- Opowiadanie: Nikolzollern - Pan na zamku 3

Pan na zamku 3

W tym rozdziale dalej obserwujemy relacje bohaterów z mieszkańcami stacji, oraz niełatwe stosunki jednej z bohaterek z Panem Bogiem.

Poprzednie części: https://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/23999

https://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/24103

Następna część https://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/24198

 

 

Oceny

Pan na zamku 3

Rozdział II

Nadzieje i obawy Sally i Klary

 

Wykąpana, czysto ubrana i wygłodniała Sally nie zastała w barze nikogo oprócz Bena, polerującego szklanki. Za oknem jarzył się neonami aktualnie nie istniejący Vegas. Sally chciała przede wszystkim jeść, lecz Starbuck, ujrzawszy stojące na półkach trunki, zażądała leku na kac. Dylemat był jeszcze trudniejszy z powodu długu, jaki dziewczyna miała u Bena.

– Cześć Ben!

– Cześć, fajnie dziś wyglądasz.

Ben odwrócił się i wcisnął przycisk mikrofalówki.

– Dzięki. – Starbuck czerpała siły z widoku butelek i zaczęła brać górę nad „uporządkowaną” Sally. – poproszę jak zwykle.

– Nie.

– Daj spokój, ja odrobię!

– Nie.

– Czemu?

– Bo mi życie miłe – nie kazali.

– Co, kurwa? Kto? Cylony?

– Dokładnie twój nowy rudy przyjaciel. Powiedział, że rozwali mi łeb, jeśli ci nawet piwa naleję. I ja mu wierze, Klaro.

– Nikt nie będzie za mnie decydował! – wściekła się Starbuck – sama jestem w stanie…

– Ostatnio te decyzje nie bardzo ci wychodzą.

Ben otworzył mikrofalówkę i wyjął z niej talerz z dużym befsztykiem i pieczonymi ziemniakami, położył na nim parę liści zielonej sałaty.

– Proszę, to dla ciebie. Zapłacone.

Starbuck chciała gniewnie odrzucić poczęstunek warty trzech dni jej pracy, ale żołądek aż podskoczył w porywie entuzjazmu. Sally wzięła talerz i sztućce.

– To też on?

– Prosił cię dożywić.

Sally usiadła przy stoliku plecami do barmana i zaczęła jeść. Płakać nad kotletem było strasznie głupio, ale ona nie mogła powstrzymać łez zraszających ziemniaki i sałatę. W połowie dania rozpłakała się na dobre i musiała zrobić przerwę. Ben oderwał od rolki ręcznik papierowy i ostrożnie zbliżył się do szlochającej dziewczyny. Sally nigdy nie płakała w jego obecności, chyba że pijana i ze złości, i konsekwentnie odgrywała twardzielkę. Ostatnie wydarzenia przebiły jej pancerz i ukazały jej samej zagubioną, samotną i bezbronną dziewczynę, uwięzioną z obcymi ludźmi w cholernym galaktycznym zadupiu. Sally wzięła od niego ręcznik, wytarła oczy i nos i uśmiechnęła się przez łzy.

– Jestem taka głupia dzisiaj – płaczę z byle czego.

– Nazbierało ci się.

– To już drugi raz – pierwszy jak pożyczałam od Jud szampon.

– Ty jedz, póki ciepłe.

– Nazwał mnie siostrą, wiesz? – Sally znowu się rozpłakała, ale szybko się opanowała.

Ben przyniósł szklankę soku pomarańczowego.

– Polubił cię.

– Przychodzili tu dzisiaj?

– Byli z rana, gadali z Boothem, chyba o podboju. Potem przyszedł Dok i powiedział, że Logan nie żyje, przedawkował.

– I co oni?

– Poszli z Boothem i Dokiem wyrzucać Chemika za burtę.

Widelec z kawałkiem ziemniaka zawisł w połowie drogi miedzy talerzem i otwarta buzią Sally. Ben spojrzał na zegar.

– Już chyba wyrzucili.

