- Opowiadanie: PsychoFish - Plac zabaw

Plac zabaw

Kon­ty­nu­ując zboż­ne dzie­ło Ar­nu­bi­sa i Świa­to­wi­de­ra – “Plac zabaw”, opu­bli­ko­wa­ny w X tomie Fan­ta­zji Zie­lo­no­gór­skich w roku 2020. Tak, opo­wia­da­nie nieco pan­de­micz­ne. Tekst po lek­kim skró­ce­niu. Za­ła­twia­jąc lo­kal­no­pa­trio­tycz­ną pry­wa­tę,  po­le­cam pró­bo­wać sił w Fan­ta­zjach Zie­lo­no­gór­skich - w tym roku też są.

Dzię­ku­ję moim betom, które po­mo­gły wy­pro­wa­dzić ten tekst na pro­stą bli­sko trzy lata temu – Ba­ilo­ut, Bel­la­trix, Ar­nu­bis, Verus, kam_mod, Mor­te­cius. No i pew­nej Ewce, jakby mnie nie ko­pa­ła w zad, to by tek­stu nie było <3 Wszyst­kie po­zo­sta­łe w tek­ście błędy są moje.

No to ten, no, oby lek­tu­ra nie bo­la­ła. :-)

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Plac zabaw

Łowcy do­pa­dli ich za Nowym Mia­stecz­kiem. Wy­sko­czy­li zza na­sy­pu i ostrze­la­li cię­ża­rów­ki. Gro­żąc bro­nią, wy­cią­gnę­li pa­sa­że­rów na po­pę­ka­ny as­falt. Widać było, że nie robią tego pierw­szy raz. 

Przy­wód­ca, wy­so­ki męż­czy­zna o ogo­rza­łej twa­rzy, lu­stro­wał wzro­kiem klę­czą­cych na ziemi po­dróż­ni­ków. Mały, kil­ku­let­ni chłop­czyk łkał gło­śno, przy­tu­la­jąc się do matki. Jeden z łow­ców podał przy­wód­cy ter­mi­nal, mó­wiąc:

– Nie ma ich w wy­ka­zie tran­zy­to­wym. 

Męż­czy­zna zer­k­nął na ekran urzą­dze­nia, zmarsz­czył brwi i splu­nął z po­gar­dą.

– De­zer­te­rzy, psia ich mać… Oj­co­wi­znę po­rzu­ca­ją. A co, pytam się – pod­niósł głos, pod­cho­dząc do klę­czą­cych – co się, kurwa mać, w głów­kach uro­iło? Prawo kon­try­bu­cji zna­cie? Mu­si­cie znać. Tu wciąż żyją lu­dzie! Póki jest woda i zie­mia wciąż rodzi, to wszy­scy, ale to wszy­scy, bez wy­jąt­ku, ro­bi­my żar­cie. Dla nas i dla tych – wy­ce­lo­wał pal­cem w niebo – na górze. Bo tam też są nasi. – Męż­czy­zna pod­szedł do jed­ne­go z klę­czą­cych. – Co tak w bok pa­trzysz? Co, boisz się? Co wy sobie my­śli­cie, że was Nor­we­gia wpu­ści? Miny na Bał­ty­ku po­sta­wi­li na ta­kich jak wy! Jesz­cze, kurwa, z dziec­kiem, Jezu nasz świe­bo­dziń­ski… 

Klę­czą­cy wpa­try­wa­li się w zie­mię. Męż­czy­zna sap­nął z dez­apro­ba­tą, po­trzą­snął głową i wy­ce­dził przez zęby:

– Nie ma ucie­ka­nia. Jest ro­bo­ta. Ty, ty i ty – mó­wiąc wska­zy­wał pal­cem ko­lej­ne osoby – do go­spo­dar­stwa. Wasza dwój­ka do pa­kow­ni…

Zbroj­ni pod­ry­wa­li więź­niów z ziemi.

– Jakim pra­wem?! – Jeden z po­dróż­ni­ków szarp­nął się i zaraz jęk­nął, ude­rzo­ny kolbą strzel­by.

– Bo­skim i ziem­skim – od­parł z po­wa­gą przy­wód­ca na­past­ni­ków. – Naszą rolą jest uto­ro­wać ścież­kę dla tych, co tu kie­dyś wrócą, z tych ko­lo­nii księ­ży­co­wych. Oni są naszą przy­szło­ścią. Jak dobry Bóg da, to świat szyb­ko ozdro­wie­je, ale my już tego ra­czej nie do­ży­je­my. No, tych do Edel­ma­na, a tam­tych na stud­nie, susza trwa, to trze­ba kopać głę­biej… – kon­ty­nu­ował wy­da­wa­nie po­le­ceń, aż sta­nął przed dwój­ką do­ro­słych i pła­czą­cym dziec­kiem. Twarz zła­god­nia­ła mu na chwi­lę.

– Ech… tych na han­del – burk­nął. 

– Nie! Nie! – krzyk­nę­ła ko­bie­ta, rzu­ca­jąc mu się do kolan. – My mo­że­my pra­co­wać, za je­dze­nie, za dach… Pro­szę… 

Męż­czy­zna stanowczo chwy­cił matkę za ra­mio­na, po­sta­wił ją na nogi.

– Ko­cha­na, uwierz mi. Z dziec­kiem wszę­dzie wam bę­dzie le­piej niż tu. Tu susza już de­ka­dę trwa. – Obej­rzał się na boki i ści­szył głos. – Roku chło­pak nie prze­ży­je. Co was, jasna cho­le­ra, pod­ku­si­ło… 

Klę­czą­cy oj­ciec chłop­ca, ro­zej­rzał się i ode­zwał:

– Umiem na­pra­wiać ma­szy­ny, weź mnie…

– Nie – uciął męż­czy­zna. – Nie ma mowy. Już mamy me­cha­ni­ka. Prawo jest prawo. Dzię­kuj­cie Panu, że daję wam moż­li­wość od­po­ku­to­wa­nia grze­chu.

 

*

Po za­cho­dzie dwóch zbroj­nych wsa­dzi­ło ro­dzi­nę do cię­ża­rów­ki i ru­szy­li.

– Dokąd nas wie­zie­cie? – za­py­tał oj­ciec chłop­ca.

– Do­ni­kąd.

– Chyba cho­ciaż tyle mo­że­cie nam po­wie­dzieć? – na­le­gał. Straż­nik w od­po­wie­dzi prze­ła­do­wał pi­sto­let. Dziec­ko przy­tu­li­ło się do mamy, drżąc ze stra­chu.

– Piotr, prze­stań – syk­nę­ła ko­bie­ta. – Tomek się boi.

Je­cha­li w mil­cze­niu. Ściem­nia­ło się szyb­ko, kie­row­ca włą­czył re­flek­to­ry. 

– Ja wiem, to nie­spra­wie­dli­we – rzu­cił znad kie­row­ni­cy, nie od­ry­wa­jąc wzro­ku od drogi. – Sie­dzi­my tu na dole, wal­czy­my z na­tu­rą, żeby ze­brać co roku wy­star­cza­ją­co dużo żyw­no­ści dla tych, któ­rym po­zwo­lo­no le­cieć, a sami jemy reszt­ki. Ale Kryst czuwa nad nami, mu­si­cie wie­rzyć. Zo­bacz­cie, jak ger­mań­ców po­ka­ra­ło, ile miast pod wodą. 

– Ta, a u nas tylko fiord aż pod War­sza­wę – żach­nął się Piotr. – Dokąd je­dzie­my?

– Wyspę Świe­bo­dziń­ską, Chry­stu­so­wą, Pan nasz oca­lił. Grzesz­ni­ków po­ka­rał po­to­pem. U nas mniej ich było, choć i tak z tymi upa­ła­mi cięż­ko. – Kie­row­ca zi­gno­ro­wał py­ta­nie. – Trze­ba wie­rzyć, że i nas ocali. 

– A nie mó­wi­li wam, że to przez to, że nie ma już lo­dow­ców na An­tark­ty­dzie i oce­any pod­nio­sły się o kil­ka­dzie­siąt me­trów? – od­burk­nął Piotr. 

– Niem­cy bar­dziej boski świat truli, to i bar­dziej im się do­sta­ło. On ob­ja­wia się przez swoje dzie­ło – od­parł spo­koj­nie kie­row­ca. Re­flek­to­ry wy­łu­ska­ły z ciem­no­ści ta­bli­cę z na­pi­sem “Zie­lo­na Góra. Mia­sto dzie­ci”. – O, zaraz bę­dzie­my.

– Zie­lo­na Góra? – zdzi­wi­ła się ko­bie­ta. – Mia­sto dzie­ci? Co to ma zna­czyć?

Cię­ża­rów­ka zwol­ni­ła i zje­cha­ła w bok. Re­flek­to­ry oświe­tla­ły kon­tu­ry domów, ale na uli­cach ni­ko­go nie było. Kie­row­ca za­trzy­mał się i mru­gnął świa­tła­mi. Nie­opo­dal roz­ja­rzy­ły się ko­lo­ro­we punk­ci­ki. Chło­piec roz­dzia­wił buzię.

– Idzie­my – rzu­cił drugi straż­nik.

Męż­czyź­ni za­pro­wa­dzi­li ro­dzi­nę na dzi­wacz­ny plac. Na środ­ku stała kon­struk­cja przy­po­mi­na­ją­ca sie­dzą­ce­go ro­bo­ta, na­pręd­ce ze­spa­wa­ne­go z ka­wał­ków złomu. Ma­szy­na miała roz­po­star­te na boki ra­mio­na, na któ­rych wi­sia­ła huś­taw­ka i brud­na, sznu­ro­wa dra­bin­ka. Nie­fo­rem­na głowa miała kilka otwo­rów w miej­scu oczu i wy­ma­lo­wa­ny nie­zdar­nie uśmiech. Ca­łość była ople­cio­na pa­sa­mi mru­ga­ją­cych, ko­lo­ro­wych diod. Nie­opo­dal stało kilka po­łą­czo­nych łań­cu­chem i wy­peł­nio­nych to­wa­rem wóz­ków skle­po­wych. 

– Pa­ne­le?! Sprze­da­je­cie nas za pa­ne­le sło­necz­ne? 

– Już, już – od­parł ten z pi­sto­le­tem. – Idź­cie do pana świa­teł­ko­we­go, niech się młody tro­chę po­ba­wi.

– A jak nie pój­dzie­my? 

Straż­nik wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Wasza spra­wa. Dia­bli wie­dzą, co was czeka w mie­ście du­chów. Mie­li­śmy was tu zo­sta­wić, bo tu bez­piecz­nie. No – zwró­cił się do kie­row­cy – bie­rze­my towar i wra­ca­my. Na pręd­ko­ści, wo­lał­bym się nie na­ciąć na któ­rąś z gra­su­ją­cych w oko­li­cy band.

Męż­czyź­ni za­cią­gnę­li wózki do cię­ża­rów­ki. Jeden z nich za­trzy­mał się i uniósł rękę w ge­ście po­że­gna­nia.

– Bandy… – szep­nę­ła ko­bie­ta.

– Ciii, Anka. Po­cze­ka­my aż od­ja­dą i po­szu­ka­my bez­piecz­ne­go miej­sca na noc­leg.

– Dziw­ne to wszyst­ko.

– Tata, po­huś­taj! – za­żą­dał Tomek, gra­mo­ląc się na oponę. Świa­teł­ka na ro­bo­cie mi­ga­ły za­pra­sza­ją­co. Piotr wes­tchnął i za­czął bujać synka, jed­no­cze­śnie ob­ser­wu­jąc cię­ża­rów­kę. Wkrót­ce po­jazd od­je­chał.

