Zapach bimbru unosił się w powietrzu. Dryfował pod sufitem. Wsiąkał w podziurawione pociskami ściany. Źródło alkoholowej woni stanowiła odkorkowana butelka spirytusu, spoczywająca w dłoni pijanego sanitariusza. Noszowy spał pod drzwiami lazaretu, oparty głową o stertę gruzu i przykryty brudnym fartuchem. Jego donośne chrapanie zagłuszyło kroki biegnącego korytarzem człowieka. Szeregowy Dert wyminął sanitariusza, po czym wpadł z impetem do lecznicy. Nie zdążył w porę wyhamować, przez co zderzył się z medykiem, który stał tuż za drzwiami. Felczer obrzucił żołnierza pełnym irytacji spojrzeniem. Szturchnięcie w ramię omal nie wytrąciło mu z dłoni butelki spirytusu, którym opłukiwał zakrwawione narzędzia chirurgiczne. Litanię przekleństw, jaka popłynęła w stronę Derta, stłumił trzymany w ustach lekarza korek od flaszki.
Przerobione na lazaret archiwum kapitanatu wciąż nosiło liczne ślady dawnego przeznaczenia. Większość niepotrzebnych mebli wyniesiono na korytarz, bądź porąbano na opał, jednak pancerne szafy na dokumenty pozostawiono tam, gdzie stały przez całe dekady. Były zwyczajnie zbyt ciężkie, by ruszyć je z miejsca. Biurka zaadaptowano na stoły chirurgiczne, choć proces ten ograniczył się do obłożeniu blatów czystym płótnem oraz oświetlenia całości tranowymi latarniami. Płonący w lampach rybi olej wypełniał szpital mdłą, przyprawiającą o wymioty wonią, a co gorsza nie stanowił jedynego źródła przykrych zapachów. W lazarecie cuchnęło metalicznym odorem krwi, dymem z płonący ziół, spirytusem, dawno niemytymi ciałami oraz słodkawym fetorem jątrzących się, zakażonych ran.
Dert przystanął w miejscu sapiąc wysiłku. Oczy rannych żołnierzy skupiły się na jego osobie, wszystkich poza Orelem i Inelvi. Sierżant Orel nie miał już oczu, którymi mógłby na kogokolwiek spojrzeć, a kapral Inevli leżała zupełnie nieruchomo. Wpatrywała się w sufit pustym, martwym wzrokiem.
– Będą pertraktować! – zawołał Dert. – Szaraki! Zgodzili się pertraktować!
Ranni przyjęli tę wiadomość bez śladu euforii. W odpowiedzi na słowa szeregowego, w lazarecie rozległ się chór westchnień, stłumionych jęków oraz plugawych przekleństw. Tylko medyk, wciąż skupiony na czyszczeniu zakrwawionych narzędzi, wykazał większe zainteresowanie.
– A skąd to wiecie, żołnierzu? – zapytał z wyraźnym powątpiewaniem.
– Jak to skąd? Nie słyszycie? Wstrzymali ogień!
– To jeszcze o niczym nie świadczy. – Felczer zatkał butelkę ze spirytusem, po czym odstawił ją na stolik pod ścianą. Skończywszy z narzędziami, zanurzył dłonie w miednicy z wodą, która błyskawicznie zabarwiła się na kolor czerwony. – Zapewne przygotowują się do następnego szturmu.
– Chłopaki, którzy właśnie zeszli z warty klęli się, że to prawda!
– Pewnie na samą Koronę? – rzucił obcesowo lekarz. – Jeżeli klęli się na Koronę, to niechybnie musi być prawda.
– Podobno Lebmam im tak powiedział – nie ustępował Dert.
– Cóż… Porucznik Lebmam nie należy do ludzi, których można posądzić o skłonność do łgarstwa – zgodził się niechętnie medyk.
– Jeden z rannych żołnierzy, słysząc ich rozmowę, podniósł głowę ze zwiniętego w kłębek munduru, który służył mu za prowizoryczną poduszkę.
– Tak jak nie kłamał, gdy powiedział, że najdalej za tydzień dowództwo przyśle posiłki? – wyburczał spod bandaży zasłaniających twarz. – Lebmam łże jak pies! Nie wierzę w ani jedno jego słowo!
– Wygląda na to, że oberwaliście po głowie gorzej niż myślałem, kapralu – odparł bez emocji felczer. – Dla własnego dobra zachowajcie takie opinie dla siebie. Oficerom mogą się nie spodobać. A wy szeregowy, nie powinniście być na wachcie? Wynocha stąd!
Dert poprawił przerzucony przez ramię karabin. Wykonał w stronę lekarza przepisowy salut, choć wykrzywił się przy tym w karykaturalny sposób. Po opuszczeniu lazaretu obszedł łukiem chrapiącego sanitariusza. Dalej trafił na długi korytarz łączący ze sobą kolejne zrujnowane pomieszczenia. W pełnym biegu przeskakiwał ponad stertami połamanych mebli i pagórkami gruzu, który odpadł z sufitu pod wpływem artyleryjskiej nawały. W kilku miejscach musiał okrakiem omijać drzwi, celowo wyrwane przez żołnierzy z zawiasów, by nie utrudniały poruszania się pomiędzy pokojami. Kroki Derta odbijały się głośnym echem od ceglanych ścian, z których eksplozje odłupały resztki drewnianej draperii. Gruz chrzęścił pod butami szeregowego, a wirujące w powietrzu drobinki pyłu zawzięcie czepiały się jego munduru.
Mimo iż regularna wymiana ognia ucichła jakiś czas temu, Dert wciąż słyszał wystrzały z broni palnej. Pojedyncze, nieregularne trzaski, przerywane przez przytłaczający huk, od którego cały budynek trząsł się w posadach. Po miesiącach oblężenia potrafił rozpoznać, kiedy źródło bitewnej kanonady znajdowało się w pobliżu. Teraz było inaczej. Ktokolwiek wciąż prowadził ostrzał musiał stacjonować względnie daleko. Przynajmniej na tyle, by Dert miał pewność, że zabłąkany pocisk artyleryjski nie przebije się nagle przez strop i nie eksploduje mu pod nogami.
Korytarz skręcił kilka razy, po czym zaprowadził go do wielkiej sali, będącej prawdziwym cmentarzyskiem drewnianych mebli. Pomiędzy zniszczonymi stołami walały się sterty papierowych kartek oraz tekturowych teczek. Pod ścianami leżały puste skrzynie z amunicją, podobne do dziecięcych trumienek. W ciemności przemykały szczury, coraz bardziej wygłodniałe i coraz bardziej przerażone wojenną rzeczywistością.
Gdy Dert pozostawił za sobą magazyn amunicji, drogę zagrodził mu fragment zawalonego stropu, który całkowicie zablokował drzwi na korytarzu. By dostać się do następnego pomieszczenia szeregowy musiał przecisnąć się przez wybitą kilofami dziurę w ścianie. Po drugiej stronie czekał na niego rozległy hol zwieńczony żeliwnymi wrotami, dostatecznie wysokimi i szerokimi, by zdołała przez nie przejechać nawet lokomotywa. Przejście zostało zatrzaśnięte, zablokowane gruzem, a na koniec podparte wbitymi w posadzkę, metalowymi wspornikami. Aby dostać się do środka, nieproszeni goście musieliby użyć czołgu.
Ściany holu znaczyły dziury po pociskach, niektóre tak głębokie, że bez trudu odsłoniły drewniany szalunek. Powyżej nadpalonej draperii wisiał szereg obrazów noszących liczne ślady ognia oraz zabłąkanych kul. Tylko jeden z portretów pozostał względnie nietknięty przez zniszczenia. Przedstawiał starszego, wąsatego mężczyznę w ciemnozielonym mundurze. Na jego głowie tkwiła stożkowata korona stylizowana na bitewny hełm, a w dłoni kawaleryjska szabla. Powyżej obrazu rozpięto dwa sztandary pochylające się nawzajem ku sobie. Na pierwszym widniał biały rumak umieszczony na jednolicie zielnym tle. Drugi został podarty na strzępy, lecz wciąż dało się na mi dostrzec ciemnogranatową barwę oraz biel żaglowych masztów.
Mijając obraz wąsatego jegomościa w koronie, Dert splunął z obrzydzeniem na ziemię.
Wzdłuż ścian holu, aż po zabite na głucho wrota wejściowe, usypano barykady przypominające transzeje. Najdalej położone elementy zapory składały się z wrzuconych na kupę desek, cegieł, fragmentów gruzu oraz zniszczonych mebli. Im bliżej drzwi tym obrońcy pokusili się o postawienie bardziej składnych konstrukcji, wzmocnionych zwojami drutu kolczastego i drewnianymi podporami. Mimo ich wysiłków całość przypominała porąbany na kawałki wrak statku, który morze wyrzuciło na brzeg w czasie sztormu.
