- Opowiadanie: Nikolzollern - Pan na zamku 1

Pan na zamku 1

Po­nie­waż już co naj­mniej trzy osoby prze­brnę­ły przez pierw­szy tom “Przy­pad­ków Fre­de­ga­ra von Stet­te­na”, za­chę­co­ny tym nie­by­wa­łym suk­ce­sem roz­po­czy­nam wy­kła­da­nie frag­men­tów dru­gie­go. W tej czę­ści spo­tka­my wię­cej ludzi z Ziemi, a miej­scem akcji bę­dzie głow­nie sta­cja ko­smicz­na i sta­tek bo­ha­te­ra.

Ciąg dal­szy: Pan na zamku 2

https://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/24103#komentarz592673

Pan na zamku 3:  https://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/24120

 

Oceny

Pan na zamku 1

Przy­pad­ki Fre­de­ga­ra von Stet­te­na

Cześć II. Pan na zamku.

Roz­dział I. W ciem­no­ściach ze­wnętrz­nych.

Za­ci­na­ją­cy deszcz spły­wał po wiel­kiej szy­bie baru. Nie­opo­dal, ochla­pu­jąc chod­nik, za­trzy­ma­ła się żółta tak­sów­ka. Klient, facet w sre­brzy­stym gar­ni­tu­rze, naj­pierw od­sko­czył przed na­wał­ni­cą bryzg, co zresz­tą nie ura­to­wa­ło wy­pra­so­wa­nych spodni, a potem żwawo przy­sko­czył do drzwi­czek, w skoku skła­da­jąc pa­ra­sol. Omal nie upu­ścił tecz­kę, ale zdą­żył przy­ci­snąć ją łok­ciem. Po prze­ciw­nej stro­nie ulicy w prze­ciw­desz­czo­wych płasz­czach i na pewno prze­mo­czo­nych te­ni­sów­kach bie­gły trzy na­sto­lat­ki. Ben nie­mal sły­szał ich śmie­chy i mla­ska­nie wody w bu­tach. Stał apa­tycz­nie opar­ty na kon­tu­arze i pa­trzył w okno, cza­sa­mi zer­ka­jąc na klien­tów. Ludzi w barze było nie­wie­lu, nawet jak na taką po­go­dę. Sami stali by­wal­cy. Gruby Sam, gło­śno sior­biąc piwo, obo­jęt­nie gapił się w ekran te­le­wi­zo­ra na grę „Buf­fa­lo Bills” z „Bal­ti­mo­re Ra­vens” z dzie­więć­dzie­sią­te­go któ­re­goś. Brzu­szy­sko na­pi­na­ło zbyt cia­sną ko­szu­lę i wy­zie­ra­ło w prze­strze­niach mię­dzy gu­zi­ka­mi. Po­my­śleć tylko, że jesz­cze ja­kieś czte­ry lata temu był to wiecz­nie uśmiech­nię­ty, szczu­pły chło­pak, za­wsze go­to­wy przy­łą­czyć się do ja­kiejś akcji czy za­ba­wy. Miał bar­dzo żywą mi­mi­kę, co spra­wia­ło, że kiedy o czymś opo­wia­dał, choć­by o me­ne­dże­rze w skle­pie me­blo­wym, wszy­scy zwra­ca­li się w jego stro­nę, bo warto było po­pa­trzeć. Teraz jego obrzę­kła, nie­ogo­lo­na gęba ni­cze­go nie wy­ra­ża­ła, w męt­nym spoj­rze­niu z rzad­ka po­ja­wia­ła się nuta udrę­ki. Cur­tiss wier­cił się na okrą­głym stoł­ku za­sta­na­wia­jąc się, czy stać go na jesz­cze jed­ne­go drin­ka. Aku­rat ten facet nie zmie­nił ani pod wzglę­dem po­stu­ry, ani uspo­so­bie­nia.

Za oknem prze­je­chał ra­dio­wóz na sy­gna­le. Jego mi­ga­ją­ca lampa rzu­ci­ła nie­bie­skie od­bla­ski na wnę­trze baru. W ich świe­tle po­nu­re ob­li­cze upi­ja­ją­cej się na smut­no Star­buck wy­glą­da­ło upior­nie. Tej dziew­czy­ny Be­no­wi było na­praw­dę szko­da. Na­le­ża­ła do ich pacz­ki RPGo­wej: Ben, Dok­tor Jack, Star­buck, Agent Booth, Jill, Sa­wy­er, mr. Chap­man, na­uczy­ciel hi­sto­rii ame­ry­kań­skiej. Wszy­scy byli fa­na­mi se­ria­li i RPG. Star­buck, (na­praw­dę miała na imię Sally) miała na po­cząt­ku tylko 19 lat i za­pa­mię­ta­le grała swoją po­stać Kary Thra­ce. Z po­cząt­ku było nawet faj­nie: Cy­lo­ny dali im spo­kój, po­zwo­li­li być sobą. Było tro­chę cia­sno, ale były filmy, książ­ki, na­gra­nia i to­wa­rzy­stwo. Była grupa roc­ko­wa, byli ra­pe­rzy, chór go­spel i klub dys­ku­syj­ny.

Na­prze­ciw­ko baru za­trzy­mał się au­to­bus. Za­ko­cha­na parka pod jed­nym płasz­czem prze­mknę­ła pod stru­ga­mi wody do drzwi baru, ale nie we­szła do środ­ka.

Teraz wszy­scy sie­dzą i mil­czą. Nie zo­sta­ło już nic do po­wie­dze­nia. Nikt nie wcho­dzi do środ­ka. Ale nie­któ­rzy wy­cho­dzą. Ben zer­k­nął na Star­buck, była na miej­scu. Jako pierw­szy wy­rzu­cił się Bill Clan­cy, który po­zo­wał na li­de­ra, a nawet usi­ło­wał za­ło­żyć ko­ściół scien­to­lo­gii i gło­sić nauki Hub­bar­da w nowej sy­tu­acji. Za nim po­szli John, Debby, Phi­lipp… To­wa­rzy­stwo RPGo­we się wy­sy­pa­ło po tym, jak Jill ucie­kła z ja­ki­miś ty­pa­mi, któ­rym źle się z oczu pa­trzy­ło. Inni za­czę­li za­pa­dać się w sobie. Trzy­ma­li się tylko Dok i Agent Booth, za­ję­ci tym, żeby nie dać wszyst­kim zwa­rio­wać i po­za­gry­zać się na­wza­jem.

Z baru wy­szedł star­sza­wy facet, roz­ło­żył sta­ro­mod­ny pa­ra­sol w krat­kę i nie­śpiesz­nie ru­szył w stro­nę Broad­wayu. Ben lubił Nowy Jork, choć więk­szość życia miesz­kał w Se­atle. „Zaraz zga­śnie neo­no­wa re­kla­ma Prada” – po­my­ślał. Za­miast tego zgasł cały Nowy Jork. Za oknem ziała czar­na ot­chłań ko­smo­su skąpo przy­sy­pa­na w tym miej­scu gwiaz­da­mi. Na tym tle wid­niał wolno zbli­ża­ją­cy się nie­du­ży, ba­rył­ko­wa­ty sta­tek[1].