– To co teraz? – Anna ro­zej­rza­ła się do­oko­ła.

– Teraz, droga pani, pój­dzie­cie ze mną – roz­legł się ochry­pły głos. Tomek pi­snął prze­stra­szo­ny, do­ro­śli aż pod­sko­czy­li. Na gra­ni­cy świa­tła po­ja­wi­ła się syl­wet­ka czło­wie­ka, chyba na wózku in­wa­lidz­kim. Piotr gło­śno prze­łknął ślinę. 

Z łysej głowy o po­marsz­czo­nej twa­rzy wy­do­by­wał się pęk nie­dba­le zwią­za­nych prze­wo­dów, pro­wa­dzą­cych w dół i łą­czą­ce­go się z rur­ka­mi oraz ka­bla­mi wy­cho­dzą­cy­mi z brzu­cha. Stary czło­wiek wy­glą­dał jak prze­cię­ty na pół i osa­dzo­ny w sa­mo­jezd­nym pudle na kół­kach. Ciało po­łą­czo­ne z ma­szy­ną.

 

*

Anna otwo­rzy­ła ostroż­nie oczy, usia­dła. Obok Piotr od­dy­chał nie­rów­no. Ro­zej­rza­ła się gwał­tow­nie: była na łóżku, w ja­kimś po­ko­ju. Zza uchy­lo­nych drzwi do­bie­ga­ła we­so­ła me­lo­dia. Po­czu­ła, jak ogar­nia ją pa­ni­ka.

– Tomek?! Tomek!

– Mama? Mama, fajna gra!

Ko­bie­ta ze­rwa­ła się z łóżka i wy­bie­gła z po­miesz­cze­nia. Wpa­dła do ko­lej­ne­go po­ko­ju, gdzie chło­piec sie­dział na­prze­ciw dziw­ne­go au­to­ma­tu: walca, z któ­re­go wy­sta­wa­ły an­te­na oraz ramię ople­cio­ne ka­bla­mi, z po­wy­gi­na­ny­mi sztuć­ca­mi za­miast dłoni i pal­ców. Po­mię­dzy dziec­kiem a ro­bo­tem le­ża­ła po­wy­cie­ra­na plan­sza, kilka odra­pa­nych że­to­nów i talia pod­nisz­czo­nych kart. Na dużym, wi­szą­cym na ścia­nie ekra­nie, wy­świe­tla­ła się kre­sków­ka z we­so­łą me­lo­dią w tle. Anna pod­bie­gła do syna i ob­ję­ła go.

– No weź, mama! Teraz mój ruch! Mój żół­wik musi do sa­ła­ty przed żół­wiem Pusz­ka. Za­grasz z nami?

Robot na­zwa­ny Pusz­kiem za­zgrzy­tał ni­by-pal­ca­mi, po czym po­wo­li ob­ni­żył ramię i nie­zdar­nie strą­cił kilka kart ze stosu. Na­stęp­nie, prze­su­wa­jąc się po dy­wa­nie, prze­pchnął je w kie­run­ku Anny.

 

Póź­niej do­ro­śli usie­dli w kuch­ni. Za­mknię­to ich w miesz­ka­niu. Była nawet bie­żą­ca woda i tro­chę świe­że­go je­dze­nia.

– Ucie­ka­li­śmy? – za­py­tał Piotr, pa­trząc w okno.

– Tak. Nie. Chyba. Coś nam zro­bił i nie­wie­le pa­mię­tam. 

Mil­cze­li przez chwi­lę.

– I jesz­cze ten robot… Pu­szek, tak? Jak rusza tym wy­gię­tym wi­del­cem, to ciar­ki mnie prze­cho­dzą. Nie po­do­ba mi się to. –Wska­zał pod­bród­kiem kraty w oknie. 

– Mnie też nie. Spraw­dzi­łam. Mo­że­my wyjść, zejść na dół. Ko­ry­tarz pro­wa­dzi do dzie­dziń­ca mię­dzy blo­ka­mi. Za­mknię­ta krata, nie mamy klu­cza. Widać wy­so­ki płot łą­czą­cy bu­dyn­ki.

– Mamo! Mamo, mogę iść się po­ba­wić z dzieć­mi? – Do­biegł ich głos Tomka z są­sied­nie­go po­ko­ju. Spoj­rze­li po sobie i ze­rwa­li się jed­no­cze­śnie. Chło­piec sie­dział na pa­ra­pe­cie, przy­kle­jo­ny do szyby.

 Okno wy­cho­dzi­ło na dzie­dzi­niec po­mię­dzy bu­dyn­ka­mi. Na środ­ku, na im­pro­wi­zo­wa­nym placu zabaw, klę­czał ro­bot-skła­dak, po­dob­ny do tego, który wi­dzie­li wczo­raj. Wy­glą­dał, jakby ktoś po­zszy­wał nie­do­pa­so­wa­ne ele­men­ty blach, frag­men­ty ka­ro­se­rii i rur. Za głowę słu­żył mu za­koń­czo­ny me­ta­lo­wym stoż­kiem ka­wa­łek alu­mi­nio­we­go ko­mi­na, który szcze­rzył się na­ma­lo­wa­nym uśmie­chem i zer­kał na świat przez dru­cia­ne ni­by-oku­la­ry. Resz­tę me­ta­lo­we­go ol­brzy­ma ozda­bia­ły ko­lo­ro­we ser­dusz­ka i sło­necz­ka. W po­ło­wie kor­pu­su tkwi­ły czte­ry ra­mio­na, każde pro­sto­pa­dłe do są­sied­nie­go, a za­miast dłoni – małe łyżki od ko­pa­rek. Sie­dzia­ły w nich dzie­ci, a obok ma­szy­ny stała ko­bie­ta i krę­ci­ła w bez­piecz­nym tem­pie ka­ru­ze­lą z ra­mion. 

Tomek uśmie­chał się sze­ro­ko.

– Chodź ze mną, mamo, pro­ooszę…

 

*

– Po­roz­ma­wiaj­cie naj­pierw z Pro­fe­so­rem. Wszyst­kie dzie­ci muszą być zba­da­ne i za­szcze­pio­ne, zrobi to Sio­stra Na­ta­sza. – Star­sza pani stała w od­le­gło­ści kilku me­trów od kraty od­dzie­la­ją­cej ko­ry­tarz od dzie­dziń­ca. Piotr par­sk­nął:

– Szcze­pion­ki? Nigdy w życiu!

– To są tu inni lu­dzie? – za­py­ta­ła Anna.

Tomek wi­siał na kra­cie i pa­trzył na ba­wią­ce się dzie­ci. Jedna z dziew­czy­nek po­ma­cha­ła do niego, od­ma­chał jej. Pod drzwia­mi bu­dyn­ku na­prze­ciw­ko stały małe ro­bo­ci­ki, zbu­do­wa­ne z byle czego. Nagle z tyłu roz­legł się ło­skot. Wszy­scy ob­ró­ci­li się, za­sko­cze­ni. Na pod­ło­dze leżał robot, który wcze­śniej bawił się z Tom­kiem. Mu­siał spaść ze scho­dów.

– Pu­szek! – Chło­piec rzu­cił się na pomoc ma­szy­nie.

Ko­bie­ta na po­dwó­rzu uśmiech­nę­ła się lekko. 

– Je­stem Zofia. Dzie­ci mówią do mnie “pani Zosiu”. Każde z nich ma ta­kie­go ma­łe­go to­wa­rzy­sza, który dba o to, żeby nie zro­bi­ły sobie krzyw­dy. I nie, pro­szę pani, Sio­stra Na­ta­sza to nie czło­wiek. To au­to­mat, który wy­rę­cza le­ka­rza i pie­lę­gniar­kę.

Anna wzdry­gnę­ła się. 

– Jak mo­że­my skon­tak­to­wać się z tym całym Pro­fe­so­rem? To taka czło­wie­ko-skrzyn­ka na kół­kach i z rur­ka­mi? – za­py­tał Piotr.

Zofia ro­ze­śmia­ła się na głos.

– Tak, to ten. Do­sko­na­ły opis. Wy­star­czy sko­rzy­stać z ekra­nu w miesz­ka­niu. 

Piotr przy­glą­dał się przez chwi­lę ko­bie­cie. Za­miast le­we­go ucha miała wpusz­czo­ną w skórę brud­no­sza­rą, sta­lo­wą pusz­kę, z któ­rej wy­sta­wa­ła an­te­na. Zofia uśmiech­nę­ła się z wy­mu­sze­niem.

– Za­cho­ro­wa­łam kie­dyś i już nie było an­ty­bio­ty­ków, a Sio­stra Na­ta­sza nie umia­ła za­ło­żyć drenu. Stra­ci­łam ucho i część słu­chu. To urzą­dze­nie je za­stę­pu­je, a przy oka­zji po­zwa­la mi być w kon­tak­cie z Wi­niar­ką.

– Kim jest Wi­niar­ka? – Anna zmru­ży­ła oczy.

Tym razem uśmiech Zofii był ta­jem­ni­czy:

– Ge­nius loci. – Mru­gnę­ła po­ro­zu­mie­waw­czo. – Miło mi było was po­znać, mam na­dzie­ję, że zo­sta­nie­cie. Prze­pra­szam, ale czas na lek­cję. Po­roz­ma­wiaj­cie z Pro­fe­so­rem.

Od­pro­wa­dza­li ją wzro­kiem. Piotr ob­ró­cił się do syna:

– Tom­cio, a w sumie to czemu na­zwa­łeś go Pu­szek?

– No co ty, tato, prze­cież on jest z ta­kiej dużej pusz­ki. Więc Pu­szek, cho­ciaż wcale nie jest mię­ciut­ki. Faj­nie, praw­da?

 

*

Po­roz­ma­wia­li z Pro­fe­so­rem. Anna co rusz od­wra­ca­ła głowę, nie mogąc pa­trzeć bez wstrę­tu na hy­bry­dę czło­wie­ka i ma­szy­ny. Pro­fe­sor wy­ka­zy­wał dużą wy­ro­zu­mia­łość, ale nie za­mie­rzał od­po­wia­dać na wszyst­kie py­ta­nia.

– To dla bez­pie­czeń­stwa dzie­ci – po­wta­rzał. 

Za­sa­dy były pro­ste: Tomek musi przejść ba­da­nia i szcze­pie­nia, by móc prze­by­wać i uczyć się razem z dzieć­mi. Do­ro­śli, jeśli chcą spę­dzać czas z grupą, też po­win­ni. Je­że­li ro­dzi­na ze­chce zo­stać dłu­żej niż ko­lej­ne dwa dni, musi za­pra­co­wać na swoje utrzy­ma­nie, bo za­so­bów żyw­no­ści i wody jest mało.

 Sprze­cza­li się do późna o szcze­pion­kę dla Tomka, aż Piotr ustą­pił. Od­mó­wił jed­nak za­szcze­pie­nia sie­bie.

– Prze­cze­kaj­my tutaj tro­chę. Zo­sta­li­śmy bez ni­cze­go, mu­si­my jakoś odło­żyć za­pa­sy na po­dróż – prze­ko­ny­wa­ła Anna.

– Ci­szej… Ten bla­szak na pewno nas pod­słu­chu­je! – Piotr ob­rzu­cił nie­chęt­nym spoj­rze­niem Pusz­ka. – Do­brze. Ale bądź­my ostroż­ni. To jakaś krzy­wa akcja: tuzin dzie­ci i tylko dwoje do­ro­słych oraz stado ma­szyn. Miej­my oko na Tomka.

