Przypadki Fredegara von Stettena
Cześć II. Pan na zamku.
Rozdział I. W ciemnościach zewnętrznych.
Zacinający deszcz spływał po wielkiej szybie baru. Nieopodal, ochlapując chodnik, zatrzymała się żółta taksówka. Klient, facet w srebrzystym garniturze, najpierw odskoczył przed nawałnicą bryzg, co zresztą nie uratowało wyprasowanych spodni, a potem żwawo przyskoczył do drzwiczek, w skoku składając parasol. Omal nie upuścił teczki, ale zdążył przycisnąć ją łokciem. Po przeciwnej stronie ulicy w przeciwdeszczowych płaszczach i na pewno przemoczonych tenisówkach biegły trzy nastolatki. Ben niemal słyszał ich śmiechy i mlaskanie wody w butach. Stał apatycznie oparty na kontuarze i patrzył w okno, czasami zerkając na klientów. Ludzi w barze było niewielu, nawet jak na taką pogodę. Sami stali bywalcy. Gruby Sam, głośno siorbiąc piwo, obojętnie gapił się w ekran telewizora na grę „Buffalo Bills” z „Baltimore Ravens” z dziewięćdziesiątego któregoś. Brzuszysko napinało zbyt ciasną koszulę i wyzierało w przestrzeniach między guzikami. Pomyśleć tylko, że jeszcze jakieś cztery lata temu był to wiecznie uśmiechnięty, szczupły chłopak, zawsze gotowy przyłączyć się do jakiejś akcji czy zabawy. Miał bardzo żywą mimikę, co sprawiało, że kiedy o czymś opowiadał, choćby o menedżerze w sklepie meblowym, wszyscy zwracali się w jego stronę, bo warto było popatrzeć. Teraz jego obrzękła, nieogolona gęba niczego nie wyrażała, w mętnym spojrzeniu z rzadka pojawiała się nuta udręki. Curtiss wiercił się na okrągłym stołku zastanawiając się, czy stać go na jeszcze jednego drinka. Akurat ten facet nie zmienił się ani pod względem postury, ani usposobienia.
Za oknem przejechał radiowóz na sygnale. Jego migająca lampa rzuciła niebieskie odblaski na wnętrze baru. W ich świetle ponure oblicze upijającej się na smutno Starbuck wyglądało upiornie. Tej dziewczyny Benowi było naprawdę szkoda. Należała do ich paczki RPGowej: Ben, Doktor Jack, Starbuck, Agent Booth, Jill, Sawyer, mr. Chapman, nauczyciel historii amerykańskiej. Wszyscy byli fanami seriali i RPG. Starbuck, (naprawdę miała na imię Sally) miała na początku tylko 19 lat i zapamiętale grała swoją postać Kary Thrace. Z początku było nawet fajnie: Cylony dali im spokój, pozwolili być sobą. Było trochę ciasno, ale były filmy, książki, nagrania i towarzystwo. Była grupa rockowa, raperzy, chór gospel i klub dyskusyjny.
Naprzeciwko baru zatrzymał się autobus. Zakochana parka pod jednym płaszczem przemknęła pod strugami wody do drzwi baru, ale nie weszła do środka.
Teraz wszyscy siedzą i milczą. Nie zostało już nic do powiedzenia. Nikt nie wchodzi do środka. Ale niektórzy wychodzą. Ben zerknął na Starbuck, była na miejscu. Jako pierwszy wyrzucił się Bill Clancy, który pozował na lidera, a nawet usiłował założyć kościół scientologii i głosić nauki Hubbarda w nowej sytuacji. Za nim poszli John, Debby, Philipp… Towarzystwo RPGowe się wysypało po tym, jak Jill uciekła z jakimiś typami, którym źle się z oczu patrzyło. Inni zaczęli zapadać się w sobie. Trzymali się tylko Dok i Agent Booth, zajęci tym, żeby nie dać wszystkim zwariować i pozagryzać się nawzajem.
Z baru wyszedł starszawy facet, rozłożył staromodny parasol w kratkę i nieśpiesznie ruszył w stronę Broadwayu. Ben lubił Nowy Jork, choć większość życia mieszkał w Seatle. „Zaraz zgaśnie neonowa reklama Prada” – pomyślał. Zamiast tego zgasł cały Nowy Jork. Za oknem ziała czarna otchłań kosmosu skąpo przysypana w tym miejscu gwiazdami. Na tym tle widniał wolno zbliżający się nieduży, baryłkowaty statek[1].
– Achtung! Baryłka B -719 do stacji! – wrzasnął głośnik – Przygotujcie się na przyjęcie ludzi i ładunku. Jaki macie węzeł złączenia?