– Kolejny dobry uczynek. – skwitowała Sally, wznawiając jedzenie. Wywalenie Chemika stawiało grubą kropkę w jednym z najpaskudniejszych rozdziałów jej życia, który od dzisiejszego poranka palił ją wstydem. Nagle znowu odłożyła widelec i rozpłakała się gorzko:

– Ben, nie wiem, jak żyć dalej. Co zrobię jak oni odlecą? Nie mogę już więcej! Umrę! Po co oni mnie uratowali? Oszaleję! Pokazali światełko, a potem co-o?

Ben podszedł i przytulił jej głowę do swej piersi. „Wczoraj zarobiłbym za to łokciem w zęby. A może to już nie Starbuck, która umarła pod prysznicem, tylko nowa osoba – Klara”.

U-u-u – głucho beczała Sally, w kamizelkę barmana – co mam robić? Mogą mnie zabrać, prawda? Ben, przecież mogą?

Nie wiedział co jej powiedzieć: zarówno rozbudzanie nadziei, że przybysze wezmą ją ze sobą, jak i jej gaszenie, mogło okazać zgubne. Nie mówił więc nic, tylko głaskał ją po włosach i mokrym policzku. Jedno było jasne – dziewczyna nie może tu pozostać, jej zapas wytrzymałości psychicznej się wyczerpał.

„Złamali nas! – myślał – Zostawili nas tu, byśmy zmiękli, kisząc się we własnym sosie. Teraz każdy z nas ochoczo ukląkłby przed łaskawym panem, który zabrałby go gdziekolwiek, byle dalej stąd, niech tylko da nam iskierkę nadziei. Ja też, ja też!”

– Co trzeba zrobić, żeby mnie wzięli, jak myślisz? – Sally oderwała się od Bena i przestała płakać, pochłonięta myślą o zabraniu się z przybyszami.

– Skąd ja mam wiedzieć?

– Jesteś mądry i znasz się na ludziach.

– Powiem ci jedno, jeśli ci zaproponują – leć. Zdaje mi się, że rudy czuje się za ciebie odpowiedzialny, ale nie on jest tu szefem. Bossem jest Fred, ten wysoki, to jego statek ma przylecieć. Nie bardzo go rozumiem.

– Przystojny.

– Tylko nie próbuj go uwodzić! Nie próbuj się przypodobać. Lepiej nie rób nic, bo tak niczego nie zepsujesz. Pospłacaj długi, nie rób głupstw i się módl, Klaro.

– Idę się modlić – powiedziała Sally, oddając naczynia. Pomysł modlenia się nie wydawał się głupi, bo skoro zawitali tu jacyś normalni ludzie, to i Bóg mógł usłyszeć ją w tym zadupiu wszechświata.

„Co ja robię? Pakuję dziewczynę w objęcia Cylonów. Nazywam ją „ich” imieniem, żeby się przyzwyczajała. Ale co innego można zrobić? Tu nie czeka nas nic, poza śmiercią w zapomnieniu. Niczego już nie bronimy. Nie będzie bohaterskiej śmierci, pomników i pieśni – tylko amnezja. Jeśli wydostaniemy się stąd, to wyniesiemy choćby wspomnienia, które, jeśli Bóg pozwoli, przekażemy dalej…”

 

***

Rozprawienie się z Chemikiem wstrząsnęło społecznością stacji i wywołało mieszane uczucia, wśród których lęk wciąż przeważał nad wdzięcznością. Draby Chemika siedzieli cicho, wyjadając zgromadzone zapasy i licząc, że w ten sposób unikną łomotu, czekającego ich gdy w końcu będą musieli wyjść do pracy. Uzależnieni od melanżu przeżywali katusze odstawienia, ale nikt nie umarł, ani nie popełnił samobójstwa. Zmieniło się coś jeszcze. Nieformalni liderzy zesłańców: Booth, doktor Jack i pastor Jebbs uczestniczyli w akcji przeciwko bądź co bądź „swojemu” przestępcy pospołu z „okupantami”. Ta „kolaboracja” dawała do zrozumienia, że jedynym możliwym życiem, było życie ze zdobywcami pod jednym dachem i według ich reguł.

