Trybularz dynda na trzech łańcuszkach, dym obejmuje zakapturzone sylwetki, sięga murów klasztornych. Niewielka procesja mamrocze:
– Sancte Michael Archangele, defende nos in proelio…*
Dookoła jeszcze rosa, a na łąkach pod klasztornym wzgórzem mgły. Braciszek kaptur habitu ma naciągnięty na głowę, patrzy w dymiącą szkatułę. Przymyka oczy i potyka się na bruku, ale siostrzyczki za plecami ani drgną i dalej mamroczą:
– …tuque, Princeps militiae Caelestis…**
Mamroczą tak co dzień rano i wieczór. Rano z kadzidłem, by przepędzić zło, co nocą przylazło pod mury, a wieczorem z wodą święconą, by żadne licho na ogrodzenie wejść nie mogło.
– …divina virtute in infernum detrude. Amen.***
Dzień za dniem tępią zło, co na klasztor czyha; to nieochrzczone, które z prastarych czasów zostało, i wciąż mami ludzi słabego ducha. Plewią i plewią, wyplewić nie mogą.
* Święty Michale Archaniele, broń nas w walce…
** …a Ty, Książę wojska niebieskiego…
*** …mocą Bożą strąć do piekła. Amen.
Swaty
W sadzie, na jabłoni, tej co tuż przy murze klasztornym rośnie, siedzi Zyta w letnim habicie. Macha nogami na przemian, a jakby jaki młodzian pod drzewem stanął, to może i co ciekawego by zobaczył, ale w dole jeno świerszcze. Imię ma nieprzypadkowe, bo jak przez alfabet spojrzeć to Zyta na samym końcu stoi i tak właśnie nazywają wszystkie siostry co z hańby, a nie powołania, do klasztoru przystają. Wgryza się w jabłko, a sok ścieka jej po brodzie jak kwaśne łzy.
Dziewczynie jest tu dobrze. Gałąź w sadzie to ostatnia wolność jaka jej została i zawsze gdy przeorysza do miasta wychodzi, młoda siostra na drzewo włazi i wspomina chwile spędzone w ogrodzie, sadzie i lesie ojca. Ojciec, papa, dał jej na chrzcie Agnieszka, bo to imię w alfabecie najpierwsze, a ona pierwszą córą była. Ten sam papa przywiózł ją później do klasztoru i w złocie za trzydzieści lat z góry zapłacił. Gdy odjeżdżał, nie spojrzał za siebie ni razu.
Zyta widzi, jak drogą ku wzgórzu klasztornemu jedzie wóz drabiniasty, a powozi stary leśnik, Maciej Kozioł. Człek prosty, dobrze mu z oczu patrzy, ale gębę ma typowo chłopską i wobec murów zakonu przepełnioną strachem. Za plecami Macieja jedzie na wozie mały las, bo leśnik będzie sadzić młode lipy po obu stronach drogi do bramy klasztornej. Teraz po bokach stoją jeno płoty: z lewej ten, co sad okala, a z prawej ten, co winnicę ogradza. W letnie popołudnia słońce pali ubitą ziemię i przez to możni niechętnie na modlitwy chadzają.
Leśnik wstrzymuje konia u stóp wzgórza, na początku drogi do bramy. Zyta w podskokach, jak dziewczynka, gna w dół. Uśmiecha się, spod welonu na twarz spada jej czarny kosmyk, co go zawsze za ucho zaczepia, a ten wciąż, i wciąż chce oczy zasłaniać i po nosie gilgać.
– Pochwalony, panie Macieju!
Leśnik już karmiak koniowi zawiesił, a teraz patrzy niepewnie na młodą siostrzyczkę i boi się, tak jak się boi wszystkiego, co klątwę może rzucić.
– Pochwalony – odpowiada.
– Pan sam je będzie sadził?
Maciej w oczach ma strach, a w ustach źdźbło.
– Ano, sam.
Zyta ogląda sadzonki, zerka co chwila na leśnika, a uśmiecha się przy tym tak, że piernika za serce ściska i trochę niżej również. Jeszcze większy go strach na to bierze.
– Pan ma je już poukładane, która gdzie ma rosnąć?
– Po… poukładane?
Błyskają oczy dzierlatki, serce mocniej wybija rytm.
– Mnie właśnie przeorysza wysłała – mówi i obserwuje leśnika, ale temu jeno strachem twarz zachodzi – żeby pilnować, jak pan Kozioł lipy układa, czy pasować będą.
