Nic tak nie irytuje, jak ciągnąca się, upierdliwa sprawa. Przez kolejne lata do tego statusu urósł problem czarnego psa. Kundel pojawiał się gdzieś na końcu ulicy Brzostowej, lub na początku Bojan. Atakował wędkarzy, zaczepiał spacerowiczów, ganiał rowerzystów i znikał. Żadna ekipa łowców ze schroniska nie umiała go zlokalizować. Jest takie powiedzenie, jak coś ma być dobrze zrobione, to trzeba to zrobić samemu. Postanowiłem poświęcić weekend i go namierzyć. Dlaczego weekend? To elementarne, Watsonie. Skoro kundel pojawia się i znika, to znaczy, że przyjeżdża do Broku z jakimś letnikiem. Właściciel puszcza go samopas, a zwierzak dokazuje, by potem wrócić do Warszawy. To tłumaczyło, dlaczego przyjeżdżający w dni robocze hycel ponosił porażki.
Wydedukowawszy czas dobrałem ekwipunek: rower, plecak, wodę, lornetkę, aparat fotograficzny, gaz pieprzowy i determinację. Tak wyposażony ruszyłem na poszukiwania. Niestety zmarnowałem większą część dnia. Psa nigdzie nie było. Zrezygnowany zatrzymałem się na wysokiej skarpie nad Jeziorem Głuchym. Na dole dostrzegłem człowieka. Nie był to wędkarz, aczkolwiek niewątpliwie wybrał się na połów. Świadczyła o tym linka z zamocowanym na końcu silnym magnesem.
Pies pojawił się gdzieś tak przy drugim zarzuceniu. Brudny natarczywy, szybko przegonił poławiacza skarbów, odpuszczając mu dopiero daleko od jeziora. Może to nieeleganckie, że człowiekowi nie pomogłem, ale przede wszystkim starałem się zrobić zdjęcie zwierzakowi i ustalić, czy w pobliżu nie widać właściciela. Kundel wracając nad jezioro w końcu mnie zauważył. Ruszył ociężałym kłusem pod górkę. Podniosłem z ziemi kamień, podrzuciłem go do góry, a potem złapałem. Taka demonstracja zniechęca dobre dziewięćdziesiąt procent psów do agresywnych zachowań. Ten jednak dalej biegł pod górę i szczerzył kły. Dopadł do mnie z jazgotem godnym hordy szakali. Zasłoniłem się rowerem, a psisko zaczęło gryźć i szarpać pedał. Rzuciłem kamień, trafiłem, ale na napastliwym zwierzaku nie zrobiło to wrażenia. Sięgnąłem po gaz pieprzowy, lekko żelowane paskudztwo przyklejające się do spryskanego celu. Nie żałowałem, sam od jego oparów zacząłem łzawić, ale pies ani myślał ustąpić. Gaz się skończył. Zdesperowany szukałem w plecaku czegokolwiek, czym mógłbym go przegonić. Trafiłem na torebkę z solą. Zabierałem ją czasem na dłuższe wypady, by robić sobie z wody izotonik. Sypnąłem na psa. Zadziałało i zwierzak wycofał się w stronę jeziora. Korzystając z okazji, uciekłem.
Następnego dnia pojawiłem się przed bramą jedynej osoby, która mogłaby mi pomóc. Mirowska wyciągnięta na leżaku zażywała właśnie kąpieli słonecznej.
– Cześć Danusiu.
– Hej Maruś, Widzę, że masz do mnie poważną sprawę.
– Skąd taki wniosek?
– Przyjechałeś rowerem, a w plecaku brzęczą ci butelki wina. – Uśmiechnęła się.
– No, mam problem z psem.
– Zadzwoń do schroniska.
– Dzwoniłem, zawiedli. Sam go namierzyłem, ale okazał się dziwny.
– Zdefiniuj słowo dziwny?