Ben obracał w dłoni srebrnego talara, wielkiego niczym medal. Widniał na nim profil jakiegoś Murzyna, wypisz– wymaluj podobnego do jego dziadka Franklina, ale napis, okalający jego pyszną kryzę mówił co innego: „Rudolf VII, Herzog von Kowando”. Odo, który ostatnio często przesiadywał w barze, improwizował na lutni jakieś smętne wariacje, popatrując tym razem na życie Chicago wczesnym popołudniem. Ben wiedział, że o 13.47 zacznie padać, a o 13.53 pojawi się parka gejów z adoptowanym dzieciaczkiem lat czterech pod dużym parasolem w kolorach tęczy. Przechodząc przed witryną baru parka będzie się całować nad głową „synka”. Nie przyznający się do „homofobii" barman czuł się zniesmaczony tym widokiem i postanowił nie sprawdzać, jaką reakcję wywoła u muzyka z długim mieczem.

– Panie… – ostrożnie zagadnął Ben o 13.50.

– Meister Ben?

– Pozwól, że zadam ci pytanie. – Ben aż się zdziwił, jak ładne zdanie udało mu się wypowiedzieć w języku przybyszów.

– Pytaj, Meister Ben. – Odo odłożył lutnię i podszedł do kontuaru.

– Dwa lata temu przyleciał tu statek. Byli na nim ludzi ze znakiem na policzku – Ben wziął długopis i nabazgrał na serwetce zębatą tarczę – ot coś takiego.

– Kosmoludy z klanu Xase. Nieprzyjemne typy, nieprawdaż?

– Kosmoludy?

– Tak nazywamy ludzi żyjących na statkach, stacjach, nie zakotwiczonych na żadnej planecie. To pstre towarzystwo, niekiedy bardzo egzotyczne. Są wśród nich resztki wymarłych cywilizacji, relikty zapomnianych kultur, są też zwykłe męty. Xase to bardzo stary klan z… zapomniałem skąd. Mają status seniorii kosmicznej, ale reputację nieciekawą, często trudnią się przemytem, podobno też piractwem. Narozrabiali u was?

– Zabili człowieka, ale chyba nie złamali waszego prawa.

– Stracili złoczyńcę?

– Nie powiedziałbym. Niegrzecznie się odezwał i jeden z nich, chyba rycerz, bo miał długi miecz, go zabił. To chyba zgodne z prawem? – nieco zjadliwie zapytał barman.

Odo zmienił się na twarzy: uśmiech zgasł, w oczach Ben zdążył dostrzec wyraz goryczy, gdyż rycerz przestał na niego patrzeć, utkwiwszy spojrzenie w swoich dłoniach, tak jakby coś na nich widział.

– Niekoniecznie – powiedział w końcu, – Na świeżo podbitej planecie niegrzeczność wobec rycerza jest traktowana jako bunt, zaś gdzie indziej jest tylko niegrzecznością. Najwyżej zarobi się w pysk.

Odo spróbował się uśmiechnąć, ale uśmiech wyszedł mało przekonujący.

– Są też zniewagi, których rycerz nie może puścić płazem, przynajmniej tak się uważa – powiedział Drachenberg smutno, nadal patrząc na swoje ręce. – Ale czy tak jest naprawdę?

Ben wyobraził sobie krew na smukłych dłoniach młodego rycerza i w jednej chwili domyślił się przyczyny nagłej zmiany nastroju.

– Chyba u was każdy wie, jakich słów nie powinien wypowiadać.

– Chyba że to samobójca, który chce, by go zabito. Popełnić samobójstwo za pomocą innego człowieka.

– Ktoś taki wybrał ciebie, panie?

– Znieważył mnie publicznie, w obecności dwóch innych rycerzy. Gdybym go nie zabił, miałbym plamę na honorze. Zabiłem go i mam plamę na sumieniu.

– To nie była twoja wina, panie.

– Według prawa – nie. Jednakże zrobiłem dokładnie to, co on chciał, bym zrobił. Posłużyłem jego złej woli, pomogłem trafić do piekła. Nie jestem wolny od winy! Gdybym go nie zabił, to biedak być może rozmyśliłby się umierać.