– Ach­tung! Ba­rył­ka B -719 do sta­cji! – wrza­snął gło­śnik – Przy­go­tuj­cie się na przy­ję­cie ludzi i ła­dun­ku. Jaki macie węzeł złą­cze­nia?

– A– a, numer 11, numer elf, sir. – od­po­wie­dział ze swo­jej dy­żur­ki wy­raź­nie wy­stra­szo­ny me­ne­dżer ko­pal­ni Fran­kie Gri­mal­di, do któ­re­go na­le­ża­ło kie­ro­wa­nie ru­chem w „por­cie” sta­cji.

– Dreck mit Pfef­fer! Mamy nr 13. Nasi pa­sa­że­ro­wie wejdą w ska­fan­drach przez śluzę po­wietrz­ną. Wy­suń­cie plat­for­mę pod kon­te­ner z ba­ga­ża­mi.

– Ja­wohl, sir! Już się robi!

„Kogo tym razem nie­sie?” – po­my­ślał Ben z nie­po­ko­jem. Za te sie­dem lat to była trze­cia wi­zy­ta in­ne­go stat­ku niż trans­por­to­wiec przy­wo­żą­cy za­opa­trze­nie i za­bie­ra­ją­cy uro­bek. Po­przed­nie dwie nie przy­nio­sły nic do­bre­go. Za pierw­szym razem, na czwar­tym roku za­wi­nął sta­tek ja­kie­goś su­te­ne­ra, szu­ka­ją­ce­go w po­dob­nych miej­scach zroz­pa­czo­nych mło­dych ko­biet. Wła­ści­ciel, obrzy­dli­wie słod­ki, o do­kład­nie wy­go­lo­nych, ru­mia­nych po­licz­kach, uśmie­chał się i mru­gał do Bena po­ro­zu­mie­waw­czo. Łaził po sta­cji, za­ga­dy­wał dziew­czy­ny (umiał skur­czy­byk po an­giel­sku), obie­cy­wał wol­ność, zmia­nę oto­cze­nia, pracę. Krót­ko mó­wiąc, wszyst­ko, co zwy­kle obie­cu­ją al­fon­si od nie­pa­mięt­nych cza­sów. Od­le­ciał z bo­ga­tym łupem. Je­de­na­ście ko­biet dało się na­mó­wić i wśród nich Jill. Ben i Star­buck nie­mal na ko­la­nach bła­ga­ły ją nie ufać śli­skie­mu ty­po­wi i jego pe­da­ło­wa­te­mu po­moc­ni­ko­wi, ale wszyst­ko na nic. Po­szła pa­trząc przed sie­bie z małym tłu­mocz­kiem swo­ich zno­szo­nych rze­czy. Od tego czasu Sally za­czę­ła pić jak praw­dzi­wa Star­buck i już czte­ry razu usi­ło­wa­ła wy­rzu­cić się przez śluzę. Ben mu­siał mieć na nią oko, bo drzwi głów­nej śluzy po­wietrz­nej znaj­dy­wa­ły się wła­śnie w barze. Zer­k­nął na Sally. Sie­dzia­ła na swoim miej­scu, krę­cąc w pal­cach pustą szklan­kę.

Drugi sta­tek przy­był tro­chę ponad rok temu. Miał jakąś uster­kę i mu­siał za­do­ko­wać. Był ani chybi jakiś lewy – pi­rac­ki albo prze­myt­ni­czy – bo kto bę­dzie szu­kać po­mo­cy na za­po­mnia­nej przez Boga sta­cji wy­do­byw­czej, ucze­pio­nej do ma­le­ją­cej wsku­tek nie­ustan­ne­go drą­że­nia aste­ro­idy, wi­szą­cej na cho­ler­nych pe­ry­fe­riach ga­lak­ty­ki. Ben pa­mię­tał ten dzień o wiele do­kład­niej niżby chciał. Za oknem był wów­czas Vegas. W barze sie­dzie­li Cur­tiss i Sam, jesz­cze nie taki gruby, oraz Py­ska­ty Zack, kow­boj z Ari­zo­ny, który cudem prze­żył, kiedy na Ziemi Cy­lo­ny z dłu­gi­mi mie­cza­mi za­bi­ja­li za zwra­ca­nie się do nich „hej, ty…” za­miast „mein Herr”. Ci Cy­lo­ny byli inni niż po­przed­ni i w ogóle niż wszy­scy, ja­kich Ben do­tych­czas wi­dział. Mieli dziw­nie szarą cerę i dłu­gie włosy, a na po­licz­kach wy­ta­tu­owa­ne coś jakby gwiaz­dy o po­chy­lo­nych w jed­nym kie­run­ku pro­mie­niach, coś jakby dysk piły tar­czo­wej. Ogól­nie przy­po­mi­na­li Ca­sti­than z se­ria­lu „De­fian­ce”, choć tylko jeden z trzech (któ­rzy we­szli do baru) miał białe włosy, po­zo­sta­li mieli brą­zo­we. Ten z bia­ły­mi wło­sa­mi miał też pra­wie białe oczy w któ­rych po­ru­sza­ły się czar­ne krop­ki źre­nic. Nosił długi miecz. Ben po­czuł skurcz w żo­łąd­ku już na samo wspo­mnie­nie. Bia­ło­oki za­trzy­mał się u kon­tu­aru i za­czął roz­glą­dać się wśród sto­ją­cych na półce ziem­skich al­ko­ho­li, któ­rych nazwy naj­wy­raź­niej nic mu nie mó­wi­ły. Ben od­su­nął się na bok, by nie za­sła­niać go­ścio­wi wi­do­ku i za­mie­rzał za­py­tać, w czym mógł­by mu pomóc, ale po­trzeb­ne cy­loń­skie słowa umy­ka­ły jak wy­stra­szo­ne kró­li­ki. I wtedy ode­zwał Py­ska­ty Zack:

– Co się ga­pisz, Rybie Gały? Te trun­ki są dla ludzi!

Bia­ło­oki nie spoj­rzał w jego stro­nę, tylko nadal przy­glą­dał się bu­tel­kom. Ben miał już na­dzie­ję, że przy­bysz pu­ścił znie­wa­gę mimo uszu, tym bar­dziej, że an­giel­skie­go z pew­no­ścią nie znał. Lecz wów­czas dłoń ob­ce­go ze­śli­znę­ła się z kon­tu­aru. Ben usły­szał syk opusz­cza­ją­cej po­chwę klin­gi i po­czuł po­dmuch na twa­rzy. Miecz po­zio­mo prze­szedł przez trzy­ma­ją­cą kufel rękę i szyję Zacka i za­trzy­mał się tuż za jego kar­kiem. Naj­pierw upa­dła ręka z ku­flem, który za­ło­mo­tał po bla­cie kon­tu­aru. Bia­ło­oki lekko stuk­nął Zacka pła­zem w po­ty­li­cę, strą­ca­jąc głowę na tacę ze sło­ny­mi orzesz­ka­mi. Ciało zwa­li­ło się na bok ob­fi­cie bro­cząc krwią na stru­chla­łe­go Sama (Cur­tiss wy­pa­ro­wał nie wia­do­mo kiedy). Ma­ka­brycz­ny przy­bysz obo­jęt­nie się­gnął po ścier­kę, nie­śpiesz­nie wy­tarł ostrze i wsu­nął do po­chwy.