 Anna ski­nę­ła głową.

 

Zie­lo­na Góra była opu­sto­sza­łym mia­stem, które skur­czy­ło się do czte­rech bu­dyn­ków i dzie­dziń­ca mię­dzy nimi. Pro­fe­sor zaj­mo­wał jeden, słu­żą­cy za kli­ni­kę, na któ­rej pię­tro nikt poza nim nie miał wstę­pu. Zofia zaj­mo­wa­ła wraz z dzieć­mi drugi. W trze­cim jedno z miesz­kań zaj­mo­wa­li Piotr, Anna i Tomek, po­zo­sta­łe lo­ka­le były puste. Czwar­ty słu­żył za warsz­tat i bramę do resz­ty mia­sta, za­sie­dlo­ny był przez naj­prze­róż­niej­sze ro­bo­ty i drony, w więk­szo­ści nie­spraw­ne.

Piotr za­czął od na­praw psu­ją­cych się ma­szyn. Zbu­do­wa­ne były z tego, co można było zna­leźć w mie­ście: ele­men­tów po­rę­czy, rurek z dra­bi­nek ze sta­rych pla­ców zabaw, wy­rwa­nych ze ścian kabli. To­wa­rzy­szył mu wszę­dzie warsz­ta­to­wy dron, bę­dą­cy krzy­żów­ką przy­czep­ki z dzie­cię­cym au­tkiem. Za­zdro­śnie strzegł prze­cho­wy­wa­nych na­rzę­dzi, pi­ka­jąc za każ­dym razem, gdy Piotr cze­goś nie odło­żył na miej­sce. Przez kilka ty­go­dni pracy męż­czyź­nie udało się zwę­dzić tylko śru­bo­kręt bez wsz­czy­na­nia alar­mu.

Każdą na­pra­wio­ną ma­szy­nę za­bie­rał Pro­fe­sor. Po ja­kimś cza­sie za­czął zle­cać Pio­tro­wi na­pra­wy w róż­nych re­jo­nach mia­sta. Pompy wodne, za­wo­ry, dukty elek­trycz­ne… Piotr od­krył, że Zie­lo­na Góra, nie­mal­że nie­wi­docz­ny punk­t na mapie, tkwi­ła ni­czym przy­cza­jo­ny pająk w cen­trum nie­zwy­kle gę­stej sieci po­łą­czeń. Wy­star­czy­ło, by któ­raś z nitek drgnę­ła, lub się ze­rwa­ła i już pająk wy­sy­łał Pio­tra. A poza sie­cią, mię­dzy pu­sty­mi bu­dyn­ka­mi, jeź­dzi­ły ro­bo­ty-zbie­ra­cze, po­lu­ją­ce na każdy skra­wek przy­dat­nych ma­te­ria­łów, włącz­nie z ce­ra­micz­ny­mi da­chów­ka­mi i ce­gła­mi. Tylko gi­gan­tycz­ną mo­zai­kę ja­kie­goś ofi­cje­la na ścia­nie miej­skie­go cen­trum spor­to­we­go zo­sta­wi­ły nie­tknię­tą, naj­wy­raź­niej uzna­jąc ją za nie­war­tą uwagi.

Piotr pró­bo­wał kil­ku­krot­nie wy­śle­dzić, dokąd pro­wa­dzą na­pra­wia­ne przez niego ru­ro­cią­gi i prze­wo­dy, ale za każ­dym razem nur­ko­wa­ły znie­nac­ka pod zie­mię lub wspi­na­ły się na dachy, poza jego za­się­giem, jakby ba­wiąc się z nim w kotka i mysz­kę.

– Nie wiem, skąd się bie­rze żyw­ność, ta garść leków i szcze­pio­nek, skąd mają pa­ne­le sło­necz­ne – opo­wia­dał póź­niej Annie. – Do­brze to po­ukry­wa­li. I wszę­dzie, gdzie się nie ruszę, te cho­ler­ne ma­szy­ny, jeż­dżą za mną, pil­nu­ją każ­de­go kroku. Mam wra­że­nie, jakby ten cały Pro­fe­sor mnie pod­glą­dał.

– Byle do wio­sny – od­po­wia­da­ła nie­zmien­nie. – Za­pa­sy wy­no­si­my po tro­chu do tej kry­jów­ki, którą zna­la­złeś.

 

*

– Mamo! Czy to praw­da, że lu­dzie po­le­cie­li w ko­smos, na eks… eks­kak­tus? – za­wo­łał Tomek z po­ko­ju.

Anna za­krztu­si­ła się śmie­chem.

– Na co, ko­cha­nie?

– No na to trud­ne słowo.

– Eks­o­dus?

– No wła­śnie, eks­e­des!

Anna we­szła do po­ko­ju. Tomek, opar­ty o Pusz­ka, oglą­dał film o eks­o­du­sie ludzi w ko­smos z po­wo­du ka­ta­stro­fy kli­ma­tycz­nej na Ziemi. Chło­piec bar­dzo szyb­ko na­uczył się sa­mo­dziel­nie ob­słu­gi­wać urzą­dze­nie.

– Tak, ko­cha­nie. Wsie­dli w ra­kie­ty i po­le­cie­li – od­par­ła.

– A czemu my nie po­le­cie­li­śmy?

Anna usia­dła koło chłop­ca i ob­ję­ła go. W jej ustach wzbie­ra­ła go­rycz. Bo, synku, chcia­ła po­wie­dzieć, bo my je­ste­śmy gorsi. Nasi ro­dzi­ce nie byli wy­star­cza­ją­co wy­jąt­ko­wi, by zna­leźć się w pro­jek­cie Arki. I oni, ci lepsi, wy­łą­czy­li fa­bry­ki i wy­lud­ni­li świat, aby miał szan­sę się na­pra­wić, za­bra­li ze sobą tech­no­lo­gię, me­dy­cy­nę, pro­duk­cję, wszyst­kie te rze­czy, synku, któ­ry­mi naj­pierw za­tru­li Zie­mię. Taka jest umowa: my, gorsi, dbamy, żeby star­czy­ło je­dze­nia dla tych na górze, do­pó­ki nie będą po­tra­fi­li wy­ży­wić się sami. Oni, lepsi, wy­sy­ła­ją nam na dół za­awan­so­wa­ne le­kar­stwa, na­rzę­dzia, ma­te­ria­ły, czę­ści; póki świat nie wy­zdro­wie­je i nie bę­dzie­my mogli znów uru­cho­mić fa­bryk. Pa­ku­je­my, synku, żyw­ność do kon­te­ne­rów, au­to­ma­tycz­ne cię­ża­rów­ki wiozą je do po­to­po­wych por­tów na wiel­kie, brzu­cha­te stat­ki. A te stat­ki, co to są więk­sze od dwu­dzie­stu wie­lo­ry­bów, ste­ro­wa­ne są tylko kom­pu­te­ra­mi, żeby broń Boże komuś nie przy­szło na myśl uciec w ko­smos, sły­szysz synku, bo gorsi nie mogą le­cieć i mie­szać się z tymi lep­szy­mi. Żeby nie za­kłó­cić rów­no­wa­gi, bo ich tam już wię­cej też nie może żyć i nas tu, na dole, też nie może być wię­cej niż umó­wio­na licz­ba. Jak było nas, ludzi, za dużo, świat po­waż­nie za­cho­ro­wał. Więc te stat­ki płyną do ta­kich plat­form na środ­ku oce­anu. I tam ro­bo­ty ła­du­ją do pięk­nych, błysz­czą­cych ra­kiet mie­sią­ce na­szej pracy, nas gor­szych, nasz głód, bo ilość musi się zga­dzać za­wsze, a jak nie, to oni umrą i my umrze­my, bo za­brak­nie nam wszyst­kie­go, co pły­nie z góry. I dla­te­go tak czę­sto byłeś głod­ny, ko­cha­nie, i dla­te­go je­steś bar­dzo mały jak na swój wiek. Bo co roku jest go­rzej, bo wciąż jest cie­plej i cie­plej, pół Eu­ro­py już spu­styn­nia­ło, coraz mniej upraw­nej ziemi. Świat nie chce zdro­wieć. I tylko na pół­no­cy…

 Za­miast tego po­wie­dzia­ła:

– Bo to bar­dzo nie­bez­piecz­ne, To­mecz­ku, takie la­ta­nie w ko­smos. Tutaj na Ziemi mimo wszyst­ko są miej­sca, gdzie jest bez­piecz­niej, gdzie można spo­koj­nie żyć za dnia.

– I nie jest tak go­rą­co?

– I nie jest tak go­rą­co.

– A gdzie to jest?

Jeź­dzi­li pal­cem po mapie całe po­po­łu­dnie.

 

*

Obu­dzi­ło ich wa­le­nie do drzwi i strza­ły w od­da­li. Piotr uchy­lił drzwi. Zofia stała na ko­ry­ta­rzu, tylko czę­ścio­wo ubra­na.

– Szyb­ko! Do schro­nu!

Anna wzię­ła Tomka na ręce i po­pę­dzi­li za ko­bie­tą, przez dzie­dzi­niec. Świa­teł­ka na placu zabaw pul­so­wa­ły ostrze­gaw­czą czer­wie­nią. Zbie­gli do piw­ni­cy w dru­gim bu­dyn­ku, gdzie tu­li­ły się do sie­bie prze­stra­szo­ne dzie­ci. Zofia wy­ję­ła spod ko­szu­li pi­sto­let i po­da­ła Pio­tro­wi.

 – Umie pan się tym po­słu­gi­wać? Świet­nie. Je­że­li przez te drzwi przej­dzie kto­kol­wiek poza mną, Pro­fe­so­rem lub na­szy­mi ro­bo­ta­mi, pro­szę strze­lać bez ostrze­że­nia. Pro­szę chro­nić dzie­ci! – po­wie­dzia­ła i wy­bie­gła z piw­ni­cy.

 

Z ze­wnątrz do­cho­dzi­ły ich war­kot sil­ni­ków, strza­ły i okrzy­ki. Sły­sze­li głu­che tąp­nię­cia, jakby jakiś ol­brzym prze­cha­dzał się po dzie­dziń­cu. Okrzy­ki szyb­ko zmie­nia­ły się w jęki, strza­ły mil­kły gwał­tow­nie, coś ude­rzy­ło w bu­dy­nek, aż po­sy­pał się tynk z su­fi­tu i lampa zga­sła na mo­ment. Za­pa­dła cisza. Nad ranem po­ja­wi­ła się Zofia i razem po­ło­ży­li dzie­ci do łóżek.

– Pro­szę za­trzy­mać pi­sto­let – szep­nę­ła do nich. Piotr uniósł brwi w nie­mym py­ta­niu, ale ko­bie­ta mach­nę­ła ręką. – Póź­niej.

 

Póź­niej oka­za­ło się, że ban­dy­ci na­pa­da­li co jakiś czas na Zie­lo­ną Górę w po­szu­ki­wa­niu za­pa­sów. Męż­czyź­ni, kie­ru­jąc ma­szy­na­mi, usu­wa­li znisz­czo­ne po­jaz­dy, grze­ba­li ciała, na­pra­wia­li szko­dy.

– Tu nie jest bez­piecz­nie – po­wie­dział wie­czo­rem Piotr. – Te ma­szy­ny Pro­fe­so­ra… One za­bi­ły ban­dy­tów.

– Byle do wio­sny – od­par­ła Anna.

