– Flamel.
W drzwiach księgarni stał mężczyzna otulony płaszczem z obszernym kapturem.
– Nie znam niko…
Nieznajomy był szybki. I silny.
– Wiem, że nie dam rady cię zabić – syknął, przyskakując do właściciela sklepu. – Zresztą nie zamierzam.
Kaptur zsunął się, odsłaniając metalowe oblicze.
Księgarz cofnął się o krok. We Francji od pół wieku panował nieśmiertelny król-maszyna w słonecznej masce, ale ujrzenie na własne oczy nieuchwytnego bliźniaka… Trzeba zawiadomić maréchaussée, odebrać nagrodę…
„Nie zdążę” – pomyślał. „Nie mam szans”.
– Wasza miłość sobie życzy? – Przybrał ton pokornego sługi. Po raz pierwszy od trzystu pięćdziesięciu lat naprawdę się bał. Udawanie kolejnych właścicieli księgarni nie było trudne. Ale diabli nadali człowieka, który przejrzał podstęp.
Podstęp kryjący rozpaczliwą egzystencję. Flamel nie mógł umrzeć. Nie tylko dlatego, że był nieśmiertelny. Jego śmierć…
– Wiem, że znasz sekret tynktury.
…zamieniłaby cały świat w złoto.
– Wiem, że jesteś jego więźniem.
Oczywiście.
– Chcę, żeby to – mężczyzna wskazał maskę – stało się ciałem. Nieśmiertelnym.
– Nic z tego. – Alchemik zacisnął zęby. – Potrafię zamienić wszystko w złoto, receptura obejmuje nie tylko meta…
– Każdy proces da się odwrócić – przerwał mu obcesowo tamten. – A to – palec dotknął maski – wyróżnia z tłumu. I upodabnia do człowieka, który pragnie znów mnie uwięzić.
Zbliżywszy dłoń do twarzy gościa Flamel poczuł mrowienie w palcach.
– Polerowany spiż – oznajmił.
– Owszem. To nie stanowi problemu, prawda? Wiem, dlaczego klamka – wskazał za siebie, na wejście do księgarni – jest drewniana, podobnie jak okucia ksiąg. Dlaczego w całym domu nie ma ani uncji metalu. Za wyjątkiem…
Wzrok człowieka w spiżowej masce powędrował ku podłodze.
Nicolas Flamel zadrżał.
Ten, który od pół wieku nazywał się hrabią de Saint-Germain, sięgnął po świecę, lecz alchemik go powstrzymał.
– Nie potrzeba.
Chwilę później stali przed kobietą z czerwonego kamienia, emanującego żywym światłem.
– Perenelle. – W głosie gospodarza tęsknota i żal brzmiały mocniej niż nabożna cześć.
Saint-Germain nie słuchał. Zaklęta w posągu dusza przyciągała metalowe ciało, które pragnęło zjednoczyć się z kwintesencją. Przybliżył się.
– Ostateczna sublimacja – szepnął.
Flamel zatrzymał go.
– Nie – odparł. – Ostateczna sublimacja nastąpi, kiedy ja zjednoczę się z żoną. I zniszczy świat, jaki znamy. Nie zmienił pan zdania?
– Nie.
– Niech mi pan poda rękę.
Jedną dłonią alchemik dotknął posągu, drugą spiżowej maski. Jej właściciel krzyknął, kiedy tynktura wdarła się w ciało, wysysając metal, a potem poczuł, że od mężczyzny stojącego między nim a rzeźbą przepływa ku niemu nowa moc. Ciało Flamela migotało czerwienią i złotem.
Chwilę później Saint-Germain uniósł dłoń ku twarzy i dotknął ciała.
Z podłogi dobiegł jęk.
– Za dużo – wycharczał alchemik.
– Nie wyczułeś, że jestem… byłem dokładną kopią króla?
Twarz, która na niego spoglądała, była pożyłkowana złotem, strużki metalu pełzły po posadzce.
Hrabia odwrócił się i ruszył ku schodom.
Ogromnym wysiłkiem alchemik dosięgnął ponownie posągu, usiłując zmusić resztki metalu, by spłynęły w rzeźbę.
– Niech pan idzie i nigdy nie wraca – rzucił ku odchodzącemu. – Wesołej nieśmiertelności!
Nie wyjawił gościowi, że ponieważ do odwrócenia procesu użył krwi, pan de Saint-Germain nie nasyci się już niczym innym niż krew.