– To! – po­wie­dział w końcu po cy­loń­sku z ja­kimś dziw­nym ak­cen­tem, – wska­zu­jąc na Joh­ny­ego Wal­ke­ra – nalej nam tego.

Ben nigdy nie wąt­pił, że trafi z bu­tel­ki do szklan­ki, znał nawet sporo bar­mań­skich po­pi­so­wych sztu­czek, ale wtedy ręce la­ta­ły mu tak, że gwint dzwo­nił o kra­wędź, a tru­nek spa­zma­tycz­nie try­skał wszę­dzie wokół. Bia­ło­oki uważ­nie pa­trzył na jego ża­ło­sne sta­ra­nia, czym oczy­wi­ście zwie­lo­krot­niał stres do po­tę­gi. Gdy się­gnął szczy­tu, strasz­li­wy klient za­brał Be­no­wi bu­tel­kę.

– Daj mi to, bo wszyst­ko roz­le­jesz. A ty sprząt­nij tru­chło tego gbura. Z niego już się wszyst­ko wy­la­ło. I tego ży­we­go też, bo czuję, że się sfaj­dał.

Ben wy­szedł zza kon­tu­aru. Wziął pod ło­kieć nie­szczę­sne­go Sama, sto­ją­ce­go sztyw­no w ka­łu­ży krwi i wła­snych szczyn, wy­pro­wa­dził bez­wład­ne­go i wy­pchnął za drzwi. Sam nie przy­cho­dził do baru z mie­siąc, ale potem przy­szedł, bo i gdzie miał pójść? Zro­bił się tylko ma­ło­mów­ny i za­czął szyb­ko tyć. Agent Booth, peł­nią­cy obo­wiąz­ki spo­łecz­ne­go sze­ry­fa, i Fran­kie Gri­mal­di wi­dzie­li całe to zaj­ście przez za­mon­to­wa­ne w barze ka­me­ry, więc zja­wi­li się i po­mo­gli wło­żyć szcząt­ki Py­ska­te­go Zacka do du­że­go worka na śmie­cie. W po­pło­chu za­po­mnie­li od razu za­brać głowę, a kiedy po nią wró­ci­li, miała już w zę­bach za­pa­lo­ny pa­pie­ros. Bia­ło­oki i jego kom­pa­ni ba­wi­li się w naj­lep­sze i nic nie można było zro­bić. For­mal­nie Zack, człek z gminu, na do­da­tek ze­sła­niec, ob­ra­ził ry­ce­rza i ten go słusz­nie zabił.

W ta­kich sy­tu­acjach Ben i chyba każdy z trzy­stu miesz­kań­ców sta­cji, ża­ło­wał, że w tej ko­lo­nii nie ma cy­loń­skiej stra­ży, czy choć­by ad­mi­ni­stra­cji, która nie po­zwo­li­ła­by takim typom kopać ich jak bez­pań­skie psy. Wła­śnie bez­pań­skie. W ję­zy­ku tych na­jeźdź­ców nie ma po­dob­no okre­śle­nia „nie­pod­le­gły” – tłu­ma­czą to jako „bez­pań­ski”, czyli ni­czyj, po­zba­wio­ny praw, przez ni­ko­go nie bro­nio­ny, wy­da­ny na pa­stwę każ­de­go komu przyj­dzie ocho­tę na pa­stwie­nie się. O, ten okrut­ny uśmiech ce­sar­skie­go sę­dzie­go, gdy ogło­sił im zbio­ro­wy wyrok: Chcie­li­ście in­de­pen­den­ce? Oto macie swoją in­de­pen­den­ce w dziu­rze, gdzie dia­beł mówi do­bra­noc, a jak już ktoś za­wi­ta, to bę­dzie to al­fons albo zbój. Na szczę­ście Sally nie wi­dzia­ła tego kosz­ma­ru, za­ję­ta sek­sem z ko­lej­nym chło­pa­kiem, któ­rych przez te lata prze­pró­bo­wa­ła z nudów chyba wszyst­kich… Tak… Gdzie jest Sally?! Ben po­czuł ucisk i zimno w pier­si. Pusta szklan­ka Star­buck stała sa­mot­nie na sto­li­ku, a nad drzwia­mi śluzy po­wietrz­nej palił się czer­wo­ny napis „Raus”. „Boże, tylko nie Sally! Ostat­nia twarz, na którą jesz­cze mogę pa­trzeć bez od­ra­zy. I to z mojej winy!” Ben gotów był wyć i rwać włosy z udrę­ki. Tego było już za wiele.

– Co ci…? – za­py­tał zdu­mio­ny zmia­ną wy­ra­zu twa­rzy bar­ma­na Sam.

– Sally!

– Co Sally?…

Ben utra­cił wszel­kie pa­no­wa­nie nad sobą i chciał trza­snąć tę­pa­ka w mordę, gdy nad drzwia­mi śluzy za­pa­lił się zie­lo­ny napis „Rein”. Drzwi się otwo­rzy­ły i do baru wkro­czy­ło czte­rech Cy­lo­nów w ska­fan­drach. Dwóch – wy­so­ki i niski, trzy­ma­ło dłu­gie mie­cze w po­chwach owi­nię­tych pa­sa­mi. Trze­ci, niż­szy od pierw­sze­go, ale sze­ro­ki w ba­rach, miał krót­ki. Mię­dzy pierw­szym i trze­cim, tyłem na­przód bez­wład­nie wi­sia­ła trzy­ma­na pod pachy Star­buck. „Wy­pa­dła pro­sto na nich. – do­my­ślił się Ben – po­win­na żyć!”. Przy­by­sze usa­dzi­li Sally na tym samym fo­te­lu, z któ­re­go po­wsta­ła, by opu­ścić ten ziem­ski czy jaki tam, padół nie­do­li, po czym trzech za­czę­ło zdej­mo­wać ska­fan­dry. Czwar­ty tylko pod­niósł osło­nę hełmu. „Czło­wiek z za­ło­gi stat­ku, ma za­brać ska­fan­dry. Czy ci trzej tu zo­sta­ną?”

– Grüß Gott! – po­wie­dział wy­so­ki z uśmie­chem, uwol­niw­szy się od ska­fan­dra.

„Przy­stoj­ny facet i nie wy­glą­da na ban­dy­tę. Ko­bie­ty pa­da­ją jak muchy za­pew­ne.”