– Jest brudny, rzekłbym cały utaplany w błocie, nie rusza go gaz pieprzowy, kręci się przy Jeziorze Głuchym – wyrecytowałem jednym tchem.
– Mówisz? – Popatrzyła na mnie z pewnym zainteresowaniem.
– Żaden normalny psiak nie atakowałby po spryskaniu gazem pieprzowym.
– Może wiatr go zniósł?
– Żelowy był i tak mocny, że sam od niego łzawiłem.
– Coś jeszcze?
– Solą go przegoniłem i tylko dlatego udało się mi uciec.
– Ciekawe… – Zamyśliła się.
– To jak, rzucisz okiem?
– Przyjdź jutro wieczorem, to pojedziemy i zdiagnozuję temat, a na razie zobaczymy, co za winko mi przywiozłeś.
– Dziękuję.
W poniedziałkowy wieczór pojawiliśmy się z Danusią na wysokiej skarpie nad Jeziorem Głuchym. Nie powiem, byłem przygotowany. Do paska miałem zaczepione cztery woreczki, w każdym z nich był kilogram innej soli: warzonki, himalajskiej, grubej morskiej, drogowej. Szeptunka też nie próżnowała. Wyciągnęła z tyłu terenówki precjoza i w miseczce na trójnogu zapaliła mieszankę ziół. Dłuższą chwilę nic się nie działo.
– I jak, czujesz coś? – wyszeptałem.
– Jest tu coś dziwnego – odrzekła.
– Wyszedł pies – zameldowałem.
– Nie teraz – mruknęła z roztargnieniem.
Pies najwyraźniej miał zamiar zająć się nami tu i teraz. Ruszył więc pod górę. Nauczony poprzednim doświadczeniem, rzuciłem w jego stronę garść gruboziarnistej soli. Zwierzak, choć w ostatniej chwili zmienił kierunek, został trafiony kilkunastoma ziarnami. Zatrzymał się i strząsnął z siebie trochę błota. Wydawało mi się, że odniosłem sukces, bo zawrócił do brzegu jeziora. Moje poczucie triumfu natychmiast wyparowało, kiedy stanął na błocie i wyraźnie urósł. Po czym znowu ruszył w naszą stronę. Ciskałem solą, licząc że się odczepi, ale on jedynie strząsał z siebie posolone błocko i parł dalej.
– Nie mogę go zatrzymać! – panikowałem.
– Długa – zawyrokowała Danusia.
– Ledwie zatrzasnęliśmy drzwi, a samochód zatrząsł się, po tym jak staranowało go czarne psisko. Ruszyliśmy z piskiem opon, a zwierzak ścigał nas dobry kilometr.
– Co to jest? – zapytałem.
– Strażnik – odrzekła.
– Ale czego on pilnuje?
– Tego nie wiem.
– Załatwisz go?
– Nie mogę ustalić, jak go powołano, nie jestem więc w stanie go zdezaktywować.
– Żartujesz, przecież bez problemu przenosiłaś mnie w czasie, wywoływałaś duchy przeszłości ustalając, co się działo przed wiekami, potrafisz wyleczyć niemal wszystko.
– Co nieco umiem, to fakt – odrzekła skromnie – ale ten kto powołał do istnienia tego psa, posługiwał się czymś, czego nie rozumiem.
– Czyli z tym nic nie da się zrobić?
Wzruszenie ramionami musiało mi starczyć za odpowiedź. Następne dni to był istny koszmar. Kundel był wyjątkowo aktywny w okolicy jeziora, o czym świadczyły liczne telefony. Ściągnięcie ekipy ze schroniska, przed którą zwykle znikał, nie pomogło. Tym razem dał hyclom wycisk. Ich szefowa zadzwoniła do mnie z pretensją. Twierdziła, że oni łapią psy, a nie diabły tasmańskie, czy inne rosomaki. Jedyny pomysł, który przychodził mi do głowy do załatwienie wywrotki soli i wsypanie jej do Jeziora Głuchego. Inna sprawa, że jego realizacja była zupełnie nierealna. Z doliny cierpienia duszy, w której tkwiłem za chaszczami zwątpienia, wyrwał mnie telefon Danusi.
