Budzę się z koszmaru zlana potem. Przejeżdżam dłonią po twarzy i natychmiast rozumiem, że wreszcie się ziściło. Nie czuję pod palcami krzewów brwi, nie mogę namacać wzgórka nosa ani doliny ust. Wszystko przepadło. Mąż musiał wstać wcześniej, bo słyszę odgłosy telewizora. Oglądanie porannych wiadomości było jednym z jego irytujących rytuałów. Takie rytuały sprawiają, że jesteśmy sobą. Może gdybym co rano oglądała wiadomości, mogłabym teraz zobaczyć wschodzące słońce lub choćby pęknięcie na suficie, które zawsze przypominało mi złowieszczy uśmiech klauna. Przede mną roztacza się jednak ciemność i pustka, którą nosiłam w środku. Udało jej się wydostać na zewnątrz.
Wstaję i usiłuję po omacku odnaleźć drogę do salonu. Sunę wiedziona głosem reporterki opowiadającej o kolejnym huraganie, który nawiedził Florydę; osiemdziesiąt osób zabitych, setki bez dachu nad głową. Czy gdybym cokolwiek poczuła, odzyskałabym chociaż oczy? Pewnie nie.
Nie mogę tego zobaczyć, ale wiem, że mąż patrzy na mnie. Nic oczywiście nie mówi. Wstaje jednak z kanapy. Stary mebel skrzypi, gdy pordzewiała sprężyna uwalnia się od nacisku. Odgłos kroków tłumi puch dywanu. Czuję dłonie na swoich ramionach.
– Stało się – stwierdza mąż.
Kiwam głową na potwierdzenie.
– Zawiozę cię jeszcze do kliniki.
To miłe z jego strony. Nie ma już przecież wobec mnie żadnych zobowiązań. Mimo to pomaga mi włożyć płaszcz i sprowadza po schodach, pilnując, bym nie upadła.
Gdy mkniemy przez miasto, wiem o tym tylko dlatego, że słyszę mruczenie silnika i czuję wibracje siedzenia. Przypominam sobie przez chwilę, że gdy byłam mała, miałam chorobę lokomocyjną. Odruchowo dotykam palcami miejsca, w którym powinny być usta. Nic. Czy naprawdę miałam chorobę lokomocyjną? Może to był ktoś inny. Ktoś, kogo już nie ma. A może nigdy nie było.
Auto staje, mąż wysiada i otwiera mi drzwi. Pomaga mi jeszcze wyjść z samochodu, a potem wsiada z powrotem i odjeżdża na zawsze. Mąż był. Nie mogę sobie przypomnieć jego twarzy. Wytężam wspomnienia, dostrzegam zarys mocnej szczęki z kilkudniowym zarostem. Po chwili dodaję przenikliwe niebieskie oczy, wyraźne brwi nieśmiało stykające się pojedynczymi włoskami nad orlim nosem. Gęsta blond czupryna. Jest obraz z dawnych lat, pierwszego spotkania. Nie pamiętam wczoraj. Przyglądam się wyobrażeniu-wspomnieniu i nie mam pewności, czym jest. Czy nie pozlepiałam go z wycinków zdjęć z kolorowych magazynów?
– Proszę za mną – mówi głos jakiejś kobiety. Słyszę, jak podchodzi, stukając obcasami, ale jestem zbyt zajęta wyobrażaniem-wspominaniem.
„Jak?” chcę zapytać, bo przecież jej nie widzę. Nie mogąc przemówić, wzruszam ramionami i rozkładam ręce w geście bezradności.
Chwyta mnie za rękaw płaszcza i ciągnie. Idę za nią. Tak musi być, nie ma innego wyjścia. Podmuch ciepła uświadamia mi, że weszłyśmy do wnętrza budynku. Do kliniki.
– Proszę tu poczekać – nakazuje nieznajoma, sadzając mnie na krześle. – Lekarz zaraz się panią zajmie.
Czekam i próbuję wspominać. Mgliste obrazy. Widzę łąkę i chatę otoczoną polem. Miedziane kłosy uginają się leciutko, gdy wiatr szepcze pomiędzy nimi. Słyszę ten szept też w dębowych liściach i pod strzechą chaty. To jest dobre i złe miejsce. Miejsce, które chcę pamiętać, jednocześnie pragnąc zapomnieć. Potem dom staje w płomieniach i nie ma go już wcale i nigdy. Po nim płonie stara szopa i kurnik, w którym bawiłyśmy się w szkołę. Pozostaje piaszczysta droga oraz czerwone, plastikowe wiaderko, za pomocą którego wznosiłam potężne wieże, fortece i zamki dla bezimiennych księżniczek. Nie, wiaderko nie było czerwone. Traci kolor i cały obraz rozpada się. Zostaje tylko popiół i zgliszcza, a potem ciemność.