 

*

– Iii! – śmiał się Tomek, gdy tata moc­niej za­krę­cił ka­ru­ze­lą. Wska­zy­wał przy tym na Pusz­ka, sie­dzą­ce­go po prze­ciw­nej stro­nie i wy­da­ją­ce­go za­baw­ne dźwię­ki. Piotr był zmę­czo­ny, ale nie po­tra­fił od­mó­wić mal­co­wi. Krę­cił więc raz szyb­ciej, raz wol­niej, wo­dząc bez­myśl­nie wzro­kiem po ro­bo­cie-ka­ru­ze­li, który wy­glą­dał tak, jakby usiadł na pię­tach. Na jed­nej z nóg ko­śla­we, wy­bla­kłe li­te­ry ukła­da­ły się w napis: “Ko­cham cię, Ta­tu­siu. Zosia”.

 

*

– Mamo! Co to jest wyk… kwa… fo­wa­ny? – za­py­tał Tomek. Anna wes­tchnę­ła i spoj­rza­ła do syna. Sie­dział na Pusz­ku, a na ekra­nie wid­nia­ły na­pi­sy od­czy­ty­wa­ne przez lek­to­ra. Przyj­rza­ła się li­te­rom.

– Wy­kwa­li­fi­ko­wa­ny. Ktoś, kto dużo umie.

– Tak jak tata w na­pra­wach?

– Tak.

– A ty w czym je­steś kwa­fo­wa­na, mamo?

Anna nie od­po­wie­dzia­ła. Za­gry­zła wargę. Napis na ekra­nie wy­ja­śniał, że Nor­we­gia nie przyj­mie ni­ko­go bez kwa­li­fi­ka­cji w okre­ślo­nych ob­sza­rach. Jedno dziec­ko, jeden ro­dzic.

 

Tego po­po­łu­dnia po­de­szła do Zofii, zaraz po tym, jak dzie­ci skoń­czy­ły ćwi­czyć cho­wa­nie się za ro­bo­ta w razie nie­bez­pie­czeń­stwa. Star­sza ko­bie­ta ze smut­nym uśmie­chem wo­dzi­ła pal­cem po na­pi­sie na nodze me­ta­lo­we­go ol­brzy­ma.

 – Pani Zosiu, nie sądzi pani, że dzie­ci tro­chę oba­wia­ją się Sio­stry Na­ta­szy? Z tymi ośmio­ma ra­mio­na­mi wy­glą­da jak na­jeźdź­ca z ko­smo­su.

Ko­bie­ta spoj­rza­ła na Annę, na dzie­ci, a potem znów na Annę i ski­nę­ła głową. 

 

*

 – Zaraz skoń­czy się zima – po­wie­dział Piotr. – Jak tylko skoń­czysz ten kurs pie­lę­gniar­ski z ro­bo­tem… Na pół­noc?

 – Na pół­noc. Nie mówią nam wszyst­kie­go i te wszyst­kie ma­szy­ny… Jakby były żywe. A! Tomek mówił, że jutro wy­ciecz­ka. Pro­fe­sor chce wszyst­kim po­ka­zać Wi­niar­kę. 

 Piotr za­marł.

 – Weź­mie­my pi­sto­let na wszel­ki wy­pa­dek – oznaj­mi­ła.

Męż­czy­zna po­cią­gnął żonę za rękę, do po­ko­ju z ekra­nem. Włą­czył urzą­dze­nie i wy­świe­tlił mapę.

 – Zo­bacz, tu jest jakaś przy­stań… – puk­nął pal­cem w pół­noc­ną dziel­ni­cę Zie­lo­nej Góry. Mo­gli­by­śmy po­pły­nąć Za­to­ką Lu­bu­ską, wzdłuż ko­ry­ta tej rzeki, co tu kie­dyś była, wtedy nie za­wa­dzi­my o żadne za­to­pio­ne mia­sto. I tak aż do wyspy Po­mor­skiej…

 

 

Ilu­stra­cja po­cho­dzi z: https://www.floodmap.net/ 

 

*

Wes­tchnie­niom za­chwy­tu u dzie­ci nie było końca. Stali w po­fa­brycz­nej hali, ro­bo­ci­ki-to­wa­rzy­sze tło­czy­ły się za ludź­mi. Rzędy ro­ślin za­nu­rzo­nych w hy­dro­po­nicz­nych ko­ry­tach, plą­ta­ni­na rur ze spry­ski­wa­cza­mi, po­tęż­na, zie­lo­na i pach­ną­ca plan­ta­cja. I Pro­fe­sor, wska­zu­ją­cy na nie­du­że skrzyn­ki, nieco więk­sze od ludz­kiej głowy, roz­miesz­czo­ne w róż­nych miej­scach hali. Pro­wa­dzi­ły do nich wiąz­ki kabli oraz rurki, po­dob­ne do tych, które łą­czy­ły go z wóz­kiem.

– To wszyst­ko jest Wi­niar­ka, dro­gie dzie­ci. Sztucz­na in­te­li­gen­cja, która po­ma­ga nam żyć w Zie­lo­nej Górze. Wi­niar­ka to sieć, ko­cha­ni, wasze ro­bo­ci­ki to tak jakby jej ro­dzeń­stwo. – Pro­fe­sor spoj­rzał na Pio­tra i Annę. – Dawno temu Wi­niar­ka była po­mni­kiem, który stał nie­opo­dal sądu w Zie­lo­nej Górze. Do tego sądu pro­wa­dzi­ły wy­so­kie scho­dy, po któ­rych po­rę­czy dzie­ci lu­bi­ły zjeż­dżać. Ob­ró­co­no więc Wi­niar­kę, by pa­trzy­ła na te scho­dy, pil­no­wa­ła dzie­ci, a potem na­zwa­no jej imie­niem cały sys­tem. 

Zofia po­pro­wa­dzi­ła dzie­ci do ro­ślin, ob­ja­śnia­jąc upra­wy, a Pro­fe­sor pod­je­chał do mał­żeń­stwa:

– Sys­tem jest w rów­no­wa­dze. Może pod­trzy­mać ogra­ni­czo­ną ilość ludzi i Wi­niar­kę jed­no­cze­śnie. 

– Pan ją stwo­rzył? – za­py­tał Piotr.

– Nie do końca… Ja ją roz­bu­do­wa­łem. Ale ona była tu od za­wsze. 

– Po co panu dzie­ci? – Anna po­stą­pi­ła krok na­przód.

Pro­fe­sor za­mru­gał zdzi­wio­ny.

– Po nic. Wi­niar­ka po pro­stu robi to, do czego zo­sta­ła stwo­rzo­na. Chro­ni dzie­ci. Jak do­ro­sną, mogą zo­stać lub odejść.

Piotr i Anna spoj­rze­li po sobie.

– Na wio­snę od­cho­dzi­my. Z Tom­kiem.

– Ale… Wasza opie­ka… 

– Tu nie jest bez­piecz­nie. 

– Wi­niar­ka nas ochro­ni. Ja… – Wycie alar­mu prze­rwa­ło Pro­fe­so­ro­wi w pół słowa. Dzie­ci za­ty­ka­ły uszy. Z ze­wnątrz do­cho­dził zbli­ża­ją­cy się ryk sil­ni­ka. Nagle zie­mia za­drża­ła, coś rąb­nę­ło w me­ta­lo­wą bramę hali i jej skrzy­dła wy­gię­ły się z ję­kiem. Przez wyrwę do środ­ka wsko­czy­ło kilka osób z bro­nią. Dzie­ci padły na zie­mię, pisz­cząc z prze­ra­że­nia i wczoł­gu­jąc sie pod stoły. Anna od­cią­gnę­ła Tomka na bok. Ro­bo­ty-to­wa­rzy­sze ru­szy­ły bez­wład­nie w kie­run­ku na­past­ni­ków. Piotr kuc­nął, wy­szar­pu­jąc pi­sto­let. Pro­fe­sor na swoim wózku usi­ło­wał scho­wać się mię­dzy sto­ła­mi.

– Dziad­ku! – krzyk­nę­ła Zofia, wy­cią­ga­jąc do niego rękę.

Roz­le­gły się strza­ły. Jeden z ro­bo­ci­ków, tra­fio­ny kil­ko­ma ku­la­mi, za­czął krę­cić się w kółko przy­spie­sza­jąc, aż ude­rzył w sta­lo­wą ko­lum­nę, roz­dzie­ra­jąc obu­do­wę. Ma­szy­na prze­wró­ci­ła się, a ze środ­ka chlu­snę­ła ciecz i wy­padł ludz­ki mózg. 

Piotr znie­ru­cho­miał ze zgro­zy. Anna po­cią­gnę­ła go i pła­czą­ce­go Tomka w kie­run­ku bocz­nych drzwi. Su­nę­li sku­le­ni mię­dzy rzę­da­mi po­jem­ni­ków. 

– Pu­uuszek! – zawył nagle Tomek. Mały au­to­mat pod­kradł się do ban­dy­ty i dźgnął go sztuć­co­wą dło­nią. Ra­nio­ny krzyk­nął i za­czął okła­dać ro­bo­ta kolbą. Piotr uniósł broń i oddał kilka strza­łów w jego stro­nę. Ban­dy­ta upadł, po­cią­ga­jąc za sobą Pusz­ka, po czym roz­legł się strzał i w górę chlu­snę­ła fon­tan­na po­szar­pa­nej elek­tro­ni­ki po­mie­sza­nej z frag­men­ta­mi mózgu.

Do­pa­dli do bocz­ne­go wej­ścia, Piotr si­ło­wał się chwi­lę z uszko­dzo­ny­mi drzwia­mi. Udało mu się od­chy­lić je na tyle, by mogli się prze­ci­snąć. Zofia pro­wa­dzi­ła dzie­ci ich śla­dem, Pro­fe­sor gdzieś znik­nął. Piotr wy­pchnął Tomka i sam prze­ci­snął się przez szpa­rę. Krzyk­nął, gdy ostry za­dzior roz­orał mu ramię. 

Na ze­wnątrz bie­gli, nie oglą­da­jąc się za sie­bie, aż do­pa­dli do domku z uchy­lo­ny­mi drzwia­mi. Ukry­li się na stry­chu, bojąc się wyj­rzeć na ze­wnątrz. Ka­no­na­da, a potem jęki ludzi, wizg mo­to­ru i łomot opon na dziu­ra­wym as­fal­cie, a jesz­cze potem: dzwo­nią­ca w uszach cisza.

– Krwa­wisz. Pokaż to. – Anna ode­rwa­ła rękaw z ko­szu­li Pio­tra i opa­trzy­ła mu na­pręd­ce ranę.

– Wi­dzia­łaś? – szep­nął Piotr. – To był mózg!

– Wi­dzia­łam. To był mózg do­ro­słe­go.

– My­ślisz że… – Piotr ści­szył głos jesz­cze bar­dziej, głasz­cząc łka­ją­ce­go w ło­kieć Tomka. – …że on… ho­du­je te dzie­ci?

– Albo po­ry­wa do­ro­słych. Mu­si­my stąd pry­skać – od­szep­nę­ła Anna.

– Po­cze­kaj­my do nocy. I tak mu­si­my do­trzeć do kry­jów­ki, w któ­rej cho­wa­łem za­pa­sy.

 

*

– Ma­mo­oo… Głod­ny.

– Ciii, ko­cha­nie. Mu­sisz być cier­pli­wy, znaj­dzie­my coś do je­dze­nia, ale póź­niej.

– Mamo, czemu nie mo­że­my wró­cić do miesz­kan­ka?

