Maybe it’s a little early. Maybe the time is not quite yet.
But those other worlds – promising untold opportunities – beckon.
Silently, they orbit the Sun, waiting.
Carl Sagan
Widziany z orbity, Mars przedstawiał sobą niezapomniany widok.
Dzienną półkulę przecinały delikatne wstęgi błękitu – pajęczyna drobnych nici, okalająca niezmierzone, pokryte czerwonym pyłem pustynie. Niektóre ze strumieni wpadały do jezior pełnych rdzawej wody, oaz życia pośrodku jałowych pustkowi. Plamy ciemnozielonej roślinności rozciągały się wzdłuż cieków, przekazując iskrę życia coraz dalszym obszarom. Nad nimi półprzejrzyste chmury sunęły poprzez niebo, rzucając na powierzchnię ulotne cienie. Formacja świateł zdobiła wąski sierp nocnej półkuli, każdy punkt odpowiadający pojedynczemu habitatowi. Archipelag ludzkości, rozrzucony na obcym świecie.
W ciągu życia widział Czerwoną Planetę niezliczoną ilość razy. I zawsze jej spektakl toczył się według nieco innego scenariusza. Za każdym razem czuł, że mógłby spędzić wieczność na wypatrywaniu drobnych różnic pomiędzy tym co widział, a tym, co pamiętał z poprzedniej wizyty. Wyszukiwać nowe osiedla i świeżo zasadzone lasy, liczyć młode dopływy starych rzek, zgadywać, jak daleko sięgnie w tym roku strefa wegetacji.
Kolejne światła wchodziły w pole widzenia w miarę jak statek przesuwał się ku nocnej stronie planety. Były pośród nich zupełnie nowe. Jasnoniebieskie rozbłyski, znajome, lecz niepodobne do niczego, co kiedykolwiek wcześniej widział na Marsie. Uśmiechnął się, zdając sobie sprawę skąd je kojarzy. Obcy widok na tym świecie był jak najbardziej swojskim na Ziemi. Błyskawice. Rozrzedzona atmosfera planety wreszcie wzmocniła się na tyle, by podtrzymywać burze. Oczywiście, nie mogły się one równać z ziemskimi odpowiednikami pod względem gwałtowności – ale wreszcie powstawały. Zastanawiał się, jak musiały wyglądać z powierzchni. Jak charakterystyczny zapach ozonu mieszał się z metaliczną, suchą wonią marsjańskiego powietrza.
Uśmiechnął się i odprężył, a jego ciało opadło głębiej w objęcia miękkiej, żelowej wyściółki. Podczas ostatnich kilku wizyt stało się to jego małym rytuałem. Podziwiał Czerwoną Planetę, dzieło swojego życia – po czym pozwalał ciału odpocząć, a oczami wyobraźni oglądał przyszłość.
Łąki porastające stoki Olympus Mons, morza soczyście zielonej trawy pojone ciepłymi deszczami, ze śpiewem ptaków niesionym na wietrze.
Lodowe równiny Europy, pokryte ospą podziemnych habitatów, z charakterystycznymi ciemnymi liniami poprzecinanymi szlakami kolei magnetycznej.
Niezłomnych pionierów opierających się wenusjańskim huraganom, z ich aerostatami unoszącymi się pośród rozgrzanych oparów siarki.
Wieczny cyklon Jowisza, wszechwidzące oko władcy bogów, niemo obserwujące okruchy metalu wlatujące w jego zionącą źrenicę.
Przyszłość, której poświęcił swoje życie. Ulotne marzenie, o którym wiedział, że pewnego dnia się ziści.
* * *
“Pokład widokowy” statku ledwo zasługiwał na swoje zaszczytne miano. Ciasny przedział miał do zaoferowania jedynie panoramiczny iluminator i trzy żelowe kanapy, pozwalające na tyle komfortu, na ile pozwalały wymogi konstrukcyjne. Nawet najbiedniejszy jacht na Ziemi oferował więcej – lecz mimo to znajdowali się ludzie uważający otwarty kosmos za wystarczająco piękny, by znosić spartańskie warunki międzyplanetarnych rejsów.
Nie dziwiło jej, że do owego grona zaliczał się jej dziadek. Podobnie jak nie zaskoczyło jej znalezienie go śpiącego. Mijające lata wreszcie odcisnęły swoje piętno na zasłużonym inżynierze – lecz mimo emerytury nie chciał on porzucić świata któremu oddał życie. Podeszła do śpiącego mężczyzny, chcąc delikatnie wybudzić go ze snu – ale jej uwagę przyciągnęła czerwona planeta, rozpościerająca się po drugiej stronie szyby.
