morawską a Bałtykiem. W niewielkiej osadzie, przeważająco drewnianej, tak różniącej się od naszych, wysadzanych kamieniami miast, zostaliśmy podjęci przez miejscowego wodza w zamian za tkaniny, wyroby garncarskie i futra, które cenili sobie nad wyraz tamtejsi ludzie. Mieli nieco bursztynu, my jednak wiedzieliśmy, że najlepszy, a taki tylko interesował żony i kochanki całego Imperium, można zdobyć dopiero u samego wybrzeża, więc zadowoliliśmy się jedynie gościną, którą jednak mącił uporczywie przygrywający na jakiejś cytrze miejscowy grajek, w którego brzdąkaninie nie znaleźliśmy żadnego ukontentowania. Wysłuchaliśmy go dla świętego spokoju i z ulgą odetchnęliśmy, gdy oddalił się wraz z rzuconym na odczep denarem.

W Calisii nie znał nikt języka łacińskiego. Jednym, który umiał się posługiwać paroma słowami Imperium był miejscowy kapłan, który sprawował kult jakiegoś gromowładnego bóstwa, podobnego całkiem do naszego Jowisza. To z owym kapłanem dobijaliśmy wszystkich transakcji, to od niego dowiadywaliśmy się w przeszłości o najkrótszą drogę nad morze. Był to najstarszy człowiek w osadzie, który widział już wiele rzymskich wypraw i prawdopodobnie zapamiętywał je niezwykle dokładnie, bowiem każdego roku znał więcej łacińskich słów. Mare, electrum, via, pecunia, minus, magis – tymi słowami posługiwał się jak rodowity Rzymianin. Czego nie umieliśmy sobie powiedzieć, dopełnialiśmy gestami. W tym roku to ja zostałem wyznaczony, żeby przeprowadzić z nim transakcję. Przejmowałem się tym trochę, ponieważ po raz pierwszy miałem być głównym przedstawicielem handlowym. Wszystko jednak poszło bardzo sprawnie. I tylko pod koniec nastąpiło coś, czego nie oczekiwałem. Kapłan wskazał mi ręką, bym podążył za nim, wyszedłem więc, mając się na baczności, czy aby nie czyha na mnie żadne zagrożenie, poza gród, i udałem się za nim do gaju, który był zarazem domostwem kapłana, jak i miejscem kultu, na drzewach były bowiem rozrysowane nieznane mi do tej pory symbole. Kapłan zaprowadził mnie do swojej chatki, nabił nam fajki jakimś zielem i kazał mi się zaciągnąć. Zrobiłem to zaledwie nieznacznie, bowiem nieprzyzwyczajony, zacząłem się od razu krztusić. Kapłan siedział w kucki na skraju wejścia do swojej chatki, przymykał oczy i wznosił swoje ręce ku niebu. Po pewnym czasie wyjął z ust fajkę i zaczął szeptać w jakimś nieznanym mi języku słowa modlitwy, czy też zaklęcia. Trwało to dość długo. Owiewał nas dym z obu fajek, jego, skłębiony, zagęszczony, i mój, wąska smużka. Trwało to jakieś dwie klepsydry, nagle jednak kapłan wstał, otworzył oczy, wpił we mnie swój wzrok i zaczął do mnie przemawiać płynną łaciną, co mnie wprawiło w zdumienie.

– Przyjacielu – rzekł – muszę cię ostrzec. Duchy leśnych puszczy przyniosły mi wiadomość, że na wybrzeżu Bałtyckiego Morza czeka na ciebie i twoich towarzyszy niebezpieczeństwo. Moce, które przez tyle lat pozostawały uśpione, zaczynają budzić się z letargu. Dobre duchy udzieliły mi języka twojego kraju, bym przekazał ci wieść o tym. To istoty, które dbają o równowagę w naszym świecie, ta zaś za niedługo może zostać zmącona. Wybudzone ze śpiączki stwory mogą nie tylko zniszczyć naszą krainę, ale także i wedrzeć się do waszego państwa, o którym słyszałem już tyle wspaniałych rzeczy. Ponoć ty właśnie możesz je powstrzymać. Jeśli ci się to uda, ocalisz nie tylko naszą krainę, ale także i Rzym. Miej w pamięci moje słowa – powiedział jeszcze kapłan, po czym ponownie zamknął oczy i padł nieprzytomny na ziemię.

Natychmiast pochyliłem się nad nim, poklepałem go po jego wyschłych policzkach, nie dawał jednak znaku życia. Próbowałem go ratować wszystkimi sposobami rzymskiej armii, w której odbywałem kiedyś obowiązkową służbę, ale nie zdawało się to na nic. Kapłan był nieżywy. Pośpieszyłem czym prędzej do osady i skierowałem wodza oraz jego żołnierzy w stronę gaju. Nie byłem świadomy, że kiedy ujrzą martwego kapłana, ich wrogi wzrok od razu skupi się na mnie. Stałem się podejrzanym, ponieważ sam jednak przyprowadziłem ich tam, a po zgonie kapłana nie następował żaden atak z naszej strony, okazało się, że i Sarmaci instynktownie znają tą rzymską zasadę domniemania niewinności i nie zostaliśmy wyrżnięci w pień ani uwięzieni. Czuło się jednak w powietrzu niezdrowe napięcie i dlatego następnego ranka, gdy tylko na niebie pojawiła się różowa jeszcze tarcza słońca, wyruszyliśmy z Calisii do naszego punktu docelowego. Złowróżbny i tajemniczy był ten wypadek. To, że kapłan mówił do mnie po łacinie, czym nie podzieliłem się jak na razie z nikim, bo niechybnie zostałbym uznany za szaleńca, było już samo w sobie zdumiewające. A co dopiero treść jego przepowiedni. Słowa o jakimś wielkim zagrożeniu, jak z opowieści mitologicznych, które opowiadała mi w dzieciństwie do snu matka. I śmierć, która nastąpiła zaraz po przekazaniu mi wieści od duchów. Jakby duchowa energia, którą wykorzystał kapłan, aby nabyć zdolność porozumiewania się w obcym języku, kosztowała go wszystkie żywotne siły. Odszedł do krainy zmarłych, dziś pewnie w Calisii odbywał się jego pochówek, a my zdążaliśmy już w stronę Bałtyku.

Wyprawa nad tutejsze morze różni się znacząco od podróży górskich. W górach już z daleka widać cel wyprawy,. natomiast morza tych stron do ostatniego kroku skryte są za drzewami. Koniec wyprawy jest więc jak nagłe objawienie. Kiedy zza sosem, zamiast kolejnych drzew, ujrzeliśmy zejście z klifu na plażę, której brzeg podmywały fale, z naszych ust wydobyły się okrzyki radości.

Pod wpływem ulgi związanej z zakończeniem podróży, oraz skupienia na przeszukiwaniu wybrzeża w poszukiwaniu jak najlepszego towaru, postanowiłem zapomnieć o słowiańskim kapłanie. Gadaj sobie zdrów – pomyślałem – to te twoje zioła tak podziałały, że doznałem halucynacji, a ty umarłeś, bo byłeś już bardzo, bardzo stary.