– Bo… Bo nie wiemy, czy Pro­fe­sor ma dobre za­mia­ry.

– Mamo, mu­si­my do Ja­cu­sia. Jacuś mówił, że jego tata jest ka­zno­dziej i pil­nu­je dróg przed de…te­ra­mi. I umie strze­lać.

– To dla­cze­go Jacuś jest tutaj, a nie z tatą?

– Bo po­trze­bo­wa­li trzech pa­ne­lów. 

 

*

– Piotr, je­steś cały roz­pa­lo­ny! Mu­si­my dojść do two­jej kry­jów­ki, po le­kar­stwa!

– N-nie w-wiem… R-rę­ka mi z-ze­sztyw­nia­ła… Jak długo?

– Noc i dzień. Długo. Mu­si­my iść. Mam je­dze­nie.

– D-do­brze…

 

*

– Mamo, dla­cze­go tata tak się dziw­nie uśmie­cha? 

– Coś… nie­do­bre­go… uch… się dzie­je. 

– Mamo! Świa­tła! Sil­nik sły­chać!

 – Jezu nad Tesco, bie­gnij, Tomek, sły­szysz?! Scho­waj się!

 

*

Zmierz­cha­ło. Tomek biegł ile sił w no­gach, co jakiś czas przy­sta­jąc i oglą­da­jąc się na mamę, cią­gną­cą za sobą tatę. Zbli­żał się jakiś po­jazd. Prze­ra­żo­ny chło­piec roz­glą­dał się do­oko­ła, szu­ka­jąc kry­jów­ki, gdy doj­rzał plac zabaw z ro­bo­tem. Przy­po­mniał sobie wie­lo­krot­nie po­wta­rza­ne ćwi­cze­nia i rzu­cił się bie­giem w jego kie­run­ku. Przy­kuc­nął za ro­bo­tem, pu­ka­jąc otwar­tą dło­nią w kon­strukt ile sił w takt mam­ro­tan­ki:

 

Gdy nad­cią­ga ho­ło­ta

i szy­ku­je się psota

Pędź do ro­bo­ta

 

Świa­teł­ka na ro­bo­cie za­pul­so­wa­ły naj­pierw na żółto, a potem na zie­lo­no. Z wi­zgiem stali i zgrzy­tem za­pie­czo­nych ło­żysk ma­szy­na pod­nio­sła się z kolan. Prze­stra­szo­ny chło­piec od­sko­czył do tyłu. Głowa ro­bo­ta okrę­ci­ła się po­wo­li do­oko­ła, przy­sta­jąc na chwi­lę przy Tomku, jego ro­dzi­cach i zbli­ża­ją­cym się po­jeź­dzie. 

– Pro­to­kół czer­wo­ny – me­ta­licz­ne echo po­nio­sło się po całej ulicy. Anna sta­nę­ła jak wryta, pół­przy­tom­ny Piotr wi­siał na jej ra­mie­niu. Robot ru­szył, dud­niąc me­ta­lo­wy­mi no­ga­mi o as­falt, w kie­run­ku ro­dzi­ców Tomka. Po dro­dze, zu­peł­nie jakby od nie­chce­nia, wy­rwał znak dro­go­wy wraz z be­to­no­wą pod­sta­wą. Ma­szy­na przy­sta­nę­ła i jed­nym ru­chem ci­snę­ła im­pro­wi­zo­wa­nym po­ci­skiem w kie­run­ku zbli­ża­ją­ce­go się auta. Pisk ha­mul­ców, brzęk szkła, jęk gię­te­go me­ta­lu, mokre mla­śnię­cia oznaj­mi­ły, że tra­fił. Robot skie­ro­wał się do Pio­tra i Anny. Ko­bie­ta nie ucie­ka­ła. Nie miała już siły. Ma­szy­na wy­cią­gnę­ła dłoń w kie­run­ku męż­czy­zny, za­lśni­ły świa­teł­ka w dłoni. Do­tknę­ła męż­czy­zny.

– Wy­so­ka go­rącz­ka. Stę­że­nia na bo­dziec. Pro­ble­my z od­dy­cha­niem. Węzeł me­dycz­ny po­dej­rze­wa tężec. Rany? – Me­ta­licz­ny głos był wręcz ogłu­sza­ją­cy. Anna opa­dła na ko­la­na, ukła­da­jąc Pio­tra de­li­kat­nie na jezd­ni.

– Tak… Przed­wczo­raj… – wy­dy­sza­ła.

– Szcze­pio­ny? – za­zgrzy­tał gło­śnik.

Anna pod­nio­sła wzrok do po­chy­la­ją­cej się ma­szy­ny. Łzy lśni­ły jej w oczach.

– Nie… – wy­chry­pia­ła. Tomek pod­biegł do niej szyb­ko.

Robot mil­czał chwi­lę, zanim znów za­zgrzy­tał.

– Nie mamy już an­ty­tok­sy­ny.

– Tato, tato… Ta­tu­siu… – Tomek, choć nie ro­zu­miał roz­mo­wy, czuł, że dzie­je się coś strasz­ne­go.

– Mógł­by – Me­cha­nicz­ny głos był tym razem cich­szy – jesz­cze tu być. Nie mu­si­cie od­cho­dzić. Nie zmu­sza­my. Pro­si­my. Zo­stań­cie.

– Nie! Ile my dla was je­ste­śmy warci?! Panel? Może ze trzy? Czym ty w ogóle je­steś?!

– Je­ste­śmy Wi­niar­ką. On umie­ra. Jeśli po­zwo­lisz, zanim tok­sy­na uszko­dzi mózg, mo­że­my go wyjąć. Sta­nie się czę­ścią Wi­niar­ki. Bę­dzie pa­mię­tał. Bę­dzie dbał o dzie­ci.

– Nie, zo­staw­cie nas! Sły­szysz?! Zo­staw­cie! – Anna wrzesz­cza­ła tak wście­kle, że za­bra­kło jej tchu. 

– Ta­tu­siu­uu! Nie umie­raj! – roz­pła­kał się przej­mu­ją­co Tomek. Ko­bie­ta, łka­jąc, gła­ska­ła syna i le­żą­ce­go męża. Łzy ska­py­wa­ły jej z pod­bród­ka.

 

*

Ock­nął się w ciem­no­ści. Wy­da­wa­ło mu się, że sły­szy szep­ty, cudze głosy, a potem ob­ra­zy… Za­le­wa­ły go ni­czym fale. Zdez­o­rien­to­wa­ny usi­ło­wał roz­po­znać, czym, kim jest, które z wizji są jego, a które cudze. Dzie­ci, buzie uśmiech­nię­te, za­pła­ka­ne, głod­ne, chore, Tomek, tak, Tomek jest jego. Tomek jest ko­twi­cą. On jest od Tomka. A tu ob­ra­zy od ro­dzi­ców Antka, Mi­cha­li­ny, Wik­to­rii, Mi­ło­sza, dzie­ci bie­ga­ją, bawią się na pla­cach zabaw…

Plac zabaw.

Wi­niar­ka po­wsta­ła, by pil­no­wać i chro­nić dzie­ci. Pro­sta, miej­ska SI. A potem lu­dzie ze­psu­li pla­ne­tę. An­tark­ty­da się roz­to­pi­ła, Ark­ty­ka, wiecz­na zmar­z­li­na, uwal­nia­jąc przy tym uśpio­ne stare wi­ru­sy, po­grom, morza gwał­tow­nie się pod­nio­sły, pięć, dzie­sięć me­trów na rok, pół Eu­ro­py za­la­ło, susze, taj­fu­ny… Czy­jaś myśl: Go­rzów za­to­nął, mają za swoje. Za mało żyw­no­ści, czy­stej wody, le­karstw, wszyst­kie­go za mało. Je­dy­ny spo­sób: zu­ży­wać mniej. Żeby star­czy­ło dla dzie­ci, Maćka, Agat­ki, Mi­chał­ka, Pau­lin­ki, Ka­mi­li. Dzieć­mi trze­ba się za­opie­ko­wać. I Pro­fe­sor wy­my­ślił, jak od­ży­wić mózg tanio, jak ubrać w me­cha­nicz­ne ciało, żeby zo­sta­ło le­karstw i je­dze­nia dla dzie­ci. Nie­któ­rzy ro­dzi­ce po­łą­czy­li się z Wi­niar­ką. W sieci muszą być węzły: ktoś dzie­ciom musi go­to­wać, ktoś le­czyć, choć Na­ta­sza już na za­wsze jest Na­ta­szą. Ktoś musi być ogrod­ni­kiem, ktoś musi chro­nić ma­lu­chy. Chro­nić. Plac zabaw.

Wi­niar­ka jest od pla­ców zabaw, a ro­dzi­ce od dzie­ci. Mia­sto dzie­ci. Ro­dzi­ce zo­sta­wia­ją je pod opie­ką Wi­niar­ki i tych, któ­rzy zdo­ła­li się z nią po­łą­czyć i nie osza­leć. I od któ­rych Wi­niar­ka nie osza­la­ła. Z cza­sem star­si ro­dzi­ce mu­sie­li zro­bić miej­sce w sieci dla kogoś no­we­go, bę­dą­ce­go bar­dziej na bie­żą­co ze świa­tem. Wi­niar­ka uczy się ko­chać dzie­ci od wę­złów, węzły uczą się opty­ma­li­za­cji od Wi­niar­ki. Bo trze­ba dbać o Gucia, Aniel­kę, Piotr­ka, Zosię…

Mała Zosia ma­lu­je farbą “Ko­cham cię, Ta­tu­siu. Zosia”. Obok stoi Pro­fe­sor, jesz­cze na wła­snych no­gach i mówi, że tata jest tam, w środ­ku, za­wsze pa­trzy. Duża Zosia co­dzien­nie przy­cho­dzi, siada obok i mówi że choć inni wy­jeż­dża­ją, ona zo­sta­nie. Stara Zosia kręci śmie­ją­ce się dzie­ci na ta­tu­siu. Stara Zosia nie żyje, ukradł ją za­błą­ka­ny po­cisk ban­dy­tów. Plac zabaw nie pła­cze, bo nie może.

Przej­rzał. Wi­dział dzie­dzi­niec, swoje roz­po­star­te na czte­ry stro­ny świa­ta ra­mio­na z dłoń­mi z łyżek od ma­łych ko­pa­rek. Ten od Zosi ustą­pił mu miej­sca, bo nie ma już Zosi. On jest od Tomka.

Plac zabaw migał ko­lo­ro­wy­mi świa­teł­ka­mi i wpa­try­wał się w mil­cze­niu w wej­ście od bu­dyn­ku. Wie­dział, że za chwi­lę wy­bie­gną przez nie dzie­ci, ich głosy nio­sły się już po ko­ry­ta­rzu…

A jeśli Tomka nie bę­dzie?

 

Koniec

Komentarze

Mężczyzna chwycił ramiona matki stanowczo, postawił ją na nogi.

Zmieniłbym szyk: Mężczyzna stanowczo chwycił ramiona matki, postawił ją na nogi.

 

Stali pofabrycznej hali, robociki-towarzysze tłoczyły się za ludźmi.

Chyba: Stali w

 

Winiarka to sieć, kochani, wasze robociki to tak jej rodzeństwo.

Winiarka to sieć, kochani, wasze robociki to tak jakby jej rodzeństwo.

 

Udało mu się odchylić je na tyle, mogli się przecisnąć.

Udało mu się odchylić je na tyle, by mogli się przecisnąć.