Maciej szeroko otwiera oczy i usta, a źdźbło spada na ziemię. Siostrzyczka natomiast rozgląda się, jakby kto miał ich podglądać.
– Pan się nie martwi, panie Macieju – mówi nieco ciszej. – Wiemy, jaka z przeoryszy wredna jędza. – Leśnik aż podskakuje i jęczy na te bluźnierstwa. – Ja je poukładam, troski oszczędzę.
Kozioł patrzy na dzierlatkę i nie wie co zrobić. Zyta uśmiecha się i kiwa głową, on powtarza ruch, ale nieco wolniej. W końcu bierze szpadel i idzie kopać.
Siostrzyczka wdrapuje się na wóz i dotyka pierwszej lipy. Wdycha woń liści, przytyka ucho do gałązek i słucha, bo choć nieochrzczone, drzewa mają i duszę, i serce, a słuchając serca, wiele dobrego można uczynić. Tak nauczał Jaśko, gdy chadzali po sadach i lasach papy. Kazał jej się przytulać do drzew, słuchać jak soki krążą po żyłach, a serce śpiewa i tęskni za wiatrem, co gałęziami kołysze. Tak właśnie kochają drzewa, mówił, muskają liśćmi korę pni i gałęzi, są delikatne, nie wadzą sobie, ale razem ku słońcu wzrastają. I sam muskał jej szyję opuszkami palców, a wiaterkiem oddechu głaskał skórę między pocałunkami. Mówił, że usychają tylko te drzewa, które nigdzie dookoła nie napotkają swej bratniej duszy lub kochającego serca, a ona mu wierzyła. Gdy tak wysłuchiwała melodii drzewnej miłości, wtulała się w pień, on podchodził od tyłu, przyciskał tors do jej pleców, lędźwie do pośladków i szeptał. Ręce błądziły, to po drzewie, to po biodrach i wyżej. Zyta, choć we wspomnieniach jeszcze Agnieszka, uśmiecha się smutno.
Widzi, że Maciej Kozioł już połowę dołów pod sadzonki wykopał. Siostra chwyta więc liście, słucha uważniej. Serce tego drzewa jest wrażliwe, niewieście, a w tamtym dzikie jak u młodziana. Długie chwile mijają, ale Zyta już wie, gdzie którą lipę wkopać, by naprzeciw siebie rosły te, co obdarzą się uczuciem. Dobiera je w dwanaście par, bo każda dwójka posadzonych drzew to zasiana miłość.
Dusza
Lubomir uwielbia obserwować – to najciekawsza z jego życiowych przyjemności. Ogląda więc wszystko, co tylko dojrzeć może.
Lubi swoich braci, tych jedenastu co przy sadzie rosną. Gdy wiatr szarpie gałęzie, Lubomir kołysze ramionami jak oni. Lipy rosnące naprzeciwko wydają się obce i odległe jak przeciwny brzeg jeziora.
Swoje imię zawdzięcza służce bożej, Zycie, która co dzień wychodzi przez bramę klasztorną i drzewa pielęgnuje. Zaczyna od strony sadu, lipa po lipie, przemyka dłońmi między liśćmi, głaszcze korę na gałęziach i wciąż giętkich pniach. U stóp wzgórza przechodzi na drugą stronę, przy winnicy, i drzewo po drzewie, wraca ku bramie, a Lubo z zazdrością patrzy, jak bawi się gałązkami tych lip naprzeciwko.
Łaknie pieszczot zakonnicy, całe dnie tęskni za dotykiem, chce poczuć ciepło jej ciała na korze. Nie może się doczekać, aż wzrośnie, a pień zesztywnieje, nabierze obwodu, kora pomarszczy się i zgrubieje. Siostrzyczka przyjdzie, obejmie go i będzie szeptać to, co i teraz: trochę o miłości, trochę o trosce.
Przychodzą i dni zimniejsze, chłód do snu tuli; Lubo ani nie spojrzy, a już nagi stoi, oczy przymyka. W ostatnim widzie, płatki śniegu leniwie i chaotycznie padają na drogę.
Budzi go słońce i mrowienie pod korą, jest wiosna. Bracia i te lipy naprzeciwko, wszyscy nadzy, wystawiają gałęzie do słońca.