Przeczesywaliśmy wybrzeże, rozdzieliliśmy się na małe grupki, każdy ze swoją sakwą, nie za dużą, musieliśmy przecież przebyć z nią jeszcze dwa miesiące powrotnej drogi. Ja zapuściłem się na wydmy i to był błąd. Kiedy postawiłem stopę na jednej z nich, wciągnęło mnie do środka. Zawołałem jeszcze przyjaciela – Marek! – ale nadaremno, przecież nie było go w pobliżu, i następnie poczułem jak piasek sypie mi się do oczu i wchodzi w moje usta.

Uderzenie było bolesne, ale nie straciłem przytomności. Niestety. Gdybym przytomność stracił, przynajmniej nie czułbym suchego piasku w moich ustach, piekącego piasku w moich oczach i szorstkiego piasku w moich uszach. Długo zajęło mi, zanim doprowadziłem swoje zmysły do stanu, w którym mogłem cokolwiek zobaczyć i zaczerpnąć powietrza, zamiast dławić się kwarcowym pyłem. Kiedy odzyskałem zdolność oddechu i wzrok, zorientowałem się, że znalazłem się w jakiejś grocie, do której, nie wiedzieć czemu, nie osuwał się piasek. Jedynym usprawiedliwieniem faktu istnienia tej jaskini była wilgoć, która czyniła piasek bardziej zwartym i lepkim. Spojrzałem w górę. U góry groty znajdował ujście niewielki tunel, przez który musiałem tu wpaść. Z początku próbowałem skoczyć, chwycić się dłońmi wejścia do tunelu, i podciągnąć się, jednak każda taka próba okazywała się daremna. Piasek po prostu kruszał pod naciskiem moich rąk i ujście tunelu coraz bardziej się rozpadało. Postanowiłem więc, zamiast wydostawać się stąd pod kątem prostym, wykopać w piasku tunel, lekko nachylony, którym mógłbym wyjść się na powierzchnię. Wybrałem przypadkowe miejsce, założyłem na swoje dłonie skórzane rękawice i zacząłem własnoręcznie wygrzebywać się stamtąd. Była to żmudna i w gruncie rzeczy beznadziejna praca. Po kilku godzinach kopania posunąłem się zaledwie o parę kroków i byłem tak zmęczony, że opuściły mnie wszystkie siły. Zajrzałem do mojego bukłaka. Łyknąłem trochę wody, ale natychmiast ją wyplułem. Była pełna piasku. Zajrzałem do torby. Wyciągnąłem porcję suszonego mięsa, otrzepałem ją z drobnych okruszyn i ugryzłem nie za duży kawałek, ponieważ był ta to ostatnia porcja prowiantu, jaką miałem.

W ten sposób posuwałem się naprzód przez następne parę dni, choć w zasadzie nie wiem dokładnie ile, ponieważ straciłem rachubę czasu. Oprócz rachuby czasu straciłem też nadzieję – myślałem, że już nigdy się stamtąd nie wydostanę i zdechnę nad Bałtykiem. Nagle, któregoś dnia, kiedy kolejny raz chciałem odgarnąć piasek, ręka, i tak już poharatana, nagle straszliwie mnie zabolała. Jakby uderzyła w coś twardego i masywnego. Drugą ręką, zamiast porządnie się wbić w piasek, delikatnie oczyściłem tamto twarde miejsce. Coś zalśniło. Odgarniałem coraz więcej piasku, a lśniąca powierzchnia tylko się powiększała. Stopniowo moim oczom ukazywał się największy bursztyn, jaki widziałem w życiu.

Odskoczyłem, przestraszony. Oprócz tego, że był to największy bursztyn, jaki widziałem, mieścił on w sobie ogromnego owada. Był jak wyjęty z opowieści mojego ojca. Odszedłem od zmysłów, pomyślałem. Kiedy zobaczyłem, że olbrzymi komar się nie rusza, powoli podszedłem w jego stronę i ostrożnie, wiedziony czystą ciekawością, przyłożyłem dłoń do olbrzymiego bursztynu.

I wtedy stało się coś, czego się nie spodziewałem. Bursztyn pękł, siła jego wybuchu odrzuciła mnie na parę kroków, tak że wypadłem całkowicie z kopanego przeze mnie przejścia i wróciłem z powrotem do groty, w której znalazłem się u początku mojej przeprawy. Dookoła rozprysły się odłamki bursztynu, niektóre z nich poraniły moje ciało. Kiedy wybuch minął, otworzyłem oczy i wtem ukazał mi się już nie martwy, lecz poruszający swoimi odnóżami, żywy moskit, zobaczyłem, jak wychodzi z tunelu, w którym ledwo co się mieścił.

Zbliżał się w moim kierunku na swoich cienkich, długich nogach. Wydawał przeraźliwy skrzek. Jego korpus zawieszony był wysoko w górze. I w tym widziałem swoją jedyną szansę. Kiedy moskit zbliżał już do mnie swój kolec, którym miał wyssać ze mnie krew, przeturlałem się pod jego tułowiem, dobyłem miecza i odciąłem mu po kolei wszystkie odnóża. Tułów owada upadł na ziemię, bez możliwości ruchu. Wtedy wbiłem miecz w jego korpus i zobaczyłem, jak po całej grocie rozpryskuje się krew.

Co to mogło być? Przypomniałem sobie słowa kapłana. Czy to są te ciemne moce, które się przebudziły? Podszedłem do rozpadłego bursztynu. Jego wybuch rozsadził całe podziemie i wytoczył mi drogę na wolność. Podążyłem, mimo braku sił, najszybciej jak umiałem, w stronę wyjścia. Wyjrzałem na morski brzeg. A tam zobaczyłem widok, którego w życiu bym się nie spodziewał. Po bałtyckiej plaży biegały najróżniejszego rodzaju stwory, a w przestworzach latały wielkie owady, w rodzaju tego spotkanego przeze mnie moskita. Jedne były oślizgłe, inne włochate, w niczym nie przypominały stworzeń, jakie widziałem w swoim życiu na oczy. Wyglądały, jakby przybyły z jakichś odległych czasów, czasów, których nie tłumaczyła nasza rzymska mitologia, ani inne znane nam legendy. Olbrzymie skorupiaki poruszały się na swoich licznych odnóżach po plaży, z piasku wychodziło ich coraz więcej, wynurzały się też z morza. Na brzeg wypływały ogromne muszle, z których wydostawały się ożywione małże, wielkości człowieka, po brzegu poruszały się najrozmaitsze ślimaki i, co najgorsze, pożerały uczestników naszej wyprawy. Kolejni kupcy ginęli w otworach gębowych przeraźliwych stworów. I niby ja miałbym to zatrzymać? Jakim cudem? Wydawało mi się dokładnie odwrotnie, że to swoim zetknięciem z olbrzymim bursztynem, uwolniłem całą tą potworną zgraję.

– Tyberiuszu – podbiegł do mnie nagle Marek i wpadł mi w ramiona – jesteś, wszędzie cię szukaliśmy.

– Powiedz mi lepiej, co tu się dzieje…

– Nie mam pojęcia, to jest jakiś horror, coś koszmarnego! Wiesz ilu już zginęło?

– Nie chcę nawet wiedzieć. Powiedz, ilu zostało.

– Jakieś dwadzieścia, trzydzieści osób…

– Mało…

– Musimy uciekać Tyberiuszu, chodź. Nasi czekają już w lesie, musimy się tam schować!