Przy frontowej ścianie klęczeli żołnierze w ciemnozielonych mundurach. Strzelcy pilnujący wejścia zdawali się czujni i napięci do granic możliwości. Przez zasłonięte deskami okna obserwowali teren przed budynkiem. Obsługa ciężkiego karabinu maszynowego pieczołowicie nabijała pas amunicyjny nowymi nabojami, podczas gdy dowodzący stanowiskiem ogniowym kapral czyścił lufę z pyłu, jaki przykleił się do rozgrzanej, metalowej powierzchni.
Obrońcy stacjonujący dalej od wejścia korzystali z chwili spokoju, jaki oferowała przerwa w boju. Polegiwali na podłodze, wsparci o ściany barykad i barki towarzyszy. Ktoś chrapał pogrążony w płytkim, niespokojnym śnie. Ktoś nerwowym ruchem sprawdzał mechanizm zamka karabinu. Ktoś inny z przerażającym spokojem ostrzył bagnet, mamrocząc bod nosem ciche przekleństwa. Dwóch sanitariuszy z białymi opaskami na ramionach próbowało zaszyć rozciętą od stopy aż po kolano nogę młodego szeregowca. Chłopak wył z bólu zagryzając zęby na wciśniętej do ust, brudnej szmacie.
Posadzkę zaścielał dywan pustych łusek, gdzieniegdzie przyozdobiony zakrwawionymi bandażami, czy odrzuconą strzelbą, która po zacięciu zamka nie nadawała się już do użycia. Lub której właściciel dogorywał właśnie w lazarecie zbyt ranny by utrzymać broń w rękach.
Dert z głową pochyloną niemal do kolan, prześlizgnął się pomiędzy labiryntem zapór. Następnie padł na brzuch i szorując łokciami po podłodze doczołgał się do swoich kompanów przy wrotach wejściowych.
– Starszy szeregowy Atrey Dert! – zwołał siedzący pod oknem żołnierz z belkami sierżanta na pagonach. – Jako ostatni z całej drużyny stawiliście się na wachcie! W dodatku spóźnieni! W ramach kary macie dodatkowy dyżur w kuchni.
– W kuchni? – parsknął pod nosem Dert. – A co miałbym tam robić? Zostały jeszcze jakieś szczury do ugotowania? Myślałem, że wyłapaliśmy i zeżarliśmy już wszystkie.
– Co tam mruczysz, Atrey?! – podchwycił z agresją podoficer. – Czyżbyś mówił, że chcesz dostać dwa karne dyżury?
– Nic, nic, sierżancie. Zastanawiałem się tylko, co będę robił w kuchni, skoro do żarcia zostały nam tylko zepsute konserwy.
– Jeśli dostaniesz taki rozkaz to będziesz gotował cegły i przyprawiał je tynkiem ze ścian! I mają to być najpyszniejsze cegły, jakie przyjdzie nam jeść! Pojmujesz Atrey?!
– Tak, sierżancie.
– Nie słyszałem was, szeregowy!
– Tak jest, sierżancie! – wydarł się głośniej Dert.
Podoficer pokiwał z aprobatą głową. Na pozostałych żołnierzach ta krótka wymiana zdań nie zrobiła żadnego wrażenia. Stanowczo zbyt często byli świadkami podobnych rozmów, by się nimi przejmować.
Atrey poprawiwszy hełm, odważył się wyjrzeć ponad urwanym parapetem.
– Przyjechali już? – zapytał, nie mogąc powstrzymać emocji. – Widzieliście ich?
– Jedyne, co za chwilę zobaczycie szeregowy, to moją pięść walącą was po mordzie – ofuknął go sierżant. – Nie podnoś łba imbecylu, bo ci go odstrzelą!
– Przecież mamy zawieszenie broni – odparował Dert. – Bo mamy, prawda poruczniku?
Dowodzący obroną oficer nie odpowiedział na zadane pytanie. Jako jedyny z żołnierzy nie kulił się pod oknem, lecz stał oparty plecami o ścianę obok drzwi. Choć stał zupełnie nieruchomo, jego ciałem w regularnych odstępach wstrząsały gwałtowne skurcze. Drgawki powodowały, że kręgosłup żołnierza wyginał się do tyłu, głowa odskakiwała na bok, a opuszczone wzdłuż tułowia ręce zaciskały się spazmatycznie. Powieki porucznika pozostawały przymknięte, lecz łatwo było dostrzec rytmiczne ruchy jego gałek ocznych, zupełnie jakby dowódca spał w odrętwieniu, niczym koń.
Gdy porucznik Lebmam ocknął się z katatonicznego stanu, zgiął się w pół, z trudem powstrzymując torsje. Charknął, splunął na ziemię, a na koniec otarł niedogolony podbródek z resztek śliny. Przez cały czas powieki trzymał kurczowo zaciśnięte. Zanim spojrzał na swoich podkomendnych, przetarł oczy dłońmi, a zrobił to tak zapamiętale, jakby próbował pozbyć się pyłu, który dostał się pod skórę i boleśnie drażnił jego źrenice. Wszyscy żołnierze zobaczyli, że białka oczu dowódcy wypełniają krwawe wybroczyny. Zdawać by się mogło, że błękitne tęczówki porucznika pokryła karmazynowa pajęczyna. Jeżeli Lebmam nie był prawdziwym ślepcem, to rzeczywistość, jaką widziały jego oczy musiała przypominać pejzaż zalany szkarłatem.
Głośny warkot spalinowego silnika sprawił, że żołnierze otrząsnęli się z sennego odrętwienia. Ich dłonie powędrowały w kierunku strzelb, palce oparły się na kabłąkach spustowych. Drużyna ciężkiego karabinu maszynowego wycelowała lufę śmiercionośnej broni w stronę placu przed budynkiem. Mimo ostrzeżeń sierżanta, kilku strzelców wyjrzało ponad ochronnymi barykadami, ale nawet oni nie odważyli się trwać w takiej pozycji dłużej niż ułamek sekundy.
Brukowany plac przed budynkiem kapitanatu ozdabiała fontanna, zawijasy żywopłotu oraz dwa szeregi dorodnych świerków. Tak było dawniej. Obecnie deptak zamienił się w zbiorową mogiłę dla żołnierzy w szarych mundurach. Nie dało się oszacować ich liczby, ciał było zwyczajnie zbyt wiele. Trupy leżały osamotnione w cieniu gruzów, bądź tworzyły sterty zakrwawionych ochłapów, przysypane pyłem oraz opadłą z nieba sadzą. Alejkę otaczającą plac znaczyły leje po eksplozjach tak głębokie i tak gęsto usiane, że po kamiennym bruku nie pozostał nawet ślad.
Dym z płonących budynków utrudniał dostrzeżenie czegokolwiek po drugiej stronie ulicy, jednak dźwięk terkoczącego silnika rozbrzmiewał w ciszy ze zdwojoną siłą. Warkot stawał się głośniejszy z każdą chwilą, narastał na podobieństwo nadchodzącej fali powodziowej. Po ciągnących się w nieskończoność sekundach nerwowego wyczekiwania, z ciemności wyłonił się pokraczny, bryłowaty kształt. Żołnierze dostrzegli napędzany gąsienicami transporter opancerzony. Maszyna posuwała się powoli do przodu, manewrując pomiędzy kraterami wypełnionymi błotem i deszczówką. Z tylnej części pojazdu sterczała rura wydechowa, która wypluwała w niebo smugi czarnego dymu. Wystająca z wieżyczki armata poruszała się ze zgrzytem na boki. Przesuwała się od jednego okna budynku do drugiego, jakby szukała celu, w który mogłaby splunąć ogniem.
– To oni – zawyrokował porucznik Lebmam.
– Jesteście pewni, co do ich zamiarów? – zagadnął sierżant. – To może być podstęp. Pozwolimy Szarakom podjechać bliżej to walną w nas z tego działa. Albo spróbują staranować wejście. Może właśnie taki mają plan?
– Ich czarownik zapewnił mnie, że pragną pertraktować.
– Jesteście pewni, że nie kłamał?
= Jestem pewny. – Oficer potarł palcami kąciki przekrwionych oczu. – Kontaktowaliśmy się przez Eter, a tam nikt nie potrafi ukryć prawdziwych emocji. Gdyby czarownik Szaraków skłamał, dostrzegłbym to.
– Majorowi wystarczyły wasze zapewnienia? Przecież on nie ufa tym całym magicznym sztuczkom.
– Wystarczyły. Wam moje słowa nie wystarczają, sierżancie? – warknął zirytowany Lebmam. – Może życzycie sobie dostać rozkazy na piśmie?
– Wystarczają – mruknął pojednawczo podoficer. – Ale myślę, że i tak nie powinniśmy pozwolić im podjechać pod same drzwi. Będzie bezpieczniej, jeśli przyhamujemy ich jak najdalej od budynku. Zgodzicie się ze mną?
– Zgodzę się.