– Witaj… panie – po­wie­dział Ben ostroż­nie.

– Zo­sta­nie­my tu na jakiś ty­dzień lub dwa, karcz­ma­rzu. Mamy tu ren­dez-vo­us z moim stat­kiem. Z kim mamy roz­ma­wiać o za­kwa­te­ro­wa­niu?

– Me­ne­dżer ko­pal­ni zaraz tu bę­dzie, panie. Jak tylko sta­tek od­bi­je.

Tym­cza­sem wszy­scy trzej przy­by­sze zdję­li ska­fan­dry i od­da­li czwar­te­mu.

– Dzię­ku­ję, Klaus – Po­wie­dział wy­so­ki, dając mu mo­ne­tę. – szczę­śli­wej drogi.

– To ja dzię­ku­ję, panie – od­rzekł za­ło­gant i skrył się za drzwia­mi śluzy. Za­pa­lił się napis „Raus”. Sally jęk­nę­ła i po­ru­szy­ła głową. „Żyje!“

– Je­stem Fre­de­gar von Stet­ten, a oto moi przy­ja­cie­le: ry­cerz Odo von Dra­chen­berg i Me­ister Hans Kral­le. Jak cię zwą, karcz­ma­rzu?

Ben się ukło­nił, chciał po­wie­dzieć, że jest za­szczy­co­ny ale nie znał dość do­brze ję­zy­ka. – Je­stem Ben. Ben­ja­min, panie.

– Miło cię po­znać, Me­ister Ben.

„Jak uprzej­mie! Za­czy­na się sym­pa­tycz­nie”.

 Przyj­rzał się po­zo­sta­łym Cy­lo­nom. Von Dra­chen­berg robił wra­że­nie ary­sto­kra­ty, po­ru­szał się z na­tu­ral­ną dys­tynk­cją, miał palce mu­zy­ka i prze­ni­kli­we spoj­rze­nie zie­lo­nych oczu. Bra­ko­wa­ło mu spo­koj­nej pew­no­ści sie­bie Fre­de­ga­ra, spra­wia­ją­ce­go wra­że­nie czło­wie­ka, który wła­śnie coś sobie udo­wod­nił. Bar­czy­sty, rudy Me­ister Kral­le, był w tym to­wa­rzy­stwie naj­młod­szy i sta­rał się trzy­mać skrom­nie. W pew­nym mo­men­cie Ben spo­tkał się z nim spoj­rze­niem. Był bar­ma­nem od dwu­dzie­stu lat i wi­dział wiele oczy: we­so­łych i smut­nych, cie­płych i zim­nych, na­iw­nych i kry­ją­cych brze­mię cięż­kich do­świad­czeń. Ten mło­dzik miał oczy czło­wie­ka, który już za­bi­jał i to nie raz.

„Tacy różni, ci Cy­lo­ny…” – nagle Be­no­wi prze­sta­ło pa­so­wać to na­zew­nic­two z se­ria­lu „Bat­tle­star Ga­lac­ti­ca”. Zdo­byw­cy byli po pro­stu ludź­mi i nie pa­so­wa­li do żad­ne­go se­ria­lu o na­jeź­dzie ko­smi­tów. To co się dzia­ło na Ziemi z po­cząt­ku przy­po­mi­na­ło nieco krzy­żów­kę fran­cu­skie­go filmu „Go­ście, go­ście” z se­ria­lem „Fal­ling Skyes”, ale bar­dzo szyb­ko za­mie­nia­ło się w po­do­bień­stwo „Game of Thro­nes” z lek­kim po­sma­kiem po­sta­po­ka­lip­sy. Na­jeźdź­cy oka­za­li się mało eg­zo­tycz­ni – nie mieli macek, ko­ścia­nych grze­bie­ni na cza­skach, ani na­ro­stów na twa­rzy, byli na­to­miast po­twor­nie kon­ser­wa­tyw­ni. Za­ska­ki­wa­li  sen­ty­men­ta­li­zmem i bru­tal­no­ścią, nie­to­le­ran­cją i wraż­li­wo­ścią, cy­ni­zmem i mi­ło­sier­dziem w prze­dziw­nych kom­bi­na­cjach. Ten sam feu­dał, który po­tra­fił zabić za gru­biań­ską od­zyw­kę, mógł przyjść ci z po­mo­cą w po­trze­bie, dać pie­nię­dzy na stu­dia, za­dbać o sie­ro­ty. Ben czuł, że sy­tu­acja roz­wi­ja się po­myśl­nie i ci przy­by­sze ra­czej nie zo­sta­wią po sobie tru­pów i od­rą­ba­nych koń­czyn. I wtedy obu­dzi­ła się Star­buck.

Unio­sła głowę, omio­tła przy­by­szów męt­nym spoj­rze­niem prze­krwio­nych oczu. W końcu udało się jej sku­pić wzrok na jed­nym celu, któ­rym oka­zał się Fre­de­gar. Sally wcią­gnę­ła po­wie­trze… „No nie! A już było tak pięk­nie… – zdą­żył po­my­śleć bar­man, przed tym jak dziew­czy­na wy­rzu­ci­ła z sie­bie stru­gę rynsz­to­ko­wych prze­kleństw w któ­rym przy­krym re­fre­nem po­wta­rza­ło się „fuck”. Ben wy­sko­czył zza kon­tu­aru, rzu­cił się do niej:

– Sally za­mknij się! Ci pa­no­wie cię ura­to­wa­li!

– A teraz niech, kurwa, za­bi­ją! – darła się Star­buck w pi­jac­kiej hi­ste­rii. – Daj­cie mi zdech­nąć, je­ba­ne Don Ki­cho­ty!

– Sally co ty…

– Karcz­ma­rzu – ode­zwał się rudy – masz gdzieś tu prysz­nic?

– Za tymi drzwia­mi…

Kral­le sta­now­czym ru­chem zła­pał Sally za ko­szu­lę, po­de­rwał z fo­te­la i po­wlókł, wierz­ga­ją­cą i wrzesz­czą­cą, we wska­za­nym kie­run­ku.

– Nie martw się, Me­ister Ben, jej życiu i god­no­ści nic nie za­gra­ża. To za prysz­nic. – po­wie­dział Fre­de­gar kła­dąc na ladę pół­ta­la­ra. Jego oczy się śmia­ły. – Me­ister Kral­le zna­lazł wła­ści­we wyj­ście z tej kło­po­tli­wej sy­tu­acji.

Zza drzwi do­la­ty­wa­ły „fuck’i” Sally i sta­ro­świec­kie „ła­chu­dry” i „nie­cno­ty” Hansa, prze­bi­ja­ją­ce przez szum na­try­sku pusz­czo­ne­go na mak­si­mum. Kiedy do baru przy­bie­gli Booth i Fran­kie wrza­ski Sally i szcze­kli­we okrzy­ki Kral­le­go już ci­chły, a wkrót­ce umilkł i prysz­nic. Booth, po­staw­ny męż­czy­zna, fak­tycz­nie przy­po­mi­na­ją­cy swoją po­stać z se­ria­lu „Kości”, był gotów z na­ra­że­niem życia ra­to­wać dziew­czy­nę, lecz Ben po­wstrzy­mał go:

– To tylko izba wy­trzeź­wień, Booth, daj spo­kój.