Popędziliśmy w stronę sosnowego lasu. Nad poruszającymi się ociężale małżami mieliśmy przewagę w ruchach.

Gdy dotarliśmy do naszego schronu, opowiedziałem towarzyszom o tym, jak przez wydmy dostałem się do piaskowej jaskini i co w niej zobaczyłem. A oni powiedzieli, że przeżyli dokładnie to samo. Że kiedy znajdywali na wybrzeżu jakiś bursztyn i chcieli go podnieść, to wtem następowała eksplozja i z niepozornego wcześniej kamienia wyłaniał się olbrzymi stwór. Niektórzy zdołali ujść tej hordzie. Ci, którzy po ujrzeniu olbrzymich skorupiaków nie potrafili otrząsnąć się z szoku, zostali pożarci.

Nie wiedzieliśmy, czego oczekiwać. Czy wygłodniałe stwory, które przez tyle lat były zaklęte w bursztynie, będą teraz przeszukiwać ziemię i niszczyć wszystko, co napotkają na swojej drodze? Czy będzie ich coraz więcej? W oddali cały czas słyszeliśmy złowieszcze odgłosy, które zamiast cichnąć, stawały się coraz bardziej wyraźne. To oznaczało, że nadmorskie potwory nie cofną się przed niczym.

Przyszedł więc czas, żeby wyjawić moim towarzyszom zdarzenia, których byłem świadkiem w Calisii. Przepowiednia maga, jego śmierć. W obliczu grasujących w pobliżu stworów to, że słowiański kapłan posługiwał się płynnie językiem łacińskim, nie wydawało się już niczym szalonym.

– Czy więc to my jesteśmy przeznaczeni do tego, żeby pokonać te stwory? – spytał mnie jeden z kupców.

– Jeśli uwierzyć przepowiedni maga, tak.

– A zatem – podniósł się z miejsca ktoś inny – na co czekamy?

– Ja nie idę, nie ma mowy, wracam czym prędzej z powrotem – odpowiedział mu któryś.

Podzieliliśmy się równo po połowie. Część z nas, prawdopodobnie ta, która nie miała do czego wracać, poza prostytutkami i winem, wyraziła chęć walki ku chwale Rzymu. Inni, ci, którzy byli już ojcami i mieli na utrzymaniu rodziny, zdecydowali się wracać. Ja i Marek opowiedzieliśmy się po stronie bojowników. Pożegnaliśmy się z resztą w pokoju. Przez ten podział nasze i tak już szczupłe grono znacząco zmalało. Wszyscy jednak byliśmy podnieceni wynikłą sytuacją.

Nie dawało mi spokoju to, w jaki sposób stwory zostały uwolnione. Jeśli zbudziły się z okowów czasu, to może i jest jakiś cudowny sposób, w jaki można by je było tam cofnąć. Bo w bezpośrednim starciu z hordą przerośniętych monstrów nie mieliśmy żadnych szans. Byliśmy garstką straceńców, która została na miejscu, ponieważ była jak zahipnotyzowana całym zdarzeniem. Mnie w dodatku trzymała tu historia rodzinna. Jeśli dobrze zgadywałem, to mój ojciec musiał mieć niegdyś co czynienia z podobnym potworem co i ja. Teraz już nie wątpiłem w to, co wiedział, bo moje doświadczenia nie tylko mu dorównały ale i przerosły opowieści ojca. Zaklęte w bursztynie stwory… Co mogłoby je sprowadzić z powrotem do stanu odrętwienia? Przypominałem sobie wszystkie nauki, które odebrałem w młodości. Ale żadna z nich nie zdawała się dawać recepty na poradzenie sobie z obcym im zjawiskiem…

Oprócz jednej. Oprócz sekretnej nauki trucicielstwa, którą w Rzymie polityczni intryganci mieli opanowaną do perfekcji, by eliminować swoich przeciwników. I ja niegdyś, gdy przeżywałem okres buntu przeciwko swojej rodzinnej profesji kupca, parałem się polityką i w tym czasie zaznajomiłem się z kilkoma truciznami, jedną nawet podsunąłem wybitnie nielubianemu namiestnikowi Syrakuz. Otruć jednego człowieka to jednak co innego niż otruć setkę piaskowych i morskich potworów. Nie mogłem wiedzieć, czy trucizna używana przeciwko ludziom, zadziała na przerośnięte owady. I nie mogłem wiedzieć, czy znajdę tam, nad Morzem Bałtyckim, odpowiednie składniki. Zacząłem przeszukiwać las w poszukiwaniu znanych mi trujących grzybów. I jakież było moje zdumienie, gdy odkryłem, że w głębi puszczy aż roi się od muchomorów sromotnikowych i innych paskudnych gatunków. Zacząłem zbierać je wszystkie i kazałem tak robić pozostałym towarzyszom. A jak miałem zamiar je podać? Wymyśliłem już pewien plan…

Grzyby kazałem znosić mojej drużynie do naszego schronu. Tam, kamieniem, rozgniatałem je, a następnie ścierałem w pył. Pomysł był taki, żeby rozsiać ten grzybowy proszek po całej plaży i całym morzu. Wiedziałem, że jest go mało, ale wiedziałem też, że nawet odrobina jednego czy drugiego muchomora może stanowić śmiertelną dawkę. Na plaży widziałem, że stwory podnoszą do swoich otworów gębowych praktycznie wszystko i na gwałt spijają słoną wodę z Bałtyku. Szansa więc była.

Proszek z grzybów zbieraliśmy do naszych sakw, do których, jak do tej pory, nie mieliśmy szans nazbierać przecież bursztynów. Uważaliśmy przy tym bardzo na to, żeby nie podnieść przypadkiem ręki do ust, ponieważ bylibyśmy wtedy z miejsca nieżywi. Pozostawało tylko zakraść się nocą nad wybrzeże i rozsypać pył. I wiedziałem, że zgodnie z przepowiednią muszę to zrobić ja. Nie wiedzieć czemu, przepowiednia kapłana dodawała mi odwagi, czułem się wyróżniony i predestynowany do niezwykłego czynu. Zebrałem więc sakwy od wszystkich moich towarzyszy, obwiesiłem się nimi, i, uścisnąwszy, może ostatni raz, drużynę, zacząłem skradać się przez las. Na wybrzeże dotarłem bez szwanku. A potem ujrzałem całą plażę zasnutą piaskowymi i morskimi stworami. Sporo się ich namnożyło. Niektóre z olbrzymich ślimaków spółkowały ze sobą i natychmiast, w przeciągu kilku minut, rodziły kolejne okazy swojego gatunku, które momentalnie osiągały tak samo olbrzymie rozmiary. Kiedy to zobaczyłem, nie mogłem się powstrzymać i zwymiotowałem pod jakąś z sosen. Zebrawszy w sobie wszystkie fizyczne i umysłowe siły spojrzałem z powrotem na plażę. Zorientowałem się, że jestem właśnie na stromym klifie. I nagle stało się to wszystko tak proste. Wyszedłem z lasu, stanąłem na skraju skarpy, otworzyłem pierwszą sakwę i zacząłem sypać z niej trujący proszek. Ten, wzdłuż klifu, frunął w dół na plażę i pokrywał ją całą. I jakież było moje zdziwienie, gdy proszek nie przestawał się z sakwy sypać. Worek wydawał się nie mieć dna. Proszek sypał się i sypał, i coraz bardziej pokrywał zbocze klifu, plażę, a niesiony nocnym wiatrem, wpadał nawet do morza. Biegłem wzdłuż skarpy i całe wybrzeże Bałtyku pokrywało się proszkiem, który sypał się z mojej sakiewki bez dna. A pokryte nim stwory od razu wpadały w konwulsje i osuwały się, bez życia, na piasek. Niektóre z nich próbowały uciekać, próbowały wdrapywać się na zbocze klifu, ale ponieważ to było całe pokryte trującym proszkiem, od razu zostawały zatrute.