Co kilka dni obserwuje, jak możni do klasztoru spacerują. Panowie w kapeluszach i z fajkami rozprawiają między sobą, a za nimi idę one: piękne damy i ich córki. Lubomir patrzy na suknie do ziemi, na wąskie talie i dumne piersi, aż go pod korą swędzi. Napatrzeć się nie może na delikatne, białe twarze, jakże inne od tych chłopskich, ogorzałych słońcem i wysuszonych wiatrem. A gdy tylko znikają, wypatruje ich na nowo i tak mu mija dzień za dniem.
Przychodzi lato, damy spacerują z parasolami, by ochronić się przed słońcem, a Lubo chciałby nakryć je swoimi liśćmi. Wstyd mu, bo sięga gałęziami ledwie na kilka stóp w stronę drogi.
Frustracje koi Zyta. Odwiedza go co dzień po południu, tuli, muska i szepcze.
Przychodzi jesień, za jesienią zima, a po zimie znów budzą go pąki na gałęziach. Choć tego nie dostrzega, wzrasta; kora mu grubieje, a konary sięgają coraz dalej i coraz wyżej, czas płynie szybciej i szybciej. Córki stają się damami, damy maszerują już jako matrony. Lubo wciąż nie może się napatrzeć, a gałęziami zuchwale sięga ponad drogę.
Coraz częściej nie zasypia na noc, odkrywa przyjemności spoza słonecznego światła, bo gdy dzień zasypia, budzą się potwory. Odwiedzają ich Skrzaty, Baby i Północnice, czasem przychodzi Bies, a raz przybył sam Borowy, by opowiadać historie starych lasów. Jednak Lubo co noc wypatruje Rusałek w zwiewnych giezłach, z włosami opadającymi na ramiona. Biegają między lipami, a w świetle księżyca widzi ich talie, biodra i nogi przez lekki materiał; znów swędzi go pod korą.
Przychodzi noc inna niż poprzednie, gdy Lubo staje obok swego pnia, w ciele jak ludzkim. Jest nagi, bada dłońmi tors, brzuch, uda, przeczesuje palcami krótkie włosy. Rozgląda się, szuka kogoś, kto mógłby wytłumaczyć te dziwy, ale dziś żadne nocne stwory nie biegają między lipami. Słyszy szelest z naprzeciwka, od drzew co przy winnicy rosną. Wytęża wzrok, ale nic nie dostrzega. W strachu i oczekiwaniu, oparty o swój pień, zasypia.
Po południu przychodzi Zyta. Wtula się w korę, ale Lubo widzi, że to już nie ta Zyta co kiedyś. Ciało wciąż ciepłe, ale nie tak jędrne, a skóra twarzy naznaczona zagięciami i przebarwieniami. Kosmyk, co na twarz spod welonu spada, już nie czernieje, a połyskuje srebrnymi włosami.
– Boisz się, Lubo – mówi.
Drzewo nie wie, czy to pytanie, czy stwierdzenie. Nie ma jak odpowiedzieć.
– Usłyszę cię, jeśli zechcesz. – Zyta obejmuje pień jeszcze mocniej, ucho przyciska do kory. Czeka.
Lubo nie wie, co zrobić, boi się nie mniej niż nocą, ale wtulona kobieta koi jego nerwy i drzewo zaczyna opowiadać. Gdy kończy, siostra przesuwa ręką po korze i mówi:
– Jesteś Drzewną Duszą, Lubo. To nie chrzest i nie wiara tworzy dusze, one są we wszystkim, co żyje. Odważ się, wyjdź i żyj.
Jesień
Lubo spod swego pnia obserwuje nocne życie Skrzatów, gdy tuż za nim, przez płot przeskakuje Rusałka. W podwiniętym gieźle trzyma jabłka, odsłaniając przy tym wszystko od pasa w dół. Duch czuje, jak pąs wychodzi mu na twarz, gdy przypomina sobie, że sam jest nagi, jednak robi krok w przód. Chce pomóc, ale miast chwycić skaczące z ogrodzenia dziewczę, trąca ją niezdarnie. Owoce rozsypują się, a Lubo zaraz klęka i próbuje wszystkie wyzbierać. Czuje dłoń na ramieniu. Podnosi wzrok, obok kuca Rusałka i patrzy wprost w jego oczy. Jedną ręką chwyta jabłko, drugą podciąga Ducha za brodę, by wstał. Wgryza się w miąższ owocu, skórka chrupie, a sok wycieka z boku. Chłopak tonie w srebrzystych oczach i zamiera bezradnie. Patrzy na wilgotne usta, lekko rozwarte. Chciałby chwycić ją za policzek, ale w rękach trzyma wyzbierane jabłka. Rusałka podchodzi tak, że Lubo czuje jej piersi na torsie. Wzdryga się, nachyla i usta ich łączą się w pocałunku. Jest słodki, bo hojnie w tym roku sad obrodził. Chwilę późnej chłopak widzi już tylko zwiewne giezło niknące wśród cieni.