Sze­ryf ode­tchnął z wy­raź­ną ulgą, al­bo­wiem kon­fron­ta­cja z dłu­gi­mi mie­cza­mi mogła mieć tylko jeden finał.

– Karcz­ma­rzu! Daj ręcz­nik! – rzu­cił przez drzwi Hans.

Ben podał mu przez szpa­rę swój duży ką­pie­lo­wy ręcz­nik, trzy­ma­ny na za­ple­czu, by móc sko­rzy­stać z prysz­ni­ca po pracy, nie cze­ka­jąc w ko­lej­ce na ko­ry­ta­rzu w bloku miesz­kal­nym.

– Oczy­wi­ście, damy naj­lep­sze po­ko­je, jakie tylko są, ale i te, praw­dę mó­wiąc, są nie­spe­cjal­ne… Wy­go­dy na ko­ry­ta­rzu… Jak też prysz­ni­ce. – tłu­ma­czył się Fran­kie – Pa­no­wie sami wie­dzą, co to za miej­sce. No i atrak­cji tu żad­nych.

– In­nych za­jaz­dów w tych oko­li­cach nie ma. Poza tym nie bę­dzie­my się wam tu długo na­przy­krzać. – mach­nął ręką Fre­de­gar. – Pokaż nam po­ko­je… Bur­mi­strzu.

– Po­zna­nie no­wych ludzi też może być atrak­cją. – do­rzu­cił Odo – Macie tu cie­ka­wych ludzi?

– E-e… za­pew­ne… to za­szczyt dla nas… – brnął dalej Gri­mal­di. on sto­sun­ko­wo do­brze gadał po cy­loń­sku, bo jako tako znał nie­miec­ki, gdyż pra­co­wał przez kilka lat w sa­lo­nie „Mer­ce­de­sa” w Wa­shing­to­nie. We­dług Bena trud­ność po­ro­zu­mie­nia z Cy­lo­na­mi, czy jak ich tam, tkwi­ła przede wszyst­kim nie w róż­no­ści ję­zy­ków ile w róż­ni­cy wagi wy­po­wia­da­nych słów. Wy­po­wia­da­ne przez nich takie same słowa były jakby ma­syw­niej­sze i zna­czy­ły naj­czę­ściej to, co zna­czy­ły. Kiedy Cylon mówił „za­bi­ję cię jeśli to zro­bisz” (albo nie zro­bisz), to żadną miarą nie na­le­ża­ło trak­to­wać tego jako prze­no­śni.

Kral­le wy­pro­wa­dził z ła­zien­ki prze­mo­czo­ną i chli­pią­cą ża­ło­śnie Sally, obej­mu­jąc ją ra­mie­niem ponad na­rzu­co­nym ręcz­ni­kiem. Mówił jej coś do ucha, gdy szli ko­ry­ta­rzem zo­sta­wia­jąc mokre ślady.

– Ty w ogóle jak masz na imię? Ja je­stem Hans.

– Kara Thra­ce.

– Klara to ładne imię. Po­słu­chaj mnie, Klaro, jakby źle nie było na tym świe­ce, w pie­kle bę­dzie jesz­cze go­rzej i to na za­wsze. A tam, jak każdy wie, tra­fia­ją wszy­scy sa­mo­bój­cy. Za­pa­mię­taj to.

Sally ro­zu­mia­ła Kral­le­go bar­dzo ogól­nie, z od­ręb­nych słów in­tu­icyj­nie wy­czu­wa­jąc in­ten­cje roz­mów­cy. W gło­wie miała taki zamęt, że nie była pewna jak się na­praw­dę na­zy­wa i RPG– owe imię Kara Thra­ce było pierw­szym, jakie wy­ło­ni­ło się z jej roz­trzę­sio­nej świa­do­mo­ści. Było jej zimno od wody, ale słowa tego ob­ce­go były cie­płe, gdy mówił do niej jak do dziec­ka. Nie cier­pia­ła pro­tek­cjo­nal­no­ści, ale zu­ży­ła cały zapas wście­kło­ści, a poza tym za­po­mnia­ła, że trze­ba się bu­rzyć. Było jej ir­ra­cjo­nal­nie cie­pło od ga­da­nia i ra­mie­nia tego du­że­go, ru­de­go fa­ce­ta. Czuła się tak jakby cze­ka­ła na to nie wia­do­mo jak długo, ale do­pie­ro zimny prysz­nic w ubra­niu obu­dził w niej tę tę­sk­no­tę.

Do­tar­li do po­ko­ju. W tej cia­snej klit­ce rudy od razu zajął całe miej­sce. To było śmiesz­ne. Taki duży… W Sally znów obu­dzi­ła się wy­sko­ko­wa i nie­obli­czal­na Star­buck. Teraz jej chcia­ło się pie­przyć. Dziew­czy­na opa­dła na roz­ba­bra­ne łóżko i po­cią­gnę­ła Hansa na sie­bie, chwy­ta­jąc za rękaw i pasek spodni.

– Chodź…

Rudy usiadł na brzeg łóżka, od­cze­pił jej ręce i przy­trzy­mał swoją jedną, ła­god­nie, ale sta­now­czo, jak duży pies przy­ci­ska łapą roz­bry­ka­ne­go szcze­nia­ka.

– Klaro, nie.

– Czemu? Nie chcesz?

– Chcę, nie chcę, to nie ważne. To byłby grzech.

– Grzech? Prze­cież ni­ko­mu nic nie ro­bi­my!

– Sobie. Mniej­sza z tym. Byłem na woj­nie i za­bi­ja­łem ludzi. Teraz chcę zro­bić dobry uczy­nek, więc mi po­zwól. Po­wiedz­my, że je­stem twoim bra­cisz­kiem, który przy­je­chał wy­cią­gać z ta­ra­pa­tów swoją durną star­szą sio­strę. Śpij, sio­stro.