– Cześć Maruś, mam.
– Ale co? – zapytałem.
– Fachowca, który nam pomoże.
– Aby na pewno da radę?
– Da, jest kimś w rodzaju wiedźmina i maga – zapewniła.
– Super.
– Wpadnie do mnie w piątek wieczorem.
– Będzie można zobaczyć go przy pracy? – zapytałem niepewnie.
– Chcesz mieć pewność, że pies zniknie. – Danusia zaśmiała się.
– To też – przyznałem.
– Przyjedź. Przydasz się nam jako asystent.
Fachowca Danusi wyobrażałem sobie dwojako. Skoro miał być wiedźminem. to powinien mieć twarz poznaczoną bliznami, kocie oczy, muskulaturę Conana Barbarzyńcy i srebrne miecze. Jeśli to bardziej mag, to powinien być niczym skrzyżowanie Gandalfa z doktorem Strange. No wiecie, długa broda, jakiś fikuśny płaszcz ze stojącym kołnierzem, spojrzenie, w którym charyzma trzyma w ryzach szaleństwo. Tymczasem fachowiec wyglądał jak „Janusz” na wakacjach. Sandały z białymi skarpetami drugiej świeżości, szorty, rozpięta niebieska koszula z krótkim rękawem, mięsień piwny wystający spod dziurkowanej podkoszulki. Twarz totalnie nijaka, do tego stopnia, że wystarczy odwrócić się plecami, a już będzie kłopot by sobie ją przypomnieć. Ponoć oczy są zwierciadłami duszy. W jego przypadku były lekko przekrwione, jak po wczorajszym przepiciu. Włosy ciemne i zaczesane do tyłu, na brylantynę. Postać wieńczyły naprawione poloplastrem, okulary przeciwsłoneczne, podniesione niczym przyłbica na czubek głowy.
– Marek, Janek, Janek, Marek – Danusia przedstawiła nas sobie ekspresem.
– Ten asystent społeczny. – Jan popatrzył na mnie krytycznie.
– Lepszego nie znajdziecie – odrzekłem.
– To dobry chłopak – zapewniała Mirowska.
– Może i faktycznie się przyda, umie strzelać z pistoletu wiatrówki? – spytał Jan
– Oczywiście – zapewniłem.
– Będzie dobrze. – Danusia uśmiechnęła się promiennie.
– To niech na początek weźmie moja torbę i zaniesie ją do samochodu.
Torba swoje ważyła, ale duma z bycia asystentem potworobójcy dodawała sił. Podjechaliśmy dość odważnie, nie od strony wysokiej skarpy, tylko łąkami prawie do brzegu. Psisko już na nas czekało i szczerzyło kły. Terenówka zwolniła i powoli zrobiła koło, a mnie jako asystentowi przypadł niekoniecznie atrakcyjny zaszczyt wychylanie się przez okno i wysypywania soli z worków, tak żeby utworzyć ochronny okrąg. Gdy stanęliśmy, natychmiast wziąłem się za poprawianie go, aby był szczelny. Psisko krążyło dokoła nas, ale sól spełniła swoje zadanie. Jan usiadł na masce samochodu i zaczął wierzbową witką kreślić w powietrzu jakieś wywijasy. Może uznałbym go za czubka, gdyby nie fakt, że po jego ruchach zostawał złoty ślad.
– Trzymaj. – Danusia wręczyła mi pistolet wyglądający jak z filmu o Hansie Klossie.
– Przecież to wiatrówka – zauważyłem rozczarowany.
– Oczywiście.
– Niby w czym ma pomóc taka zabawka? – zdziwiłem się.