Gdy nadchodzi dzień, Duch pogrąża się w swoim pniu i wraca myślami do nocy. Ze stuporu wyrywa go dreszcz, co idzie z gałęzi, którą najśmielej do przodu wypuścił. Patrzy na drogę, a tam niknie granica między cieniem jego i tej lipy naprzeciwko. A jaka ona ładna, nie zauważył wcześniej. Wiatr kołysze konarami tak, że liście Lubo muskają jej korę, ich gałęzie haczą o siebie w nieśmiałym tańcu. To znacznie przyjemniejsze niż plątanie się korzeniami pod ziemią.
– Bogna. – Liście dziewczyny mówią dotykiem.
– Lubo – odpowiada w ten sam sposób.
Ma wrażenie, że od gałęzi Bogny bije ciepło, takie jakim darzyła go wcześniej Zyta, gdy tuliła się lata temu.
Czuje, jak wchłania wodę z gleby, a ta krąży naczyniami przez pień i gałęzie, aż po liście, które zielenią się jak nigdy dotąd. Ma wrażenie, jakby drugi raz w tym roku wypuszczał pąki. Wiej, wietrze, myśli, łaknie muskania jej liści, chciałby ją dotknąć kora o korę, ale wiatr cichnie.
Gdy przychodzą wieczorne mgły i okalają wzgórze białą tonią, Duchowi o ludzkim obliczu miesza się w głowie. Patrząc na sad, oblizuje wargi, przypomina sobie jabłkowe usta Rusałki. Kiedy zerka w drugą stronę, ciepło rozlewa mu się od serca do najdalszych zakamarków ciała. Gdyby mógł schwycić Bognę, ująć za rękę, a może i pocałować. Na samą myśl jakby gorączka go brała, tak soki krążą mu w żyłach, choć wrześniowa noc zwiastuje już jesień.
Wystarczyłoby przejść przez drogę, na której mienią się srebrzyste plamy księżycowego światła. Lubo robi krok w przód, ale wtedy za plecami trzaska gałązka.
Rusałka przemyka wzdłuż płotu, przystaje. Duch nie potrafi stwierdzić, czy to ta sama, którą całował. Dziewczę ręką zachęca, by za nią podążał i biegnie w dół, ku łące. Lubo chce ją zawołać, ale głos więźnie w gardle. Jak ona może mieć na imię?
Rusza w pogoń, gna co sił. Mija swych braci, jest coraz bliżej, ale ona zaraz wbiegnie w mgliste jezioro, czarne włosy znikną w bieli. Przecinając drogę z lasów do miasta, próbuje schwycić dziewczynę, ale łapie tylko giezło. Materiał drze się, Lubo puszcza, przystaje. Strach go bierze, co powie Rusałka, która zniknęła już w mlecznej toni.
Cisza. Nie słychać nawet kroków z podmokłej łąki.
Z mgły dochodzi chichot. Księżycowe światło wydobywa z bieli czarnowłosą. Duch robi krok w przód, dziewczyna się cofa, Lubo idzie coraz pewniej, widzi ją już wyraźnie. Czuje, że stopy trafiają na twardy grunt, jakby wyspę na bagnach, którą teraz otacza chmura. Dostrzega Rusałkę, to chyba nie ta z jabłkowymi ustami. Z giezła niewiele zostało, wisi na jednym ramieniu, odsłaniając pierś. Dziewczyna dwoma palcami chwyta materiał, odsuwa ramiączko na bok, koszula opada na ziemię.
Lubo nie chce podejść bliżej – nie objąłby wzrokiem jej całej, gładkich nóg, talii jak u szlachcianek w gorsetach, piersi rozchodzących się na boki, figlarnego uśmiechu i zadziornych oczu. Nie chce z niczego zrezygnować, wciąż patrzy i chce, by to trwało wieczność, ale dziewczyna podchodzi, dłonią przesuwa po jego twarzy, zamykając mu powieki. Lubo czuje jej ciepło, a potem całe ciało jak przylega, oplata go nogami. Ich oddechy się krzyżują, usta łączą. Duch chce tę chwilę rozciągnąć, ale czas podstępnie umyka.