 

Star­buck obu­dzi­ła się z prze­cięt­nym jak na ostat­nie czasy bólem głowy w wil­got­nym ubra­niu i mo­krej po­ście­li. „Co się ze mną dzia­ło? Tak… Był rudy facet. Cylon! Był tutaj! Uff… Coś mówił. Alte Schwe­ster. Tak, sio­stra, po­wie­dział: „star­sza sio­stra”. Sally gwał­tow­nie usia­dła na łóżku i spoj­rza­ła w brud­ne lu­ster­ko, wi­szą­ce na prze­ciw­le­głej ścia­nie (w nie­ca­łych dwóch me­trach). To co zo­ba­czy­ła (a oglą­da­ła na co dzień od mie­się­cy) przy­pra­wi­ło ją o szloch. „Wy­glą­dam jak za­ćpa­na, za­je­cha­na kurwa! Nie dzi­wo­ta, że nie ze­chciał! Tylko tu­tej­szym dzia­dom w ro­dza­ju Cur­tis­sa czy Le­sle­go jest wszyst­ko jedno… Oczy za­pad­nię­te i pod­krą­żo­ne, włosy po­ła­ma­ne i tłu­ste. I ten za­pach… Jezu, ja śmier­dzę! Tu wszyst­ko śmier­dzi! Sally wsko­czy­ła jak użą­dlo­na. „Jaki syf! I ten facet wszyst­ko wi­dział!” Star­buck po­czu­ła jak się czer­wie­ni. „Te za­schnię­te rzy­go­wi­ny sprzed ty­go­dni…” Sally spoj­rza­ła na wmon­to­wa­ny w ścia­nę elek­tro­nicz­ny zegar. „Do pracy bez­na­dziej­nie za­spa­łam. Cóż, trze­ba bę­dzie zająć się po­rząd­ka­mi”. Na­ci­snę­ła guzik we­wnętrz­ne­go ko­mu­ni­ka­to­ra. Po chwi­li na męt­nym od brudu ekra­nie za­ma­ja­czy­ła ły­sie­ją­ca łe­pe­ty­na me­ne­dże­ra. On Sally nie zo­ba­czył, bo ka­me­ra jej ko­mu­ni­ka­to­ra była od dawna za­le­pio­na gumą do żucia.

– Sally, o co cho­dzi?

– Fran­kie, ko­cha­ny – nie­swo­im, przy­mil­nym gło­sem za­gru­cha­ła Sally – czy mogę cię o coś pro­sić? Mogę wziąć wolne dzi­siaj? Po­trze­bu­ję się po­zbie­rać po wczo­raj­szych wy­da­rze­niach, wiesz… Wszyst­ko od­ro­bię.

– Wiem. – od­po­wie­dział Gri­mal­di z iro­nicz­nym uśmiesz­kiem – W po­rząd­ku. Zbie­raj się.

– Dzię­ki – po­wie­dzia­ła Sally słod­ko i roz­łą­czy­ła się. „On wie! Stłu­kę oku­la­ry temu bo­ta­ni­ko­wi!” „Dobra od czego by tu za­cząć? Trze­ba zro­bić miej­sce.”

Sally ścią­gnę­ła po­pla­mio­ną pły­na­mi ustro­jo­wy­mi po­ściel i wy­nio­sła wil­got­ny ma­te­rac do su­szar­ni. Potem za­czę­ła dzie­lić wa­la­ją­ce się po po­ko­ju ciu­chy na dwie kupki: do pra­nia i do wy­rzu­ce­nia. W za­mie­rze­niu miała po­wstać trze­cia kupka czy­stych rze­czy, ale ta­ko­wych nie zna­le­zio­no. Upcha­ła pra­nie do bębna pral­ki i śmie­cie do zsypu, zo­sta­wiw­szy tro­chę szmat dla wła­ści­we­go sprzą­ta­nia. Przez dwie go­dzi­ny Star­buck za­mia­ta­ła, szo­ro­wa­ła i po­le­ro­wa­ła swój po­ko­ik, wresz­cie sta­nę­ła w drzwiach, zdmu­chu­jąc z twa­rzy zmierz­wio­ne włosy, zgrza­na i za­do­wo­lo­na. W fer­wo­rze pracy nawet za­po­mnia­ła o kacu. Teraz na­le­ża­ło się opo­rzą­dzić, bo nie można prze­cież zejść do baru w brud­nych wczo­raj­szych ła­chach i z nie­umy­tą głową! Ups! Bu­tel­ka po szam­po­nie dawno znik­nę­ła w śmie­ciach. My­del­nicz­ka była pusta i sucha, ostat­ni ręcz­nik – w pral­ce, tylko pasty do zębów star­czy­ło­by jesz­cze na 2-3 razy.

Odkąd Star­buck za­czę­ła wy­da­wać więk­szość kre­dy­tów na al­ko­hol i „me­lanż” wa­rzo­ny przez Jeffa, zwa­ne­go „Che­mi­kiem”, ko­sme­ty­ki prze­sta­ły być prio­ry­te­to­wym ele­men­tem jej bu­dże­tu. Myła się za po­mo­cą pasty BHP, którą pod­kra­da­ła warsz­ta­tach me­cha­nicz­nych. Wpraw­dzie łusz­czy­ła się od niej skóra i szczy­pa­ło w in­tym­nych miej­scach, nie mó­wiąc już o zgub­nym wpły­wie na włosy, ale była za darmo. Jed­nak i jej zapas wła­śnie się wy­czer­pał, a żeby go uzu­peł­nić, trze­ba było iść do pracy.

Jesz­cze wczo­raj Sally po­wie­dzia­ła­by sobie „na­srać!”, bo już dawno prze­sta­ła się przej­mo­wać tym, jakie wra­że­nie robi, czy jej słowa kogoś ranią, czy komuś na niej za­le­ży. Wczo­raj chcia­ła umrzeć. Dzi­siaj chcia­ła jeść i nie mogła się po­ka­zać z brud­ny­mi wło­sa­mi. Ozna­cza­ło to ścież­kę upo­ko­rzeń. Star­buck zo­sta­wi­ła otwar­te drzwi do wy­sprzą­ta­ne­go po­ko­ju od­le­pi­ła gumę od ka­me­ry ko­mu­ni­ka­to­ra, który też prze­tar­ła szmat­ką i wy­po­le­ro­wa­ła pa­pie­rem to­a­le­to­wym. Wes­tchnę­ła i za­pu­ka­ła do drzwi na­prze­ciw­ko, mo­dląc się w duchu, by Ju­dith pra­co­wa­ła dziś w drugą zmia­nę.

Ju­dith była pięk­ną i po­waż­ną Mu­rzyn­ką z chóru go­spel, wy­cho­waw­czy­nią przed­szko­la z Saint Luis. W cza­sie in­wa­zji stra­ci­ła dwój­kę dzie­ci. Mąż zgi­nął, wal­cząc w ruchu oporu. Sally i Ju­dith na­le­ża­ły do róż­nych pa­czek. Ju­dith nie lu­bi­ła fan­ta­sty­ki i nie grała w RPG, Sally nie cho­dzi­ła na na­bo­żeń­stwa pa­sto­ra Jeb­b­sa i nie czy­ta­ła Bi­blii. Im bar­dziej wy­sko­ko­wy sta­wał spo­sób życia Star­buck, tym bar­dziej ta utwier­dza­ła się w prze­ko­na­niu, że są­siad­ka jest de­wot­ką, która nie uzna­je wol­nej mi­ło­ści i nią po­gar­dza. Zresz­tą Ju­dith wcale nie uda­wa­ła, że apro­bu­je sy­pia­nie z kim po­pad­nie, ćpa­nie i pi­jań­stwo. Do­szło do kilku awan­tur, wsz­czę­tych przez Sally po pi­ja­ku, i pra­wie do rę­ko­czy­nów, któ­rym za­po­bie­gła in­ter­wen­cja Agen­ta Bo­otha. Teraz ta de­wot­ka była je­dy­ną osobą na ko­ry­ta­rzu, od któ­rej można było po­ży­czyć ciu­chy mniej wię­cej wła­ści­we­go roz­mia­ru, a także szam­pon i mydło, bo Ju­dith za­wsze była czy­sta i za­dba­na, w od­róż­nie­niu od więk­szo­ści uwię­zio­nych na sta­cji ko­biet.