– Albo znalazłby kogoś innego.

– Albo i nie! To ja dałem się sprowokować! Słyszałem tylko obraźliwe słowa i reagowałem tak, jak mówią wpojone mi zasady.

– Czyżbyś je podważał, panie?

– Zasady trzeba umieć interpretować stosownie do sytuacji. Na tym polega sztuka rządzenia i w ogóle bycia panem. Mechaniczne, bezmyślne stosowanie zasad jest równie niszczące jak ich lekceważenie. Nie zdałem egzaminu, Meister Ben. Nalej mi czegoś.

Ben nalał prawie całą szklankę wzmocnionego Porto. Drachenberg duszkiem wypił połowę.

– Wiesz, że Fredegar by tego nie zrobił? Dlaczego, zapytasz? Bo ma honor w sercu, a nie w głowie. Nie dba o to, jak wypadnie w oczach innych… – Odo machnął ręką. – Będzie dobrym panem, zobaczysz.

„Szybko go bierze” – pomyślał Ben.

– A wiesz, za co go najbardziej cenię? On jeden nie mówił mi, że to nie moja wina!

Rycerz osuszył szklankę, położył na ladzie talara, za który mógłby pić tu przez tydzień, i nieco sztywnym krokiem wyszedł z baru. Na talarze widniał nochaty profil jakiegoś Peruwiańczyka, podpisany: Albrecht XII, Kurfürst von Calderion. Zegar pokazał 13.58.

 

***

 

Sally rzuciła się w wir pracy. Od lat nie pracowała tak ochoczo. Kiedy tu trafiła, wybrała szkolenia na operatora transportera ładowniczego, zwanego popularnie kosmicznym widlakiem. Wyposażony w silniki manewrowe i cztery haki widlak chwytał szkrzynie z urobkiem i przenosił do ogromnego kontenera, zabieranego dwakroć w roku przez transportowiec. Tam opróżniał skrzynię i wracał na wyrobisko po następną. Asteroida w całości składała się z rud polimetalicznych, więc była nie tyle drążona, ile cięta na kawałki i obecnie była trzykroć mniejsza niż w chwili przybycia zesłańców. Bawiąca się w Starbuck Sally nazwała widlak Viperem i odkryła jego niezwykłe pilotażowe możliwości. Dokazywanie na Viperze w końcu przejadło się Sally jak każda inna zabawa, a jej przejawiane ostatnimi czasy samobójcze skłonności zmusiły Frankiego do zdjęcia dziewczyny z tej pracy. Odmieniona przez zimny prysznic i braterskie ciepło Krallego, Sally udała się do Grimaldiego osobiście i ubłagała pozwolić jej znowu usiąść za sterami. Przez wystające do przodu macki haków i obły wrzecionowaty kadłub Viper przypominał kałamarnicę z czterema obrotowymi silnikami. Drążek sterowy wyglądał jak krzyżówka rowerowej kierownicy z joystickiem. Pakując się do skafandra, czuła w palcach niecierpliwe mrowienie, trochę jak gracz komputerowy sięgający po kiedyś lubianą, ale odstawioną na długo grę. Usadowiła się w siodle, zapięła pasy na biodrach. Wczoraj głupio wygadała się Jud o swojej ukrytej nadziei – zostać zabraną przez przybyszów. Zaczęło się od tego, że postanowiła się modlić, ale nie umiała się zabrać do tej niezwyczajnej czynności. Postanowiła zasięgnąć rady doświadczonej sąsiadki, która od wczoraj wydawała się jej mądrą i życzliwą.

– Jud, muszę się pomodlić o pewnej sprawie… – powiedziała jej z progu.

Judith przemogła się, by nie powiedzieć ironicznego „O!” ale po jej twarzy przebiegł dreszcz tłumionego uśmieszku.

– A w czym problem? Weź i się pomódl.

– Tak po prostu, mam Mu to powiedzieć? To jakieś egoistyczne, prosić o coś dla siebie.

– To dlatego się nie modlisz?