Wschodzi słońce i Lubo pierwszy raz czuje, by na jesień taki chłód go brał od korzeni. Wciąż patrzy przez drogę za dnia i w nocy, ale Bogna jakby opuściła swój pień, choć z dnia na dzień stroi się w coraz to piękniejsze barwy. Tak mija dzień za dniem, aż do końca jesieni, gdy oboje, nago stojąc, zapadają w zimowy sen.
Wiosna
Strzelają zielone pąki i Lubo znów mniej śpi, a więcej patrzy. Nocami dostrzega po drugiej stronie drogi cień, jednak nie widzi, czy to znów jakaś Rusałka, czy może Bogna. Na równonoc robi nawet krok w stronę zjawy, ale wtem chmury nadchodzą i całą aleję w cieniu kryją.
Wiosenny wiatr kołysze gałęziami i Bogna, głaskana liśćmi, znów się odzywa. Razem wyciągają ku słońcu ramiona.
Nocą księżyc świeci mocno na rozgwieżdżonym niebie. Lubo staje obok swego pnia, ale stara się trzymać cienia. Czas płynie wolno, choć zawsze gnał, chłopak czeka niecierpliwie, w końcu jest! Widzi dziewczynę, schowaną nieco za drzewem, kąciki ust Lubomira wędrują ku górze, chce iść do przodu, ale spogląda na drogę. To granica. Tam do góry, gałęzie łączą się niczym łuk mostu nad rzeką, ale tu, u dołu, ubity trakt przeraża niczym górski potok.
Bogna w kilku krokach podbiega do sąsiedniej lipy, tej co rośnie nieco niżej. Lubo zerka w prawo, na brata, idzie w dół.
Staje przy ostatnim drzewie w rzędzie, opiera dłonie o korę. Tu aleja lip dochodzi do szlaku wiodącego od lasów na prawo, do miasta na lewo. Na wprost jest bagnista łąka, zasnuta wieczorną mgłą, jak dymem z kadzidła, który co ranek spowija klasztorne mury. Duch słyszy szelest po drugiej stronie, patrzy. Rozmyty cień niknie w wilgotnej zawiesinie.
Lubo niepewnie robi krok do przodu, jedną dłoń wciąż trzyma na pniu, ogląda się w stronę bramy. Pusto, choć ma wrażenie, że wszystkie drzewa na niego patrzą.
Paznokciami drapie korę, zaciska dłoń i już stoi sam, na wprost jest mgła, a we mgle jest ona. Wzdycha głęboko i postępuje o krok, i jeszcze jeden. Wolno zanurza się w bieli, podmokła trawa chwyta jego stopy.
Staje. Z lewej słyszy chlupot, to kroki, to ona. Lubo idzie w stronę głosów, soki uderzają do głowy, dzwoni mu w uszach. Widzi cień, to ludzka sylwetka wyłania się z mgły, jeszcze krok, dwa i zobaczy ją wyraźnie.
Bogna trzyma ręce przy tułowiu, przebiera palcami, prostuje je, a potem zaciska. Patrzy w dół, nie chce podnosić wzroku, ale usta się uśmiechają, choć próbuje być poważna. Długie, ciemne włosy, pozlepiane od wilgoci, przeplecione liśćmi, opadają na ramiona i niżej, zasłaniając nieco piersi. Lubo mierzy ją wzrokiem od góry do dołu, całą nagą. Marszczy brwi, robi krok do przodu.
Bogna nie jest ani jak damy w sukniach, ani jak Rusałki. Biodra ma szersze, a talię prostą, bez wcięcia. Szerokie ramiona nie współgrają z niewielkimi piersiami, a skóra, choć posrebrzana księżycowym światłem, ma oliwkową, przybrudzoną barwę, jakże inną od bladych lic panien idących na mszę.
Bogna podnosi wzrok, patrzy mu w oczy, wzdryga się mimowolnie. Wyciąga rękę, chce ująć jego dłoń.
– Lubo?
Duch dwoma palcami rozgarnia kosmyki jej włosów – kilka na lewo, kilka na prawo. Marszczy brwi. Trąca jej skórę opuszką palca, jest ciepła. Chłopak kręci głową, patrząc na zbyt duże brodawki. Widzi, jak ciało dziewczyny drży.