– A– a, numer 11, numer elf, sir. – odpowiedział ze swojej dyżurki wyraźnie wystraszony menedżer kopalni Frankie Grimaldi, do którego należało kierowanie ruchem w „porcie” stacji.
– Dreck mit Pfeffer! Mamy nr 13. Nasi pasażerowie wejdą w skafandrach przez śluzę powietrzną. Wysuńcie platformę pod kontener z bagażami.
– Jawohl, sir! Już się robi!
„Kogo tym razem niesie?” – pomyślał Ben z niepokojem. Za te siedem lat to była trzecia wizyta innego statku niż transportowiec przywożący zaopatrzenie i zabierający urobek. Poprzednie dwie nie przyniosły nic dobrego. Za pierwszym razem, na czwartym roku zawinął statek jakiegoś sutenera, szukającego w podobnych miejscach zrozpaczonych młodych kobiet. Właściciel, obrzydliwie słodki, o dokładnie wygolonych, rumianych policzkach, uśmiechał się i mrugał do Bena porozumiewawczo. Łaził po stacji, zagadywał dziewczyny (umiał skurczybyk po angielsku), obiecywał wolność, zmianę otoczenia, pracę. Krótko mówiąc, wszystko, co zwykle obiecują alfonsi od niepamiętnych czasów. Odleciał z bogatym łupem. Jedenaście kobiet dało się namówić i wśród nich Jill. Ben i Starbuck niemal na kolanach błagały ją nie ufać śliskiemu typowi i jego pedałowatemu pomocnikowi, ale wszystko na nic. Poszła patrząc przed siebie z małym tłumoczkiem swoich znoszonych rzeczy. Od tego czasu Sally zaczęła pić jak prawdziwa Starbuck i już cztery razu usiłowała wyrzucić się przez śluzę. Ben musiał mieć na nią oko, bo drzwi głównej śluzy powietrznej znajdywały się właśnie w barze. Zerknął na Sally. Siedziała na swoim miejscu, kręcąc w palcach pustą szklankę.
Drugi statek przybył trochę ponad rok temu. Miał jakąś usterkę i musiał zadokować. Był ani chybi jakiś lewy – piracki albo przemytniczy – bo kto będzie szukać pomocy na zapomnianej przez Boga stacji wydobywczej, uczepionej do malejącej wskutek nieustannego drążenia asteroidy, wiszącej na cholernych peryferiach galaktyki. Ben pamiętał ten dzień o wiele dokładniej niżby chciał. Za oknem był wówczas Vegas. W barze siedzieli Curtiss i Sam, jeszcze nie taki gruby, oraz Pyskaty Zack, kowboj z Arizony, który cudem przeżył, kiedy na Ziemi Cylony z długimi mieczami zabijali za zwracanie się do nich „hej, ty…” zamiast „mein Herr”. Ci Cylony byli inni niż poprzedni i w ogóle niż wszyscy, jakich Ben dotychczas widział. Mieli dziwnie szarą cerę i długie włosy, a na policzkach wytatuowane coś jakby gwiazdy o pochylonych w jednym kierunku promieniach, coś jakby dysk piły tarczowej. Ogólnie przypominali Castithan z serialu „Defiance”, choć tylko jeden z trzech (którzy weszli do baru) miał białe włosy, pozostali mieli brązowe. Ten z białymi włosami miał też prawie białe oczy w których poruszały się czarne kropki źrenic. Nosił długi miecz. Ben poczuł skurcz w żołądku już na samo wspomnienie. Białooki zatrzymał się u kontuaru i zaczął rozglądać się wśród stojących na półce ziemskich alkoholi, których nazwy najwyraźniej nic mu nie mówiły. Ben odsunął się na bok, by nie zasłaniać gościowi widoku i zamierzał zapytać, w czym mógłby mu pomóc, ale potrzebne cylońskie słowa umykały jak wystraszone króliki. I wtedy odezwał Pyskaty Zack:
– Co się gapisz, Rybie Gały? Te trunki są dla ludzi!