– Nie taka zabawka – odrzekła.
– Mam w domu taki sam, puszki z dziesięciu metrów nie przebije.
– W magazynku są srebrne kule. Gdyby pies próbował sforsować krąg soli, strzelaj.
– Myślisz, że to go zatrzyma?
– Może? – Danusia wzruszyła ramionami.
– A ty? – zapytałem.
– Mam wodę święconą.
– A jak to zawiedzie? – zapytałem niepewnie.
– To wiejemy. Nie martw się, będzie dobrze – pocieszyła mnie.
– Mocny jest. – Jan włączył się do rozmowy.
– Wiesz skąd czerpie moc? – Danusia spojrzała na niego.
– Nie oparto go na żywiołach, ale na złożonej ofierze. Tylko, że skonstruowany w ten sposób strażnik już dawno powinien osłabnąć. – Jan podrapał się po brodzie.
– O Boże – wyszeptałem.
– Co się stało? – Mirowska spojrzała na mnie z niepokojem.
– Niemcy na pod koniec sierpnia albo na początku września tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku, wymordowali mieszańców Bojan.
– Wielka ofiara krwi, to by tłumaczyło jego siłę…
– Ale to była pacyfikacja, mord dokonany przez naćpanych amfą żołnierzy, a nie rytuał, świadkowie widzieli. – Odruchowo próbowałem się bronić przed świadomością tego co się wówczas stało.
– Ofiary nie musiały być świadome tego, co się dzieje. Wystarczy, że ktoś miał na tyle silną wolę, by połączyć, ból, przelaną krew i śmierć niewinnych z tym stworem.
Psisko tymczasem cofnęło się do jeziora, urosło do rozmiarów spasionego bernardyna, po czym zbliżyło się do nas i zaczęło otrząsać. To był całkiem sprytny pomysł, bo spadające błoto mogło przerwać ochronny krąg. Wycelowałem i strzeliłem, każda srebrna kulka powodowała, że od zwierzaka odpadały kolejne grudy błota, na szczęście daleko od soli. Zwierzak wyraźnie się kurczył i gdy zmniejszył się do rozmiarów foksteriera, znów pobiegł w szuwary.
– Po co tak bruthalnie? Dhogadhamy sze. – Człowiek, który to powiedział właśnie podjechał do nas terenowym motocyklem.
– A ty kto? – zapytałem.
– Jesztem Hans, Hans Geer.
– Nie gadaj z nim. – Jan splunął.
– Jak chczecie, w tym jesziorku jest duszo błotha. – Akcent był dyskretny niczym drut kolczasty
– Jesteś Niemcem, to ty go stworzyłeś? – spytałem.
– Nein.
– Co proponujesz? – Danusia włączyła się do rozmowy.
– Danka! – Jan wyraźnie się zdenerwował. – Nie gadaj z tą świnią z towarzystwa Thule.
– Załatwić tego stwora załatwimy, ale on ma o tyle rację, że to długo potrwa.
– Bharco montsze. Ja mam dopry deal. Iczemy dho uszendhu, mófimy, sze znaleszliszmy skszynie i dżelimy sze nagroda.
– Skoro wiedziałeś, że tu jest coś ukryte, czemu nie wydobyłeś tego sam? – zapytałem.
– Nein, nein, my nie byliszmy szwiadomi, sze tho tu ist. Czi, co je thopili, sosthali wybiczi, sanim samelthowali .
– To skąd się tu wziąłeś?
– Strasznik wsywał pomocy tak głoszno, sze go usłyszaliszmy.
– Janek, godzimy się na jego propozycję. – Głos Mirowskiej nie zostawiał miejsca na sprzeciw.
– Niech ci będzie.
Trzeba było miesiąca na to, by przybyli archeolodzy. Zatopione w mule skrzynie były tylko trzy, za to metalowe i zachowane w świetnym stanie. Ku zaskoczeniu fachowców, ich uszczelnienie wytrzymało, a wnętrza były suche. Na przygotowane wcześniej maty trafiła zawartość. Pierwsza zawierała kilkanaście glinianych garnków. Druga mogła budzić większe zainteresowanie, bo wewnątrz kryła liczne przedmioty wykonane z brązu, od ozdób, po groty włóczni i zwinięty w spiralę miecz oraz sporo starożytnej biżuterii wykonanej ze szlachetniejszego kruszcu. Wisienką na torcie była setka z okładem złotych i srebrnych monet. Trzecia skrzynia wyładowana była książkami, konkretnie egzemplarzami „Mein Kampf”. Postanowiłem zapytać, jednego z archeologów:
– Co to jest?
– Na oko, ktoś prowadził wykopaliska na cmentarzysku kultury łużyckiej.
– Biorąc pod uwagę, to co mówi Hans. – Odruchowo szukałem wzrokiem Niemca. – Instytut Ahnenerbe szukał śladów Aryjczyków.
– Możliwe, widziałem nawet notes ze dziennikiem wykopalisk…
Archeolog mówił coś jeszcze, ale zainteresowało mnie, że Geer najbardziej zafascynowany jest skrzynią z książkami. Mimo, że były takie same, przekładał je jedna po drugiej, starannie oglądając. Wreszcie na jednej z nich położył identyczny rozmiarem notes z kalendarzem. W sumie nic nadzwyczajnego, pełno takich leży przed świętami w supermarketach. Dziwne było tylko to, że dyskretnie obserwował Jana i Danutę. Dopiero gdy oni żarliwie zaczęli dyskutować z archeolożką o typach glinianych popielnic, Hans zabrał notes spod książki.
Gdy Archeolodzy i Niemiec poszli porozmawiać z dziennikarzami, zbliżyłem się do Danusi.
– Mnie się wydaje czy on jakoś podmienił jedną z książek? – wyszeptałem
– Zauważyłeś – uśmiechnęła się lekko.
– Tylko po co mu stare „Mein Kampf”?
– To nie były wspomnienia Hitlera, tylko prawdziwy grymuar.
– Co to takiego?
– Powiedzmy, że zbiór magicznych przepisów.
– I pozwolicie mu to zakosić.
– Czemu nie?
– Czytałem o tym całym towarzystwie Thule i o powstałym z niego instytucie Ahnenerbe. Oni byli straszni w tym co robili i dlaczego to robili.
– To prawda.
– Jakoś mu to buchniemy?
– Jest zabezpieczony. Gdybyś ty to przeglądał miałbyś przed sobą zwykłą książkę, taką jakich Niemcy wydrukowali miliony sztuk, albo notes. Tylko ktoś taki jak on widzi jej prawdziwą treść.
– Ale jakim cudem? To magia?
– Łatwiej ci będzie uwierzyć, jeśli powiem, że to specyficzna technologia, coś jak szyfrowane wiadomości. Bez specjalnego klucza tego nie odczytasz.
– Rozumiem… – Nagle mnie olśniło – Jeśli ktoś zastosuje tą technikę, którą przerzucałaś mnie w czasie to…
– Cii… – Przyłożyła palec do ust.
Szybko doszedłem do wniosku, że magiczne grymuary, rozgrywki pomiędzy szeptunami, wiedźminami, a magami z Thule czy innego Ahnenerbe to nie moje zmartwienie. Archeolodzy sobie pojechali i tak jak w przypadku artefaktów z wraku parowca, nie raczyli nawet słowem dać znać, gdzie wystawione będą skarby wyłowione w Jeziorze Głuchym. Z mojego punktu widzenia najważniejsze było ze czarny pies zniknął i skończyły się telefony. Może na pamiątkę tego zdarzenia powinienem kupić sobie wiedźmiński medalion, w końcu własnoręcznie walczyłem z potworem?