– Zimno mi – mówi Bogna.
Lubo wreszcie patrzy na jej twarz, na oczy, z których płyną łzy. Dreszcz przechodzi mu po plecach – takie piękno w tych oczach, ale i strach, i smutek.
Bogna zaciska powieki, tłumi łkanie. Ucieka, a Lubo stoi i patrzy przed siebie z podniesioną ręką, którą jeszcze chwilę temu muskał jej skórę. Świerzbi go w końcach palców wspomnienie ciepła ciała dziewczyny, jakby pąki puszczał.
Mleko mgły ciemnieje, to księżyc zakryły chmury. Wiatr szarpie włosy Lubomira, jest mu zimno. Patrzy jeszcze chwilę w cień, gdzie znikła Bogna, potem wraca wzdłuż sadu na aleję lip, do siebie. Tam będzie mógł wciąż patrzeć i głaskać ją liśćmi tej najdłuższej gałęzi, przecież wiatr przybiera na sile, rozkołysze konary, znów będą się trącać, ocierać, znów będzie przyjemnie.
Przychodzi burza, wicher dmie jak w śnieżycę. Gałęzie wyginają się boleśnie, aż w końcu łamią. Dwie na całej alei. Jedna Lubomira i jedna Bogny; te, którymi splatali się nad drogą.
Wspomnienia
Rano do leżących na drodze gałęzi przychodzą dwie siostrzyczki i braciszek z dymiącym trybularzem. Mamroczą:
– Sancte Michael Archangele, defende nos in proelio…
A gdy już kończą mamrotać, pojawia się więcej sióstr i radzą co też począć, i jaki diabeł zdrowe, grube gałęzie połamał. Uradzają, by po chłopów do wioski posłać: narąbią drwa, do drewutni zaniosą i jeszcze na ofiarę rzucą.
Rozchodzą się i wtedy przychodzi Zyta. Jest gruba, pomarszczona i stara, a jedynie po oczach i siwym kosmyku wystającym spod welonu widać, że to wciąż ta sama Zyta, co kazała lipy według swojego widzimisię posadzić. Staje nad złamanymi gałęziami, ale nie jojczy. Łapie się pod boki, patrzy to na Lubomira, to na Bognę, to w niebo, przez dziurę w zielonym sklepieniu nad drogą. Kręci głową, ale pod nosem chyba widać uśmiech.
Idzie do dziewczyny, obejmuje pień, przykłada ucho do kory. Lubo denerwuje się, bo teraz baba babie nagada i wyjdzie, że wszystko jego wina.
Po chwili widzi, jak Zyta idzie do niego. Próbuje wyczytać coś z jej twarzy, ale nie potrafi. Boi się, a strach ogarnia go od najgłębszych korzeni, aż po czubek. Spodziewa się krzyku, a może i gorszych rzeczy.
Ale staruszka przytula go, obejmuje tak samo jak Bognę. Lubo czuje to ciepło, przypomina sobie, jak był młodą lipą. Słońce ogrzewa liście, wiatr delikatnie kołysze konarami.
– Jesteś durniem – mówi Zyta spokojnym tonem.
Lubo zamiera, usztywnia gałęzie. Jak to? myśli.
– Tak to – odpowiada kobieta.
Lubo milczy, a Zyta uśmiecha się i przymyka oczy.
– Jesteś pięknym drzewem, Lubo. A, ona – pokazuje na Bognę – jeszcze piękniejszym. Pewnie niełatwo wam przejść do ludzkiej postaci, bo ludzkie ciała są śmieszne. Tu za mało, tu za dużo, tam płasko, choć miało być krągło, tam znowu krągło, choć chciałbyś prosto. I starzeją się szybko, znacznie szybciej niż wy.
Lubo przypomina sobie noc, mgłę i Bognę.
– To ja kazałam was tak posadzić, wszystkie dwadzieścia cztery. Ułożyłam was parami według tego, co czułam w pniach i korzeniach. Nie chciałam, by któreś uschło, bo drzewa bez miłości usychają, Lubo, tak samo jak ludzie. Dlatego młode drzewa posadzone bez bratniej duszy obok, marnieją lub robactwo je zjada, tak jak i stare, które swych uczuć nie piastują. Nie możecie wstać i przesadzić się w inne miejsce, by wzrastać u boku innego drzewa. – Wzdycha. – Może gdyby ludzie też tak mieli, bardziej dbaliby o siebie nawzajem.