Biegłem wzdłuż klifu i krzyczałem. I nagle poczułem, jak wokół mnie powietrze się zagęszcza i ujrzałem dookoła siebie mgłę, która mówił mi:

– Dziękujemy, dziękujemy…

Czy to były te leśne duchy, o których opowiadał mi słowiański kapłan? Czemu więc same nie mogły załatwić porachunków ze złymi siłami?

– Bo ze sprawami tego świata muszą się mierzyć mieszkańcy tego świata – odpowiedziała mi mgła – my możemy wam tylko trochę pomóc, ale nie zrobimy tego za was.

A co, te stwory może są z naszego świata?

– Wiedz, że są, ale pochodzą z bardzo dawnych czasów. Nie masz nawet pojęcia, Rzymianinie, jak stara jest Ziemia…

Coś je jednak musiało wybudzić…

– Coś je zaklęło, coś je wybudziło. Nie pytaj się o zbyt wiele, Rzymianinie, tylko syp swój pył, któremu przydajemy magiczną moc.

Sypałem więc dalej proszek, który się nie kończył. W końcu nie ostał się ani jeden żywy stwór. Wszystkie zostały położone trupem. Kiedy nad taflą wody zaczęło wschodzić słońce i rzuciło światło na walające się na plaży cielska skorupiaków i owadów, wiedziałem, że już za niedługo zabiorą je w morskie głębiny fale przypływów. Usiadłem na zboczu, zerwałem z siebie wszystkie sakwy i cisnąłem je w dół. Mogłem już wrócić do swoich towarzyszy.

Kiedy zmierzałem do naszego schronu, który nie musiał już dłużej być schronem, czułem się jak Cezar, który wjeżdża w pochodzie tryumfalnym do miasta. Nie mieliśmy ani krztyny bursztynu, ale dokonaliśmy czegoś większego – ocaliliśmy ten słowiański świat dla przyszłych wypraw, a być może ocaliliśmy także i sam Rzym. Nie mieliśmy już tam czego szukać. Idiotyzmem wydawał się przecież powrót na plażę i ponowne jej przeszukiwanie. Zdecydowaliśmy się wracać przez Calisię i tam zaopatrzyć się w drogocenny kruszec, co prawda nie najlepszego gatunku, ale zawsze jakiś, bo nie chcieliśmy wracać do Rzymu z pustymi rękoma.

Kiedy dotarliśmy do osady, próbowałem opowiedzieć Słowianom co zobaczyliśmy. Pokazywałem im na latające w powietrzu komary i pełzające po ziemi ślimaki, i zataczałem dłońmi krąg, chcąc pokazać, jak wielkie stwory widzieliśmy. Pokazywałem na znajdujące się w niektórych bursztynach inkluzje. Ale nie rozumieli mnie. Jedyny, z którym dało się porozumieć, kapłan, był już pogrzebany pod usypanym dopiero co kurhanem, i chociaż lud ten wierzył, że jego duch wciąż gdzieś krąży, chyba nie był zbyt skory do tego, żeby tłumaczyć moje słowa. Najważniejsze przekazał mi wtedy, gdy we dwóch paliliśmy fajki przed jego chatą. Nabyliśmy więc bursztyn w zamian za resztki naszego towaru i zabraliśmy się z powrotem do Rzymu. Wiedziałem, że tak jak nie zrozumieli nas Sarmaci, nie dadzą nam wiary Rzymianie w to co widzieliśmy. Uznają nas za garstkę szaleńców.

Niech więc każdy traktuję tą historię jak chcę, ja poczułem się w obowiązku, by ją spisać i przekazać potomnym, tak jak podobną historię przekazał mi ojciec. Gdy Rzymianie podbiją już tereny bałtyckie, niechaj wiedzą, jak bronić się przez moskitami, które będą w gorące dni utrudniać ich nadmorski handel i wypoczynek.

 

Koniec

Komentarze

Cześć matt! ;) 

Opowiadanie przeczytam jutro, dziś tylko rzuciłem okiem i taka mała uwaga na początek:

 

ja, Tyberiusz z Syrakuz, i mój wieloletni wspólnik, Marek z Tangeru

wyrównać różnicę w obrotach (zawsze bowiem dzieliliśmy się zyskiem równo po połowie)

 

Nie jestem pewien, czy te określenia pasują do opisywanych przez Ciebie czasów. 

Przykładowo bardziej pasowałoby chociażby:

Odnośnie pierwszego zdania: mój wieloletni towarzysz broni/wypraw lub czegoś tam.

Odnośnie drugiego: podzielić się równo zarobionymi monetami, tak jak to zawsze robimy.

Dałem tylko przykłady i to moje indywidualne odczucia ;)

 

Cześć matt!

Opowiadanie przeczytam jutro, dziś tylko rzuciłem okiem na komentarz Realuca.

Sądzę, Realuc, że Twój komentarz prowadzi autora na manowce. Wnosząc z datowania, akcja ma miejsce w 289 roku ne, co oznacza, że Rzymianie od wieków parają się handlem na wysokim poziomie złożoności, a użyte sformułowania są całkowicie adekwatne.

Uwaga byłaby zasadna, gdybyśmy poruszali się w mitycznych początkach Rzymu.

Od siebie dodam, że rzymskie społeczeństwo było w wielu kwestiach znacznie bardziej racjonalne i wyrafinowane niż współczesne, między innymi dlatego, że Rzymianie nie mieli gigantycznego dorobku technologicznego, który pozwala rządzić krajem w idiotyczny i marnotrawczy sposób, zachowując przy tym względny dobrobyt. Musieli zatem administrować racjonalnie i mieli po temu szeroki wachlarz instrumentów.

The fair breeze blew, the white foam flew, The furrow followed free: We were the first that ever burst Into that silent sea.

Dlatego, wisielcu, nie napisałem, że to błąd a jedynie moje indywidualne, subiektywne odczucia. Widzisz, nawet nie zwróciłem szczególnej uwagi na dokładny okres, w którym rozgrywa się akcja, jedynie zobaczyłem tagi: starożytność i Słowianie i przeleciałem przez parę zdań. Może i masz racje, a ja zbyt pochopnie napisałem komentarz. Mimo wszystko mi jakoś to zgrzyta, ale Autorze, patrz na tych co się lepiej na historii Rzymu znają ;)

Nie znam się, ale wydaje mi się, że Rzymianie znali spółki handlowe i to różne ich rodzaje.

Samo opowiadanie ma coś w sobie, ale rozwija się bardzo wolno. Trochę za wolno, jak na mój gust – wycięłabym trochę szczegółów. Ale mogę się mylić.

Fajny pomysł na ten morski park jurajski.