Przypomniały jej się analizowane po drodze z Ziemi raporty. Zapisane w pamięci tabletu wiadomości mówiły o nienasyconej pustyni, siłą odbierającej ludziom to, co zdołano już ucywilizować. O lasach pogrzebanych pod wędrującymi wydmami i jeziorach skażonych metalicznym pyłem z burz piaskowych. O nieprzewidywalnych mikrobach, których ewolucję przyspieszało docierające na powierzchnię promieniowanie. O codziennej walce, którą na tym zapomnianym przez Boga świecie toczyli ludzie.
Gdy wyłonili się z cienia planetarnej nocy, ostatnia błyskawica przypomniała o najaktualniejszej sprawie badanej przez jej zespół. Niespodziewana burza zniszczyła filtry powietrza w habitacie. Trzy tuziny mieszkańców zginęło, podczas gdy szalejące żywioły zniweczyły każdą próbę ewakuacji lub dostarczenia pomocy. Ludzie dusili się we własnych domach, zabijani przez powietrze, którym powinni móc oddychać.
Patrzyła na rozciągające się poniżej widoki. Zieleń roślinności miała chorobliwy odcień. Jej plamy wyglądały na tle rdzawej gleby jak pleśń na starym chlebie. Ciemnoczerwone jeziora zawierały wodę ledwo zdatną do picia, nawet po zastosowaniu wielostopniowej filtracji. Nieprzewidywalnie rozwijający się klimat czynił powstające burze nieobliczalnie gwałtownymi. Momentami odnosiła wrażenie, że śpiąca do niedawna planeta obudziła się w momencie, gdy pierwszy kolonista postawił stopę na marsjańskim gruncie. Że rozwścieczony świat ze wszystkich sił starał się zrzucić szkodniki, które śmiały zakłócić jego spoczynek.
Ale wiedziała, że planetę w końcu uda się poskromić. Tak jak każde inne miejsce, które zechciał dotąd posiąść człowiek. Była to tylko kwestia czasu. A jej zadaniem – tak jak legionu ludzi podobnych jej i dziadkowi – było sprawienie by to beznadziejne zadanie udało się wykonać. Prędzej czy później.
Wahadłowiec rozpoczął powolny obrót tyłem do kierunku lotu, szykując się do manewru zejścia z orbity. Mars zanurkował pod krawędzią iluminatora, zastąpiony bezmiarem gwiazd. Bez słabego poblasku planety i ze statkiem osłaniającym oczy przez słońcem, mogła zobaczyć bezkresny ocean rozpościerający się przed jej oczami. W nieskończenie krótkiej chwili jej myśli sięgnęły w dal, ku jego brzegom, ku Drodze Mlecznej rozpiętej w poprzek pustki.
Ku oceanicznym światom, których lazurowych mórz nie burzyła ani jedna wystająca ponad powierzchnię skała, a fale lśniły w świetle niezwykłego słońca.
Ku dżunglom pełnym obcego życia, tętniącego, rozmnażającego się i ewoluującego; niewyobrażalnego, lecz równie realnego, co sam wszechświat.
Ku jałowym asteroidom i pozbawionym atmosfery planetom. Pogrążonym w martwej ciszy, tańczącym swój wieczny taniec pośród gwiazd.
Ku niepojętym możliwościom, czekającym aż ludzkość sięgnie po nie w tę odległą toń.
Powróciła do rzeczywistości, układając myśli potrząśnięciem głowy. Liczyło się tu i teraz. Nie jakieś złudne fantazje, na których można było bezowocnie spędzać całe dekady.
Dziadek zareagował na próbę rozbudzenia gniewnym pomrukiem, nie chcąc by świat wyobraźni rozpłynął się przed jego oczami. Ale jedno spojrzenie na krwistoczerwony dysk poniżej sprawiło, że zapomniał o sennych marach.
Ich podróż liczyła tysiąc kroków. To nie dziadek wykonał pierwszy – dokonano tego stulecia wcześniej. Ostatni zaś, oddalony o kolejne wieki, na pewno nie będzie należał do niej. Ale sztafeta musiała trwać. Bez względu na koszta, bez względu na trudności. Każde pokolenie wytyczało szlak swoim następcom. Każde stawiało krok za krokiem poprzez bezczasową czerń.