– Dzień dobry – mówi jakiś mężczyzna. – Zajmiemy się panią, bez obaw.
Odpowiadam skinieniem, bo tylko tak mogę zasygnalizować, że słyszę i rozumiem. Mam jeszcze przecież ręce, mogłabym pokazać kciuk w górę, ale po co? Skinienie komunikuje wszystko, co mam do przekazania. Zaczynam zastanawiać się, do czego kiedyś potrzebowałam słów. Mężczyzna kładzie dłoń na moim ramieniu, chyba chcąc dodać mi otuchy. Wydaje się miłym człowiekiem, choć trudno to ocenić. Pomaga mi podnieść się z krzesła i prowadzi długim korytarzem. Wiem, że jest długi, bo echo naszych kroków wraca do moich uszu. Wiem o tym także dlatego, że nasz spacer zdaje się nie mieć końca. Wreszcie jednak docieramy na miejsce, jak sądzę, bo mężczyzna prosi mnie, żebym się położyła. Naprowadza moje dłonie na leżankę. Gdy siadam, podnosi moje nogi i sprowadza do pozycji leżącej.
– Będę musiał panią unieruchomić – ostrzega, a ja znów kiwam głową.
Mocno zaciska pasy na moich kostkach i nadgarstkach. Spodziewam się, że będzie bolało i czuję w brzuchu narastającą ekscytację. Nie pamiętam, kiedy ostatnio coś czułam. Zapomniałam, bo chciałam.
– Rekonstrukcja będzie nieprzyjemna, ale endoproteza mimiczna powinna działać bez zarzutu. W przypadku osób w pani wieku rzadko zdarza się, żeby organizm odrzucił implant. Czy ma pani jakieś pytania?
Kręcę głową. Lekarz chyba założył, że znam migowy. Chociaż mam przecież związane ręce. Może taki nawyk. A może są i tacy, którzy mówią bez ust? W sumie, nie próbowałam nic powiedzieć, odkąd odkryłam zniknięcie twarzy. Skupiam się i usiłuję ułożyć jakieś słowo. Czuję, że wciąż mam język i zęby, jednak nie mam ust, więc dźwięk nie wydostaje się na zewnątrz. Wydobywam z siebie tylko muczenie. Mam ochotę się roześmiać, bo zabrzmiałam jak szalona krowa.
– Proszę się nie obawiać. Rekonwalescencja nie potrwa długo. Wróci pani do życia i to wszystko będzie tylko wspomnieniem.
Wspomnienie. Zaczyna. Skalpelem wycina w skórze otwory na nowe oczy. Czuję, jak rzeźbi ich kształt w surowym mięsie. Ból jest nieziemski. Zalewa mnie fala rozkoszy i jestem prawie pewna, że przeżywam orgazm. Mam ochotę krzyczeć w ekstazie, ale mogę jedynie wyć. Na razie to mi wystarcza.
– Margot, podaj oczy. Zielone. Myślę, że najlepiej będą pasować do karnacji.
Wkłada nowe gałki oczne w przeznaczone im miejsce. Światło kłuje mnie gwałtownie i znów wyję z ekscytacji. Twarze w białych maskach nadal są rozmyte i niewyraźne, ale widzę, jak pochylają się nade mną.
– Świetny wybór, panie doktorze – chwali go asystentka.
– Tak, ale myślę, że trzeba dodać jeszcze krucze stopy. Ostatecznie nie chcemy, żeby poczuła się nieswojo w zbyt młodej twarzy.
Znów cięcie. Nowe oczy napełniają się łzami i szczypią. Zaczynam miotać się na leżance, ale więzy skutecznie mnie krępują. Ból staje się nie do wytrzymania, więc mój organizm robi to, co zawsze robił, gdy bolało. Znika w ciemności.
W ciemności mnie nie widać. Nie widać skulonej pomiędzy łóżkiem a ścianą trzynastolatki. Potwór, który kilka godzin wcześniej był ojcem, nie może mnie zobaczyć, bo nie mam oczu, nosa ani ust. Zauważa jednak włosy. Ciągnie, piszczę. Rzuca mnie na łóżko i dyszy spirytusem. Zaciskam oczy i wyobrażam sobie, że mnie nie ma. W ten sposób mogę wytrzymać, tak myślę. Wtedy krzyk siostry rozdziera ciemność. Błyszczy jak latarnia, a potwory boją się światła. Dlatego śpi się z włączoną lampką. Pijany zwierz zatacza się i popiskuje. Kuli się w kącie, podwija ogon pod siebie i ucieka. Nic się nie stało, a jednak, a jednak. Łzy nie biorą się znikąd. Trzynastolatki nie mają takiej wyobraźni. Więc wymazuję kolejne wspomnienie. Bo nic się nie stało.