 

Co do fabuły to już wiem, Psychofishu, że na pewno nie jesteś antyszczepionkowcem. W dość gorzki sposób dajesz do zrozumienia, że szczepionka może ocalić życie… i człowieczeństwo ;)

Dobry tekst. Przeczytałem z przyjemnością. Może i były fragmenty, w których trochę nachalnie objaśniasz świat przedstawiony, ale trzeba przyznać, że w tych 30k znakach upchnąłeś dużo. Bardzo dużo.

Muszę dodać, że ładnie zamknąłeś to opowiadanie. Zakończenie sporo wyjaśnia, a zarazem wali po jajachlaughyes

 

To jest Psychofish jakiego chcę czytać!

 

Pozdrawiam!

 

 

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Smutne. Przygnębiające. Doceniam, ale takich nie lubię. Jestem prosty zwierzak.

Witaj.

 

Z technicznych – sugestie oraz wątpliwości – do przemyślenia:

Jak rusza tym wygiętym widelcem, to ciarki mnie przechodzą. Nie podoba mi się to –Wskazał podbródkiem kraty w oknie. – błędny zapis dialogu? – brak kropki i spacji przed „wskazał”

Zostaliśmy bez niczego, musimy jakoś odłożyć zapasy na podróż. – przekonywała Anna. – i tu (błędna kropka w środku?)

– Zaraz skończy się zima. – powiedział Piotr. – i tu (błędna kropka)?

Przez kilka tygodni pracy mężczyźnie udało się zwędzić tylko śrubokręt bez wszczynania alarmu . – zbędna spacja przez kropką

Piotr odkrył, że mimo, że Zielona Góra była … – zazgrzytał mi styl

Stali pofabrycznej hali, robociki-towarzysze tłoczyły się za ludźmi. – literówka – w?

Winiarka to sieć, kochani, wasze robociki to tak jej rodzeństwo. – brak przecinka lub myślnika (przed „jej”?)?

Bandyta upadł, pociągając za sobą Puszka, po czym rozległ się strzał i w górę chlusnęła fontanna poszarpanej elektroniki pomieszanej z fragmentami mózgu – brak kropki

… – …(brak spacji?) że on… hoduje te dzieci?

 

Makabryczny świat! A pytanie na końcu dosłownie zwala z nóg!

Gratuluję pomysłu, bardzo dobre opowiadanie, niesamowity świat sf, czytelnik szybko utożsamia się z bohaterami, współczując im i śledząc pilnie losy; pozdrawiam, klik. :)

Pecunia non olet

Hej 

Taki wyciskacz łez postapo. Cały świat z roztopionymi lodowcami, robotami i grupą rządzącą gdzieś na orbicie mi się podobał. Opis nowego ładu społecznego i zasad w nim panujących też był super. Ale bohaterowie już mniej, byli bardzo normalni, zwykli do szpiku kości. Wiem, że to podkreślało dramatyzm sytuacji w jakiej się znaleźli, ale z drugiej strony nie mam ochoty czytać o zwykłych ludziach :P Sam jestem zwykły i mam aż nadto zwyczajności na co dzień :). Ogólnie opowiadanie dobre ale chyba nie dla mnie ;) 

 

Pozdrawiam  

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Straszna wizja. Słyszałam, że Zielona Góra może mieć własną plażę;)

Podoba mi się tkanie normalności z apokalipsy.

 

– I jeszcze ten robot… Puszek, tak? Jak rusza tym wygiętym widelcem, to ciarki mnie przechodzą. Nie podoba mi się to –Wskazał podbródkiem kraty w oknie. 

Brak kropki i spacji.

Lożanka bezprenumeratowa

Dobry wieczór się z Państwem ;-)

Nazgulu, bruce, Ambush – poprawki naniesione. Dziekuję!

Bruce, może ja jestem antykiem, ale mnie uczono, że wielokropka na początku zdania nie oddziela się spacją (zasada poligraficzna), zwłaszcza, jeżeli jest to kontynuacja wypowiedzi przerwanej didaskaliami jakimiś. Nie smiem jednak twierdzić, że jest to jedyna słuszna reguła, po prostu mówię głośnoi, może ktoś mnie naprostuje szybciutko?

 

Nazgulu

Cieszę się, że Ci podeszło. No tak, Ty lubisz postapo ;-) Ale…

 

(…) zarazem wali po jajachlaughyes

…ale mam nadzieję, że nie doznałeś trwałej kontuzji?

 

Ekspozycje – ano. Tutaj można by się rozpisać na sceny, wydłużyć rzecz bardzo, ale rozwadniało czy wręcz łamało to tempo bardzo (plus oczywiście limit, ale czasami mam gdzieś limit). Zobaczymy, czy takie rozwiązanie bardziej przeszkadza w lekturze, czy w niej pomaga – po to są Wasze komentarze, bym się tego dowiedział ;-) Dzięki za Twój czas i komentarz.

 

Koalo – ano smutne. Świat zdecydowanie posmutniał w roku 2020 i dałem temu wyraz. Szkoda, że to nie dla misia, ale bardzo dziękuję za Twój czas i komentarz.

 

Bruce – dziękuję. Cieszę się, że się spodobało, mimo przygnębiającego wydźwięku.

 

Bardjaskier – masz rację co do wyciskacza postapo. Są dzieci, kur…a, z tymi dziećmi to najgorzej, nie mogę – że sparafrazuję Adasia Miauczyńskiego ;-) Z drugiej strony, dzieciaki to jakas nadzieja na przyszłość, nawet, jesli teraźniejszośc jest skopana. No tak, zwykli ludzie stali w centrum tego zamysłu, rozumiem i dziękuję za Twój czas i komentarz ;-)

 

Ambush – kuźwa, ta Zielona Góra to nawet plażę nadbajorną już ma XD Ale teraz za grube milijony chcą ją remontować, słuchaj, takie miasto XD A tak serio – katastrofa ekologiczna ciągnie za soba mnóstwo konsekwencji, trzeba by powieści, by to pokazać choćby fragmentarycznie (”Droga” McCarthy’ego się kłania), opowiadanie, siłą rzeczy, jest skrótowe w tej materii. Cieszę się, że chociaż Tobie zwykłośc bohaterów przypadła do gustu, dziękuję za czas i komentarz!

 

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

…ale mam nadzieję, że nie doznałeś trwałej kontuzji?

Jeszcze czuję. Przydałby mi się masażyk…laugh

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Niestety, nie jestem tu żadną wykładnią, bo przecież sama popełniam mnóstwo byków w moich tekstach (:wstyd:), dlatego też zawsze na początku podkreślam, że to tylko sugestie, pojawiające się podczas czytania i – w dużej mierze – zapamiętane po poprawkach oraz wskazówkach, nanoszonych na tym Portalu przy moim opowiadaniach. :)

Muszę przyznać, że moja – nikła przecież – wiedza, wyniesiona daaawno temu z lat szkolnych, przez te wszystkie dekady była wielokrotnie obalana i zmieniana o 180 stopni, bo wiadomo, że język się ewoluuje, zatem i reguły nim rządzące (jako sztandarowy przykład zawsze podaje tutaj nieszczęsne imiesłowy), stąd też mam pewne odczucie, że na naszym Portalu uczę się poprawnego pisania całkiem na nowo. :)

Pozdrawiam i również bardzo dziękuję. :)

Pecunia non olet

Mocny tekst.

Bardzo mi się podoba przesłanie. No, w tę stronę idziemy. Znaczy, niekoniecznie w stronę wysłania elyt w kosmos, bo jesteśmy za ciency, ale w stronę zdewastowania planety. Zdaje się, że zapomniałeś o huraganach – przy ciepłych morzach będą hulać aż niemiło.

Mapka też robi wrażenie. Proponuję czym prędzej zaprosić Holendrów, oni powinni mieć wprawę w rozwiązywaniu takich problemów. Chociaż pewnie to nie ta skala.

No i szczepionki mogą uratować życie.

Tak, opowiadanie z gatunku wyciskaczy łez, ale nie poczułam się jakoś bardzo manipulowana – Tomek ma kochających rodziców, póki co nie musi sobie radzić ze światem sam. Ma swoje dzieciństwo – głodne, ale w miarę możliwości szczęśliwe.

Bohaterowie w porządku, każde ma swoje cele, rodzice bardzo podobni do siebie, ale przynajmniej różnią się szczepionką.

Fabuła zainteresowała.

Mam nadzieję, że już zaczęliście budować tę SI do opieki…

Babska logika rządzi!

Wciągnęło. A ja nawet za bardzo nie lubię postapo, tak na co dzień :)

Masz ciekawe i wiarygodne pomysły na świat, które twórczo i w ciekawym kierunku rozwijasz, budując przy tym wciągającą fabułę i przede wszystkim – nawet nie tyle postacie, co relacje między nimi, na których, obok pomysłów światotwórczych, stoi ten tekst. Opowiadanie, owszem, wywołuje emocje, ale podobnie jak Funkla uważam, że nie manipuluje emocjami czytelnika.

ninedin.home.blog

Cześć, Psycho! Z góry przepraszam, ale dzisiaj przychodzę głównie narzekać. Na początek łapanka:

 

Po zachodzie dwóch zbrojnych wsadziło rodzinę do ciężarówki i ruszyli.

– Dokąd nas wieziecie? – zapytał ojciec chłopca.

Tata Muminka.

Nie do końca mi brzmi też rozjazd między wsadziło/ruszyli.

 

Na środku, na improwizowanym placu zabaw, klęczał robot-składak, podobny do tego, który widzieli wczoraj.

Mam silne przekonanie, że powinno być "którego", ale obracałam to zdanie w głowie tak długo, że już sama nie wiem :V Podobny do robota, którego widzieli wczoraj?

 

Straciłam ucho i część słuchu.

Dość osobliwie ujęte. Częściowo słuch?

 

Tomek musi przejść badania i szczepienia, by móc przebywać i uczyć się razem z dziećmi. Dorośli, jeśli chcą spędzać czas z grupą, też powinni.

Na tym fragmencie trochę się przywiesiłam. A konkretnie: de facto sytuacja Tomka oraz dorosłych jest taka sama; jeśli chcą przebywać w grupie, muszą się zaszczepić. A jednak "musi" i "powinni". To sugeruje, że dorośli mogą spędzać czas z grupą także niezaszczepieni, a szczepienia są po prostu zalecane.

Zastanowiło mnie to.

 

W trzecim jedno z mieszkań zajmowali Piotr, Anna i Tomek, pozostałe lokale były puste. Czwarty służył za warsztat i bramę do reszty miasta, zasiedlony był przez najprzeróżniejsze roboty i drony, w większości niesprawne.

Piotr zaczął od napraw psujących się maszyn. Zbudowane były z tego, co można było znaleźć w mieście: elementów poręczy, rurek z drabinek ze starych placów zabaw, wyrwanych ze ścian kabli.

Byłoza.

 

Przez kilka tygodni pracy mężczyźnie udało się zwędzić tylko śrubokręt bez wszczynania alarmu.

Szyk:

…zwędzić, bez wszczynania alarmu, tylko śrubokręt.

…udało się bez wszczynania alarmu zwędzić tylko śrubokręt.

 

Nad ranem pojawiła się Zofia i razem położyli dzieci do łóżek.

– Proszę zatrzymać pistolet – szepnęła do nich.

Ze zdania poprzedniego wynika, że do dzieci.