– Świetnie. – Sierżant uśmiechnął się pod nosem. – Szeregowy Dert! Szeregowy Brenzs! Wypad na zewnątrz! Wyjdziecie naszym gościom na spotkanie.
– Co?! – przeraził się Atrey. – Ale dlaczego ja?
– Bo przed chwilą nie mogłeś doczekać się ich przyjazdu. Teraz będziesz miał okazję pooglądać sobie Szaraków z bliska. No! Na co czekasz? Na specjalne zaproszenie? To nie była prośba szeregowy! Rusz dupę i wynocha na zewnątrz!
– Jak tam wyjdziemy to o razu nas odstrzelą – zaskomlał Dert.
– Nie odstrzelą – uspokoił go porucznik Lebmam. – Muszą liczyć się z tym, że jeśli złamią zawieszenie broni to rozwalimy im tą jeżdżącą puszkę.
– A rozwalimy? – parsknął szeregowy. – Bo coś mi się zdaje, że nie damy rady, nawet gdybyśmy bardzo chcieli.
– Ale oni tego nie wiedzą.
– Może to wy poruczniku wyjdziecie ich powitać, co? – zasugerował zgryźliwie Atrey. – Skoro jesteście w tak dobrej komitywie z ich czarownikiem.
– Jeśli jakiś snajper odstrzeli twój pusty łeb Dert to… Niewielka to będzie strata dla nas wszystkich. – Dowódca zerknął na szeregowego z ukosa. Atrey szybko odwrócił wzrok od twarzy oficera. Samo patrzenie na karmazynowe wybroczyny rozlane wokół tęczówek porucznika sprawiało mu ból. – Ale gdyby zastrzelili mnie… Uwierz mi, nie chciałbyś siedzieć tutaj nawet jednego dnia bez moich ochronnych zaklęć. Gdyby nie ja, czarownicy Szaraków usmażyliby was jak prosięta.
– Słyszałeś Dert?! – ryknął sierżant. – To był rozkaz! Brenzs, a ty na co czekasz? Też masz jakieś obiekcje, co do wykonywania rozkazów?
– Nie mam – mruknął jeden ze strzelców zrezygnowanym głosem. – Chodź Atrey, miejmy to za sobą
Dert zaklął plugawie. Rzucił dowódcy urażone spojrzenie, lecz nie odważył się podważać rozkazów. W ślad za Brenzsem wygramolił się przez okno, spod którego ich towarzysze odsunęli zagradzający przejście drut kolczasty. Otrzepawszy dłonie z drobinek pyłu, który powbijał mu się w skórę, stanął na chodniku przed budynkiem. W tym miejscu chwilowo zakończyła się jego podróż. Nie dał rady wykonać kolejnego kroku w stronę ulicy. Gdy spojrzał w lufę transportera, nogi zwyczajnie odmówiły mu posłuszeństwa. Wystrzał z czołgowej armaty zamieniłby go w stertę zakrwawionych flaków, a przecież uzbrojenie pojazdu nie stanowiło jedynego zagrożenia. Atrey wiedział, że w oknach budynków po drugiej stronie ulicy kryli się strzelcy wyborowi Szaraków. Nie widział ich, ale był pewien, że tam są. Świadomość, że od śmierci dzieli go jedynie ruch czyjegoś palca na kabłąku spustowym, paraliżowała silniej niż zachłyśnięcie się gazem bojowym.
Nad okolicą powoli zapadał zmierzch, jednak wieczorne niebo pozostawało rozjaśnione przez łunę pożarów, które trawiły miasto od początku oblężenia. Tam, gdzie ogień został częściowo opanowany, w górę unosiły się kłęby czarnego dymu, tworząc kopułę podobną do burzowych obłoków. Domy wzdłuż ulicy szczerzyły się rzędami powybijanych szyb i dziurami po artyleryjskich pociskach. W niektórych budynkach frontowe ściany zapadły się, odsłaniając zniszczone przez pożar wnętrza. Pojedyncze gmachy rozsypały się całkowicie. Pozostały po nich tylko sterty gruzu i pokruszonych cegieł.
– Rusz się, Atrey! – Brenzs ponaglił go ruchem ręki. – Musimy ich zatrzymać zanim podjadą bliżej.
Dert przełamawszy wewnętrzny opór, podreptał za towarzyszem w stronę ulicy. Gdy szedł przez plac zasłany trupami w szarych mundurach, jego nogi zdawały się ciężkie jak z ołowiu. Mundur lepił się do wilgotnego od potu karku, a palce zaciskały się na lufie karabinu aż do bólu. Podsycana strachem wyobraźnia malowała przed nim obraz jego własnych zwłok rozciągniętych na ziemi w krwawej kałuży. Mijając kolejne ciała w szarych uniformach, rozglądał się nerwowo dookoła w próżnej nadziei, że zdąży zobaczyć błysk wystrzału, zanim kula roztrzaska mu czaszkę.
Pilot transportera musiał ich dostrzec, gdyż zwolnił, a następnie ustawił maszynę bokiem do chodnika. W twarz Derta spojrzały otwory strzelnicze, umieszczone na burcie pojazdu. Atrey na ten widok stanął jak zamurowany. Mimowolnie zmienił kierunek marszu, by w razie konieczności ukryć się za resztkami zniszczonej przez pociski fontanny. Miał świadomość, że pokruszone fragmenty marmuru, dawniej przedstawiające rzeźbę jakiegoś czworonożnego zwierzęcia, stanowiły lichą osłonę przed bronią maszynową. Jednak nie potrafił zmusić się do marszu prosto na otwory strzelnicze czołgu.
Celujące w nich lufy karabinów nie zrobiły wielkiego wrażenia na Brenzsu. Szeregowy wciąż szedł pewnie w stronę transportera. Przyspieszył nawet, przeskakując głębokie leje po wybuchach i leżące w nich zwłoki. Dopiero, gdy boczne drzwi czołgu opadły w dół odsłaniając skryte w ciemności wnętrze, Brenzs zatrzymał się w miejscu. Dert stanął za jego plecami podrzucając do ramienia karabin. Palce, którymi odbezpieczał zamek dygotały tak bardzo, że udało mu się zdjąć blokadę dopiero za trzecim razem.
– W kieszeni mam granat – mruknął w jego stronę Brenzs. – Jeśli Szaraki coś kombinują to z tej odległości bez problemu trafię nim do środka. Zobaczymy, czy sukinsyny go złapią.
Atrey powstrzymał się od komentatorze, że w przypadku podstępu Brenzs nie zdąży rzucić w stronę czołgu nawet brzydkim słowem, o granacie nie wspominając. Tymczasem z wnętrza pojazdu wysiadło dwóch żołnierzy w jednolicie szarych mundurach, które wyglądały jakby uszyto je z czystego popiołu, a później przysypano grubą warstwą ołowianego pyłu. Na ich głowach tkwiły stalowe, owalne hełmy opadające na uszy oraz na kark blaszanymi osłonami. Twarze zbrojnych pozostawały niewidoczne pod maskami gazowymi, których żłobkowane rury ciągnęły się do zawieszonych przy pasach filtrów.
W ślad za piechurami z transportera wygramolił się oficer. Workowaty mundur z dystynkcjami kapitana oraz tkwiący na ogolonej głowie czarny beret nie potrafiły zamaskować faktu, że dowódca był kobietą. Dało się to poznać głównie po twarzy. Pociągłej, wychudzonej i poznaczonej brudem, lecz jednocześnie bardzo urodziwej. Kobieta mogłaby uchodzić za prawdziwą piękność, gdyby nie przerażająco ciemne oczy, osadzone głęboko w czaszce, jak u zasuszonego trupa. Czarnookiej towarzyszył drugi oficer, mężczyzna w randze podporucznika. Był równie szczupły i równie wysoki, co jego starsza stopniem koleżanka, lecz w odróżnieniu od niej, nie zrezygnował ani z hełmu, ani z maski gazowej. Ochronne oporządzenie wisiało pod jego brodą, zapięte na paskach wokół szyi, co pozwalało w razie potrzeby błyskawicznie założyć osłonę na twarz. Po chwili za ich plecami pojawił się jeszcze jeden żołnierz. Jego mundur nie nosił żadnych dystynkcji, a pasa nie obciążała kabura z pistoletem, jedynie dwa noże obijające się o biodra przy każdym ruchu. Włosy nosił ogolone tuż przy skórze, dzięki czemu widać było tatuaże sięgające od policzków po czubek głowy. Kręte linie atramentowych wzorów kierowały się w dół szyi znikając pod warstwami popielatego materiału. Oczy mężczyzny zdawały się niemal tak samo przekrwione jak źrenice porucznika Lebmama.
– Komitet powitalny? – zapytała kapitan, krzywiąc usta w parodii uśmiechu, który temperaturą dorównywał lodowatemu spojrzeniu. – Świetnie. Prowadźcie do waszego dowódcy.