Kwintus próbował kiedyś wprowadzić do tego przysmaku małą zmianę, smarując go sokiem z pomidorów,

Rozumiem, że to miał być żarcik na temat pizzy, ale sugeruje, że Ameryka już została odkryta.

Babska logika rządzi!

No to ja się czepnę realiów historycznych:

 

ja, Tyberiusz z Syrakuz, i mój wieloletni wspólnik, Marek z Tangeru

wyrównać różnicę w obrotach (zawsze bowiem dzieliliśmy się zyskiem równo po połowie)

Nie jestem pewien, czy te określenia pasują do opisywanych przez Ciebie czasów. 

To akurat jest ok, Rzymianie mieli rozwiniętą bankowość.

 

Babole są zupełnie inne:

 

Zacznijmy od ogólnego: w 289 r. n.e. nie ma jeszcze Słowian. Nigdzie. To znaczy może są gdzieś na bagnach poleskich, z których wyleźli wedle części archeologów, albo w innej swojej kolebce, z której przyleźli, ale pewnie są to dopiero proto-Słowianie. Na pewno nie ma ich nad Wisłą.

 

Marek z Tangeru – raczej z Tingis, bo tak się to miasto nazywało po łacinie, a Arabowie dotrą tam dopiero za prawie pół tysiąclecia

 

“rozlewały już z glinianych stągwi wino” – stągwie są zazwyczaj dużo za duże, żeby w gospodzie nalewać z nich wino, służą do jego przechowywania, stamtąd przelewa się je do naczyń mniejszych, dzbanów itepe. Na dodatek w Italii, cesarstwie rzymskim czy co to tam masz raczej pasowałyby naczynia o nazwach greckich, bo takich używano w Rzymie. Na wino masz mnóstwo do wyboru: oprócz amfory, krater, deinos, stamnos, oinochoe, olpe i parę innych. Z części z nich nalewano, z części czerpano odrębnym naczyniem.

 

“placek drożdżowy” – ciasto drożdżowe to wynalazek dziewiętnastowieczny, na większą skalę dopiero od Pasteura, który odkrył rolę drożdży w fermentacji alkoholowej. Focaccia nie jest sensu stricto ciastem drożdżowym, ale na naturalnym zakwasie

 

“smarując go sokiem z pomidorów” – a skąd je wzięli w tym 1042??? Pomidory przywieziono z Ameryki na przełomie XV i XVI w.

 

Dlaczego Wisła i Dunaj (Dunaj??? chyba Ister!), ale Vindobona? Może jednak konsekwentnie: Vistula, Ister, Vindobona. Natomiast raczej Sarmacja niż Sarmatia, język pod tym względem nie jest bardzo konsekwentny. Aha, Sarmacja to oczywiście sporo na wschód od Polski, jakby co. Nikt nigdy w starożytności nie nazwałby ziem nad Wisłą Sarmacją – zrobił to w głośny sposób dopiero Maciej Miechowita, a przed nim sporadycznie jacyś poeci wczesnego renesansu

 

“Jak w każdym kraju, w którym czczone bóstwa nie były naszymi bóstwami, czuliśmy się nieswojo.” – to jest kompletnie nierzymskie podejście. Dla Rzymian bóstwa innych ludów były ich bóstwami, tylko nazywanymi inaczej. Na dodatek na wszelki wypadek natychmiast włączali je do panteonu, żeby je sobie zjednać. Potem zresztą znacznie sensowniej piszesz o tym Perunie (tak mniemam) jako o Jowiszu.

 

języka łacińskiego → łaciny

 

Calisia – mało kto teraz uważa, że ta nazwa u Ptolemeusza oznacza Kalisz

 

“Mare, electrum, via, pecunia, minus, magis – tymi słowami posługiwał się jak rodowity Rzymianin.” – żaden native speaker nie posluguje się sześcioma słowami, więc to zdanie nie ma sensu

 

 

Historyjka byłaby znośna, gdyby nie te babole.

 

PS. Dioklecjan, który panował w 289, walczył z Sarmatami, ale Miechowita oczywiście bredzi w kwestii dwóch Sarmacji, więc Sarmaci Dioklecjana nic wspólnego ani ze Słowianami, ani krajem nadwiślańskim nie mają.

http://altronapoleone.home.blog

To może tak:

 

Akurat jeśli chodzi o pochodzenie Słowian, jest wiele koncepcji. Nie miałem zamiaru napisać opowiadania, które zgadza się w stu procentach ze stanem obecnych badań archeologicznych. Na swoje potrzeby stworzyłem świat, w którym jacyś Słowianie nad Bałtykiem i nad Wisłą już są. Z tych plemion, jakie mogły zamieszkiwać środkową Europę, skleciłem synkretyczny twór, ale, sądząc po reakcji, chyba nieudolnie.

 

Fermentację drożdży Pasteur może i opisał, ale z tego co wiem, używano ich już w starożytnym Egipcie.

 

Nie rozumiem, czemu forma “język łaciński” miałaby być niepoprawna. Nawet maturę zdaje się z języka łacińskiego i kultury antycznej. A z tymi łacińskimi słowami, którymi kapłan posługiwał się jak rodowity Rzymianin, bardziej chodziło, o to, że ich nie przekręcał i rozumiał, co mówi, niż że miał to być kompletny zasób słownictwa native speakera.

 

Jeśli idzie o Calisię, kwestia nie jest jednoznaczna, może oznaczać wiele różnych miejsc, Kalisz jest jedną z opcji.

 

Co do nazw to przyznaję rację. Lepiej byłoby je ujednolicić. Tak samo zgadzam się, że stągwie lepiej by było zastąpić amforą.

 

A w sprawie pomidorów… Cóż, w świecie, w którym grasują olbrzymie ślimaki, pomidory mogły równie dobrze występować w tamtym czasie poza Ameryką. To taki równoległy świat starożytny ;)

 

Ogólnie – to opowiadanie nie ma w żadnym stopniu silić się na wiarygodność historyczną i odwzorowywać jeden do jednego realiów epoki. To opowiadanie fantastyczne, w którym swobodnie potraktowana starożytność ma raczej stanowić luźny kontekst dla rozgrywającej się historii.

 

Dzięki za lekturę i za uwagi.

 

 

 

o opowiadanie fantastyczne, w którym swobodnie potraktowana starożytność ma raczej stanowić luźny kontekst dla rozgrywającej się historii.

Wytłumacz mi, proszę, dlaczego uważasz, że historię wolno w fantastyce traktować z pełną dezynwolturą? Gdybyś podobne babole nasadził w science fiction, to zapewne uwagi w rodzaju “to tak nie działa” uznałbyś za słuszne i uzasadnione. Od jakiegoś czasu usiłuję z tym nastawieniem walczyć na krakowskich konwentach (zamierzam tę działalność rozszerzyć, ale nie bardzo miałam możliwości czasowe póki co), ponieważ pomidory w starożytności wkurzają historyka w równym stopniu co dźwięk w próżni czy rok świetlny jako miara czasu fizyka. Gdybyś stworzył sobie fantasyland luźno oparty na starożytności (poczytaj G. G. Kaya, on to robi mistrzowsko), takie babole nieco mniej by raziły, choć wielkiego uzasadnienia by nie miały.

 

Akurat jeśli chodzi o pochodzenie Słowian, jest wiele koncepcji.