 

– Winiarka nas ochroni. Ja… – Wycie alarmu przerwało Profesorowi w pół słowa. Dzieci zatykały uszy. Z zewnątrz dochodził zbliżający się ryk silnika. Nagle ziemia zadrżała, coś rąbnęło w metalową bramę hali i jej skrzydła wygięły się z jękiem. Przez wyrwę do środka wskoczyło kilka osób z bronią. Dzieci padły na ziemię, piszcząc z przerażenia i wczołgując sie pod stoły. Anna odciągnęła Tomka na bok. Roboty-towarzysze ruszyły bezwładnie w kierunku napastników. Piotr kucnął, wyszarpując pistolet. Profesor na swoim wózku usiłował schować się między stołami.

Cuś długawe te didaskalia. I brakuje ogonka.

 

Roboty-towarzysze ruszyły bezwładnie w kierunku napastników.

Bezwładność sugeruje brak władzy nad kończynami i mocno ograniczone zdolności motoryczne. Zwłoki są bezwładne, szmaciane lalki, wujek Józek na weselu, mam natomiast wątpliwości co do ruchomych, ruszających się robotów.

 

Piotr ściszył głos jeszcze bardziej, głaszcząc łkającego w łokieć Tomka.

Czyj łokieć? Skoro nie ma zaimka, zakładam, że Tomek łkał we własny łokieć, a to budzi pewien niepokój o podłożu anatomicznym.

 

Stężenia na bodziec.

Jestem kompletnym ignorantem w zakresie terminów i fraz medycznych, więc poproszę o wyjaśnienie, bo o ile resztę wypowiedzi na czuja rozumiem, tak tego powyższego: ni w ząb.

 

– Mógłby – Mechaniczny głos był tym razem cichszy – jeszcze tu być.

Mała literka w didaskaliach?

 

Ogólnie styl dość prosty, bez ozdobników, a przez to momentami nijaki. Trochę wymóg konwencji (bo z jakiegoś powodu autorzy post-apo uważają, że im bardziej obojętny i minimalistyczny styl, tym większe wrażenie wywrą na czytelniku), ale wiem, że umiesz ładniej, bardziej poetycko i plastycznie, więc się czepiam. Ale, żeby nie było, czytało się płynnie i szybko.

Dialogi, wśród całego tego naturalizmu, nie wydały mi się wiarygodne. Zbyt uporządkowane i przejrzyste, a przez to sztuczne. W dodatku w pierwszej scenie skrywają sporo infodumpów. Wiadomo, lepiej w ten sposób, niż opisywać realia świata w narracji, ale i tak trochę gryzły. Podobnie nienaturalnie wyszło, moim zdaniem, długaśne wyjaśnienie Anny, którego ostatecznie nie wypowiedziała na głos. Byłoby to całkiem eleganckie rozwiązanie problemu infodumpowania, gdyby nie to, że po prostu za długie i w pewnym momencie przestało być wiarygodnym, emocjonalnym fragmentem, w którym matka podejmuje decyzję o ukryciu prawdy przed dzieckiem, a zaczęło ujawniać swą rzeczywistą naturę: narzędzia autora, dzięki któremu przekazujemy czytelnikowi informacje. Podobnie końcowe objaśnienia robopiotra wydały mi się nazbyt nachalne i chyba nawet nieszczególnie próbowałeś zatuszować tę ekspozycję.

A teraz sekcja obligatoryjnego czepiactwa fabularnego.

Na początek zaznaczę, że na mojej ocenie zaważyła subiektywna niechęć do gatunku post-apo, połączona oraz poniekąd wynikająca z faktu, że Cień regularnie zmusza mnie do oglądania filmów z tego gatunku, mam więc już przesyt. A także sporą bazę odniesień dla porównania. I moją główną refleksją jest to, że post-apo to gatunek bardzo wyeksploatowany, pełen klisz i mocno odtwórczy. W skrócie: trudno jest wymyślić coś świeżego i zaskakującego dla odbiorcy, a Twoje opko, niestety, nie wybija się ponad dziesięć tysięcy innych dzieł podejmujących tematykę katastrofy klimatycznej i niedobitków ludzkości próbujących odbudować pozory cywilizacji. W powieści, jak sam słusznie zauważyłeś, można przynajmniej położyć nacisk na solidny research i zbudowanie przekonującego obrazu życia po upadku, ale w opowiadaniach to się bardzo rzadko udaje i zwykle wychodzą z tych prób takie właśnie czytadełka przedstawiające niekompletny wycinek rzeczywistości i kilka znajomych klisz: morderczy klimat, mała zamknięta enklawa, trudne warunki życia, obowiązkowa dysproporcja pomiędzy elytami a plebsem, w tle fanatyzm religijny… Fakt, udało Ci się sporo zmieścić w stosunkowo krótkim tekście, ale niestety, kosztem kilku srogich infodumpów (o tym pisałam wyżej).

Naprawdę nie lubię na to narzekać, bo zwykle w takich przypadkach narzekanie wynika ze zwykłej przekory, ale włączył mi się emotional blackmail radar, co z kolei wywołało łatwą do przewidzenia reakcję stawania okoniem i nieulegania żadnym emocjom w trakcie lektury. Masz dużo elementów obliczonych na wywołanie konkretnej reakcji u czytelnika (umierający świat, rodzinka po przejściach, w dodatku obarczona małym dzieckiem), a przy tym postaci są na tyle nijakie, że nie zdołałam się do nich przywiązać. Nie mam nic do tego, że bohaterami uczyniłeś rodzinkę everymanów. Problemem dla mnie jest to, że Ania i Piotr nie mają żadnych cech charakteru: definiujesz ich i opisujesz poprzez fakt bycia rodzicami Tomka (który z kolei jawi mi się jako narzędzie łzawości), i poza troską o syna nie przejawiają żadnych oznak żywotności. Charles Xavier Profesor ma przynajmniej jakąś agendę.

Motyw z wykradaniem mózgów i świadomości pachnie mi bardziej steampunkiem albo bardzo starym sci-fi niż postapo. (Poza tym odnoszę wrażenie, że taką technologię to można by wykorzystać sensowniej i z większym pożytkiem niż do stworzenia mecha-niani dla garstki zielonogórskich sierotek. Nie ubliżając zielonogórskim sierotkom.) Trochę mi to zgrzytnęło, bo z jednej strony masz dość przyziemną historię szaraczków z polskiego wypizdowa (mam na myśli to, że Polska jest wypizdowem, nie Zielona Góra xD), a z drugiej wyskakuje Ci nagle motyw żywcem wyciągnięty z jakiegoś starego sajfaja.

Przepraszam za to marudzenie, nie chciałam sprawiać przykrości, ale chyba po prostu nie jestem targetem takich tekstów :<

three goblins in a trench coat pretending to be a human

Smutne, pokazujesz dokąd zmierzamy i co się może stać z ludzkością. Podoba mi się pomysł wysłania części ludzi na Księżyc i przeniesienia tam produkcji. Z perspektywy tej historii wygląda to, jakby oni się tam mieli lepiej, ale przypuszczam, że gdyby spróbować spojrzeć z perspektywy obywateli Księżyca, nie wyglądałoby to tak różowo. Co mnie w trochę dziwi, to fakt, że po tych wszystkich kataklizmach, udaje się jeszcze jakoś zachować ciągłość dostaw na Księżyc, chyba że to mit i wszystko zgarniają ziemskie elity.

Sama historia jest poruszająca, ale przekazujesz ją w taki sposób, że nie miałam poczucia szantażu emocjonalnego, a to niełatwo osiągnąć, gdy bohaterami są dzieci. Może to oszczędna narracja albo nieostre przedstawienie bohaterów – nie wiem. Pomysł bardzo mi się podobał. Tata Tomka stał się częścią Winiarki nieświadomie, ale mam wrażenie, że przynajmniej część rodziców podjęła decyzje świadomie. Zapewnili dzieciom najlepszą możliwą opiekę i ochronę przed bandytami. Robi wrażenie.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Rybo, pragnę rozwiać Twoje obawy – lektura nie była bolesna, a wręcz przeciwnie, dostarczyła mi przyjemności, mimo poruszonych problemów i mało przyjemnej treści. Sytuację w jakiej znalazła się opisana rodzina i reszta ludzi, została pokazana z bardzo bliska i nic nie zostało mi oszczędzone. I dobrze, bo dzięki temu nie można nie dostrzec, czym może skończyć się to, w czym bierzemy udział, choć wszyscy wszystkim wmawiają, że robią co mogą, aby tak się nie stało.

Idę do klikarni.

 

–Wska­zał pod­bród­kiem kraty w oknie. → Brak spacji po półpauzie.

 

Obu­dzi­ło ich wa­le­nie do drzwi i strza­ły w od­da­li. Piotr uchy­lił drzwi. → Nie brzmi to najlepiej.

 

I Pro­fe­sor, wska­zu­ją­cy na nie­du­że skrzyn­ki… → I Pro­fe­sor, wska­zu­ją­cy nie­du­że skrzyn­ki

Wskazujemy coś, nie na coś.

 

i wczoł­gu­jąc sie pod stoły. → Literówka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cześć!

Chociaż opowiadanie wdaje się postapo – dla mnie to bardziej utopia. Podsuwająca idealne rozwiązania dla nowej społeczności, wkoło której roi się od nieprzyjaciół. Jak każda utopia nie ma swego ciężaru i realności. Wszystko rozgrywasz emocjami, które są nawet rozbuchane w stosunku do prostej fabuły. Dialogi mało przekonujące.

Nie czytało się źle, ale też nie porwało jakoś szczególnie.

Pozdrawiam!

Dzien dobry,

 

wiemy wszyscy, że sukces w konkursie zawdzięczasz jednemu zdaniu:

Gorzów zatonął, mają za swoje.

 

A tak serio, to porządna robota, w dość kameralny sposób ukazujesz całkiem ciekawą wizję oby jak najdalszej przyszłości. Całość trochę przypomina mi Lema, zwłaszcza te mózgi oplecione kablami, skupione wokół misji, która ma sens do pewnego momentu. Dobra robota (notabene).

 

Pozdrawiam!

Che mi sento di morir

Cześć, Rybo!

 

I Gorzów zalało! He-he-he! Chyba wiem, za co ta publikacja ]:->

Widzę na mapie, że Ostrzeszów też przeżył.

Pisk hamulców, brzęk szkła, jęk giętego metalu, mokre mlaśnięcia oznajmiły, że trafił.

Musieli mieć dobry słuch, jeśli usłyszeli to mlaśnięcie ;)

– Mógłby – Mechaniczny głos był tym razem cichszy – jeszcze tu być.

małą literą

 

Ciekawa wizja – post-apo w otoczce SF. Dość daleko od Hard SF. I dla mnie to chyba dobrze ;)

Jak na taki limit, to ilość podanych informacji jest bardzo fajnie rozporoszona, choć nie uniknąłeś infodumpów. Nie są to najgorsze, podane z pewnym wyczuciem, ale trochę zajeżdżają ;) Ach, te mityczne limity ;) zostawiłeś też odpowiedni poziom niewiedzy – jest kilka luk, ale nie przeszkadzają w lekturze.

W samej historii mega podoba mi się, że Anna i Piotr właściwie do końca nie są pewni jaka jest ich sytuacja i co im grozi. Mają przez to swoje obawy, które z kolei determinują ich wybory. Ostatecznie sama Winiarka nie wydaje mi się straszna, a wręcz może okazać się swego rodzaju Arką (i to nie z Gdyni!).

Technicznie jest bardzo ładnie, choć styl mnie nie ruszył. Odnoszę wrażenie, że pod kątem językowym jest to solidna, rzemieślnicza robota – może i dopasowana do tekstu, ale przez to obojętna.