Białooki nie spojrzał w jego stronę, tylko nadal przyglądał się butelkom. Ben miał już nadzieję, że przybysz puścił zniewagę mimo uszu, tym bardziej, że angielskiego z pewnością nie znał. Lecz wówczas dłoń obcego ześliznęła się z kontuaru. Ben usłyszał syk opuszczającej pochwę klingi i poczuł podmuch na twarzy. Miecz poziomo przeszedł przez trzymającą kufel rękę i szyję Zacka i zatrzymał się tuż za jego karkiem. Najpierw upadła ręka z kuflem, który załomotał po blacie kontuaru. Białooki lekko stuknął Zacka płazem w potylicę, strącając głowę na tacę ze słonymi orzeszkami. Ciało zwaliło się na bok obficie brocząc krwią na struchlałego Sama (Curtiss wyparował nie wiadomo kiedy). Makabryczny przybysz obojętnie sięgnął po ścierkę, nieśpiesznie wytarł ostrze i wsunął do pochwy.
– To! – powiedział w końcu po cylońsku z jakimś dziwnym akcentem, – wskazując na Johnyego Walkera – nalej nam tego.
Ben nigdy nie wątpił, że trafi z butelki do szklanki, znał nawet sporo barmańskich popisowych sztuczek, ale wtedy ręce latały mu tak, że gwint dzwonił o krawędź, a trunek spazmatycznie tryskał wszędzie wokół. Białooki uważnie patrzył na jego żałosne starania, czym oczywiście zwielokrotniał stres do potęgi. Gdy sięgnął szczytu, straszliwy klient zabrał Benowi butelkę.
– Daj mi to, bo wszystko rozlejesz. A ty sprzątnij truchło tego gbura. Z niego już się wszystko wylało. I tego żywego też, bo czuję, że się sfajdał.
Ben wyszedł zza kontuaru. Wziął pod łokieć nieszczęsnego Sama, stojącego sztywno w kałuży krwi i własnych szczyn, wyprowadził bezwładnego i wypchnął za drzwi. Sam nie przychodził do baru z miesiąc, ale potem przyszedł, bo i gdzie miał pójść? Zrobił się tylko małomówny i zaczął szybko tyć. Agent Booth, pełniący obowiązki społecznego szeryfa, i Frankie Grimaldi widzieli całe to zajście przez zamontowane w barze kamery, więc zjawili się i pomogli włożyć szczątki Pyskatego Zacka do dużego worka na śmiecie. W popłochu zapomnieli od razu zabrać głowę, a kiedy po nią wrócili, miała już w zębach zapalony papieros. Białooki i jego kompani bawili się w najlepsze i nic nie można było zrobić. Formalnie Zack, człek z gminu, na dodatek zesłaniec, obraził rycerza i ten go słusznie zabił.
W takich sytuacjach Ben i chyba każdy z trzystu mieszkańców stacji, żałował, że w tej kolonii nie ma cylońskiej straży, czy choćby administracji, która nie pozwoliłaby takim typom kopać ich jak bezpańskie psy. Właśnie bezpańskie. W języku tych najeźdźców nie ma podobno określenia „niepodległy” – tłumaczą to jako „bezpański”, czyli niczyj, pozbawiony praw, przez nikogo nie broniony, wydany na pastwę każdego komu przyjdzie ochotę na pastwienie się. O, ten okrutny uśmiech cesarskiego sędziego, gdy ogłosił im zbiorowy wyrok: Chcieliście independence? Oto macie swoją independence w dziurze, gdzie diabeł mówi dobranoc, a jak już ktoś zawita, to będzie to alfons albo zbój. Na szczęście Sally nie widziała tego koszmaru, zajęta seksem z kolejnym chłopakiem, których przez te lata przepróbowała z nudów chyba wszystkich… Tak… Gdzie jest Sally?! Ben poczuł ucisk i zimno w piersi. Pusta szklanka Starbuck stała samotnie na stoliku, a nad drzwiami śluzy powietrznej palił się czerwony napis „Raus”. „Boże, tylko nie Sally! Ostatnia twarz, na którą jeszcze mogę patrzeć bez odrazy. I to z mojej winy!” Ben gotów był wyć i rwać włosy z udręki. Tego było już za wiele.
– Co ci…? – zapytał zdumiony zmianą wyrazu twarzy barmana Sam.
– Sally!
– Co Sally?…
Ben utracił wszelkie panowanie nad sobą i chciał trzasnąć tępaka w mordę, gdy nad drzwiami śluzy zapalił się zielony napis „Rein”. Drzwi się otworzyły i do baru wkroczyło czterech Cylonów w skafandrach. Dwóch – wysoki i niski, trzymało długie miecze w pochwach owiniętych pasami. Trzeci, niższy od pierwszego, ale szeroki w barach, miał krótki. Między pierwszym i trzecim, tyłem naprzód bezwładnie wisiała trzymana pod pachy Starbuck. „Wypadła prosto na nich. – domyślił się Ben – powinna żyć!”. Przybysze usadzili Sally na tym samym fotelu, z którego powstała, by opuścić ten ziemski czy jaki tam, padół niedoli, po czym trzech zaczęło zdejmować skafandry. Czwarty tylko podniósł osłonę hełmu. „Człowiek z załogi statku, ma zabrać skafandry. Czy ci trzej tu zostaną?”
– Grüß Gott! – powiedział wysoki z uśmiechem, uwolniwszy się od skafandra.
„Przystojny facet i nie wygląda na bandytę. Kobiety padają jak muchy zapewne.”
– Witaj… panie – powiedział Ben ostrożnie.
– Zostaniemy tu na jakiś tydzień lub dwa, karczmarzu. Mamy tu rendez-vous z moim statkiem. Z kim mamy rozmawiać o zakwaterowaniu?
– Menedżer kopalni zaraz tu będzie, panie. Jak tylko statek odbije.
Tymczasem wszyscy trzej przybysze zdjęli skafandry i oddali czwartemu.
– Dziękuję, Klaus – Powiedział wysoki, dając mu monetę. – szczęśliwej drogi.
– To ja dziękuję, panie – odrzekł załogant i skrył się za drzwiami śluzy. Zapalił się napis „Raus”. Sally jęknęła i poruszyła głową. „Żyje!“
– Jestem Fredegar von Stetten, a oto moi przyjaciele: rycerz Odo von Drachenberg i Meister Hans Kralle. Jak cię zwą, karczmarzu?
Ben się ukłonił, chciał powiedzieć, że jest zaszczycony ale nie znał dość dobrze języka. – Jestem Ben. Benjamin, panie.
– Miło cię poznać, Meister Ben.
„Jak uprzejmie! Zaczyna się sympatycznie”.
Przyjrzał się pozostałym Cylonom. Von Drachenberg robił wrażenie arystokraty, poruszał się z naturalną dystynkcją, miał palce muzyka i przenikliwe spojrzenie zielonych oczu. Brakowało mu spokojnej pewności siebie Fredegara, sprawiającego wrażenie człowieka, który właśnie coś sobie udowodnił. Barczysty, rudy Meister Kralle, był w tym towarzystwie najmłodszy i starał się trzymać skromnie. W pewnym momencie Ben spotkał się z nim spojrzeniem. Był barmanem od dwudziestu lat i widział wiele oczy: wesołych i smutnych, ciepłych i zimnych, naiwnych i kryjących brzemię ciężkich doświadczeń. Ten młodzik miał oczy człowieka, który już zabijał i to nie raz.
„Tacy różni, ci Cylony…” – nagle Benowi przestało pasować to nazewnictwo z serialu „Battlestar Galactica”. Zdobywcy byli po prostu ludźmi i nie pasowali do żadnego serialu o najeździe kosmitów. To co się działo na Ziemi z początku przypominało nieco krzyżówkę francuskiego filmu „Goście, goście” z serialem „Falling Skyes”, ale bardzo szybko zamieniało się w podobieństwo „Game of Thrones” z lekkim posmakiem postapokalipsy. Najeźdźcy okazali się mało egzotyczni – nie mieli macek, kościanych grzebieni na czaskach, ani narostów na twarzy, byli natomiast potwornie konserwatywni. Zaskakiwali sentymentalizmem i brutalnością, nietolerancją i wrażliwością, cynizmem i miłosierdziem w przedziwnych kombinacjach. Ten sam feudał, który potrafił zabić za grubiańską odzywkę, mógł przyjść ci z pomocą w potrzebie, dać pieniędzy na studia, zadbać o sieroty. Ben czuł, że sytuacja rozwija się pomyślnie i ci przybysze raczej nie zostawią po sobie trupów i odrąbanych kończyn. I wtedy obudziła się Starbuck.
Uniosła głowę, omiotła przybyszów mętnym spojrzeniem przekrwionych oczu. W końcu udało się jej skupić wzrok na jednym celu, którym okazał się Fredegar. Sally wciągnęła powietrze… „No nie! A już było tak pięknie… – zdążył pomyśleć barman, przed tym jak dziewczyna wyrzuciła z siebie strugę rynsztokowych przekleństw w którym przykrym refrenem powtarzało się „fuck”. Ben wyskoczył zza kontuaru, rzucił się do niej:
– Sally zamknij się! Ci panowie cię uratowali!
– A teraz niech, kurwa, zabiją! – darła się Starbuck w pijackiej histerii. – Dajcie mi zdechnąć, jebane Don Kichoty!
– Sally co ty…
– Karczmarzu – odezwał się rudy – masz gdzieś tu prysznic?
– Za tymi drzwiami…
Kralle stanowczym ruchem złapał Sally za koszulę, poderwał z fotela i powlókł, wierzgającą i wrzeszczącą, we wskazanym kierunku.
– Nie martw się, Meister Ben, jej życiu i godności nic nie zagraża. To za prysznic. – powiedział Fredegar kładąc na ladę półtalara. Jego oczy się śmiały. – Meister Kralle znalazł właściwe wyjście z tej kłopotliwej sytuacji.
Zza drzwi dolatywały „fuck’i” Sally i staroświeckie „łachudry” i „niecnoty” Hansa, przebijające przez szum natrysku puszczonego na maksimum. Kiedy do baru przybiegli Booth i Frankie wrzaski Sally i szczekliwe okrzyki Krallego już cichły, a wkrótce umilkł i prysznic. Booth, postawny mężczyzna, faktycznie przypominający swoją postać z serialu „Kości”, był gotów z narażeniem życia ratować dziewczynę, lecz Ben powstrzymał go:
– To tylko izba wytrzeźwień, Booth, daj spokój.
Szeryf odetchnął z wyraźną ulgą, albowiem konfrontacja z długimi mieczami mogła mieć tylko jeden finał.
– Karczmarzu! Daj ręcznik! – rzucił przez drzwi Hans.
Ben podał mu przez szparę swój duży kąpielowy ręcznik, trzymany na zapleczu, by móc skorzystać z prysznica po pracy, nie czekając w kolejce na korytarzu w bloku mieszkalnym.
– Oczywiście, damy najlepsze pokoje, jakie tylko są, ale i te, prawdę mówiąc, są niespecjalne… Wygody na korytarzu… Jak też prysznice. – tłumaczył się Frankie – Panowie sami wiedzą, co to za miejsce. No i atrakcji tu żadnych.
– Innych zajazdów w tych okolicach nie ma. Poza tym nie będziemy się wam tu długo naprzykrzać. – machnął ręką Fredegar. – Pokaż nam pokoje… Burmistrzu.
– Poznanie nowych ludzi też może być atrakcją. – dorzucił Odo – Macie tu ciekawych ludzi?
– E-e… zapewne… to zaszczyt dla nas… – brnął dalej Grimaldi. on stosunkowo dobrze gadał po cylońsku, bo jako tako znał niemiecki, gdyż pracował przez kilka lat w salonie „Mercedesa” w Washingtonie. Według Bena trudność porozumienia z Cylonami, czy jak ich tam, tkwiła przede wszystkim nie w różności języków ile w różnicy wagi wypowiadanych słów. Wypowiadane przez nich takie same słowa były jakby masywniejsze i znaczyły najczęściej to, co znaczyły. Kiedy Cylon mówił „zabiję cię jeśli to zrobisz” (albo nie zrobisz), to żadną miarą nie należało traktować tego jako przenośni.
Kralle wyprowadził z łazienki przemoczoną i chlipiącą żałośnie Sally, obejmując ją ramieniem ponad narzuconym ręcznikiem. Mówił jej coś do ucha, gdy szli korytarzem zostawiając mokre ślady.
– Ty w ogóle jak masz na imię? Ja jestem Hans.
– Kara Thrace.
– Klara to ładne imię. Posłuchaj mnie, Klaro, jakby źle nie było na tym świece, w piekle będzie jeszcze gorzej i to na zawsze. A tam, jak każdy wie, trafiają wszyscy samobójcy. Zapamiętaj to.
Sally rozumiała Krallego bardzo ogólnie, z odrębnych słów intuicyjnie wyczuwając intencje rozmówcy. W głowie miała taki zamęt, że nie była pewna jak się naprawdę nazywa i RPG– owe imię Kara Thrace było pierwszym, jakie wyłoniło się z jej roztrzęsionej świadomości. Było jej zimno od wody, ale słowa tego obcego były ciepłe, gdy mówił do niej jak do dziecka. Nie cierpiała protekcjonalności, ale zużyła cały zapas wściekłości, a poza tym zapomniała, że trzeba się burzyć. Było jej irracjonalnie ciepło od gadania i ramienia tego dużego, rudego faceta. Czuła się tak jakby czekała na to nie wiadomo jak długo, ale dopiero zimny prysznic w ubraniu obudził w niej tę tęsknotę.
Dotarli do pokoju. W tej ciasnej klitce rudy od razu zajął całe miejsce. To było śmieszne. Taki duży… W Sally znów obudziła się wyskokowa i nieobliczalna Starbuck. Teraz jej chciało się pieprzyć. Dziewczyna opadła na rozbabrane łóżko i pociągnęła Hansa na siebie, chwytając za rękaw i pasek spodni.
– Chodź…
Rudy usiadł na brzeg łóżka, odczepił jej ręce i przytrzymał swoją jedną, łagodnie, ale stanowczo, jak duży pies przyciska łapą rozbrykanego szczeniaka.
– Klaro, nie.
– Czemu? Nie chcesz?
– Chcę, nie chcę, to nie ważne. To byłby grzech.
– Grzech? Przecież nikomu nic nie robimy!
– Sobie. Mniejsza z tym. Byłem na wojnie i zabijałem ludzi. Teraz chcę zrobić dobry uczynek, więc mi pozwól. Powiedzmy, że jestem twoim braciszkiem, który przyjechał wyciągać z tarapatów swoją durną starszą siostrę. Śpij, siostro.
Starbuck obudziła się z przeciętnym jak na ostatnie czasy bólem głowy w wilgotnym ubraniu i mokrej pościeli. „Co się ze mną działo? Tak… Był rudy facet. Cylon! Był tutaj! Uff… Coś mówił. Alte Schwester. Tak, siostra, powiedział: „starsza siostra”. Sally gwałtownie usiadła na łóżku i spojrzała w brudne lusterko, wiszące na przeciwległej ścianie (w niecałych dwóch metrach). To co zobaczyła (a oglądała na co dzień od miesięcy) przyprawiło ją o szloch. „Wyglądam jak zaćpana, zajechana kurwa! Nie dziwota, że nie zechciał! Tylko tutejszym dziadom w rodzaju Curtissa czy Leslego jest wszystko jedno… Oczy zapadnięte i podkrążone, włosy połamane i tłuste. I ten zapach… Jezu, ja śmierdzę! Tu wszystko śmierdzi! Sally wskoczyła jak użądlona. „Jaki syf! I ten facet wszystko widział!” Starbuck poczuła jak się czerwieni. „Te zaschnięte rzygowiny sprzed tygodni…” Sally spojrzała na wmontowany w ścianę elektroniczny zegar. „Do pracy beznadziejnie zaspałam. Cóż, trzeba będzie zająć się porządkami”. Nacisnęła guzik wewnętrznego komunikatora. Po chwili na mętnym od brudu ekranie zamajaczyła łysiejąca łepetyna menedżera. On Sally nie zobaczył, bo kamera jej komunikatora była od dawna zalepiona gumą do żucia.
– Sally, o co chodzi?
– Frankie, kochany – nieswoim, przymilnym głosem zagruchała Sally – czy mogę cię o coś prosić? Mogę wziąć wolne dzisiaj? Potrzebuję się pozbierać po wczorajszych wydarzeniach, wiesz… Wszystko odrobię.
– Wiem. – odpowiedział Grimaldi z ironicznym uśmieszkiem – W porządku. Zbieraj się.
– Dzięki – powiedziała Sally słodko i rozłączyła się. „On wie! Stłukę okulary temu botanikowi!” „Dobra od czego by tu zacząć? Trzeba zrobić miejsce.”
Sally ściągnęła poplamioną płynami ustrojowymi pościel i wyniosła wilgotny materac do suszarni. Potem zaczęła dzielić walające się po pokoju ciuchy na dwie kupki: do prania i do wyrzucenia. W zamierzeniu miała powstać trzecia kupka czystych rzeczy, ale takowych nie znaleziono. Upchała pranie do bębna pralki i śmiecie do zsypu, zostawiwszy trochę szmat dla właściwego sprzątania. Przez dwie godziny Starbuck zamiatała, szorowała i polerowała swój pokoik, wreszcie stanęła w drzwiach, zdmuchując z twarzy zmierzwione włosy, zgrzana i zadowolona. W ferworze pracy nawet zapomniała o kacu. Teraz należało się oporządzić, bo nie można przecież zejść do baru w brudnych wczorajszych łachach i z nieumytą głową! Ups! Butelka po szamponie dawno zniknęła w śmieciach. Mydelniczka była pusta i sucha, ostatni ręcznik – w pralce, tylko pasty do zębów starczyłoby jeszcze na 2-3 razy.
Odkąd Starbuck zaczęła wydawać większość kredytów na alkohol i „melanż” warzony przez Jeffa, zwanego „Chemikiem”, kosmetyki przestały być priorytetowym elementem jej budżetu. Myła się za pomocą pasty BHP, którą podkradała warsztatach mechanicznych. Wprawdzie łuszczyła się od niej skóra i szczypało w intymnych miejscach, nie mówiąc już o zgubnym wpływie na włosy, ale była za darmo. Jednak i jej zapas właśnie się wyczerpał, a żeby go uzupełnić, trzeba było iść do pracy.
Jeszcze wczoraj Sally powiedziałaby sobie „nasrać!”, bo już dawno przestała się przejmować tym, jakie wrażenie robi, czy jej słowa kogoś ranią, czy komuś na niej zależy. Wczoraj chciała umrzeć. Dzisiaj chciała jeść i nie mogła się pokazać z brudnymi włosami. Oznaczało to ścieżkę upokorzeń. Starbuck zostawiła otwarte drzwi do wysprzątanego pokoju odlepiła gumę od kamery komunikatora, który też przetarła szmatką i wypolerowała papierem toaletowym. Westchnęła i zapukała do drzwi naprzeciwko, modląc się w duchu, by Judith pracowała dziś w drugą zmianę.
Judith była piękną i poważną Murzynką z chóru gospel, wychowawczynią przedszkola z Saint Luis. W czasie inwazji straciła dwójkę dzieci. Mąż zginął, walcząc w ruchu oporu. Sally i Judith należały do różnych paczek. Judith nie lubiła fantastyki i nie grała w RPG, Sally nie chodziła na nabożeństwa pastora Jebbsa i nie czytała Biblii. Im bardziej wyskokowy stawał sposób życia Starbuck, tym bardziej ta utwierdzała się w przekonaniu, że sąsiadka jest dewotką, która nie uznaje wolnej miłości i nią pogardza. Zresztą Judith wcale nie udawała, że aprobuje sypianie z kim popadnie, ćpanie i pijaństwo. Doszło do kilku awantur, wszczętych przez Sally po pijaku, i prawie do rękoczynów, którym zapobiegła interwencja Agenta Bootha. Teraz ta dewotka była jedyną osobą na korytarzu, od której można było pożyczyć ciuchy mniej więcej właściwego rozmiaru, a także szampon i mydło, bo Judith zawsze była czysta i zadbana, w odróżnieniu od większości uwięzionych na stacji kobiet.
Drzwi się otworzyły. Judith odbiła się w czystym lustrze Sally, która zerknęła na nią nieśmiało.
– Jud…
– Sally?
– Wiesz, jest mi głupio… Zaczęłam robić porządki…
– O!
Starbuck chciałaby zapaść się w ziemię ze wstydu, ale tutaj nie było nawet ziemi. Wbiła wzrok w podłogę i ciągnęła dalej:
– Zrobiłam pranie i… okazało się…
Judith cofnęła się do pokoju i otworzyła drzwi szafy i zaczęła w niej grzebać.
– że nie mam…
– Tak, słuchaj tu masz topik, powinien pasować, majtki, spodnie, aha, biustonosz, masz biustonosz?
Sally pokręciła głową.
– To masz.
Sally nadal stała na progu.
– Ano tak… Tu masz szampon, mydło i resztę – powiedziała Jud, dając jej kosmetyczkę.
– Jud, zachowywałam się wobec ciebie jak suka… – powiedziała Sally przez łzy.
– Wobec siebie też. Cieszę się, że robisz porządki. Idź, bo się rozbeczysz.
Sally przeszła kilka kroków w stronę pryszniców, Jud dogoniła ją i powiesiła na ramieniu ręcznik.
***
Sam, który cicho przesiedział w barze całe zajście, raptem odzyskał dawną elokwencję i pospołu z Curtissem sprawił, że stacja zamieniła się w wielki bzyczący ul. To było pierwsze od lat zdarzenie nie będące samobójstwem, przedawkowaniem, pijacką bójką lub kuchenną kłótnią. Poza tym było to zdarzenie z udziałem obcych przybyszów i na dodatek pozytywne! Chociażby dlatego, że na dzień dobry nikogo nie zabito, przeciwnie – uratowano i poskromiono tę złośnicę Starbuck przy pomocy takiego humanitarnego środka, jak zimny prysznic.
Większość nie całkiem zobojętniałych mieszkańców stacji pragnęła zobaczyć tajemniczych Cylonów, choć bała się do nich zwracać. Przybysze zajęli aż pięć pokoi, bo nie mieli gdzie rozłożyć rzeczy. Szczególnie dużo miejsca zajmowała broń i zbroje, ale jedno i drugie było potrzebne dla ćwiczeń, których niepodobna było poniechać na całe dwa tygodnie. „Rano” następnego „dnia” pastor Jebbs, zajrzawszy do swojej kaplicy, zobaczył na stole, na którym sprawował pamiątkę Wieczerzy Pańskiej, rozłożony gotycki tryptyk i zapaloną lampkę oliwną.
Zesłańcy jedli posiłki w dużej sali sąsiadującej z barem, płacąc za nie kartą do konta elektronicznych kredytów. Jedzenie było liche, przypominające fastfoody, jakby zdobywcy postanowili skarmić im wszystkie kulinarne pozostałości po USA. Kolonię zaopatrywał ten sam transport, który wywoził urobek. Przywoził amerykańskie piwo w puszkach, jak też inne trunki, papierosy itp. Daty na opakowaniach były jeszcze przedinwazyjne. Widocznie Cylony wywieźli i zmagazynowali duże zapasy tego wszystkiego. Zapomnieli tylko o Coli. Oprócz tego przywoził trochę lepszego jedzenia, nieznanych ziemianom warzyw i owoców, świeżego mięsa, które serwowano w barze. Ceny tych rzeczy były iście kosmiczne. Ben obsługiwał zarówno stołówkę jak i bar.
Trzej przybysze stali przed oknem i patrzyli na Miami w blasku słońca. Bryza bawiła się brzegami czerwonych parasoli. Krzyczały mewy nad błękitnym oceanem, którym sunął wielki, biały statek wycieczkowy. Tuż za oknem paplały przy lodach cztery laski w bikini.
– To tak po mieście łażą? – zgorszył się Kralle.
– Raczej łaziły. Teraz zapewne to miejsce wygląda inaczej. – odrzekł Fredegar.
Ben wyobraził sobie szkielety wypalonych hoteli, rosnący na cyplu zamek i wielki galeas sunący wzdłuż plaży przy akompaniamencie skrzypienia dulek i trzasku batów.
– Karczmarzu, włącz może to miejsce ze wczoraj, z deszczem. – poprosił Odo.
– Bo to wygląda jak jeden wielki zamtuz. – dorzucił Hans
Ben włączył Nowy Jork. Miał całodzienne nagrania, zrobione przez szyby pubów w 10 wybranych miastach Stanów dla jakiegoś projektu artystycznego. Potem ktoś je umieścił w wideotece kolonii, czy to gwoli pamięci, czy po to, by dręczyć zesłańców wspomnieniami bezpowrotnie zniszczonego świata.
– To miejsce również wygląda teraz inaczej – powiedział – nazywa się też. Ale przynajmniej jest. Po niektórych z nagranych miast zostały tylko zgliszcza.
– To smutne. – powiedział Odo.
– Panowie wybaczą – muszę iść do kuchni. „Smutno im! Zginęły miliony, może nawet miliardy ludzi, a oni myślą, że tylko wysadzili burdel!” Bena zalała falę niechęci do Cylonów, czy jak ich tam.
Fredegar w zamyśleniu patrzył w niegdysiejszy deszcz. „Gdzieś padał deszcz, gdzieś śmiały się rozebrane kobiety, a don Alonso i inni kapitanowie spoglądali na ten świat ze swoich okrętów, wiedząc, że niebawem odmieni się bezpowrotnie, a prościej powiedzieć – zostanie obrócony przez nich w perzynę”. Oczyma wyobraźni zobaczył jak „Prinz Luitpold” obraca wieżami a złotowłosy Manfred ze skupieniem na twarzy, oświetlonej kontrolkami przyrządów, patrzy w swój celownik. „A co robił wtedy ojciec? Przecież był tam jednym z pierwszych.”
– Niepotrzebnie ty o tym zamtuzie, Hansie. – powiedział Odo – Meister Ben się obraził. To był ich świat, bądź co bądź, jedyny jaki znali. Byli przyzwyczajeni do swojej nienormalnej normalności, jakiej zboczonej nie wydawałaby się nam.
– Masz racje, panie, niepotrzebnie. – zgodził się Kralle spuszczając głowę.
– Te ulice są jak kaniony. Nie widać dachów kamienic. Ile te budynki mają pięter? – powiedział Fredegar. – jak się mieszka na dnie przepaści?
Wrócił Ben, niosąc tacę z zamówieniem: stekami z pieczonymi ziemniakami, korniszonami i butelką wytrawnego wina.
-Wybacz Meister Ben, jeśli cię niechcący obraziłem. – cicho powiedział Hans pochylając się nad ladą. – Mam do ciebie prośbę. Chodzi mi o Klarę.
[1] Tzw. „Dwuskokowiec”, tego typu małe jednostki są zwykle wynajmowane do rejsów czarterowych do jednego celu, bo ze względu na rozmiary mają zapas paliwa tylko na dwa skoki hiperprzestrzenne – tam i z powrotem.