W autochtoniczną już chyba nikt poważny nie wierzy. Wszystkie pozostałe różnią się co najwyżej szczegółami allochtoniczności.

 

Na swoje potrzeby stworzyłem świat, w którym jacyś Słowianie nad Bałtykiem i nad Wisłą już są.

Bez żadnego uzasadnienia. To już jest element historii alternatywnej, a historia alternatywna powinna mieć ręce i nogi, podobnie jak science w sf – może lepiej było pójść w trwające dłużej cesarstwo rzymskie (przy spełnieniu odpowiednich warunków rzecz nie niemożliwa), które styka się ze Słowianami w jakimś VII wieku. W III w. skądinąd masz fascynujące, zaawansowane kultury okresu wpływów rzymskich, które mogłeś wykorzystać… Tylko że to są zasadniczo ludy germańskie. Ale możesz mieć też Celtów.

 

Nie rozumiem, czemu forma “język łaciński” miałaby być niepoprawna. Nawet maturę zdaje się z języka łacińskiego i kultury antycznej.

Nie jest niepoprawna, ale jest z innego rejestru – występuje właśnie głównie w nazwach matur i olimpiad przedmiotowych, ostatnio też w podręcznikach, głupia biurokracja. Niemniej Rzymianin powiedziałby latine sciunt/nesciunt czy tam loquuntur (masz staropolską anegdotę z disce puer latine, ego te faciam mociumpanie), mimo że istniało określenie lingua latina. Stąd nasze łacina, potoczne, zwyczajne.

 

Jeśli idzie o Calisię, kwestia nie jest jednoznaczna, może oznaczać wiele różnych miejsc, Kalisz jest jedną z opcji.

Obecnie zasadniczo odrzucaną, bo nie zgadza się geograficznie. A nawet gdyby coś w tym było, nie byloby to miasto słowiańskie, zresztą jak Słowianie przybyli do Europy Środkowej, to dużo jeszcze wody upłynęło w Wiśle, zanim zaczęli miasta budować.

 

Fermentację drożdży Pasteur może i opisał, ale z tego co wiem, używano ich już w starożytnym Egipcie.

A w sprawie pomidorów… Cóż, w świecie, w którym grasują olbrzymie ślimaki, pomidory mogły równie dobrze występować w tamtym czasie poza Ameryką. To taki równoległy świat starożytny ;)

No, nie. Ogrome potwory ci wylazły z bursztynu i należą do jakiegoś innego niemalże lovecraftowskiego wymiaru. Są twoim głównym elementem fantastyki. Pomidory nie są ci do niczego potrzebne, więc jedynie irytują jako babol.

Rozumiem, że zapewne we Włoszech jadłeś focaccię z pomidorami, dobra rzecz, ale to nie znaczy, że występowała ona w III w., podobnie jak nie występowała pizza i większość współczesnych potraw. Egipcjanie używali fermentacji drożdżowej do produkcji piwa (głównie) i chleba, owszem, ale to jest zupełnie co innego niż “placek drożdżowy”. A o kuchni rzymskiej publikacji jest od groma, także w necie, więc naprawdę taki problem zadbać o realia?

 

Po co tak naprawdę w tym opowiadaniu to ciasto drożdżowe i pomidory (i, po prawdzie, Słowianie)? Zwłaszcza te ostatnie wskazują bardzo mocno na alternatywną historię, w której starożytni dopłynęli do kontynentu, który nazywamy Ameryką, ale oni by go musieli nazwać zupełnie inaczej. A skoro, jak twierdzisz, opowiadanie nie ma oddawać realiów, to po co w ogóle umieszczasz je w konkretnym momencie historii, który w dodatku bardzo mocno zaznaczasz datą na początku, co sugeruje, że to ma kluczowe znaczenie?

 

Nawiasem mówiąc, gdybyś miał w opowiadaniu statki parowe, miałoby to znacznie większy sens i było historycznie bardziej prawdopodobne (istnieją warunki wyjściowe) niż te nieszczęsne pomidory.

 

http://altronapoleone.home.blog

Zabawny tekst, Rzymianie walczą z prehistorycznymi ślimakami na wybrzeżach Bałtyku. Jest tu jakiś pomysł i całość jest nawet zabawna, chociaż puenta podsumowuje całą historię jako wyjątkowo rozbudowany, odautorski żart.

Lubię Rzym i fikcję historyczną. Podobała mi się narracja: dość suchy ton sprawozdawcy pasował mi do wspomnień spisanych przez rzymskiego kupca podczas dalekich podróży. Dałem się nabrać, bo zupełnie nie spodziewałem się dokąd to wszystko zmierza.

Jak mawia Regulatorzy, tekst jest niepozbawiony błędów i usterek. Należą do nich zarówno potknięcia językowe oraz niezręczne sformułowania, jak poniższe:

wysadzanych kamieniami miast

Powinieneś przejść przez całość zdanie po zdaniu i wyczyścić opowiadanie z takich błędów, które sam potrafisz zobaczyć.

Jak słusznie zauważyła Drakaina, jest też sporo anachronizmów.

Uważam, że powinieneś zrezygnować z łacińskich cytatów, zwłaszcza w dialogu. W świecie przedstawionym bohaterowie cały czas porozumiewają się po łacinie, a ty, prowadząc narrację opowiadania, prezentujesz nam te rozmowy w języku polskim. Dlaczego niektóre zdania miałyby być wyłożone w mowie Cycerona, a inne nie? Zapis powinien być konsekwentny.

The fair breeze blew, the white foam flew, The furrow followed free: We were the first that ever burst Into that silent sea.

Mogło być zabawnie i nawet dość ciekawie, gdyby opowiadanie nie było tak przegadane i pełne usterek, mocno utrudniających lekturę. Najbardziej przeszkadzały mi słowa, które nie powinny znaleźć się w tym opowiadaniu, czasami osobliwie skonstruowane zdania, nie zawsze poprawnie zapisane dialogi, że o powtórzeniach, literówkach i panoszącej się zaimkozie nie wspomnę.

 

(za­wsze bo­wiem dzie­li­li­śmy się zy­skiem równo po po­ło­wie) –> A czy mogli podzielić się nierówno po połowie?

 

i cho­ciaż co po nie­któ­rzy kupcy draż­ni­li się z nim… –> …i cho­ciaż co ponie­któ­rzy kupcy draż­ni­li się z nim

 

od­wdzię­cza­ją się licz­ny­mi przy­wi­le­ja­mi w pro­wa­dze­niu knaj­py. –> Nie wydaje mi się, aby w tym opowiadaniu knajpa była odpowiednim określeniem.

 

Kwin­tus pró­bo­wał kie­dyś wpro­wa­dzić do tego przy­sma­ku małą zmia­nę, sma­ru­jąc go so­kiem z po­mi­do­rów… –> Skąd Kwintus wziął pomidory???

Rzymianie nie znali pomidorów, tak jak Słowianie nie znali kartofli.  