A, właśnie – co do tej obojętności – doceniam, że nie poszedłeś w stronę rzewnego grania na emocjach, tylko nie wiem, czy przez to nie zrobiło się zbyt obojętnie. Ja jestem podatny na takie rzeczy i gdzieś tam serce drgnęło, ale tak wiesz… delikatnie ;)

To dobry tekst post-apo z przemyślaną otoczką SF, ale powyższe plusy i uratowanie Ostrzeszowa przed powodzią to jednak ciut za mało pod kątem pierza.

 

Pozdrówka!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Sam początek jest nieco infodumpowy. Zarówno przy pierwszym spotkaniu z Łowcami, jak i przy scenie w samochodzie pada ze strony żołnierza jak dla mnie o jedno zdanie za dużo. Te informacje są raczej dla wszystkich uczestników sceny oczywiste. 

 

Podoba mi się motyw dyskretnego przygotowywania ucieczki pod inwigilacją, to wykradanie śrubokrętu od czujnego robota.

 

Pierwsze spotkanie z robotami jest świetne. Zarówno ich opisy, jak i niepokój, a zarazem zaciekawienie. Dla mnie to jest creme de la creme opka. Prawdę mówiąc szkoda, że gdzieś od połowy roboty jednak usuwają się trochę w cień.

 

Gdybym miał mówić, jak bym zmienił, to bym powiedział – podkręcić oba powyższe.

 

Zacytuję, bo to dla mnie cymes jest:

Na środku, na improwizowanym placu zabaw, klęczał robot-składak, podobny do tego, który widzieli wczoraj. Wyglądał, jakby ktoś pozszywał niedopasowane elementy blach, fragmenty karoserii i rur. Za głowę służył mu zakończony metalowym stożkiem kawałek aluminiowego komina, który szczerzył się namalowanym uśmiechem i zerkał na świat przez druciane niby-okulary. Resztę metalowego olbrzyma ozdabiały kolorowe serduszka i słoneczka. W połowie korpusu tkwiły cztery ramiona, każde prostopadłe do sąsiedniego, a zamiast dłoni – małe łyżki od koparek. Siedziały w nich dzieci, a obok maszyny stała kobieta i kręciła w bezpiecznym tempie karuzelą z ramion. 

 

Od rozmowy młodego z matką o księżycu mam trochę problem z rytmem narracji – a to lekki infodump, a to szarpana akcja. Wyklad o Winiarce, ktoś wpada i strzela, potem jakieś auto nadjeżdża i zostaje skasowane, itp.

 

Sama koncepcja Winiarki bardzo mi się podoba.

 

Końcówka nieco ckliwa, ale robi robotę. Mnie poruszyło, niech stracę.

 

Brakuje mi plastyki w opisie świata. Mam wrażenie, że poruszam się po mapie, nie po świecie (poza samym ośrodkiem).

 

Z czepiania:

Porozmawiali z Profesorem.

Nie pasuje jako rozpoczęcie sceny.

facebook.com/tadzisiejszamlodziez

Hej, hej

Z rzeczy, które czysto zagrały:

– Ciekawy sposób prowadzenia narracji. Może króciutkie scenki dialogowe pojawiły się z powodu limitu znaków, ale miały swój urok.

– Zielona Góra osobliwa, dziwna, steampunkowa, ale przez to fajna. Przypomina trochę Fallout, ale to nie wada. Budzi ciekawość i naprawdę byłem zainteresowany, jak to się wszystko potoczy i czy przypadkiem bezpieczny azyl nie okaże się jakąś pułapką.

– Rodzice, którzy w ciałach robotów opiekują się dziećmi nie jest nowy, ale wyszedł bardzo zgrabnie.

– Czytało się gładko, nigdzie się nie potykałem.

Z tych, które fałszowały:

– Bohaterowie są mocno płascy. Może to kwestia mojego cynizmu, ale nie przejmę się losem małego dziecka i jego rodziców, tylko dlatego, że są rodziną. Od razu wrzucasz ich w tarapaty, jeszcze zanim zdążę poznać ich imiona. Dodatkowo cukierkowa miłość do dziecka i jego cukierkowe odzywki trochę mi za bardzo zalatywały różem.

– Gdzie tu jest konflikt? Co jest główną osią opowiadania? Jeśli to przetrwanie rodziny, całe napięcie z pierwszej sceny znika w momencie znalezienia się w azylu. Można by tutaj dać jakąś atmosferę horroru, że Zielona Góra i profesor mają niecne plany, ale nic takiego się nie pojawia. Jedynym zagrożeniem są nieokreśleni, standardowi bandyci. 

– Infodumpy. Wiele jest w postaci dialogów i miejscami wypadają nieźle, ale opisów świata jest tu zdecydowanie za wiele. Cały problem z pracą na rzecz uprzywilejowanych jest niewykorzystany, ledwie wspomniany. Równie dobrze, można o tym nie pisać, bo, nie oszukujmy się, każdy wie, jak mniej więcej wygląda postapo, a nie ma tutaj nic aż tak szczególnego, by wchodzić głęboko w historię.

Podsumowując, niezłe postapo, ale widziałbym je raczej w dłuższym limicie, bo wiele motywów było ciekawych, ale żaden nie wybrzmiał tak, jak na to zasługiwał.

Pozdrawiam

Cześć!

 

Opko bardzo przyjemnie napisane, mocno zielonogórskie i nastawione na wywołanie emocji. Mam wrażenie, że w większości osób mających dzieci wywoła reakcję emocjonalną. Te dwa aspekty zdecydowanie wyszły i nimi tekst stoi. Trochę brużdżą spore – miejscami – infodumpy, ale ja akurat takie lubię. Zwłaszcza, gdy są po coś, a tu są. Tworzysz spójną całość i fabularnie wszystko do siebie pasuje.

Nieco gorzej wypada natomiast sama wizja apokalipsy oraz zniszczony, ale nieco cukierkowy świat, gdzie obok biedy, głodu i dekadencji mamy skuteczne roboty ze śmieci i sprawne samochody, którymi grasują ci źli. To nieco bruździ, zwłaszcza w porównaniu do dość realistycznie przedstawionej sytuacji bohaterów, tak jakbyś połączył za sobą dwa piękne puzzle z różnych układanek. Wyszło ciekawie, ale twór finalny nie do końca się klei.

Tyle na dziś, dłuższy komentarz jutro.

 

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Uch, wiedziałem, że się zapuściłem z odpowiedziami. No, lepiej późno, niż wcale XD

 

Nazgulu, masażyk tej cześci ciała to nie moja specjalność ;-) 

 

bruce – doskonale rozumiem, do dziś gdy widzę imiesłów odczasownikowy z “nie” to mam ochotę z automatu rozdzielać i choć nadal nie jest błąd, jeśli chce się podkreślić element czynności, to już ponad dwadziescia lat pisownia łączna obowiązuje :-)

 

Finklo – dziekuję za wizytę. Cieszę się, że podeszło. Nie, niestety na razie zamiast tej SI mamy wątpliwej jakości władzę samorządową… 

 

ninedin – dziękuję, przede wszystkim za czas i komentarz. Zawsze cieszy, gdy mimo niedoskonałości tekst jakoś wciągnie i przytrzyma do końca. 

 

Gravel – przy tacie Muminka szczerze parsknąłem. Nie, krytyka nie robi mi przykrości. I nie było tez moim celem szantażowanie emocjonalne. Tak, rodziców Tomka definiuje właśnie fakt rodzicielstwa, bo to jest ta oś, o którą opiera się ten wycinek rzeczywistości i temat tekstu. Nic więcej tu nie było istotne poza relacjami, więc świadomie nie rozbudowywałem bohaterów poza podstawowe ramy i konflikty. Pozostałe błędy obiecuję poprawić jak bede w przytomniejszym trybie i dziękuję za ich wskazanie ;-) 

 

Jeżeli chodzi o infodumpy – no tak, Ty jesteś mocno na nie uczulona i przyznam, że też zastanawiałem się, czy je zostawić w tej formie, czy nie. Powiedz Piotrkowi, żeby katował cię tylko dobrym post-apo ;-)

 

Ale faktem jest, że tekst jest wycelowany rodziców dzieciom, bo to te łobuzy zaczynają niepostrzeżenie czegoś martwić się na zapas, jak już latorośle zaczynają rosnąć, a czas pędzić niepostrzeżenie. I wtedy najłatwiej dotrzeć z informacją, że halo, ale to Wy to robicie tego misia na miarę naszych możliwości, a to one będą za niego płacić. Proste aż do bólu zębów, ale czasem nie ma co zbędnie komplikować.

 

Mieszanina motywów ‘stare/nowe saj faj’ jest zamierzona. Szkoda, że nie siadło ;-)

 

Irko – zawsze nie bardzo cieszy, gdy ktoś odczytuje tekst i/lub jego elementy zgodnie z odautorskim zamierzeniem. To znaczy, że jest nadzieja XD Dziękuję i za Twój czas i za komentarz!

 

regulatorzy – ogromnie się cieszę z każdej Twojej wizyty, choć nie każdy mój tekst przypada Ci do gustu. Tak, moim założeniem było wykorzystanie optyki ‘bliskiej ciału koszuli’ i rad jestem, że tak to odczytałaś. Błędy sa oczywiście moje i postaram się je poprawić o jakiejś przytomniejszej godzinie.

 

chalbarczyk  – dziękuję za czas i komentarz. Owszem, społeczność przedstawiana miała być takim małym, utopijnym elementem w dystopijnym otoczeniu i tak, tekst jest wycelowany w konkretną grupę docelową ze względu na swoje przesłanie.

 

Basement Key – no i wziął i rozszyfrował tajemnice lubuskiej świętej wojny XD Cieszę się, że estetyka trafiła w Twój gust – nie ukrywam, że lubię bardzo Lema, choć porównania do niego uważam za mocno przesadzone (a przecież nie jestem skromnym i pokornym rybem XD ). Dziekuję za czas i komentarz!

 

Korkus – cholera, i teraz się waham, czy nie przyznać, że na suwaku parę metrów wody wyżej i Ostrzeszów tez by zalało XD Ale jak nie ma pierza, to powiem, że ocalenie tej zacnej miejscowości to czysty przypadek ;-)

 

Dziękuję za korekty. Trochę szkoda tej obojętności, ale fakt, ostatnie kilka lat staram się pisać mniej fajerwerkowo. Możliwe, że aż za bardzo.

 

Greasy Smooth – o, to jednak klient w krawacie dosłownie, mało awanturujący się, a dar feedbacku daje i jeszcze był w miare zadowolony. Dziękuję za Twój czas i uwagi!

 

Zanais – bardzo dziękuję za wizytę, uwagi trafne. Faktycznie, narastanie konfliktu między rodzicami Tomka wyszło za płasko, a to był ten element, który miał się rozwijać w teoretycznie bezpiecznym azylu i doprowadzić do takiego, a nie innego zakończenia. Czy horror? Miałem taką myśl, ale nie na tym aspekcie mi zależało – nie ukrywam, że to tekst mocno pandemiczny, komentujący także ludzką krótkowzroczność.

 

 

krar95 – jutro jest dziś, dawaj ten dłuższy XD 

Miks estetyk jest zamierzony, a świat w tarapatach, w niedalekiej przyszłości, to nie jest jeszcze gwałtowne załamanie technologiczne, a raczej kurcząca się możliwość odtwarzania i gospodarowania tym, co zostało. Resztę uwag rozumiem i dziękuję za czas poświęcony na lekturę i komentarz!

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Nowa Fantastyka