Brenzs bez słowa okręcił się na pięcie i spokojnie ruszył w stronę kapitanatu. Dert, choć całe ciało wzbraniało się przed odwróceniem pleców w kierunku transportera, zaczekał aż oddział Szaraków go wyminie, po czym przyjął rolę jednoosobowej ariergardy. Co kilka kroków zerkał za siebie, by upewnić się, że czołgowa armata pozostaje nieruchomo w miejscu.
W zabarykadowanym oknie czekała na nich zwalista postać sierżanta, otoczona przez lufy karabinów.
– Tylko oficerowie – dobiegło z wnętrza budynku.
– Przecież to wizyta towarzyska – wycedziła kapitan Szaraków z silnym, zgrzytliwym akcentem, okrutnie kalecząc każde słowo. – Będziemy się grzecznie zachowywać. Obiecuję.
– Tylko oficerowie!
– Skoro tak ładnie prosicie. Broń też mamy zostawić przed wejściem?
– Obejdziecie się bez obstawy i bez broni – odwarknął gniewnie sierżant. – Podobno chcecie pertraktować, a do rozmowy broń nie będzie wam potrzebna.
Czarnooka prychnęła lekceważąco. Obróciła się w stronę swoich podkomendnych i wysyczała kilka słów w gardłowym narzeczu, którego Atrey nie rozumiał ni w ząb. Następnie oddała im swój rewolwer i przecisnęła się przez okno do środka budynku. Po niej przyszła kolej na chudego podporucznika, a na końcu na wytatuowanego łysola w mundurze bez dystynkcji.
Dert zaczekał aż Brenzs wgramoli się do środka. Później wdrapał się na parapet i ześlizgnął po stercie gruzu pomiędzy zwoje drutu. Bezpiecznie ukryty we wnętrzu budynku oparł plecy o ścianę, przysiadł na piętach. Z całej siły zacisnął dłonie na lufie karabinu, by zamaskować ich drżenie. Serce waliło mu jak szalone, a po twarzy spływał pot, żłobiąc czyste koryta w warstwie brudu na policzkach. Ktoś poklepał go pokrzepiająco po ramieniu. Ktoś inny wcisnął mu w dłoń kartonik z ostatnim zachowanym papierosem. Dert był zbyt roztrzęsiony, by zwrócić uwagę na bezcenny podarek. Kątem oka zobaczył, że szarzy piechurzy wrócili do transportera. Kopcąca dymem maszyna pozostała zaparkowana na krawędzi chodnika. Gdy podniósł się na nogi, sierżant kończył zawiązywać oczy chudemu podporucznikowi.
– Czy to konieczne? – Kapitan Szaraków ani na moment nie zmieniła kpiącego tonu. – Przecież nie macie tu nic… Zupełnie nic, co stanowiłoby dla nas tajemnicę.
– To konieczne, jeśli chcecie wyjść stąd żywi – uciął dyskusję Lebmam, wyłoniwszy się z cienia pod ścianą. Łysol z wytatuowaną twarzą i przekrwionymi źrenicami kiwnął mu na powitanie głową. – Dert, Brenzs za mną! Zaprowadzimy gości do dowódcy.
Atrey zaczekał aż ludzie sierżanta zakneblują, a później zwiążą żołnierzy, po czym kolbą karabinu popchnął chudego podporucznika do przodu. Szarak zniósł uderzenie z podziwu godnym spokojem. Jedyne, co zrobił, to obrócił głowę za siebie. Uczynił to przerażająco powoli. Na widok tego gestu, Derta przeszedł dreszcz. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że oczy chudzielca dostrzegają wszystko nawet przez gruby materiał owinięty wokół czoła. By dodać sobie animuszu szturchnął wroga ponownie. Tym razem nieco mocniej. Szarak posłusznie ruszył przed siebie.
Ponieważ goście szli zupełnie po omacku, w dodatku ręce mieli związane za plecami, Atrey wraz z Brenzsem musieli nieustannie pilnować, by negocjatorzy nie wpadali na ściany i nie potykali się o zwały gruzu. Obawa, że czarownik Szaraków rzuci na niego klątwę, a pozostała dwójka wyciągnie ukrytą broń, nie dawała Dertowi spokoju. Marsz ciemnymi korytarzami wydawał się trwać w nieskończoność, co jeszcze bardziej nadwyrężało jego zszargane nerwy. Zanim dotarli do magazynów na tyłach budynku, Atrey niemal wpakował chudzielcowi kulkę w plecy, gdy ten potknął się na stercie cegieł.
– Teraz będą schody, uwaga – ostrzegł idący przodem Lebmam.
Po zejściu dwa piętra w dół, czekał ich krótki spacer ciemnym tunelem, gdzie za jedyne źródło światła służyła niesiona przez porucznika, tranowa latarnia. W powietrzu czuć było wilgoć, a od pokrytych pleśnią ścian ciągnęło słonym, morskim zimnem. Dert pomyślał, że warto byłoby założyć na twarz maskę gazową, zanim odór zgnilizny przyprawi go o mdłości, ale bał się wypuścić karabin z ręki nawet na ułamek sekundy. Kręcące się po budynku szczury zniknęły, a ich popiskiwanie zastąpił szum przypominający młyńskie żarna. Dźwięk ten przytłaczał i napierał na ściany tunelu, wywołując u Atreya silniejsze nudności niż smród zgnilizny.
Porucznik Lebmam zaprowadził ich do ukrytego w podziemiach schronu, który blokowała pancerna śluza. Nikt nie pełnił warty przed kwaterą dowódcy, gdyż wszystkich zdolnych do walki oddelegowano do obrony budynku dwa piętra wyżej. Za niezdolnych do walki uznawano jedynie martwych żołnierzy. Innych kategorii wśród załogi nie było. Żadnego podziału na lekko i ciężko rannych. Ci ostatni mogli co najwyżej odpocząć przez pewien czas w lazarecie aż nabiorą dość sił by utrzymać w rękach broń. Tylko żywi i martwi. Żywi walczyli. Martwi czekali aż ich ciała trafią wreszcie do morza. Albo do kotła w kuchni, gdy obrońcom definitywnie skończą się zapasy żywności.
Dert w myślach przyznał rację porucznikowi. Oficer podjął słuszną decyzję, gdy nakazał zawiązać Szarakom oczy. Negocjatorzy nie powinni widzieć, jak niewielu obrońców pozostało w budynku.
Kwaterę dowódcy oświetlały dwie tranowe latarnie, silnie kopcące dymem z racji kończącego się paliwa. Jedna z lamp bujała się na boki zawieszona pod sufitem, zupełnie jakby tkwili w kajucie rozchybotanej łajby. Drugą przytwierdzono do stołu, który zajmował centralną część bunkra. Pokrywające blat mapy, dokumenty oraz zwoje papieru, zrzucono na stertę pod ścianą. W rogu pomieszczenia leżał niezbyt czysty siennik. Po przeciwnej stronie stała wieża z drewnianych skrzynek wypełnionych zapasami wojskowych konserw oraz szklanych butelek. Na ścianie wisiał podniszczony, zielony sztandar z białym koniem, a także drugi, granatowy proporzec z symbolem okrętu o srebrnych żaglach. Nigdzie nie było widać portretu wąsacza w koronie. Możliwe, że w budynku kapitanatu nie zachowała się dostateczna ilość obrazów jego królewskiej mości. Możliwe też, że dowodzący obroną oficer musiał walczyć z odruchem wymiotnym za każdym razem, gdy patrzył na oblicze miłościwie panującego władcy.
Za stołem siedziały dwie postacie, ale tylko jedna z nich nosiła ciemnozielony mundur. Żołnierzowi towarzyszyła starsza kobieta ubrana po cywilnemu, w czarny żakiet i pożółkłą od brudu koszulę.
Porucznik Lebmam przekręciwszy kurek, zgasił niesioną latarnię. Machnięciem dłoni dał znać szeregowcom, by rozwiązali negocjatorom ręce i zdjęli opaski z oczu.
– Czarownik niech trzyma łapy na widoku – zarządził mężczyzna za stołem, głaszcząc palcami posiwiałe wąsy. – Jeden podejrzany gest, a moi ludzie wpakują mu kulkę w potylicę.
Czarnooka w odpowiedzi uśmiechnęła się beztrosko. Pocierając uwolnione nadgarstki zerknęła na wytatuowanego łysola. Rzuciła w jego stronę krótkie, szczekliwe polecenie. Czarownik podwinąwszy rękawy munduru zaprezentował wzory wykute na skórze obu przedramion. Zamiast podejść do stołu zatrzymał się w pobliżu drzwi, gdzie Dert i Brenzs trzymali go cały czas na muszce.
– Rozumiem, że to samo tyczy się waszego Wytatuowanego? – zapytała z przekąsem kapitan, rzucając Lebmamowi wyzywające spojrzenie.
Porucznik, naśladując gesty Szaraka odsłonił przedramiona, które podobnie jak u wrogiego żołnierza pokrywały faliste symbole, począwszy od łokci, na opuszkach palców kończąc.