– Raczej dlatego, że wtedy On może chcieć czegoś ode mnie.

– Bóg nie chce nic od ciebie, tylko ciebie. I to czy będziesz Go o coś prosić, czy nie, niczego nie zmieni. Będzie cię chciał tak czy owak.

Sally otworzyła usta, by dawnym zwyczajem powiedzieć, żeby się walił, ale w obliczu swojej ewidentnej zależności od Jego decyzji zamknęła usta. Życie i tak było porąbane, a tu się okazuje, że Bóg ją chce. Ta świadomość przygniotła ją jak granitowy głaz. Nie miała sił, ani argumentów żeby temu zaprzeczać. Jud posadziła ją na łóżku i przysiadła obok.

– To straszne! – wyszeptała Sally. Łzy, nagromadzone przez lata „suchego” gniewu w nadmiarze, znowu polały się po jej policzkach.

– Wcale nie! – energicznie zaprzeczyła Murzynka – to oznacza, że cię kocha i nie jest Mu wszystko jedno, co się z tobą stanie, a przez to nie jest wszystko jedno, co ty zrobisz ze swoim życiem.

– Wiesz, ten rudy, Hans, powiedział, że mu nie jest wszystko jedno, i że jestem jego durną siostrą …

– Widzisz, jeśli obcemu facetowi nie jest wszystko jedno, to Bogu tym bardziej. – powiedziała Jud przytulając szlochającą Sally do piersi.

– Mogą mnie zabrać, prawda? – powiedziała ta prosto w dekolt.

Pierś Judith uniosła się w głębokim westchnieniu.

– To o tym chcesz się modlić?

Sally nie odpowiedziała, tylko powoli odsunęła się od sąsiadki. Wstyd palił ją żywym ogniem. Chciała wstać i wyjść, ale Jud położyła jej rękę na ramieniu.

– Przeszło dwa lata się o to modlę – powiedziała cicho i rozpłakała się na ramieniu Sally. Siedziały i płakały przytulone do siebie, aż zrobiło im się niewygodnie.

– Myślałam, że będziesz miała mi to za złe.

– Jeśli ktoś cię to za to potępi, to tylko z zawiści.

– Ty nie?

– Jeśli ci się uda odlecieć stąd z normalnymi ludźmi, będzie to promyk nadziei dla wszystkich. Może będziesz gołębiem Noego, który wrócił z gałązką oliwną, obwieszczając koniec potopu.

– Jeszcze nic nie wiadomo.

– No to módlmy się.

Starbuck dała mały wstecz i wypłynęła z hangaru. Potem dodała gazu i „viper” zanurkował w „dół” ogonem do przodu. W nieważkości takie jak „góra” i „dół” pojęcia szybko traciły sens. Doły i góry stanowiły teraz wewnętrzny krajobraz Sally, miotającej się między euforią nadziei, a panicznym lękiem przed perspektywą powrotu do beznadziejnego tkwienia w tym zakątku galaktyki w towarzystwie podobnych, powoli wariujących nieszczęśników. Dziewczyna wykonała kilka „beczek” i „immelmana” po czym spiralnie obleciała stację i resztkę asteroidy. Tu można było latać tylko w kółko, bo dookoła ziała mroczna pustka. Na koniec dziewczyna zakręciła pętlę Nesterowa i kończąc ją w wyrobisku. Niestety nie można było pobawić się dłużej nie przekraczając normy zużycia paliwa, by za nie później nie płacić. Dawniej Starbuck nie zawracała sobie tym głowy, ale teraz trzeba było brać się do roboty, by nie mieć długów, kiedy wreszcie można będzie lecieć do przodu.

 

****

 

Dok czuł się cokolwiek wykluczony z życia towarzyskiego własnej paczki, które coraz bardziej kręciło się wokół przybyszów. Nie znał i okropnie nie lubił niemieckiego, a tym bardziej rilgerdzkiego. Teraz został w tyle za Boothem, Grimaldim, a nawet za Benem, który nie uczył się żadnego języka, ale chyba dzięki barmańskiej komunikatywności łapał słówka i zdania, jak mewa rybę. Siedział w swoim gabinecie i nudził się wtedy, kiedy Booth dyskutował w barze z tym gadatliwym małym rycerzem i zwalistym rudzielcem. Trzeci, chyba ten najważniejszy, był mniej rozmowny, nie przesiadywał w barze, ale więcej czasu spędzał w kaplicy.