 

– Witaj, Marku – pod­nio­słem się z sie­dze­nia i pod­sze­dłem do wspól­ni­ka, żeby uści­snąć go po tak dłu­gim cza­sie nie­wi­dze­nia – go­to­wy jak za­wsze. Jak obrót tej zimy? – od razu prze­sze­dłem, zgod­nie z moją ku­piec­ką na­tu­rą, do rze­czo­wych spraw. –> – Witaj, Marku.Pod­nio­słem się z sie­dze­nia i pod­sze­dłem do wspól­ni­ka, żeby uści­snąć go po tak dłu­gim cza­sie nie­wi­dze­nia.Go­to­wy jak za­wsze. Jak obrót tej zimy? – Od razu prze­sze­dłem, zgod­nie z moją ku­piec­ką na­tu­rą, do rze­czo­wych spraw.

Nie zawsze poprawnie zapisujesz dialogi. Pewnie przyda się poradnik: http://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/zapis-partii-dialogowych;13842.html

 

droga stała się bez­piecz­niej­sza. Wcze­śniej ozna­cza­ła ona prze­dzie­ra­nie się przez te­re­ny, na któ­rych to­czy­ły się walki wy­pie­ra­ją­cych się wza­jem­nie… –> Siękoza.

 

za­bra­łem ze sobą te parę oka­zów… –> …za­bra­łem ze sobą tych parę oka­zów

 

ob­da­rzył mnie w za­mian za nie so­wi­tym wy­na­gro­dze­niem… –> Wynagrodzenie to zapłata za pracę. Wynagrodzenie wypłaca się, a nie obdarza się nim.

 

zo­ba­czył, że koń­czę już jeść fo­cac­cię – zgro­ma­dzi­łeś już za­pa­sy na po­dróż? –> Powtórzenie.

 

– Nie jesz­cze – od­po­wie­dzia­łem. –> Raczej: – Jesz­cze nie – od­po­wie­dzia­łem.

 

Trze­ba się ko­niecz­nie za to za­brać. –> Trze­ba się ko­niecz­nie do tego za­brać.

http://portalwiedzy.onet.pl/140056,,,,brac_sie_wziac_sie_do_czegos_brac_sie_wziac_sie_za_cos,haslo.html

 

So­lo­ne, su­szo­ne mięso, rów­nież su­szo­ne owoce, ba­na­ny i dak­ty­le… –> Banany i daktyle to też owoce.

 

Cie­szy­łem się i jed­nak na wi­do­ki… –> Literówka.

 

W nie­wiel­kiej osa­dzie, prze­wa­ża­ją­co drew­nia­nej, tak róż­nią­cej się od na­szych, wy­sa­dza­nych ka­mie­nia­mi miast… –> Wysadzana kamieniami, i to drogimi, może być np.: królewska korona, ale nie mam pojęcia, jak kamieniami wysadza się miasta. Do tej pory byłam przekonana, że przy pomocy materiałów wybuchowych…

 

przy­my­kał oczy i wzno­sił swoje ręce ku niebu. –> Zbędny zaimek. Czy kapłan wznosiłby cudze ręce?

 

otwo­rzył oczy, wpił we mnie swój wzrok i za­czął do mnie prze­ma­wiać płyn­ną ła­ci­ną, co mnie wpra­wi­ło w zdu­mie­nie. –> Nadmiar zaimków.

 

Duchy le­śnych pusz­czy przy­nio­sły mi wia­do­mość… –> Duchy le­śnych pusz­cz/ leśnej puszczy przy­nio­sły mi wia­do­mość

 

po­kle­pa­łem go po jego wy­schłych po­licz­kach… –> Drugi zaimek zbędny.

 

in­stynk­tow­nie znają rzym­ską za­sa­dę… –> …in­stynk­tow­nie znają rzym­ską za­sa­dę

 

jak z opo­wie­ści mi­to­lo­gicz­nych, które opo­wia­da­ła mi… –> Nie brzmi to najlepiej.

 

po prze­ka­za­niu mi wie­ści od du­chów. Jakby du­cho­wa ener­gia… –> Jak wyżej.

 

W gó­rach już z da­le­ka widać cel wy­pra­wy,. na­to­miast… –> Zbędna kropka po przecinku.

 

po­czu­łem jak pia­sek sypie mi się do oczu i wcho­dzi w moje usta. –> Zbędny zaimek.

 

nie czuł­bym su­che­go pia­sku w moich ustach, pie­ką­ce­go pia­sku w moich oczach i szorst­kie­go pia­sku w moich uszach. –> Zbędne zaimki.

 

Długo za­ję­ło mi, zanim do­pro­wa­dzi­łem swoje zmy­sły do stanu… –> Długo trwało, zanim do­pro­wa­dzi­łem swoje zmy­sły do stanu

 

Spoj­rza­łem w górę. U góry groty… –> Brzmi to fatalnie.

 

nie­wiel­ki tunel, przez który mu­sia­łem tu wpaść. Z po­cząt­ku pró­bo­wa­łem sko­czyć, chwy­cić się dłoń­mi wej­ścia do tu­ne­lu, i pod­cią­gnąć się, jed­nak każda taka próba oka­zy­wa­ła się da­rem­na. Pia­sek po pro­stu kru­szał pod na­ci­skiem moich rąk i uj­ście tu­ne­lu coraz bar­dziej się roz­pa­da­ło. Po­sta­no­wi­łem więc, za­miast wy­do­sta­wać się stąd pod kątem pro­stym, wy­ko­pać w pia­sku tunel… –> Powtórzenia.

 

któ­rym mógł­bym wyjść się na po­wierzch­nię. –> …któ­rym mógł­bym wyjść na po­wierzch­nię. Lub: …któ­rym mógł­bym wydostać się na po­wierzch­nię.

 

za­ło­ży­łem na swoje dło­nie skó­rza­ne rę­ka­wi­ce i za­czą­łem wła­sno­ręcz­nie wy­grze­by­wać się stam­tąd. –> Wystarczy: …za­ło­ży­łem skó­rza­ne rę­ka­wi­ce i za­czą­łem wy­grze­by­wać się stam­tąd.

Czy mógł założyć rękawice na inne części ciała? Czy to nie oczywiste, że grzebał własnoręcznie?

 

Zaj­rza­łem do mo­je­go bu­kła­ka. –> Zbędny zaimek.

 

po­nie­waż był ta to ostat­nia por­cja pro­wian­tu, jaką mia­łem. –> …po­nie­waż była to ostat­nia por­cja pro­wian­tu, jaką mia­łem.

 

Jego kor­pus za­wie­szo­ny był wy­so­ko w górze. –> Masło maślane. Czy coś może być zawieszone wysoko w dole?

 

Jego wy­buch roz­sa­dził całe pod­zie­mie i wy­to­czył mi drogę na wol­ność. –> Raczej: Jego wy­buch roz­sa­dził całe pod­zie­mie i otworzył mi drogę na wol­ność.

 

jakie wi­dzia­łem w swoim życiu na oczy. –> Wystarczy: …jakie wi­dzia­łem w swoim życiu.

 

– Nie mam po­ję­cia, to jest jakiś hor­ror, coś kosz­mar­ne­go! –> To słowo nie ma racji bytu w tym opowiadaniu.

 

Nad po­ru­sza­ją­cy­mi się ocię­ża­le mał­ża­mi mie­li­śmy prze­wa­gę w ru­chach. –> Nie bardzo wiem, co chciałeś powiedzieć, ale brzmi to nie najlepiej.

 

wy­ła­niał się ol­brzy­mi stwór. Nie­któ­rzy zdo­ła­li ujść tej hor­dzie. Ci, któ­rzy po uj­rze­niu ol­brzy­mich sko­ru­pia­ków… –> Powtórzenie.