– Siedzący za stołem wąsacz wskazał gościom krzesła.
– Jestem… – zaczął.
– Major Gryngsztam – dokończyła za niego Czarnooka. – Po śmierci pułkownika Kaneno najwyższy stopniem oficer Czwartej Brygady Piechoty. Czy raczej tego, co z niej zostało. Wiemy, kim jesteście, majorze. Wiemy naprawdę dużo.
Przy stole zapadło ciężkie milczenie. Dowódca garnizonu nie dał poznać po sobie zmieszania, ale jego siwowłosa towarzyszka rozejrzała się dookoła pełnym przerażenia wzrokiem.
– Wiemy naprawdę dużo – powtórzyła kapitan, rozkoszując się zdziwieniem, jakie zaoponowało wśród żołnierzy w zielonych mundurach. Jej trzeszczący akcent sprawiał, że rozciągała sylaby w trudny do zrozumienia, a nawet bolesny dla uszu sposób. – Mieliśmy sporo czasu by… porozmawiać – kobieta uśmiechnęła się wypowiadając to słowo – z Koniarzami schwytanymi w mieście. Takie… rozmowy, bywają bardzo pouczające. Zawsze znajdą się tacy, którzy zechcą z nami… porozmawiać. Jeśli nie ze strachu, to z wyrachowania podszytego nadzieją, że kupią sobie w ten sposób lepszy los.
Nikt z obecnych w bunkrze nie zdobył się na komentarz. Zadowolona z tego faktu Czarnooka przesunęła po żołnierzach kpiącym spojrzeniem. Usiadła na wskazanym miejscu, po czym zdjęła z głowy beret i odłożyła go na blat.
– Mam na myśli nie tylko schwytanych żołnierzy – dodała. – Także cywile z radością dzielą się z nami opowieściami. Mówią i mówią, bo dopóki mówią, dopóty ich paznokcie pozostają przytwierdzone do palców. Które to z kolei pozostają przytwierdzone do dłoni. Dłonie do rąk. I tak dalej i tak dalej.
Gryngsztam potarł w milczeniu wąsy. Zjechał palcami na niedogolony podbródek, który z wolna pokrywał się równie gęstym zarostem, co skóra nad górną wargą. Jakiekolwiek myśli krążyły w jego głowie, major zachował je dla siebie.
– Wiemy, że została was tu zaledwie garstka, w tym część cywilnej załogi portu, prawda pani Kruzy? – Czarnooka spojrzała na staruszkę siedząca obok majora. – Pani mąż, Erwo Kruzy był zarządcą kapitanatu, mam rację? Słyszeliśmy, że nie żyje. A skoro to pani siedzi przy tym stole w jego miejscu wychodzi na to, że słyszeliśmy prawdę. – Oficer Szaraków przeskoczyła wzrokiem na Gryngsztama. – Wiemy, że dowodzicie nieliczną grupą marynarzy z zatopionych w zatoce okrętów oraz zdziesiątkowaną Czwartą Brygadą. Niedobitkami, którzy na ochotnika zgłosili się by bronić pozostałości miasta. A może nie mieli innego wyjścia, gdy zabrakło dla nich miejsca na statkach ewakuacyjnych? Bo żadne statki nie czekają na was w zatoce, prawda? Nie odpowiadajcie, majorze. Wiem, że nie czekają. I wiem, że żadne nie przypłyną, by was stąd zabrać.
Dowódca garnizonu wytrzymał kpiące spojrzenie kobiety. Jego twarz pozostała zacięta i nieruchoma do tego stopnia, że bez problemu wpasowałaby się pomiędzy kamienie, z których zbudowano ściany bunkra.
– Znamy każdą waszą tajemnicę, majorze. Także tę najważniejszą. Wiemy, że zaminowaliście port. Wiemy, że w razie klęski macie wysadzić go w powietrze. Nie tylko sam budynek kapitanatu, ale cały port. Stocznię, magazyny. Bocznicę kolejową prowadzącą na pirsy, same pirsy oraz falochron. Wszystko. – Czarnooka zaczerpnęła głośno powietrza. Milczała czas jakiś, skubiąc palcami odłożony na stół beret. – Mądrze, muszą przyznać. Niedługo nadejdzie zima, a wraz z nią mrozy. Jeśli wysadzicie port, nie zdążymy doprowadzić go do używalności zanim zatokę skuje lód. A bez falochronów wiosenne sztormy utrudnią prace naprawcze na koleje miesiące. Woda może nawet zalać miasto, czyniąc je bezużytecznym cmentarzyskiem. Podobno miało to już kiedyś miejsce.
Cisza, jaka zapadła po słowach negocjatorki sprawiła, że Dert usłyszał szuranie butów żołnierzy, którzy chodzili nad ich głowami dwa piętra wyżej.
– Skąd takie zatroskane miny? – zadrwiła jadowicie kapitan. – Powinniście się cieszyć, że schwytani Koniarze podzielili się ze mną tymi informacjami. Gdybyśmy nie usłyszeli o zaminowaniu portu, najdalej za dwa dni podciągnęlibyśmy tutaj ciężką artylerię i z jej pomocą pogrzebalibyśmy was pod gruzami. Albo sami posłalibyście się na dno zatoki razem z resztkami portu. A tak… A tak przysłano mnie tutaj, żeby omówić warunki waszej kapitulacji.
– Kapitulacji? – odezwał się wreszcie major. Na dnie jego zgrzytliwego głosu czaiła się prawdziwa wściekłość.
– Owszem, kapitulacji – powtórzyła wolno kobieta w szarym mundurze. – Złożycie broń i oddacie port w nasze ręce w takim stanie, w jakim jest teraz. W zamian… W zamian tutejsi cywile pozostaną w mieście. Wszyscy przeżyją. Będziemy potrzebowali rąk do pracy, żeby przywrócić Uzmnenow, czy jak mówicie wy, Koniarze: Ar Uzme, do stanu sprzed oblężenia. A dalej? Jestem pewna, że przynajmniej część z nich uda się przerobić na porządnych obywateli Republiki. Zaś, co do waszych żołnierzy to… Mogę obiecać, że obozy, w których ich umieścimy… To nie będą te obozy, z których wychodzi się tylko na cmentarz. A w razie wymiany jeńców zadbam o to, by jako pierwsi trafili za linię frontu. Także szeregowcy. Macie na to moje słowo.
Obecni w bunkrze członkowie Czwartej Brygady potrzebowali chwili by przetrawić ofertę Szaraków, co kapitan wykorzystała, by kontynuować swoją przemowę.
– Wy, Koniarze wierzycie bezgranicznie we wszystko, co zapisano na papierze. – Sięgnęła pod marynarkę i pod czujnym okiem szeregowców wydobyła na stół zwiniętą w rulon kartkę. – Mogę podpisać odpowiednie rozkazy. Ale tylko pod warunkiem, że złożycie broń i oddacie port w nasze ręce bez jednego wystrzału. Jeśli przystaniecie na moją propozycję możemy wszystko załatwić już teraz. Podporucznik Hyjnew dowodzi naszym plutonem saperskim. – Czarnooka wskazała dłonią na swojego wychudzonego towarzysza. – Jego ludzie dopilnują by przekazanie portu obyło się sprawnie. Wskażecie im miejsca, w których zaminowaliście teren, żeby obeszło się bez przykrych incydentów. Takich jak nagła eksplozja posyłająca stocznię na dno zatoki.
– Obecność waszych saperów nie będzie konieczna – dorzucił Hyjnew równie koślawym i szczekliwym akcentem, co jego koleżanka. – Będzie jednak mile widziana. Z ich pomocą uda nam się uniknąć przypadkowych zniszczeń, jakie mogą mieć miejsce przy próbach rozbrojenia ładunków. Jeśli z waszych oddziałów inżynieryjnych nie pozostał nikt żywy, wystarczy, że pokażecie nam, gdzie umieszczono mechanizmy odpalające. Resztą zajmiemy się sami.
– Widzicie jakie to proste? – dodała Czarnooka ze słodkim uśmiechem. – Możemy się dogadać już teraz. Co wy na to, majorze?
– Bardzo wam zależy jak widzę – wtrącił Lebmam.
– Co w tym zaskakującego? To jeden z większych portów tak daleko na północy.
– Och, wiemy – parsknął porucznik, parodiując przemądrzały ton kobiety. – Z uwagi na jego położenie, jest wartościowym celem.
– Dokładnie z tego samego powodu chcemy zachować go w stanie nienaruszonym. Nie dostrzegam tu braku logiki.
– Jeśli oddamy port w wasze ręce to wykorzystacie go do wojny z Królestwem. Może i nie ma w tym braku logiki, ale na pewno jest konflikt interesów.
– Nieprawda. Waszym nadrzędnym… interesem, powinna być chęć przeżycia. Bo przecież chcecie żyć, prawda? Każdy chce żyć. A ja mogę wam obiecać, że wyjdziecie stąd żywi.