Zyta z trudem siada pod drzewem, plecy i głowę opiera o pień.
– Nie pomyliłam się. Wiem, że się nie pomyliłam.
Lubo zerka na Bognę. Ta ani drgnie, nawet liściem nie ruszy.
– Piękne Rusałki do was przychodzą, prawda, Lubo? Ich młodość szybko mija. Tym szybciej, im bardziej brakuje im miłości, a wtedy… wtedy zostają z nich stare, pomarszczone baby wodne. – Zyta chichocze. – Takie jak ja.
Nie, ty nie…
– Cicho, proszę. Ja miałam mówić – karci, ale uśmiecha się pod nosem. – Złudne jest piękno ciała.
Zyta kiwa głową na złamane gałęzie.
– Długo się do siebie wybieraliście, nie jesteście już młodzi, a jeśli będziecie czekać, aż gałęzie odrosną… Wtedy patrz, Lubo, w oczy, a nie uschniesz.
Siostra milczy, wiatr przygasa, tylko ptaki śpiewają wśród listowia.
– Już czas – mówi.
Lubo myśli, że pójdzie, zostawi go, ale Zyta się nie rusza.
– Ja też kiedyś kochałam.
Lubo chciałby strząsnąć z siebie ptaki, niechże ucichną!
– Ja wciąż kocham.
Ptaki same milkną. Świerszcze i wiatr również.
– Jaśko był synem leśnika, co u mojego papy robił. Wszyscy ich szanowali, a papa cenił sobie towarzystwo znawcy leśnej flory podczas konnych przejażdżek po swoich borach. Tak się poznaliśmy. Wkrótce, zamiast wybierać się na samotne jazdy, brałam Jaśka ze sobą, by opowiadał mi o wszystkim, co można znaleźć w lesie. A mówił pięknie, z miłością na ustach i w oczach, a przecież papa sam zawsze mówił, żeby oceniać ludzi po oczach. Gdy zakiełkowała miłość, okazało się, że papa nie wspomniał, że „ludzie” to jedynie szlachta, a nie, jak ich określał, „prostacy”. Miłość okazała się złem, a zło się plewi. Jaśko poszedł w dyby i żywy z nich nie wyszedł, a ja trafiłam tutaj – wskazuje głową na bramę klasztorną – gdzie zło się plewi, a miłości nie szuka.
Milknie, a wszystkie lipy zdają się nachylać ku niej, by nie umknął im choćby szept.
– Dusze zostają tu, poza śmiercią, jeśli mają nierozwiązane sprawy. Jaśko mówił, żeby siać miłość, więc siałam. W rok po tym, jak go skatowali, sadził Maciej Kozioł lipy na drodze do klasztoru, a ja obiecałam sobie, że każda znajdzie miłość i żadna nie uschnie. Choć w was wierzę, to jednak nie wiem. To dobry czas, by zostać. Mam dla kogo.
Nikt jeszcze tego nie wie, ale serce Zyty staje. Tylko wiatr kręci się z cichym szmerem wokół staruszki.
Ślub
Martwą zakonnicę okadzają z mamrotaniem, a następnie ciało zanoszą do klasztoru. Chłopi rąbią gałęzie i porządkują aleję; wieczorem nie ma już śladu po hecach, jakie się tu wydarzyły.
Lubo chciałby płakać, ale nie wie jak; nie wyjdzie znów z siebie, bo boi się spotkać Bognę, boi się spotkać kogokolwiek. Zasypia wraz z ostatnim promieniem słońca.