Drzwi się otwo­rzy­ły. Ju­dith od­bi­ła się w czy­stym lu­strze Sally, która zer­k­nę­ła na nią nie­śmia­ło.

– Jud…

– Sally?

– Wiesz, jest mi głu­pio… Za­czę­łam robić po­rząd­ki…

– O!

Star­buck chcia­ła­by za­paść się w zie­mię ze wsty­du, ale tutaj nie było nawet ziemi. Wbiła wzrok w pod­ło­gę i cią­gnę­ła dalej:

– Zro­bi­łam pra­nie i… oka­za­ło się…

Ju­dith cof­nę­ła się do po­ko­ju i otwo­rzy­ła drzwi szafy i za­czę­ła w niej grze­bać.

– że nie mam…

– Tak, słu­chaj tu masz topik, po­wi­nien pa­so­wać, majt­ki, spodnie, aha, biu­sto­nosz, masz biu­sto­nosz?

Sally po­krę­ci­ła głową.

– To masz.

Sally nadal stała na progu.

– Ano tak… Tu masz szam­pon, mydło i resz­tę – po­wie­dzia­ła Jud, dając jej ko­sme­tycz­kę.

– Jud, za­cho­wy­wa­łam się wobec cie­bie jak suka… – po­wie­dzia­ła Sally przez łzy.

– Wobec sie­bie też. Cie­szę się, że ro­bisz po­rząd­ki. Idź, bo się roz­be­czysz.

Sally prze­szła kilka kro­ków w stro­nę prysz­ni­ców, Jud do­go­ni­ła ją i po­wie­si­ła na ra­mie­niu ręcz­nik.

 

***

 

 

Sam, który cicho prze­sie­dział w barze całe zaj­ście, rap­tem od­zy­skał dawną elo­kwen­cję i po­spo­łu z Cur­tis­sem spra­wił, że sta­cja za­mie­ni­ła się w wiel­ki bzy­czą­cy ul. To było pierw­sze od lat zda­rze­nie nie bę­dą­ce sa­mo­bój­stwem, przedaw­ko­wa­niem, pi­jac­ką bójką lub ku­chen­ną kłót­nią. Poza tym było to zda­rze­nie z udzia­łem ob­cych przy­by­szów i na do­da­tek po­zy­tyw­ne! Cho­ciaż­by dla­te­go, że na dzień dobry ni­ko­go nie za­bi­to, prze­ciw­nie – ura­to­wa­no i po­skro­mio­no tę zło­śni­cę Star­buck przy po­mo­cy ta­kie­go hu­ma­ni­tar­ne­go środ­ka, jak zimny prysz­nic.

Więk­szość nie cał­kiem zo­bo­jęt­nia­łych miesz­kań­ców sta­cji pra­gnę­ła zo­ba­czyć ta­jem­ni­czych Cy­lo­nów, choć bała się do nich zwra­cać. Przy­by­sze za­ję­li aż pięć pokoi, bo nie mieli gdzie roz­ło­żyć rze­czy. Szcze­gól­nie dużo miej­sca zaj­mo­wa­ła broń i zbro­je, ale jedno i dru­gie było po­trzeb­ne dla ćwi­czeń, któ­rych nie­po­dob­na było po­nie­chać na całe dwa ty­go­dnie. „Rano” na­stęp­ne­go „dnia” pa­stor Jebbs, zaj­rzaw­szy do swo­jej ka­pli­cy, zo­ba­czył na stole, na któ­rym spra­wo­wał pa­miąt­kę Wie­cze­rzy Pań­skiej, roz­ło­żo­ny go­tyc­ki tryp­tyk i za­pa­lo­ną lamp­kę oliw­ną.

Ze­słań­cy jedli po­sił­ki w dużej sali są­sia­du­ją­cej z barem, pła­cąc za nie kartą do konta elek­tro­nicz­nych kre­dy­tów. Je­dze­nie było liche, przy­po­mi­na­ją­ce fa­st­fo­ody, jakby zdo­byw­cy po­sta­no­wi­li skar­mić im wszyst­kie ku­li­nar­ne po­zo­sta­ło­ści po USA. Ko­lo­nię za­opa­try­wał ten sam trans­port, który wy­wo­ził uro­bek. Przy­wo­ził ame­ry­kań­skie piwo w pusz­kach, jak też inne trun­ki, pa­pie­ro­sy itp. Daty na opa­ko­wa­niach były jesz­cze przed­in­wa­zyj­ne. Wi­docz­nie Cy­lo­ny wy­wieź­li i zma­ga­zy­no­wa­li duże za­pa­sy tego wszyst­kie­go. Za­po­mnie­li tylko o Coli. Oprócz tego przy­wo­ził tro­chę lep­sze­go je­dze­nia, nie­zna­nych zie­mia­nom wa­rzyw i owo­ców, świe­że­go mięsa, które ser­wo­wa­no w barze. Ceny tych rze­czy były iście ko­smicz­ne. Ben ob­słu­gi­wał za­rów­no sto­łów­kę jak i bar.

Trzej przy­by­sze stali przed oknem i pa­trzy­li na Miami w bla­sku słoń­ca. Bryza ba­wi­ła się brze­ga­mi czer­wo­nych pa­ra­so­li. Krzy­cza­ły mewy nad błę­kit­nym oce­anem, któ­rym sunął wiel­ki, biały sta­tek wy­ciecz­ko­wy. Tuż za oknem pa­pla­ły przy lo­dach czte­ry laski w bi­ki­ni.

– To tak po mie­ście łażą? – zgor­szył się Kral­le.

– Ra­czej ła­zi­ły. Teraz za­pew­ne to miej­sce wy­glą­da ina­czej. – od­rzekł Fre­de­gar.

Ben wy­obra­ził sobie szkie­le­ty wy­pa­lo­nych ho­te­li, ro­sną­cy na cyplu zamek i wiel­ki ga­le­as su­ną­cy wzdłuż plaży przy akom­pa­nia­men­cie skrzy­pie­nia dulek i trza­sku batów.

– Karcz­ma­rzu, włącz może to miej­sce ze wczo­raj, z desz­czem. – po­pro­sił Odo.

– Bo to wy­glą­da jak jeden wiel­ki za­mtuz. – do­rzu­cił Hans

 Ben włą­czył Nowy Jork. Miał ca­ło­dzien­ne na­gra­nia, zro­bio­ne przez szyby pubów w 10 wy­bra­nych mia­stach Sta­nów dla ja­kie­goś pro­jek­tu ar­ty­stycz­ne­go. Potem ktoś je umie­ścił  w wi­de­ote­ce ko­lo­nii, czy to gwoli pa­mię­ci, czy po to, by drę­czyć ze­słań­ców wspo­mnie­nia­mi bez­pow­rot­nie znisz­czo­ne­go świa­ta.

– To miej­sce rów­nież wy­glą­da teraz ina­czej – po­wie­dział – na­zy­wa się też. Ale przy­naj­mniej jest. Po nie­któ­rych z na­gra­nych miast zo­sta­ły tylko zglisz­cza.

– To smut­ne. – po­wie­dział Odo.

– Pa­no­wie wy­ba­czą – muszę iść do kuch­ni. „Smut­no im! Zgi­nę­ły mi­lio­ny, może nawet mi­liar­dy ludzi, a oni myślą, że tylko wy­sa­dzi­li bur­del!” Bena za­la­ła falę nie­chę­ci do Cy­lo­nów, czy jak ich tam.

Fre­de­gar w za­my­śle­niu pa­trzył w nie­gdy­siej­szy deszcz. „Gdzieś padał deszcz, gdzieś śmia­ły się ro­ze­bra­ne ko­bie­ty, a don Alon­so i inni ka­pi­ta­no­wie spo­glą­da­li na ten świat ze swo­ich okrę­tów, wie­dząc, że nie­ba­wem od­mie­ni się bez­pow­rot­nie, a pro­ściej po­wie­dzieć – zo­sta­nie ob­ró­co­ny przez nich w perzy­nę”. Oczy­ma wy­obraź­ni zo­ba­czył jak „Prinz Lu­it­pold” ob­ra­ca wie­ża­mi a zło­to­wło­sy Man­fred ze sku­pie­niem na twa­rzy, oświe­tlo­nej kon­tro­l­ka­mi przy­rzą­dów, pa­trzy w swój ce­low­nik. „A co robił wtedy oj­ciec? Prze­cież był tam jed­nym z pierw­szych.”

– Nie­po­trzeb­nie ty o tym za­mtu­zie, Han­sie. – po­wie­dział Odo – Me­ister Ben się ob­ra­ził. To był ich świat, bądź co bądź, je­dy­ny jaki znali. Byli przy­zwy­cza­je­ni do swo­jej nie­nor­mal­nej nor­mal­no­ści, ja­kiej zbo­czo­nej nie wy­da­wa­ła­by się nam.

– Masz racje, panie, nie­po­trzeb­nie. – zgo­dził się Kral­le spusz­cza­jąc głowę.

– Te ulice są jak ka­nio­ny. Nie widać da­chów ka­mie­nic. Ile te bu­dyn­ki mają pię­ter? – po­wie­dział Fre­de­gar. – jak się miesz­ka na dnie prze­pa­ści?

Wró­cił Ben, nio­sąc tacę z za­mó­wie­niem: ste­ka­mi z pie­czo­ny­mi ziem­nia­ka­mi, kor­ni­szo­na­mi i bu­tel­ką wy­traw­ne­go wina.

-Wy­bacz Me­ister Ben, jeśli cię nie­chcą­cy ob­ra­zi­łem. – cicho po­wie­dział Hans po­chy­la­jąc się nad ladą. – Mam do cie­bie proś­bę. Cho­dzi mi o Klarę.

 

[1] Tzw. „Dwu­sko­ko­wiec”, tego typu małe jed­nost­ki są zwy­kle wy­naj­mo­wa­ne do rej­sów czar­te­ro­wych do jed­ne­go celu, bo ze wzglę­du na roz­mia­ry mają zapas pa­li­wa tylko na dwa skoki hi­per­prze­strzen­ne – tam i z po­wro­tem.

Koniec

Komentarze

Ben i Starbuck niemal na kolanach błagały ją nie ufać śliskiemu typowi i jego pedałowatemu pomocnikowi, ale wszystko na nic. – Wydje mi się, że powinno być: błagały ją, by nie ufać

 

i pomogli włożyć szczątki Pyskatego Zacka do dużego worka na śmiecie – Napisałbym worka na śmieci

 

Ben się ukłonił, chciał powiedzieć, że jest zaszczycony (+ , ƒƒ ) ale nie znał dość dobrze języka.

 

– Raczej łaziły. Teraz zapewne to miejsce wygląda inaczej. – odrzekł Fredegar. – bez kropki?

 

Przede wszystkim bardzo intersująco wypadła postać Sally. Intrygujaca postać. Generalnie cały fragment zaciekawił i z chęcią przeczytam, co dalej. Czuć trochę inny klimat niż w pierwszej cześci, ale ja uważam to za plus. Bohaterowie przybywają do innego miejsca, zmiana atrmosfery była tu potrzebna.

 

Ogólnie mi się podobało. Pozdrawiam serdecznie :)

Jesteś niezawodna. Zdziwiłby się, gdyby ktoś inny przeczytał to pierwszy. Niebawem wrzucę cd.

O, tym razem i tak długo mi to zajęło :( Jakoś nie byłam w humorze do czytania, ale dzisiaj przysiadłam i jak zaczęłam czytać, to tak mnie wciągnęło, że nie zauważyłem nawet, kiedy skończyłam… :)

No to muszę się pospieszyć z następnym kawałkiem.

Przeczytałam. :) Coraz ciekawiej piszesz, bohaterowie są plastyczni, dialogi naturalne. Odniosłam wrażenie, nie wiem czy słuszne, że Twój świat ewoluuje, na oczach czytelnika staje się coraz bardziej nowoczesny. Ładnie go rozbudowujesz.

Biedny Hanz, ale mu się znajoma trafiła. ;) Ciekawe, jak historia potoczy się dalej.

Wyłapałam drobiazgi:

Omal nie upuścił teczkę, ale zdążył przycisnąć ją łokciem. → teczki

Ben niemal słyszał ich śmiechy i mlaskanie wody w butach. -->chlupotanie (mlaskanie tylko “paszczą”).

Stał apatycznie oparty na kontuarze i patrzył w okno, czasami zerkając na klientów.--> o kontuar

Apatycznie – nie pasuje mi do tego zdania, ten wyraz odnosi się do człowieka, jego wyglądu.

 

Fajnie, że dotarłaś. No z tą nowoczesnością to tylko lokalnie i tymczasowo :). Tu mamy bohaterów w nietypowym środowisku i konfrontację ze współczesnymi ziemianami. Jestem ciekaw jak Ci się spodoba rozwój wydarzeń. Będzie też trochę dyskusji.

Dzięki za uwagi. Mlaskania użyłem rozmyślnie, ale chyba nie będę się przy nim upierał.

Nowa Fantastyka