– Doprawdy? – rzucił z pogardą Lebmam.
– Owszem. Myślicie, że przyjechałam tu osobiście, bo nie mam nic lepszego do roboty? Przysłano mnie tutaj z ramienia Dyrektoriatu Bezpieczeństwa Republiki. Mam upoważnienie do składania takich obietnic, jakie uznam za stosowne, a wszyscy dowódcy naszych wojsk muszą się stosować do moich poleceń. Bez wyjątków. Z mojego rozkazu obóz jeniecki, do którego traficie może przypominać wesoły zamtuz, gdzie będzie wam tak dobrze, że nigdy nie zechcecie go opuścić.
– Albo rozstrzelacie nas, gdy tylko złożymy broń – zauważył cierpko porucznik.
– Możemy to zrobić, nie przeczę – przyznała bez wahania Czarnooka. – Dlatego chcę dać wam moją obietnicę na piśmie. Nawet własną krwią. Słyszałam, że przykładacie wielką wagę do słów zapisanych krwią.
– Owszem – potwierdził Lebmam. – Takie gesty mają dla nas znaczenie. Dla nas. Dla was już niekoniecznie.
– Jeśli coś obiecuję to zawsze dotrzymuję…
Wypowiedź kobiety przerwał major Gryngsztam, unosząc się nagle z krzesła. Twarz miał wykrzywioną od całej mieszanki emocji. Była tam i wściekłość, i strach, i rezygnacja. A nawet ślad ulgi.
– Będziemy potrzebowali czasu do namysłu – rzucił gniewnie.
– Nie macie takiego luksusu – odparła równie ostro kapitan.
– Nie? A co możecie nam zrobić? Pogrzebiecie nas pod gruzami portu? Ostatni żywy z moich ludzi zdąży wysadzić wszystko w powietrze. A tego przecież nie chcecie.
– Moja oferta nie będzie ważna w nieskończoność. – Czarnooka wbiła w dowódcę spojrzenie swoich trupich źrenic. – Port da się odbudować. Wam nikt życia nie zwróci.
– Potrzebujemy czasu do namysłu – powtórzył major zerknąwszy na panią Kruzy, jakby szukał u niej poparcia dla swojej decyzji. – Musimy to przedyskutować. Kilka dni, nie więcej.
– Macie dzień. – Kapitan zerwała się z krzesła. Wyciągnęła w stronę Gryngsztama rękę z uniesionym palcem. – Jeden.
– Poruczniku Lebmam, odeskortujcie gości na zewnątrz – powiedział zgrzytliwie wąsacz.
Szarzy pozwolili się związać i bez szemrania dali się wyprowadzić na powierzchnię. Wsiedli do swojego transportera, a następnie odjechali w głąb trawionego przez pożar miasta. Kierowca, gdy zjeżdżał z ulicy odwrócił główne działo tak, by nie celowało w budynek kapitanatu. Tym samym zademonstrował obrońcom, że nie stanowią dla jego maszyny żadnego zagrożenia.
Atrey wspólnie z towarzyszami broni patrzył, jak czołg oddala się, lawirując pomiędzy lejami po wybuchach. Nikt nie odważył się skomentować wizyty Szaraków. Wszyscy czekali na to, co powie porucznik Lebmam.
– Dert, Brenzs, za mną – rozkazał niespodziewanie dowódca.
Obaj szeregowcy popędzili za oficerem, który szybkim krokiem ruszył z powrotem do podziemnego bunkra.
– O tym, co usłyszeliście w trakcie spotkania, nikomu ani słowa – powiedział porucznik zerknąwszy przez ramię na idących z tyłu żołnierzy. – Ani słowa. Komukolwiek. To rozkaz. Nie wykonacie, to osobiście wpakuję każdemu po kulce w łeb. Albo wsadzę jednemu i drugiemu minę prosto w dupę i pognam pod stanowiska ogniowe Szaraków. Pojęliście?
– Wedle rozkazu – odpowiedział Atrey, podczas gdy małomówny Brenzs ograniczył się tylko do kiwnięcia głową. – Ale właściwie dlaczego?
– Rusz czasami tę pustą łepetyną, Dert – zirytował się Lebmam. – Rozkazy ze Sztabu Armii były jednoznaczne. Mamy nie dopuścić, by port wpadł w ręce Szaraków. Za wszelką cenę.
– A chłopaki mogą nie zechcieć płacić tej ceny, gdy dowiedzą się, że istnieje choć cień szansy, by wyszli stąd żywi – wtrącił cicho Brenzs. – Będzie bunt.
Oficer zatrzymał się gwałtownie w miejscu. Odwrócił głowę w stronę podkomendnych. Twarz miał spokojną, ale w jego przekrwionych oczach płonął gniew.
– Ile lat służycie, szeregowy? – syknął przez zęby.
– W Armii Północ? Cztery lata. – odparł obojętnie Brenzs. – Ale ogółem będzie już sześć.
– A czy przez sześć lat swojej służby słyszeliście, by Szaraki traktowali jeńców z szacunkiem? Po ludzku? Bo ja nie słyszałem. Zwłaszcza, gdy ktoś trafił w łapy ich tajnej policji, tego całego Departamentu. A ta suka pracuje właśnie dla nich! Jeśli złożymy broń, ustawią nas wszystkich pod ścianą i rozstrzelają. W najlepszym wypadku. Bo w najgorszym trafimy na długie miesiące do katowni Departamentu, a wówczas… Uwierzcie mi, wolelibyście być martwi niż tam trafić.
Brenzs wzruszy ramionami w odpowiedzi. Poprawił przewieszony przez plecy karabin ze wzrokiem wbitym w czubki swoich butów. Lebmam odwrócił się na pięcie i przyspieszył kroku. Nie tracił czasu na pukanie do drzwi, po prostu wparował z furią do bunkra dowódcy. Major Gryngsztam siedział przy stole hołubiąc w dłoniach metalowy kubek. Jeśli wierzyć stojącej obok butelce oraz paskudnemu zapachowi, jaki się z niej unosił, szklankę musiał wypełniać bimber, którego w lazarecie używano do odkażania ran.
– Lebmam? Nie wzywałem cię, jak mi się zdaje – rzucił dowódca brygady tonem zdradzającym, że zdaje sobie sprawę z tematu rozmowy, jaka go czeka. I nie pała z tego powodu nadmierną radością.
– Panie majorze – wypalił porucznik. – Nie myśli pan chyba o poddaniu portu?
– Jeśli moje myśli zaczną dotyczyć bezpośrednio twojej osoby, Lebmam – sarknął Gryngsztam – nie omieszkam cię o tym poinformować. Do tego czasu moje myśli zachowam dla siebie.
– Przypominam panu, majorze, że obowiązują nas rozkazy ze Sztabu Armii! Utrzymać port do czasu przybycia posiłków i nie dopuścić, by wpadł w ręce wroga!
– Posiłków?! Jakich posiłków? – zdenerwował się dowódca. – Nawet ta szara dziwka wie, że żadne posiłki nie przybędą. W Sztabie Armii Północ uznali Ar Uzme za stracone. Nikt nie przypłynie, by nas stąd ewakuować. Nikt nie przypłynie, by pomóc nam odbić miasto z łap Republiki.
– Nasze rozkazy pozostają w mocy.
– Może i tak. Tylko powiedz mi Lebmam, czym chcesz bronić portu? Zostało nam siedemdziesięciu ludzi, z czego połowa jest ranna. Do tego garstka niedoświadczonych i przerażonych cywili. Ile szturmów Szaraków zdołamy odeprzeć, zanim skończy się amunicja? Zanim podciągną tu artylerię spod miasta? A może dasz radę zniszczyć ich czołgi swoimi czarodziejskimi sztuczkami? Nie? Tak myślałem. Wystarczy, że sprowadzą tu jedną ciężką armatę, a będzie po nas.
– Poddanie portu to zdrada majorze – Lebmam zacisnął z wściekłością pięści. – Zdrada!
– Poruczniku – westchnął dowódca brygady. – Usłyszałem już dość. Możecie wrócić do swoich obowiązków.
– Majorze, stanowczo protestuję…
– To rozkaz, Lebmam! Wracaj na górę i zajmij się szykowaniem obrony! Mam kazać wyprowadzić cię stąd siłą?!
Porucznik wyprostował się na baczność, zastukał obcasami i wykonał przepisowy salut z pięścią przyłożoną do ramienia.
– Ku chwale Królestwa! – rzucił jadowitym tonem, po czym zniknął za drzwiami.
Dert wyszedł z bunkra ostatni. Zanim zamknął śluzę spojrzał w oczy majora Gryngsztama, który sięgał właśnie po flaszkę by nalać sobie kolejną porcję wódki. Z twarzy dowódcy nie dało się nic wyczytać.
***
Atrey wrócił na swoje stanowisko przy frontowych drzwiach, ale przez całą noc, aż do świtu nic się nie wydarzyło. Miasto wciąż płonęło, a zimny, jesienny wiatr niósł echa wystrzałów. Odosobnione grupy żołnierzy armii Jego Królewskiej Mości musiały stawiać zażarty opór wojskom Republiki. Walczyły o każdy dom i każdą ulicę. Tymczasem oddziały szturmujące port przestrzegały zawieszenia broni. Z bunkra majora nie nadszedł rozkaz by zmniejszyć liczbę żołnierzy oddelegowanych na pierwszą linię obrony. Zaufanie do Szaraków miało swoje granice.
Zasypany pytaniami o przebieg rozmów porucznik Lebmam milczał. Dert i Brenzs zbywali ciekawskich towarzyszy stwierdzeniem, że major Gryngsztam rozmawiał z Szarakami na osobności. Po wizycie negocjatorów nikt z obrońców nie odczuł ulgi. Wręcz przeciwnie, wszyscy żołnierze byli poddenerwowani i z trudem mogli usiedzieć w miejscu. Zupełnie jakby nagły spokój zaczął doprowadzać ich do szaleństwa.
Dert, gdy tylko nastał świt i mógł wreszcie zejść z warty, udał się na spoczynek, ale nie dał rady zasnąć. Kręcił się na posłaniu z boku na bok trawiony złymi przeczuciami. Huk wystrzałów, wołania o pomoc, głośne przekleństwa i jęki rannych kołysały go do snu przez cały czas trwania oblężenia, a gdy Ar Uzme upadło i zarządzono odwrót do portu, stan ten nie uległ znaczącej poprawie. Teraz, we względnej ciszy nie potrafił zasnąć. Nie potrafił uciec od własnych myśli, które krążyły wokół spotkania w bunkrze dowódcy. Nie wiedział, jaką decyzję podjąłby na miejscu majora i nie zazdrościł Gryngsztamowi, że ten musiał jakąś podjąć.
Przekręciwszy się na bok zobaczył cień, który bezszelestnie wyślizgnął się do pokoju służącego żołnierzom za kwatery sypialne. Mimo słabego światła, jakie przebijało się przez zabite deskami okna, bez trudu rozpoznał skradającego się człowieka. Zdążył usiąść na posłaniu i założyć pierwszy but, zanim porucznik Lebmam zatrzymał się tuż obok niego.
– Chodźcie ze mną szeregowy – rozkazał oficer. – Zostawcie broń. Nie będzie wam potrzebna.
Dert nie miał innego wyjścia, więc poszedł. Nie przepadał za porucznikiem, ale w odróżnieniu od innych żołnierzy nie pałał względem dowódcy panicznym strachem. Atrey miał w rodzinie kilku czarowników, niezbyt zdolnych to fakt, ale od dziecka uczony był, że nie ma powodów, by bać się ich nadnaturalnych zdolności. To znaczy powody są, ale nawet najpotężniejszy czarownik ma żebra, pomiędzy które w razie potrzeby można wrazić bagnet. Dert trzymał obawy na wodzy, choć polecenie, by zostawić broń mocno go zaskoczyło. Jego zdziwienie nie trwało długo, gdyż porucznik zaprowadził go do sąsiedniego pokoju, który służył obrońcom za jeden z magazynów amunicji. Do czasu aż zapasy skurczyły się do tak śmiesznych rozmiarów, że dodatkowe magazyny nie były już potrzebne.
W pomieszczeniu czekał na nich jeszcze jeden żołnierz. Dert i jego rozpoznał bez problemu. Przygarbiony, wiecznie wpatrzony w podłogę Brenzs kiwnął mu na powitanie głową. Atrey od razu zauważył, że przyjaciel miał przy sobie pełen rynsztunek, jakby dopiero, co zszedł z posterunku. A w dłoni ściskał rewolwer. Na ten widok zrobiło mu się dziwnie zimno.
– Rozmawialiście z kimś o spotkaniu u majora? – zapytał bez ogródek Lebmam.
– Nie, panie poruczniku. Rozkaz to rozkaz – odparł ostrożnie Dert. – Wszyscy się dopytywali, ale mówiłem, że nic nie słyszałem, bo nie wpuściliście mnie do bunkra.
– Dobrze. – Oficer przysiadł na jednym z drewnianych stołów, okrytych grubą warstwa pyłu. – Jakie jest wasze zdanie na ten temat?
– Na jaki temat, poruczniku? – zapytał niewinnie Atrey, domyślając się celu spotkania.
– Na temat kapitulacji.
Dert zerknął na Brenzsa, ale ten nie wydawał się chętny, by wtrącić coś do rozmowy. Stał oparty o ścianę ze wzrokiem utkwionym w podłodze i głaskał kciukiem rękojeść pistoletu. Atrey podejrzewał, że jego kolega usłyszał wcześniej identyczne pytanie, a udzielona przez strzelca odpowiedź musiała przypaść Lebmamowi do gustu. Właśnie dlatego to Brenzs miał przy sobie broń, a on nie.
– Panie poruczniku – zaczął niepewnie Dert. – Ja mam wykonywać rozkazy, a nie zastanawiać się nad tym, czy są słuszne, czy nie. Od tego są wyższe szarże.
– Ale chyba macie swoje zdanie na ten temat? Uważacie, że zgoda na kapitulację, a tym samym oddanie portu w ręce Szaraków, zakrawa o zdradę?
– Uważam, że próba siłowego odebrania dowództwa majorowi Gryngsztamowi zakrawa, jeśli nie o zdradę, to na pewno o jawny bunt – powiedział Atrey, niemal natychmiast dziwiąc się stanowczości w swoim głosie. – A przecież planujecie takie rozwiązanie, gdyby major zgodził się na złożenie broni. I właśnie dlatego rozmawiacie ze mną na osobności. By sprawdzić, czy poprę was, jeśli do takiego buntu dojdzie, prawda poruczniku?
– A poprzecie, jeśli dojdzie?
– Panie poruczniku – westchnął ciężko Dert. – Major Gryngsztam ma rację. Sztab nie przyśle nikogo by nas stąd wyciągnął. Obiecana ewakuacja to jeden wielki żart. A prawda jest taka, że nie zdołamy bronić portu aż do wiosny, kiedy to mogłaby nadejść pomoc z Armii Północ. Nie wytrzymamy nawet tygodnia. Nie mam złudzeń. Wszyscy tu zginiemy.
– Ale? Bo coś czuje, że jest jakieś „ale”, szeregowy.
– Ale wy też macie rację nie ufając tej szarej dziwce – dodał po chwili Atrey. – Szaraki nie wypuszczą nas stąd żywych. A jeśli nawet, to prosto do obozów, gdzie zakatują nas jak zwierzęta.
– Więc?
– Więc jeśli pytacie, czy wolę zginąć z bronią w ręku, czy raczej zdechnąć z głodu w obozie dla jeńców, to moja odpowiedź brzmi: wolę zginąć w obronie tego zasranego portu. Nawet jeśli miałbym skurwieli zagryzać własnymi zębami, gdy skończy się amunicja.
Lebmam skrzyżował ramiona na piersi. Pokiwał w zadumie głową.
– Czyli mogę na was liczyć, jeżeli… Jeżeli dojdzie do sytuacji, że major Gryngsztam nie będzie w stanie dalej dowodzić obroną.
– Możecie na mnie liczyć, poruczniku.
Oficer zeskoczył z biurka, widać było, że się rozluźnił. Brenzs cofnął palce ze spustu rewolweru, co nie uszło uwadze Derta.
– Wolałbym mieć ze sobą kogoś z Kontrwywiadu – westchnął Lebmam, pocierając knykciami oczy, które wciąż nie wróciły do normalnego wyglądu. – Gdybyśmy mieli tu jednego z Czarnych to major nie odważyłby się nawet myśleć o złamaniu rozkazów.
– Ostatniego Czarnego, jakiego widziałem, rozwalił snajper jeszcze w czasie ewakuacji – skwitował Atrey. – Gdyby idiota nie biegał po ulicach w czapce z tą przeklętą, końską czaszką, może by mu nie odstrzelili łba.
– Będziemy musieli poradzić sobie sami. Wieczorem stawicie się pod głównym wejściem – zarządził porucznik. – Tak jak wcześniej pójdziecie w eskorcie Szaraków do bunkra majora. A gdy już przyjdzie, co do czego…. Jeżeli przyjdzie, zlikwidujcie najpierw ich czarownika. Bez żadnego wahania. Kula prosto w łeb. Nie może mieć czasu by rzucić na nas klątwę. Ja zajmę się resztą i postaram się, żeby majorowi nie stała się krzywda.
Brenzs uśmiechnął się w ciemności.
– Czarownikowi kula w łeb – powtórzył. – Możecie to uznać za wykonane, poruczniku.
***
Zgodnie z umową transporter opancerzony pojawił się pod budynkiem kapitanatu następnego dnia przed zachodem słońca. Zatrzymał się spory kawałek od wejścia, a ze środka wysiadło pięciu pasażerów, dokładnie tych samych, co wcześniej. Piechurzy odeskortowali dowódcę pod mury budynku, po czym wrócili do pojazdu. Dwójka oficerów w towarzystwie czarownika wczołgała się do środka przez okno. Następni dali się posłusznie związać i zaprowadzić do podziemnego bunkra. Przed wejściem do kryjówki dowódcy, Lebmam spojrzał porozumiewawczo na towarzyszących mu szeregowców. Obaj pokiwali konspiracyjnie głowami. Oficer podwinął rękaw munduru. Wydobył zza pasa nóż i przesunął ostrzem po jednym ze skomplikowanych, geometrycznych symboli wytatuowanych na śródręczu. Dokładnie odwzorował ostrzem cały wzór, a wówczas krew na jego skórze błysnęła purpurowym światłem. Porucznik zacisnął dłoń w pięść, po czym ukrył ją w kieszeni marynarki.
Major Gryngsztam podobnie jak poprzedniego wieczora, czekał na gości w towarzystwie pani Kruzy. Oboje wyglądali, jakby nie zmrużyli oka przez całą noc. To znaczy major wyglądał tak niemal każdego dnia, ale tym razem jego twarz znaczyły dodatkowe cienie pod oczami, wyżłobione przez wypity alkohol. Dowódca gestem dłoni zaprosił Szaraków do stołu.
– Przemyśleliście naszą propozycję, majorze? – rzuciła Czarnooka, nie ruszając się z miejsca.
– Przemyślałem.
– I?
– I jestem skłonny na nią przystać. Pod pewnymi warunkami.
Porucznik posłał szeregowcom porozumiewawcze spojrzenie. Obaj żołnierze unieśli broń. Nie na tyle, by przykuło to czyjąś uwagę, ale wystarczająco, by lufy karabinów wycelowały w plecy czarownika Szaraków. Lebmam zrobił krok w stronę stołu.
– Majorze, jako drugi rangą oficer muszę za…
Porucznik urwał w pół zdania. Zakrztusił się, jakby bunkier wypełnił nagle trujący gaz. Przechylił się do przodu, oparł dłonie o stół, ale nie zdołał utrzymać równowagi. Grzmotnął policzkiem o blat, a następnie osunął się na podłogę. Gryngsztam widząc, co stało się z jego zastępcą, zerwał się na nogi. Dobył pistoletu, lecz nagły ból w piersi posłał go z powrotem na krzesło. Pani Kruzy przez mgnienie oka trzymała się kurczowo za skronie, aż wreszcie zwaliła się na ziemię wstrząsana drgawkami.
Dert z Brenzsem, jeszcze zanim porucznik padł bez zmysłów, wymierzyli w czarownika Szaraków, lecz żaden z nich nie zdążył nacisnąć spustu. Straszliwy ból posłał ich obu na podłogę. Nie miało to zresztą żadnego znaczenia, gdyż wytatuowany łysol okazał się nie źródłem, lecz celem magicznego ataku, podobnie jak pozostali. Padł na kolanach niemal w tej samej chwili, co Lebmam, dygocząc niczym wyciągnięta z wody ryba. Kiwał na boki głową, a cieknąca z jego nosa krew plamiła popielaty mundur wartką strugą. Osobą, która najdłużej utrzymała się na nogach była kapitan z tajnej policji Republiki. Czarnooka łapała powietrze szeroko rozwartymi ustami lewą dłonią trzymając się za nos, z którego tryskała krew. Toczyła wokół siebie półprzytomnym wzrokiem, bezskutecznie próbując znaleźć pistolet w pustej kaburze przy pasie.
Stan ten nie trwał długo. Podporucznik Hyjnew, dowódca saperów z wojsk Republiki, złapał ją za kark i pchnął jej głowę w dół. Kapitan walnęła czołem o blat stołu, a następnie osunęła się na podłogę dołączając do obu nieprzytomnych czarowników. Hyjnew westchnął z nieskrywaną radością. Rozpiął poły munduru, szarpnięciem rozerwał koszulę. Na jego piersi widniał narysowany krwią poskręcany, geometryczny kształt. Skomplikowany wzór wykonano z nieludzką precyzją, mimo iż pod skórą mężczyzny nie widniał żaden tatuaż, który pomógłby w takim działaniu. W środku znaku wykrojono spory kawałek tkanki. Głęboko, aż do mięśni. Cieknąca wokół krew mieniła się opalizującym, błękitno-purpurowym światłem
Dert, jako jedyny obok Gryngsztama wciąż przytomny uczestnik spotkania, spróbował podnieść się z podłogi. Zrozumienie, że to właśnie Hyjnew rzucił na wszystkich klątwę nie zajęło mu wiele czasu. Równie szybko pojął, że za wszelką cenę musi powstrzymać oficera Republiki. Mimo wielu lat spędzonych w towarzystwie czarowników, był zbyt słaby by przezwyciężyć zaklęcie, które wysysało jego siły życiowe. Nie mógł dosięgnąć upuszczonej broni. Zebrał w sobie dość determinacji by sięgnąć po przypięty do pasa bagnet, lecz bezwładne ręce nie zdołały wydobyć go z pochwy. W międzyczasie Hyjnew roztarł dłonią krwawy symbol na swojej piersi. Naruszenie misternego wzoru wyraźnie dodało mu sił, gdyż wyprostował się z ulgą.
– W końcu – wycedził dowódca saperów. W jego dźwięcznym głosie nie pozostał nawet ślad republikańskiego akcentu. – Zdajecie sobie sprawę jak wyczerpująca jest ta klątwa? Ile krwi mnie kosztowała? Na Koniokrada, chyba przez tydzień będę rzygał wszystkim, co wezmę do ust.
– Co… – wydukał z trudem Gryngsztam. – Jak…
– Nie mamy zbyt wiele czasu, bo te szare robaki odzyskają za chwilę przytomność – powiedział podporucznik z przerażająco bezpłciowym wyrazem twarzy. Dla podkreślenia swoich słów kopnął Czarnooką pod żebra. – Sprawa wygląda tak, majorze: nie poddacie portu i nie podpiszecie kapitulacji. To znaczy podpisać sobie możecie, jeśli macie taką fantazję, ale broni nie macie prawa złożyć. Ten port nie może trafić w ręce Szaraków. Takie były wytyczne sztabu Armii Północ. Sam wicemarszałek Strengozs podpisywał te rozkazy, jeśli się nie mylę.
– Skąd… Skąd? – wydukał dowódca brygady. Nerwowo poruszał wąsami zabarwionymi krwią cieknącą z nosa. – Jak…?
– Będziecie bronić portu do ostatniego człowieka i ostatniego naboju – kontynuował Hyjnew bez śladu emocji w głosie. – A gdy już wystrzelicie ten ostatni nabój i stracicie ostatniego człowieka, wysadzicie tu wszystko w cholerę tak, żeby Szaraki nie zdołały odbudować portu przez najbliższe dziesięć lat. Czy to jasne?
Major pokiwał energicznie głową, pchnięty do takiego gestu stanowczością w głosie podporucznika wrogiej armii.
– W zamian… Poproszę moich kolegów z Królewskiego Wywiadu, by przekazali waszym klanom oraz całemu Królestwu, że wszyscy zginęliście, jak prawdziwi bohaterowie. Kto wie, może dostaniecie pośmiertnie medale od samego Króla? Zobaczymy.
– Królewskiego Wywiadu? Więc… Wy jesteście… Z Wywiadu? Jesteście szpiegiem?
– Cóż za przenikliwość! – Hyjnew prychnął z rozbawieniem. Spróbował zapiąć zaplamioną koszulę, lecz trzęsące się dłonie nie chciały go słuchać. – Jak zdołaliście się tego domyślić, majorze? Czyżby dlatego, że właśnie naraziłem świetnie zakonspirowaną pozycję w szeregach armii Republiki, tylko po to, by przypomnieć wam o waszych zasranych obowiązkach?
– Na Koniokrada… – wybełkotał Gryngsztam. – Tak jest! Będziemy bronić portu do ostatniego człowieka! Nawet przez chwilę nie rozmyślałem nad kapitulacją… Chciałem jedynie kupić nam więcej czasu…
– Och, nie wątpię – odparł z krzywym uśmiechem szpieg udający oficera Republikańskiej armii. – Proponuję, byście powiedzieli tej dziwce z Dyrektoriatu, że klątwa, którą tu oberwała to jedynie pokaz waszych możliwości. Powinno ją to nieźle nastraszyć. Może zyskacie dzięki temu kilka dni. I pamiętajcie, majorze: Królewski Wywiad ma oczy i uszu wszędzie. Obyśmy nie musieli po raz drugi przypominać wam, że życie pojedynczych żołnierzy, także wasze, nie ma znaczenia. Liczy się tylko przetrwanie Królestwa.