Budzi go szelest, to wiatr porusza gałęziami lip. Jest pełnia i księżycowe światło maluje srebrny krąg przez wyrwę w liściastym sklepieniu. Coś biegnie między drzewami, tu obok sadu i tam, pod winnicą. Lubo wpatruje się, cienie wychodzą spomiędzy drzew i wzdłuż alei stoi szpaler wszelkich stworzeń nocy: Skrzaty i Lelki, Bożątka i Porońce, Rusałki i Rodzanice, Baby i Północnice, jest Bies i Borowy, są Diabły i Czarty, a nawet samo Licho, Wampierz i jakiś mniejszy smok. Takiej zgrai Lubo jeszcze nie widział i nadziwić się nie może. Wszyscy patrzą ku bramie klasztornej, a tam w habicie stoi duch najprawdziwszy – Zyta. Uśmiecha się i patrzy w dół, ku stopom wzgórza. Lubo podąża za jej wzrokiem, ale nie widzi dokładnie. Od łąki ciągnie się mgła, a z mgły wychodzi sylwetka, niewyraźna w cieniu drzew. Lubo wytęża wzrok, to człowiek, nie! Duch, co patrzy na Zytę, a ona na niego. Siostra staje w srebrzystym kręgu między Lubo a Bogną i ściąga welon. Do niesfornego kosmyku, dołącza wodospad siwych włosów. Zyta zdejmuje habit i rzuca w bok. Stoi w cieniutkim gieźle, takim, jakie noszą Rusałki, ale jest leciwa i zupełnie do nich niepodobna. Lubo odwraca z odrazą wzrok od starego ciała, ale w ostatniej chwili widzi jej twarz. Szczęśliwą. I już Drzewny Duch nie może oderwać się od tego widoku. Widzi każdą jej zmarszczkę, każdą fałdę na skórze, przebarwienia, blizny i znów czuje jej ciepło na korze, dotyk i szepty o miłości. To ta sama Zyta, jest tego pewien. Piersi nie unoszą się już dumnie pod materiałem, a niekształtne nogi znaczy pajęczyna ciemnych żył.
Gdy spogląda w dół, Jaśko jest już blisko. Ubrany jedynie w wełniane spodnie, wypina dumnie młodą pierś poszarpaną razami bata. Rany nie sączą krwi, jakby ktoś przemył je z troską. Twarz przyciemnia kilkudniowy zarost na wciąż młodzieńczej, jeszcze nieociosanej twarzy. Lubo zagląda w jego oczy i nadziwić się nie może. Młodzian patrzy tylko na swą wybrankę; żadna Rusałka, Rodzanica, czy Północnica nie otrzymuje choćby przelotnego spojrzenia, a jego źrenice błyszczą tak, jak błyszczeć mogą tylko na widok największego skarbu.
Spotykają się w srebrnym kręgu. On klęka u jej stóp, ona dłoń kładzie mu na policzku, każe wstać. Stoją tak i patrzą tylko na siebie. Młode ręce Jaśka chwytają stare ciało Zyty, czy raczej Agnieszki, i podnoszą. Oboje pochylają się ku sobie. Całują. I wtedy wiatr wieje wśród liści, które szeleszczą niczym oklaski wielotysięcznego tłumu, a nocne dziwy na alei uśmiechają się tak, jak można się uśmiechać nie ustami, a jedynie sercem.
Lubo patrzy ponad Młodą Parą na Bognę. Jakże chciałby uchwycić jej wzrok, ale gdzie są jej oczy?
Jaśko zabiera swą żonę w dół, z dala od bramy klasztornej, a wszystko, co wzdłuż alei stoi, pochyla głowy przed oblubieńcami, którzy nikną na łące, we mgle.
Oczy
Codziennie wieczorem Lubo wychodzi z siebie, staje za pniem i patrzy na Bognę. Czeka na najdrobniejszy ruch, choćby cień. Za dnia ze wszystkich sił sięga młodymi gałęziami na drugą stronę alei. Jeszcze nie dziś i nie jutro, ale w końcu znów domkną sklepienie nad aleją lip.
Dzień za dniem, tydzień po tygodniu, Lubo nie widzi już nic poza Bogną. Mijają kolejne pory roku, a chłopak nie odwraca wzroku na żadną Rusałkę, czy młodą szlachciankę.
Gdy pewnego dnia, w nikłym świetle księżyca dostrzega sylwetkę po drugiej stronie alei, idzie w dół, wzdłuż sadu. Nie zerka przez drogę. Spogląda na swe ciało. Pomazana odbarwieniami, szorstka skóra kryje pajęczyny żył. Bierze go wstyd, bo już nie wygląda jak Jaśko, ale wie, że nie może się zatrzymać. Wchodzi we mgłę, skręca w stronę dziewczyny. Słyszy chlupot, jak wtedy, lata temu.
Z mgły wychodzi ona. Nie zdążył spojrzeć na jej ciało – patrzy tylko w oczy, chwyta to spojrzenie i już wie, że nie puści. Podchodzi i kładzie jej dłonie na polikach. Mógłby tak trwać, zastygnąć na zawsze. Powieki same opadają, a usta łączą się po raz pierwszy.