– Nic się nie stało – zapewnia lekarz. – Na chwilę nam pani odpłynęła, ale to może dobrze. Rekonstrukcja nosa jest zwykle bardzo nieprzyjemna. Został nam ostatni element. Myślę, że zrobimy je wąskie. Nie wygląda mi pani na typ Scarlett Johanson, mięsiste by pani nie pasowały. Zrobimy wąskie, ale kształtne.
Od słów przechodzi do czynu i nacina skórę tam, gdzie powinny być usta. Ostrożnymi ruchami wyznacza ich obramowanie, a potem wstrzykuje pod skórę płyn, którym je wypełnia. Wreszcie mogę porządnie krzyknąć, więc robię to, ale od razu wciskają knebel w nowopowstały otwór, żeby stłumić donośny dźwięk. To w sumie logiczne, muszą się teraz skoncentrować na dopieszczeniu szczegółów.
Na oczach mam już bandaż, więc znów nic nie widzę. Nic nie widzę, ale wzrok jest przereklamowany. Lepiej nie widzieć ukochanej, matczynej twarzy ubroczonej krwią, pochylającej się z troską nad małym stworzeniem, które nie rozumie, co się dzieje. Lepiej nie widzieć. Gdyby można było też nie słyszeć bluzgów i wyzwisk pozlepianych ze sobą w plugawą litanię, ale dłonie nie są dźwiękoszczelne. Ktokolwiek je projektował, nie przewidział dla nich takiej funkcji.
Nie wiem, ile godzin trwa operacja. Co jakiś czas budzę się i znów odpływam. Przelewają się przeze mnie fale romantycznych uniesień i rozczarowań. Aż wreszcie zjawia się rycerz na białym koniu, ale on też nie potrafi wypełnić pustki. Pustki w moim wnętrzu i małym pokoiku z maluśkim łóżeczkiem, który na przestrzeni lat przeistoczy się w siłownię, biuro, aż w końcu ostatecznie zostanie graciarnią. Pomieszczenie pełne najrozmaitszych przedmiotów, a jednak wciąż puste.
Otwieram oczy. Rozmyty obraz powoli odzyskuje ostrość.
– No, skończyliśmy – oznajmia doktor. – Jak się pani czuje?
– Doskonale – odpowiadam i uśmiecham się wąskimi, ale kształtnymi wargami.
– No to świetnie. Wszystko powinno zagoić się za parę tygodni. Proszę oczywiście dzwonić, gdyby pojawiły się jakieś problemy. Nie widzę powodu, by panią przetrzymywać. – Podaje mi wizytówkę kliniki i uśmiecha się serdecznie. Biorę małą karteczkę, wkładam ją do kieszeni, kiedy już udaje mi się ubrać. W głowie wciąż trochę mi się kręci. Nie szukam wzrokiem lustra. Wiem, że teraz twarz jest opuchnięta i brzydka, a nawet kiedy wszystko się zagoi, rekonstrukcja pozostawi blizny.
Wracam do mieszkania. Nie ma już śladu męża. Spakował rzeczy, pozostawiając dużo wolnego miejsca w szafie. Czasami myślę o nim, gdy piję zupę przez słomkę. Zastanawiam się, czy przeze mnie też nie dosięgnie go pustka, ale mam nadzieję, że nie. To naprawdę dobry człowiek. Zresztą nie wątpię, że zdoła ją zapełnić, nawet jeśli zacznie go nękać. Znajdzie kogoś bez blizn po rekonstrukcji i wreszcie pusty pokój zapełni się dziecięcym kwileniem, a potem tupotem małych stóp. Jego marzenia się ziszczą i pokona pustkę, bo jest silniejszy ode mnie. Zawsze był. Ta siła mnie w nim pociągała. On kochał moją słabość, dopóki nie stała się zbyt ciężka do udźwignięcia.
Nadchodzi długo wyczekiwany dzień zdjęcia opatrunków. Wracam do kliniki i siadam na leżance. Nie boję się. Wręcz z trudem wytrzymuję w miejscu. Mam ochotę podskakiwać z ekscytacji, ale ostatecznie ograniczam się do nerwowego wystukiwania palcami „Bonanzy” na bębnach ud. Ten sam miły lekarz ostrożnie usuwa bandaże, a potem podaje mi lustro. Z zachwytu znów tracę mowę. Z przejrzystej tafli spogląda na mnie istota nieziemska. W miejscu, gdzie niegdyś rosły brwi płynie żyła złota, łączy się z linią włosów i one również migoczą jak gwiazdy. Cenny kruszec połyskuje też pomiędzy zmarszczkami mimicznymi i lśni na powiekach, otacza ramą nowy wzgórek nosa oraz wąską linię ust.
– Jestem piękna – wyduszam z siebie w końcu.
– Oczywiście – zgadza się doktor. – Zawsze pani była.