Dok nie należał do ludzi, których beznadzieja nauczyła się modlić. Był typowym pracoholikiem i to chroniło go od degradacji. Nie rozumiał pobożnisiów, ale uważał, że każdy sposób na przetrwanie jest dobry, jeśli pomaga. Miał religię za zabawkę słabeuszów i nieudaczników, choć przykład najeźdźców zdawał się temu zaprzeczać. Jakże dziwnie było patrzeć na groźnych kosmitów tłoczących się w kościołach i wyciągających ręce po błogosławieństwo do wystraszonych klechów! Jacy oni są obcy, odlegli nie tylko w przestrzeni, ale i w czasie: mieczem krzyżowca tnący gordyjskie sploty naszej cywilizacji. Tacy prości, tacy średniowieczni! Jak im udało się zajść tak daleko? A może właśnie dlatego? Dzięki swojej prostocie uniknęli dekadencji i nie ugrzęźli w niekończących się pytaniach o identyczność. Parli naprzód, aż dotarli do nas. Plaga. Zagłada. A może brutalne wcielenie naszych własnych tęsknot za prostotą, klarownością, jednoznacznością zasad? Za pewnym gruntem i twardą ręką, za uczciwym postawieniem sprawy, bez owijania w bawełnę i nieskończonych manipulacji?

„Żeby ci skurczybyki przynajmniej mieli jakiś inny język, hiszpański na przykład…”

Znajomość hiszpańskiego była tradycją w rodzinie doktora Jacka. Pradziadek Lionel Hammond był pilotem i został jednym z licznych amerykańskich najemników w lotnictwie republikańskim podczas hiszpańskiej wojny domowej. Była to tajemnica – dla obcych był ochotnikiem, walczącym w obronie demokracji. Z początku traktował to tylko jako biznes, ale zakochał się w pięknej Olalli, córce pewnego dygnitarza z frakcji trockistowskiej. Nawet się zastanawiał, czy nie zostać po wojnie w Hiszpanii, ale, jak wiadomo sprawy potoczyły się inaczej.

Republikanie raz po raz brali w skórę od frankistów, reżim kompromitował się coraz bardziej, a trzymające władze frakcje komunistów, trockistów i anarchistów zaczęły skakać sobie do gardeł. Kiedy ojciec narzeczonej dostał kulę w łeb prosto na posiedzeniu rady miejskiej, zrobiło się naprawdę nieciekawie. Lionel zapakował płaczącą Olallę na miejsce obserwatora swojego Bregueta 19 i wystartował w nieznane, korzystając z zamieszania, spowodowanego nalotem wrogiej awiacji. Zarobione pieniądze praktyczny pradziadek trzymał w samolocie na taki właśnie przypadek. Cudem unikając zestrzelenia, kluczył między strugami pocisków i w końcu wyprowadził lekko podziurawioną maszynę nad morze, gdyż do jakichkolwiek granic lądowych było za daleko. Paliwa starczyło by dotrzeć do wód neutralnych. Zwodował samolot obok jedynego dostrzeżonego statku, którym szczęśliwie okazał się kanadyjski towarowiec.

Zarobionych na wojnie pieniędzy starczyło na domek w Cordovie, stan Tennessee, gdzie urodził się w 1939 dziadek doktora – Spencer Luis (po hiszpańskim dziadku) Hammond. Odtąd hiszpański element był nieodłączną częścią wychowania rodzinnego Hammondów, zwłaszcza że w 1945 Olalla owdowiała i musiała wychowywać Spencera Luisa samotnie, Lionel bowiem spłonął w swojej „Superfortecy” zrąbany przez japońskie myśliwce w okolicach Tokio.