 

Przy­szedł więc czas, żeby wy­ja­wić moim to­wa­rzy­szom zda­rze­nia, któ­rych byłem świad­kiem w Ca­li­sii. Prze­po­wied­nia maga, jego śmierć. –> Prze­po­wied­nię maga, jego śmierć.

 

– Ja nie idę, nie ma mowy, wra­cam czym prę­dzej z po­wro­tem… –> Masło maślane.

 

Po­dzie­li­li­śmy się równo po po­ło­wie. –> Czy mogą być połowy podzielone nierówno?

 

Ale żadna z nich nie zda­wa­ła się dawać re­cep­ty… –> Nie brzmi to najlepiej.

 

na po­ra­dze­nie sobie z obcym im zja­wi­skiem… –> Literówka.

 

Za­czą­łem prze­szu­ki­wać las w po­szu­ki­wa­niu zna­nych mi tru­ją­cych grzy­bów. –> Brzmi to fatalnie.

 

w głębi pusz­czy aż roi się od mu­cho­mo­rów sro­mot­ni­ko­wych… –> Czy w czasach tego opowiadania na pewno używano takiej nazwy?

 

Grzy­by ka­za­łem zno­sić mojej dru­ży­nie do na­sze­go schro­nu. Tam, ka­mie­niem, roz­gnia­ta­łem je, a na­stęp­nie ście­ra­łem w pył. –> Obawiam się, że tak można postąpić z grzybami suszonymi, ale nie ze świeżo zebranymi. Miażdżąc grzyby, otrzymałby paćkę, a nie pył.

 

I wie­dzia­łem, że zgod­nie z prze­po­wied­nią muszę to zro­bić ja. Nie wie­dzieć czemu… –> Nie brzmi to najlepiej.

 

Na wy­brze­że do­tar­łem bez szwan­ku. –> Na wy­brze­że do­tar­łem bez przeszkód.

 

Nie pytaj się o zbyt wiele, Rzy­mia­ni­nie… –> Nie pytaj o zbyt wiele, Rzy­mia­ni­nie

 

i tam za­opa­trzyć się w dro­go­cen­ny kru­szec… –> Bursztyn nie jest kruszcem.

 

Po­ka­zy­wa­łem im na la­ta­ją­ce w po­wie­trzu ko­ma­ry… –> Po­ka­zy­wa­łem im la­ta­ją­ce w po­wie­trzu ko­ma­ry

Można komuś pokazać coś, ale nie można pokazać komuś na coś.

 

Niech więc każdy trak­tu­ję tą hi­sto­rię jak chcę… –> Niech więc każdy trak­tu­je hi­sto­rię jak chce

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Jeszcze kilka dostrzeżonych teraz anachronicznych baboli: nie ma mowy o nazwach Bałtyk i Brama Morawska, obie znacznie późniejsze. Oraz Rzymianie nie chowali zmarłych w kurhanach.

http://altronapoleone.home.blog

No cóż, tak czy inaczej dziękuję za krytykę, zarówno pod względem merytorycznym jak i językowym. Przyznam szczerze, że aż tak wnikliwej lektury się nie spodziewałem. Pozostaje poprawić to, czego samemu się nie dostrzegło, a co dostrzegli inni, i popracować nad warsztatem.

Popraw, bo ma z tego szanse wyjść całkiem miłe opowiadanko.

A wnikliwa lektura na tym forum to norma i wielka zaleta portalu :)

http://altronapoleone.home.blog

Popraw także dlatego, aby kolejni czytelnicy nie potykali się na usterkach. No i szlifuj warsztat. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Jest tu pomysł, całkiem do tego ciekawy. Mi walka Rzymian z potworami się spodobała – niestety droga do niej prowadząca jest mocno wyboista. Nie ma bowiem potrzeby opisywania każdego szczegółu. Kres w “Galerii złamanych piór” przestrzegał przed zbytnim szczególnictwem jako formą wodolejstwa, która nic nie wnosi do opowieści, do tego jeszcze spowalnia akcję. W tym tekście to szczególnie widać, gdy co chwila coś spowalnia wyprawę.

Technicznie też jest trochę do poprawy, co zauważyli poprzednicy. Chwytaj więc linki, które powinny być pomocne:

Dialogi – mini poradnik Nazgula: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/12794

Dialogi – klasyczny poradnik Mortycjana: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/2112

Podstawowe porady portalowe Selene: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

Coś o betowaniu autorstwa PsychoFisha: Betuj bliźniego swego jak siebie samego

Temat, gdzie można pytać się o problemy językowe:

http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/19850

Temat, gdzie można szukać specjalistów do “riserczu” na wybrany temat:

http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/17133 

Poradnik łowców komentarzy autorstwa Finkli, czyli co robić, by być komentowanym i przez to zbierać duży większy “feedback”: http://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842676 

Powodzenia!

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Historia zaczęła się nawet ciekawie i pierwsze akapity (wielkie dosyć) zostały napisane poprawnie. Można się było przyczepić do nieco długaśnych, wielokrotnie złożonych zdań, ale czytało się nieźle. Miałem dziwne skojarzenia z młodzieńczą lekturą opowieści Edgara Rice Burroughsa. Co można uznać za komplement.

Niestety, mnie więcej w połowie tekstu siada jakość. Zarówno fabularna, jak i warsztatowa. Coraz więcej źle użytych słów i dziwnych zdań, coraz więcej naiwności i pójścia na łatwiznę (bohater wchodzi na plażę i wpada do piaskowej groty) w przedstawionej historii. Literówki (mieć niegdyś co czynienia), babole (np. którym mógłbym wyjść się na powierzchnię), kolokwializmy, anachronizmy (słowo horror), zgrzyty merytoryczne i coraz słabsze język i styl. I to wyraźnie słabsze.

Nie czepiając się detali (sporo różnego rodzaju błędów wytknęli moi poprzednicy), zapytam tylko, jak bohater wytrzymał kilka dni pod ziemią bez wody, skąd brał tam powietrze, o jedzeni nie wspomnę (bez tego by przeżył, ale nie intensywnie kopiąc przez cały czas). Późniejsze wydarzenia z owadami, skorupiakami i mięczakami to już była groteska, w której nie znalazłem nawet cienia grozy.

Rada na przyszłość. Nie spieszyć się z opowieścią i jej spisywaniem, trzymać jednakowy rytm i poziom od początku do końca.

Zadatki są.

Po przeczytaniu spalić monitor.

W górach już z daleka widać cel wyprawy,. natomiast morza tych stron do ostatniego kroku skryte są za drzewami.

Zaplątała się niepotrzebna kropka w środku zdania. 

Przyjrzyj się też przecinkom, na przykład:

Pod wpływem ulgi związanej z zakończeniem podróży[-,] oraz skupienia na przeszukiwaniu wybrzeża w poszukiwaniu jak najlepszego towaru, postanowiłem zapomnieć o słowiańskim kapłanie.

Wiesz[+,] ilu już zginęło?

– Musimy uciekać[+,] Tyberiuszu, chodź.

Nad poruszającymi się ociężale małżami mieliśmy przewagę w ruchach.

Nie wiem, co znaczy “mieć przewagę w ruchach”.

Ogólnie czytało się przyjemnie :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka