Dzień przed zagładą. Poranek.
Thamara wracała do domu. Domem nazywała starą, rozpadającą się chałupę z dziurawym dachem. Miała szczęście. Niektórzy ludzie zamieszkujący dzielnicę wyrzutków, potocznie zwaną rynsztokami, mogli pozwolić sobie jedynie na skromny szałas lub mieszkali po prostu na pokrytych grząskim błotem ulicach. Młoda dziewczyna była na co dzień wesoła i uśmiechnięta, mimo podłego życia, jakie zgotowało jej przeznaczenie. Jednak tego dnia, oczy mijających Thamarę ponurych przechodniów zamiast tryskającej radością życia, młodej kobiety dostrzec mogły dziewczynę głęboko pogrążoną w rozmyślaniach, przerażoną i smutną jednocześnie. Przyczyną jej niecodziennego stanu były doświadczenia dzisiejszego poranka. Złamała zakaz, widziała coś, co nie powinno istnieć, usłyszała coś, czego nie powinna usłyszeć. Tyle wystarczyło, by wstrząsnąć jej delikatnym umysłem. Przez roztargnienie dziewczyna minęła swoją skromną sadybę. Cofnęła się, popatrzyła na drzwi wejściowe i w końcu na jej twarzy zagościł uśmiech. Myśl podzielenia się niezwykłą historią, w której brała udział, z ukochanym Galarem dodała jej wielkiej otuchy. Otworzyła odrzwia chaty i weszła do środka.
– Gdzie się tak długo podziewałaś? Kupiłaś mięso na śniadanie? – zapytał narzeczony na przywitanie.
– Tak, kupiłam. – Thamara odpowiedziała jedynie na drugie pytanie, po czym wyciągnęła kawał mięsiwa ze skórzanej torby przewieszonej przez ramię.
– Jasna cholera, widać, że nie pierwszej świeżości. Wygląda, jakby maczano je w gównie, a cuchnie jeszcze gorzej. Nie mogłaś czegoś powiedzieć temu kramarzowi? – zdenerwował się Galar.
– Przepraszam.
– Hmm, wygląda na to, że znów będziemy żreć jak szczury. No, trudno. Rozmówię się z tym kramarzem, jak tylko go spotkam. Człowiek haruje jak niewolnik, by zarobić na żarcie, a gdy już kupuje, to dają ci takie coś. – Galar odłożył podłej jakości pożywienie na kuchenny stół i zaczął rozpalać ogień w kominku. – Nie odpowiedziałaś mi. Pytałem, gdzie byłaś tak długo, bo na pewno nie na targu, inaczej wzięłabyś świeże mięso – dodał narzeczony.
– Poszłam na cmentarz.
– Na cmentarz? A po jaką cholerę? Odwiedzić grób babki? Przecież byłem tam niedawno, bukiet niezapominajek złożyłem. Zapłaciłem za niego dwadzieścia dinerów, a jeszcze jakiś zwiędły dała mi ta kwiaciarka.
– Pewna dziwna staruszka zaprowadziła mnie do królewskiego mauzoleum i weszłam do środka, na najniższy poziom krypt.
– Do krypt królewskich? Chyba już cię do reszty pokręciło, babo głupia! To jest zakazane! Kurważ mać! Na pewno ktoś cię widział! Zaraz przyjdą strażnicy i nas aresztują! Jak dostaniemy po piętnaście batów, to będzie akt łaski!
– Daj mi skończyć, Galar! Nie weszłam tam, ot tak sobie, by uprzykrzyć nam życie. Zostałam wezwana. W krypcie króla-heretyka ukazał mi się duch. Pokazał, co się stanie w przyszłości. Wszyscy zginiemy, cała Nowa Vatra jest zagrożona!
– O czym ty gadasz, kobieto? Co takiego nam grozi?
– Powrót Czerwonego Boga! On wróci i nas zniszczy, tak jak wtedy, gdy spłonęła Stara Vatra. Jedynym sposobem na powstrzymanie zagłady jest zabicie syna arcykapłana!
– Małego Theo? Przecież to tylko niemowlę! Chcesz zaciukać dziecko, bo miałaś jakiś sen, wizję, halucynację czy inne nie wiadomo co!?
– Musisz mi uwierzyć, Galar! Mówię prawdę! Dlaczego mi nie wierzysz?
– Niech to szlag! Zaręczyłem się z wariatką! Morderczynią dzieci! Czy ty siebie słyszysz, Thamara? To nie jest normalne!
– Gdybyś naprawdę mnie kochał, uwierzyłbyś. – Thamara wybuchła płaczem.
– Pewnie, rycz sobie! Może trochę ci przejdzie. Wychodzę się przewietrzyć, kupię po drodze jakieś porządne mięso.
Jednak, gdy tylko Galar zbliżył się do drzwi, ktoś w nie zapukał. Zdziwiony wizytą gościa o tak wczesnej porze mężczyzna otworzył odrzwia. Niespodziewanym przybyszem okazała się nieznajoma, stara kobieta, odziana w łachmany z drewnianym, dziwnie rzeźbionym kosturem w prawym ręku.
– Kim jesteś, babciu i co cię tu sprowadza? – spytał Galar.
– Wyczułam zwątpienie w naszym wybrańcu i przyszłam dopilnować wykonania powierzonego mu zadania.
Zalana łzami i pociągająca nosem Thamara odwróciła się w stronę staruszki, patrząc na nią jak na upiora z zaświatów.
– Nie mamy za wiele czasu na szlochy, mała. To się stanie jutro! – powiedziała starowina.
– Nareszcie, Theo się uspokoił. Płakał tak głośno i był strasznie niespokojny od wschodu słońca. Już myślałem, że Alsina nie da rady uciszyć małego – powiedział arcykapłan Thercius, padając na kryte baldachimem łoże.
– Mówiłam ci. Alsina jest wspaniałą mamką. Nie doceniłeś jej – odparła leżąca obok Nathalea.
– Tak masz rację, kochanie, jak zwykle. Chyba należą jej się przeprosiny.
– Przeprosiny? No, proszę. Wielki i straszny najwyższy kapłan Thercius przyznaje się do błędu i pragnie przeprosić zwykłą służkę. Nie poznaję cię.
– To ty, kochana masz na mnie taki wspaniały wpływ.
– To bardzo miłe. Komplementy zawsze umiałeś prawić.
– Miałem cztery nałożnice przed tobą, ale żadna ci nie dorównywała.
– Jestem aż taka wyjątkowa?
– Jesteś prawdziwym aniołem, najdroższa. – Arcykapłan ucałował swą partnerkę w usta. Nathalea szybko odpowiedziała mu tym samym. Po chwili dwoje kochanków zaczęło obdarowywać się nawzajem namiętnymi pocałunkami. Gdy usta miały już dość, spragniona miłości ręka Therciusa powędrowała powoli w stronę okrytego luźną, jedwabną sukienką biodra ukochanej, stamtąd przeszła na kształtne pośladki, potem na jędrne uda, by w końcu znaleźć się między zgrabnymi nogami i pod zasłaniającą je delikatną suknią. Tam palce kapłana zaczęły sprawiać kobiecie przyjemność. Nathalea zarumieniła się, jęknęła. Im intensywniej Thercius zapewniał jej rozkosz, tym bardziej się rumieniła i wzdychała. Miłe uczucie ciepła rozeszło się po całym ciele pięknej nałożnicy. Po kilku minutach arcykapłan wyciągnął wilgotne palce spod sukienki ukochanej.
– Rozbieraj się. Przejdźmy do czegoś jeszcze lepszego – powiedział.
– Ale jeśli ktoś nas odkryje? Drzwi sypialni są otwarte, zawsze robiliśmy to przy zamkniętych. – Nathalea zaniepokoiła się trochę.
– Och, moja droga, powiedziałaś, iż jestem wielki i straszny, ale zapomniałaś najwidoczniej, że ta wielkość i straszność do czegoś zobowiązuje. Jestem najwyższym kapłanem, ja mogę wszystko. A teraz do roboty. Rozpaliłaś we mnie ogień miłości!
Obawy Therciusowej nałożnicy były zbędne, nikt nie przeszkadzał kochankom przez niecałą godzinę, jaką poświęcili na uprawianie miłości. Leżeli nadzy, przytuleni do siebie na wielkim, eleganckim łożu krytym baldachimem. Wciąż płonąca rumieńcem na pięknym licu Nathalea odezwała się:
– Byłeś wspaniały, kochanie, jak zawsze.
– Ty też, Nath. Z żadną z mych poprzednich wybranek nie kochałem się tyle razy co z tobą.
– Zatem, może naprawdę jestem aniołem?
– Byleby nie takim jak posłańcy Czerwonego Boga ha, ha, ha!
Oboje śmiali się przez kilka minut, po czym Nathalea sposępniała nagle. Widząc zmianę nastroju partnerki, zatroskany kapłan zapytał:
– Co się stało najdroższa? Czy coś cię trapi?
– Nie, to nic wielkiego. Po prostu ten żart przypomniał mi coś. Miałam dzisiejszej nocy przedziwny sen, a właściwie koszmar.
– Cóż takiego ci się śniło?
– Widziałam Czerwonego Boga i jego aniołów. Pojawili się nad Nową Vatrą i zaczęli wszystko niszczyć. Płonęły domy, nasz wspaniały pałac się walił, ludzie krzyczeli i ginęli w złowieszczych, szkarłatnych płomieniach. Ujrzałam też pewnego młodzieńca. Nie imał się go niszczycielski ogień, jego oczy świeciły czerwonym, nienaturalnym blaskiem a twarz szpecił paskudny uśmiech. Jak gdyby cieszył się z otaczającego go zniszczenia i chaosu. Gdy pożoga i destrukcja zapanowały już nad całym miastem, nasze dawne bóstwo wchłonęło tajemniczego człowieka i zniknęło. Wtedy obudziłam się przerażona.
– Och, kochana Nath, to był tylko zwykły sen. Makabryczny i przerażający owszem, ale wciąż sen.
– Wydawał się taki realny, jakbym faktycznie tam była i obserwowała biernie to wszystko.
– Ludzki umysł zdolny jest do tworzenia najbardziej realistycznych i abstrakcyjnych wizji.
– Hmm, a jeśli to była wizja przyszłości? Słyszałam, że wróżbici na głównym rynku takie miewają.
– Och, na świętość, przestań! To tylko koszmar, nic więcej. Ci wróże to zwykli szarlatani. Już dawno powinienem im zakazać rozstawiania stoisk w centrum i szerzenia ciemnoty oraz wiary w niestworzone rzeczy. Czerwony Bóg nie wróci. Heretycki król rozgniewał go, ten zemścił się na mieszkańcach Starej Vatry i uciekł do swojego świata. Został po nim tylko święty kryształ w ruinach katedry.
– Może masz rację, Therciusie. A właściwie, jak wyglądała zagłada starego miasta? Nigdy nie opowiadałeś mi dokładnie tej historii. Mam dopiero dwadzieścia wiosen, dla mnie to jak legenda albo jakiś starożytny mit. Opowiedz mi o tym, proszę.
– Na przeklęty miecz monarchy-heretyka, Nath. Jesteś niemożliwa. Najpierw opowiadasz o swoim koszmarze, potem gadasz jakieś głupstwa o wróżbitach, a teraz chcesz usłyszeć historię destrukcji największego cudu architektonicznego w całej dolinie Skand?!
– Opowiesz czy nie? Bo jeśli się nie zgodzisz, idę na rynek.
– Rozmawiać z szarlatanami!? Ani mi się waż! No dobrze, już dobrze. Słuchaj uważnie.
Dzień przed zagładą. Południe.
Thamara kierowała się w stronę pałacu. Aby swobodnie poruszać się po mieście, wdziała stary płaszcz świętej pamięci ojca i naszyjnik, który dostała w prezencie od Galara. W razie jakichkolwiek pytań podawała się za wędrowną pustelniczkę z południowych rejonów doliny Skand. Żadnym zaskoczeniem nie było, iż każdy strażnik, przypadkowy notabl lub po prostu zwykły przechodzień uwierzył w jej sprytną mistyfikację. Vatryjczycy wierzyli, że eremici z południa posiadają nadnaturalne moce i potrafią kontaktować się z duchami przodków, więc gdy spotykano takiego na ulicach, ostrożnie dobierano słowa i unikano zbędnych pytań. Wystarczyło jedynie: „Jestem wędrowcem z południowego krańca doliny”, by mieć z głowy naprzykrzające się każdemu zwykłemu obcemu straże. Tajemnicza staruszka wspominała, że najtrudniej będzie z wartownikami strzegącymi głównych wrót do pałacu arcykapłana. I rzeczywiście miała rację.
– Stać, przybłędo! Kimżeś jest? – odezwał się strażnik po prawej, niski grubas o twarzy czerwonej jak dojrzały pomidor.
– Jestem pustelniczką z południowych krańców Skand – odparła Thamara.
– Pokaż no się. O, jaka śliczna buźka. Za ładna jesteś na eremitkę – rzekł gruby wartownik, kładąc dziewczynie wielką łapę na ramieniu i powoli kierując ją w stronę dobrze widocznych mimo okrywającej je szaty piersi. – A jaki wisiorek masz ładny – dodał, chwytając mocno za lewy z jej wdzięków. Thamara jęknęła.
– Przestań, chamie albo przyzwę potężnego ducha, który zabije cię na miejscu! – Próbowała przemówić tłustemu wieprzowi do rozsądku.
– Pewnie, słyszeliśmy te bajeczki! Tak naprawdę gówno potraficie. Chodź, Ered. Tych dwóch nowych nas zastąpi, a my zabawimy się z tą małą turkaweczką! – mówił grubas do kompana po lewej, wciąż obmacując dziewczęcą pierś.
– Sam się o to prosiłeś – powiedziała Thamara i kopnęła natręta z całej siły w krocze. Strażnik zawył z bólu i zaczerwienił się jeszcze bardziej. Jego towarzysz Ered, chudy wąsacz o pryszczatej gębie, zwyzywał rzekomą pustelniczkę od dziwek i wyciągnął przytroczony dotychczas do pasa krótki miecz. Strasznej szarpaninie zapobiegł znajomy głos dochodzący zza głównej bramy:
– Co się tu dzieje? – Był to arcykapłan Thercius. – Dlaczego nie chcecie wpuścić tej eremitki do pałacu?
– Panie, ta wstrętna żmija zaatakowała mnie! – żalił się czerwonogęby wartownik.
– A ten oto strażnik ordynarnie się do mnie dobierał! – odparła Thamara.
– Co takiego?! Napaść na pustelniczkę z południa?! Chyba obaj upadliście na głowę! Wy dwaj! – Kapłan wskazał na przechodzących akurat zbrojnych, patrolujących główny rynek – Zabrać tych tutaj pod pręgierz! Po pięć batów dla każdego!
– Dla mnie? Za co? To przecież on zaczął – wymamrotał Ered, wskazując grubego.
– Masz mnie za głupca? Widziałem, jak podnosisz miecz na tę dziewczynę. Zabierzcie stąd tych durni, nim osobiście ich wychłostam! – krzyczał wściekły Thercius.
Problematyczni strażnicy zostali szybko usunięci sprzed oczu arcykapłana i zastąpieni innymi.
– Droga eremitko, przepraszam najmocniej za tę niewygodę. Zapewne przybyłaś tu pomedytować. Wielka Sala jest tam. Głównym korytarzem prosto, trzecie drzwi po lewej – dodał hierarcha Nowej Vatry.
– Dziękuję, czcigodny kapłanie – odparła Thamara i ruszyła przed siebie. Jej celem jednak nie było pomieszczenie wskazane przez Therciusa, lecz jego prywatne komnaty. I oczywiście mały Theo.
Dzień przed zagładą. Popołudnie.
Najwyższy kapłan Nowej Vatry nie był w dobrym humorze. Wciąż nie mógł przestać myśleć o śnie, jaki opowiedziała mu Nathalea. Skłamał, mówiąc swej ukochanej, że to nic wielkiego. Tak naprawdę, przerażająca wizja ostatecznej zagłady poruszyła nim dogłębnie. By nieco uspokoić kołatany rozmaitymi myślami umysł, zapalił kupioną wczoraj na rynku fajkę. Przyjemność ta, mimo iż zdecydowanie niewskazana osobom w jego wieku, poprawiła nieco stan atakowanej rozmaitymi ideami psyche. Thercius doskonale wiedział, kim był młodzieniec ze snu, niosący chaos. Bohater starej przepowiedni, który umożliwi powrót Czerwonemu Bogu. Jego rodzony syn Theo.
„Gdy tylko skończy pięć lat, będzie trzeba go jeszcze uważniej pilnować. Nie dopuszczę, by mój syn był końcem nas wszystkich. Oddam go pod opiekę kapłanów albo tych pustelników z południa. Jeśli będzie trzeba, będę szukał pomocy nawet u mistyków ze wschodu. Byleby tylko nie dopuścić do tej tragedii” – myślał arcykapłan.
Skończył palić i skierował się w stronę swego pałacu. Przekraczając główną bramę, pomyślał przez chwilę, iż tożsamość niszczyciela z przepowiedni może być inna. Przypomniał sobie o swym pierwszym synu, bękarcie, zgniłym owocu związku z pewną dziwką, której imienia dawno zapomniał. Pamiętał jednak, jak nazywało się przeklęte dziecię. Chłopak zwał się Galar. Paskudne to było imię. Równie odrażające, jak jego pomysłodawczyni, owa bezimienna rozpustnica. Rozmyślania Therciusa o przypadkowym potomstwie skończyły się, gdy tylko nawiedziła go myśl, iż ten przecież od dawna nie żyje. Zginął wraz ze swoją okropną matką. Thercius nie mógł sobie pozwolić na utratę pozycji w oczach ludu. Informacja o potomstwie ze związku z brudną kurtyzaną wywołałaby wielki skandal. Dziecko zostało więc zamordowane przez opłaconych z góry najemnych zabójców. To całkowicie uspokoiło arcykapłana. Jednakże chwila spokoju była bardzo krótka. Gdy tylko hierarcha znalazł się na schodach prowadzących do swej prywatnej komnaty, usłyszał krzyk Nathalei i płacz Theo. Niezwłocznie pobiegł na górę, przerażony, gdyż domyślał się, co mogło się stać. Kolejny szaleniec tak jak wtedy kilka księżyców temu. Oszalały żądzą zemsty wyrzutek próbuje zabić jego jedynego potomka. Dotarł na miejsce, otwierając z hukiem wielkie drzwi. Ujrzał klęczącą na podłodze, zalaną łzami Nathaleę i pustą kołyskę. Podbiegł do swej ukochanej, pytając, co się stało. Zrozpaczona, szlochająca kobieta odpowiedziała jedynie:
– Porwali naszego małego. To była moja siostra…
Dzień przed zagładą. Późny wieczór.
Galar siedział na pokrytym mchem głazie i bawił się znalezionym nieopodal patykiem. Spojrzał na stojącą obok niego staruszkę, potem na leżące na ziemi torby z zapasami. Był bardzo zdenerwowany. Pocił się intensywnie, drżały mu ręce. Miał ochotę krzyczeć.
– Nigdy w życiu nawet przez myśl by mi nie przeszło, że przyczynię się do morderstwa niemowlaka – odezwał się po długim czasie milczenia.
– Nie ty się przyczynisz, ona musi go zabić. Tak mówi przepowiednia – odparła wypatrująca Thamary starowina.
– Jestem jej narzeczonym, też będę miał krew Theo na rękach. Czuję się winny, godząc się na to wszystko.
– To dla waszego dobra, dla dobra nas wszystkich.
– Thamara zabija dzieciaka, ja okradłem co najmniej pięć sklepów, by zapewnić nam zapasy, bo musimy prędko uciekać na najdalsze krańce doliny, zanim arcykapłan i jego świta nas dorwą i obedrą żywcem ze skóry. Znajdź inną wymówkę dla robienia takich rzeczy, babciu. To pieprzenie o przepowiedniach, upiorze, Czerwonym Bogu i innych nadnaturalnych dziwactwach już mi się przejadło!
– Przestań kłapać dziobem i rób, co mówię. Wolałbyś płonąć żywcem, patrząc, jak całe miasto zmienia się w zgliszcza?
– Nie.
– No właśnie, tak myślałam.
– Przepraszam. Miałem trudne dzieciństwo, podobne do obecnej sytuacji. Śmierć, łamanie prawa, uczucie beznadziei opanowujące człowieka. Po prostu się boję. Znalezienie się ponownie w takim położeniu było moim największym koszmarem, który miałem nadzieję, nigdy się nie ziści. A tu proszę, pojawiasz się ty i wszystko staje na głowie. – Galar uśmiechnął się.
– Widzę, iż źle cię oceniłam, chłopcze. Gdy pierwszy raz zobaczyłam twoją pryszczatą gębę, myślałam, żeś jedynie irytujący cham i prostak, a jednak jest w tobie szczerość i wytrwałość. – Stara kobieta odwzajemniła uśmiech.
– Zanim się rozstaniemy, jedno pytanie. Kim ty tak naprawdę jesteś, babciu, bo domyślam się, że nie jedynie szaloną, starą wróżbitką z alejki żebraków?
– Słyszałeś o posłańcach Czerwonego Boga? Cztery świetliste istoty, niektórzy nazywają je aniołami. Ja byłam niegdyś czwartą z nich. Gdy Bóg zamierzał zniszczyć Starą Vatrę to nasza czwórka miała wykonać rozkaz. Zrzucić na miasto ogień. Odmówiłam. Coś nie pozwoliło mi tego zrobić. Żal wobec tych ludzi, pięknego miasta a może wspomnienie zagłady mego własnego świata? Tego nie jestem pewna do dziś. Szybko poniosłam konsekwencje mojej decyzji. Czerwony Bóg był wściekły. Odebrał mi moce i zrzucił na tę ziemię, bym zginęła razem z mieszkańcami heretyckiego miasta, lecz ja ocalałam i nie dopuszczę do jego powrotu. – Babcia zamyśliła się przez chwilę, Galar milczał. – Są też pozytywne skutki wyboru, jakiego dokonałam. Wraz z utratą mocy odzyskałam prawdziwą postać, postarzałam się okrutnie, ale z dwojga złego wolę gębę pomarszczonej babiny niż pysk świecący jak stos rozżarzonych węgli.
– Teraz jestem w stanie uwierzyć we wszystko, co powiesz, babciu. Dziękuję za tę opowieść.
– Brzmi jak bajka, prawda? Miło, że mi wierzysz. Spójrz, Thamara wraca – powiedziała staruszka, wskazując nadbiegającą, zziajaną dziewczynę z płaczącym niemowlęciem na rękach.
– Nie zabiłaś go jeszcze? – zdziwiła się stara kobieta.
– Nie zdążyłam, Nathalea mi przeszkodziła – odparła Thamara.
– Nałożnica kapłana Therciusa? – spytała starowina.
– Tak i moja siostra – odpowiedziało wciąż dyszące ze zmęczenia dziewczę.
– Ach, tak, na śmierć o tym zapomniałem, czyli musisz jeszcze dopisać własną siostrę do listy osób, które chcą nas zabić – rzekł Galar.
– Nie mamy czasu do stracenia! Zabij małego! – ponaglała staruszka.
– Ona ma rację, zrób to – potwierdził ukochany Thamary.
Dziewczyna spojrzała na małego potomka kapłana. Przestał wreszcie płakać. Spoglądał na nią tylko, wesoło gaworząc. Młoda kobieta wyciągnęła zza paska szaty nóż. Ostrze błysnęło w blasku powoli zachodzącego słońca. Theo patrzył na broń ciekawskim wzrokiem. Thamarze drżały ręce, z oczu ciekły łzy. Zacisnęła powieki i zadała cios. Dziecięce gaworzenie nagle ustało. Dziewczyna na powrót otworzyła oczy i zwróciła wzrok na niemowlę. Gdy zobaczyła ostrze noża wbite w maleńką pierś leżącego w bezruchu Theo, odwróciła się i zwymiotowała. Galar, przesiadujący dotychczas z zasłoniętą rękoma twarzą na omszałym kamieniu, podbiegł do ukochanej i objął najmocniej oraz najczulej jak potrafił. Thamara rozpłakała się jeszcze bardziej.
– Pochowajmy go chociaż. Proszę – wyszeptała, pociągając nosem i tuląc się do narzeczonego.
– Nie obawiaj się, tak zrobimy. Już po wszystkim – odparł Galar.
– Straszna była to śmierć, jednakże dzięki niej ocaliliśmy tysiące innych istnień – podsumowała staruszka.
Dzień przed zagładą. Noc.
„Przeszukać całe miasto, rynsztoki, ruiny katedry, pustynię popiołów i okolice. Nie mogła uciec daleko. Macie znaleźć mojego syna!” Tak brzmiał rozkaz arcykapłana Therciusa, wydany drużynie vatryjskich zbrojnych. Dzielni żołdacy przeczesali całą okolicę, lecz jedynym, co udało się odnaleźć, był mały, usypany ze świeżej ziemi kopczyk. Kapitanowi straży ów przypominający miniaturowy kurhan, kopiec wydał się podejrzany, toteż niezwłocznie rozkazał swym ludziom kopać. Dokopano się do złożonych tam zwłok małego Theo. Na miejsce natychmiast został wezwany kapłan. W pierwszej chwili z niemocy i szoku zemdlał, jednak gdy udało się go ocucić, na twarzy hierarchy rysował się niepowstrzymany gniew.
– Szukajcie dalej winowajczyni, schwytajcie ją żywą. Zostanie skazana na Ścieżkę Bólu – rozkazał Thercius.
– Ależ panie, osobiście zakazałeś tej formy egzekucji. Nie używano jej od czasów króla-heretyka. To barbarzyństwo! – zaniepokoił się kapitan straży.
– Znoszę zakaz i przywracam ją do użytku! Kaci z pewnością sobie poradzą. Jeszcze jakieś pytania?
– Nie, panie. Właściwie jedna prośba, drużyna chciałaby nieco odpocząć.
– Dobrze, ale musicie wiedzieć, że jeśli nie zobaczę morderczyni zakutej w kajdany jutro o świcie, ty i przywódca drużyny zawiśniecie bez sprawiedliwego sądu.
– Co takiego? – Kapitan w mgnieniu oka pobladł.
– Dobrze słyszałeś, więc zdecyduj czy odpoczynek jest w tym momencie dobrym wyborem. Do wschodu słońca zostało tylko kilka godzin – rzucił na odchodne arcykapłan i ruszył z powrotem do miasta.
– Jazda, obiboki, ruszać się! Nie czas teraz na leżakowanie! Mamy zabójcę do złapania! – zakomenderował dowódca strażników w obawie o własne życie.
Thamara i Galar schronili się w dość przestronnej, górskiej jaskini. Siedzieli przy świeżo rozpalonym ognisku, przykryci brudną derką. Mimo okrycia i ciepła tańczących wesoło płomieni czuli chłód. Noc była wyjątkowo zimna. Oboje milczeli, wpatrując się jedynie w trawiący kolejne kawałki drewna ogień. Wspierająca ich staruszka po pochowaniu Theo pożegnała się i zniknęła bez śladu. Musieli radzić sobie sami.
– Na pewno nas znajdą i zabiją – odezwała się po jakimś czasie Thamara.
– Przestań, jesteśmy kilka mil od miasta. Dotrą tu najwcześniej o świcie, a my będziemy już daleko stąd – zapewnił partnerkę Galar.
– Najwyższy kapłan jest zdeterminowany, szczególnie teraz, gdy stracił jedynego potomka.
– Skąd możesz to wiedzieć? Nie znasz go.
– Nathalea mi mówiła, zanim przestałyśmy się widywać. Na początku była zwykłą służką, jeszcze wtedy się spotykałyśmy. Gdy została lalką do rżnięcia dla Therciusa, zapomniała o mnie.
– Nigdy dokładnie mi o tym nie opowiadałaś.
– Co tu mówić? Moja siostra, w zamian za oddawanie się staremu dziadowi żyje jak królowa i udaje, że ja nie istnieję, bo do mnie los niestety się nie uśmiechnął. Ot, cała historia.
– Już wiem, dlaczego przeznaczenie złączyło nas razem. Oboje mamy niewesołą przeszłość.
– Błagam, tylko nie opowiadaj znowu o swoim dzieciństwie. Słyszę to kilka razy w tygodniu, znam już na pamięć twoją historię, Galar. – Na twarzy Thamary pojawił się lekki uśmiech.
– Wiem, jestem strasznie nudny, ale wydaje mi się, że jednak mnie lubisz.
– Głupoty pleciesz, ja cię kocham.
– Ja ciebie też.
Oboje rozmawiali jeszcze chwilę, po czym zgodnie stwierdzili, iż pora odrobinę się zdrzemnąć, by nabrać sił do dalszej wędrówki. Drzemka nieoczekiwanie zmieniła się w twardy, wielogodzinny sen. Thamara obudziła się o świcie i z przerażeniem odkryła, że jej narzeczony zniknął. Gdy wybiegła z groty szukać ukochanego, zauważyła pochód zbrojnych u podnóża wzniesienia, na którym stała. Jeden z żołdaków zauważył ją i spuścił ze smyczy psy tropiące. Długonogie, ujadające bestie szybko ją dopadły i przygwoździły do ziemi. Poszukiwana została schwytana.
Dzień zagłady. Poranek.
Przywódca zbrojnych i kapitan straży mieli szczęście. Nie zostali powieszeni. W porę udało im się dostarczyć morderczynię przed oblicze sprawiedliwości. Najwyższy kapłan Thercius widząc Thamarę zakutą w kajdany, niezwłocznie przeszedł do wymierzania zarządzonej wcześniej kary. Szybko postawiono szafot, przygotowano narzędzia kaźni, wezwano katów. Najpierw skazaną wożono po całym mieście, by wściekły tłum mógł się na niej wyżyć. Było to swego rodzaju preludium przed właściwą egzekucją. Aby jeszcze bardziej wzburzyć ludzi, specjalnie wynajęci krzykacze powtarzali w kółko, czym zawiniła spętana powrozami młoda kobieta na wozie. Cel został osiągnięty z łatwością. Negatywne emocje wrzały. Rozzłoszczeni mieszkańcy ciskali w dziewczynę kamieniami, łajnem, zgniłym jedzeniem, dosłownie wszystkim co było pod ręką. Gdy Thamara dotarła na miejsce egzekucji, miała posiniaczoną twarz i ręce, rozbity nos i rozcięty łuk brwiowy. Skazana wspięła się na szafot a arcykapłan odziany w czarną, żałobną szatę odczytał wyrok osobiście. Kiedy z ust Therciusa wybrzmiało ostatnie zdanie, kaci przykuli dziewczynę do drewnianego pręgierza. Ścieżka Bólu miała się zacząć. Owa forma egzekucji polegała na zachłostaniu na śmierć nieszczęśnika naratem. Był to specjalny rodzaj bata, składający się z kilku, długich, skórzanych rzemieni zakończonych metalowymi haczykami, ćwiekami i zadziorami. Każde uderzenie zrywało cząsteczki ciała skazańca i unosiło je ze sobą. Kilkanaście ciosów wystarczyło, by zmienić plecy delikwenta w krwawą miazgę. Dwójka katów przygotowała swoje naraty. Makabryczny spektakl miał się zacząć lada chwila. Thamara przez cały czas myślała o ukochanym Galarze. Gdzież mógł się podziać? Szukała go wzrokiem wśród skandującego tłumu. Nigdzie go nie było, przepadł bez śladu. Mimo pogodzenia się ze swym strasznym losem nie mogła powstrzymać strumienia łez rozpaczy. Pierwsze uderzenie. Krople krwi wystrzeliły w górę, dziewczyna wyła z bólu. Błagała o litość, szlochała spazmatycznie. Zwróciła się do swej siostry:
– Nathaleo, ja – twa rodzona siostra – zaraz zostanę zamęczona na śmierć. Na wybaczenie ani na życie nie mam szans, ale może na choćby jedno słowo z twoich ust. Po tylu latach milczenia… – Drugie uderzenie, rozdzierający krzyk bólu. – Może chociaż coś powiesz, moja dusza będzie spokojniejsza po śmierci… – Trzecie uderzenie. – Jedno małe słówko, proszę, cokolwiek. – Czwarte uderzenie, świeża posoka trysnęła na twarze gapiów. – Zrobiłam to dla dobra nas wszystkich, Theo sprowadziłby chaos i zgubę na Nową Vatrę!
Nathalea jednak milczała jak grób. Obojętnym wzrokiem i z pustką w sercu przyglądała się kaźni. Nie miała zamiaru dać się ponieść emocjom, ze względu na siedzącego obok i trzymającego ją za rękę partnera.
Paskudne, obficie krwawiące rany szpeciły plecy skazanej, a ta wrzeszczała opętańczo i szlochała pod każdym smagnięciem narata.
– Och, Galarze najdroższy, gdzie jesteś?! – krzyknęła na cały głos.
– Galarze? – spytał po cichu sam siebie arcykapłan.
– To jej narzeczony, kolejny brudny wyrzutek, na pewno pomagał w morderstwie naszego Theo. Też go złapiemy, prawda ukochany? – odparła Nathalea.
Hierarcha Thercius w jednej chwili strasznie pobladł. Zaczęły drżeć mu ręce.
– Wszystko w porządku, Therciusie? – zapytała zatroskanym głosem nałożnica.
Nie odpowiedział. Jego wzrok skupiony był na ciemniejącym nagle niebie. Zerwał się przeraźliwy wiatr. Słońce skryło się za groźnie wyglądającymi chmurami, powoli przybierającymi szkarłatny odcień. Ziemia zaczęła drżeć. Ktoś ze zgromadzonego tłumu spostrzegł trzy świetliste sylwetki, powoli zataczające kręgi na firmamencie. Po kilku minutach zauważono nadchodzącego od strony ruin katedry młodzieńca o świecących na czerwono oczach. Nad nim, wysoko pośród burzowych chmur unosił się ogromny, czerwony kryształ. W sparaliżowany strachem tłum uderzył karmazynowy, złowieszczo wyglądający piorun, zabijając kilku ludzi na miejscu. To był z góry umówiony znak. Po uderzeniu owej błyskawicy, trójka świetlistolicych bytów spuściła niszczycielski ogień na Nową Vatrę. Płomienie szybko zaczęły pochłaniać wszystko, co stanęło im na drodze. Przerażony lud rzucił się do ucieczki. Nadszedł przepowiedziany koniec.
Dzień zagłady. Kilka godzin wcześniej.
Gdy Galar i Thamara postanowili się przespać w swej kryjówce, młodemu mężczyźnie przyśnił się koszmar, zwiastujący rychło nadchodzącą apokalipsę. Sen był niezwykle realistyczny i tym samym przerażający. Kiedy Galar obudził się, nie był już sobą. Straszliwa wizja zmieniła go w ślepo podążającego do celu niewolnika. Szedł za słyszanym z oddali głosem. Kierował się w stronę zrujnowanej Czerwonej Katedry, miejsca spoczynku świętego kryształu. Dobywający się z nieznanej otchłani bas wciąż wzywał. Galar nie mógł nic zrobić. Jego ciało i umysł były spętane, nie miał nad nimi żadnej kontroli. Mógł jedynie podążać tam, dokąd pragnęła złowieszcza siła. Dotarł na miejsce. Wokół ołtarza spało czterech strażników i jeden kapłan. Młodzieniec mimowolnie podniósł leżący na posadzce miecz, niepokojący głos wybrzmiał: „Zabij ich i zabierz kryształ”. Zniewolony Galar posłusznie wykonał rozkaz. Pięciu odpoczywających mężczyzn w kilka chwil zmieniło się w leżące w rosnących kałużach krwi trupy. Następnie chłopak chwycił zawoalowany obiekt kultu, wymamrotał coś w nieznanym samemu sobie języku i nastał dzień zagłady. Przepowiednia spełniła się: syn arcykapłana umożliwił powrót Czerwonemu Bogu.
Dzień zagłady. Poranek.
Nowa Vatra płonęła. Najwyższy kapłan Thercius wraz z Nathaleą uciekali w popłochu do pałacu, chronieni przez grupę zbrojnych. Hierarcha patrzył nienawistnym wzrokiem na kroczącego wśród niszczycielskich płomieni Galara.
„Przeklęty bękart żyje! Gdybym tylko dostał w swe ręce tych niekompetentnych głupców, którym zleciłem jego zabójstwo” – myślał.
W przypływie wściekłości Thercius wyrwał kuszę z rąk stojącego obok żołnierza. Wycelował w głowę swego syna i wystrzelił.
– Nie!!! – Przeszywający krzyk rozpaczy rozległ się i urwał równie nagle.
To Thamara, w porę uwolniona z okowów przez zbłąkany piorun, zasłoniła ukochanego swoim ciałem. Wystrzelony przez kapłana bełt przebił na wylot jej szyję. Dziewczyna padła na ziemię, rzężąc i dławiąc się krwią. Ostatni raz spojrzała na Galara. Widząc, że ten nie zwraca na nią najmniejszej uwagi i jedynie kroczy bezmyślnie przed siebie, wydała ostatnie tchnienie z wielkim smutkiem wypisanym na twarzy.
– Zabijcie tego człowieka, natychmiast! – wydał rozkaz arcykapłan. Uzbrojeni żołdacy podbiegli do Galara, jednak gdy usiłowali zaatakować młodzieńca swymi gizarmami, zostali błyskawicznie spopieleni. Widząc to, dogłębnie przerażony Thercius chwycił swą nałożnicę za rękę i oboje uciekli do wnętrza pałacu. Gnali szybko po schodach z nadzieją na schronienie się w podziemiach swej siedziby. Kiedy jedynie kilka jardów dzieliło ich od wejścia do bezpiecznego azylu, cały budynek zadrżał w posadach. Oboje spostrzegli, iż sufit zaczyna zwalać im się na głowy. Próbowali uciekać z powrotem na górę, lecz droga ucieczki zawaliła się z hukiem. Chwilę potem, przysypane gruzami były też wrota do podziemi. Byli odcięci. Kolejny huk dochodzący z zewnątrz wywołał zniszczenie przeciwległej ściany. Wielka masa kamieni i pyłu runęła z impetem na dwójkę nieszczęśników. Thercius ku własnemu zaskoczeniu przeżył. Był jedynie nieco poobijany, Nathalea niestety została przygnieciona kupą gruzu.
– Pomóż mi, ukochany! Błagam! – krzyczała, dławiąc się kurzem.
Arcykapłan jednakże nie słuchał. Zobaczył bowiem, iż zawalenie się ściany otworzyło drogę ucieczki z podziemnego więzienia. Była to wyrwa w kolejnym murze, przez którą prześwitywało światło dnia. Wystarczyło porządne uderzenie jakimś ciężkim kamieniem, by się wydostać. Thercius odwrócił się w stronę swej nałożnicy, wyszeptał: „Przepraszam” i pobiegł czym prędzej w stronę prześwitu w murze. Nathalea wybuchła żałosnym płaczem. Nie rozpaczała jednak długo, gdyż po chwili zawaliła się kolejna ściana, grzebiąc nałożnicę kapłana żywcem.
Najwyższy hierarcha jak pomyślał, tak zrobił. Uderzenie kamiennym odłamkiem szybko zniszczyło odgradzającą Therciusa od świata zewnętrznego barierę. Widok owego świata, nie przynosił jednak upragnionej nadziei. Płonące zgliszcza, agonalne krzyki mieszkańców i unoszący się wysoko na niebie Czerwony Bóg. Był to obraz rodem z najgorszych, najgłębiej skrywanych przez umysł koszmarów. Arcykapłan postanowił uciekać. Uciec jak najdalej, nie oglądając się. Biegł daleko poza granice miasta. Gdy zbliżał się do pustyni popiołów, potknął się o wystający kamień, upadł, uderzając głową o twarde podłoże i stracił przytomność. Niezwykłe szczęście w obliczu ostatecznej zagłady.
Dokonało się. Nowa Vatra została doszczętnie zniszczona. Wśród spopielonych zgliszczy nie ostał się nikt poza młodzieńcem o czerwonych oczach. Ten został jednak szybko wchłonięty przez jestestwo Czerwonego Boga, a bóstwo owo wraz z towarzyszącymi mu aniołami, widząc, iż jego dzieło destrukcji zostało dokończone, zniknęło. Pamiątkami po wizycie mściwego bytu były oprócz sczerniałych ruin, kawałek szkarłatnego kryształu, nazywanego niegdyś świętym leżący obok ołtarza w Czerwonej Katedrze oraz szalony, siwy staruch w podartych szatach kapłańskich przeszukujący pogorzelisko w poszukiwaniu czegoś do jedzenia.
– Więc jednak, przepowiednia się myliła – rzekła staruszka.
– Nie, to my źle ją zinterpretowaliśmy – odparł Szkarłatny Upiór.
– Co się właściwie stanie z tym chłopakiem, Galarem?
– Będzie jego nowym aniołem, tak jak ty kiedyś.
– Arcykapłan Thercius przetrwał, ale zupełnie stracił pamięć i jest kompletnie szalony.
– Będzie, podobnie jak ja i ty śladem po dawnej Vatrze, być może także przestrogą dla innych.
– Dostaliśmy szansę i ponieśliśmy klęskę. Dlaczego? Tak nie powinno być!
– To moja wina. Gdybym wtedy nie rozgniewał Czerwonego Boga, miasto, ludzie, ja sam, wszystko przetrwałoby, nie doszłoby do tej katastrofy. Człowiek jest za słaby, by samemu sobie stać się bogiem. Szkoda, że tak późno to zrozumiałem. – Po tych słowach upiór zniknął w oślepiającym blasku.
Stara kobieta podpierająca się rzeźbionym kosturem wyszła z królewskich krypt. Popatrzyła chwilę na jeszcze bardziej szpecące ponury krajobraz ruiny i udała się na wschód.