Dziadek miał wpojone lewicowe poglądy, antyklerykalizm zmiękczony sentymentem do hiszpańskiej pobożności ludowej, doskonałą znajomość języka, a wśród rodzinnych legend – podanie o tym jak mama tańczyła z Lorcą w 1935, ze szczegółowym uwzględnieniem sukienki, fryzury i biżuterii. Został profesorem filologii hiszpańskiej. Podsadził na Lorcę wnuka. Hippizujący rodzice byli mniej hiszpańscy, ale Jack spędzał przeto więcej czasu w domu dziadków i wchłonął iberyjskie dziedzictwo w całej pełni. Będąc już wziętym lekarzem w Miami ochotniczo pracował przez kilka godzin w tygodniu w darmowej przychodni w dzielnicy latynoskiej, by utrzymywać język w dobrej formie.

Dok wyjął z szuflady płytę z archiwalnymi nagraniami radia hiszpańskiego. Tkwiła w jego playerze w momencie w momencie aresztowania i powędrowała z nim na drugi koniec galaktyki. Praktycznie była jedyną rzeczą, łączącą go z dawnym życiem. Potrzymał chwilę w rękach, po czym uruchomił z komputera kopię nagrania. Samą płytę Dok oszczędzał, ale zawsze brał do ręki, kiedy chciał posłuchać.

„Podpułkownik: Ja jestem podpułkownikiem gwardii cywilnej.

Sierżant: Tak jest!

Podpułkownik: I nie ma takiego, co by się mnie sprzeciwił.

Sierżant: Nie ma, panie podpułkowniku.

Podpułkownik: Mam trzy gwiazdki i dwadzieścia krzyży.

Sierżant: Tak jest.

Podpułkownik: Sam kardynał arcybiskup z dwudziestoma czterema fioletowymi pomponami pokłonił mi się nisko.

Sierżant: Tak jest.”

– ¿Es esto una farsa? – padło pytanie od drzwi – En nuestros obispos ni siquiera inclinarse ante el rey.[1]

Jack podniósł oczy i ujrzał stojącego w drzwiach Fredegara.

– Sí, señor. Coś w tym rodzaju. – odpowiedział Jack po hiszpańsku. Zatrzymał nagranie.

– To po hiszpańsku, tak? – zapytał znowu Fredegar uradowany.

– Tak, panie. – potwierdził zaskoczony Dok.

– Słyszałem o Hiszpanii od pewnego rycerza z waszej planety. Był tam taki malarz – Velázquez. I jeszcze san Juan de la Cruz, jego relikwie przywiózł na naszą planetę mój ojciec. Tyle wiem o Hiszpanii.

– Skąd znasz ten język, Panie?

– To mój rodzimy język. Wychowałem się w Gilliomarze na Kowandongu, jeśli to ci cos mówi.

Jack przecząco pokręcił głowa.

– Taki mamy tam język. Pewnie gdzieś jeszcze w galaktyce mają podobny. Wszystkie znane języki są spokrewnione z którymś z waszych. Istnieją marne szanse znaleźć w galaktyce coś naprawdę odmiennego.

– Wciąż nie mogę dojść z tym do ładu.

– Z czym?

– Z tym, że ni z gruszki, ni z pietruszki znaleźliśmy się w środku wszystkiego. Spodziewałem się większego pluralizmu – jest przecież tyle kultur, tyle religii na tej jednej planecie… Myśl, że może istnieć jedna jedynie słuszna religia wydawała mi się śmieszna. Uważam, uważałem, że Bóg, jeśli istnieje, przemawia do ludzi różnych kultur na różne sposoby…

– Żeby ich skłócić?

– Żeby nauczyć tolerancji.

– Tolerancji kłamstwa? Czy akceptacji ignorancji? Jeśli Bóg jest jeden, to i prawda o nim musi być jedna – bluźnierstwem byłoby podejrzewać Boga o zsyłanie ludziom wzajemnie wykluczających się objawień. Zatem prawdziwe objawienie musi być jednoznaczne, a co do różnych kultur, to nie są one aż tak różne, żeby człowiek przestał być człowiekiem – tym stworzonym na obraz i podobieństwo, a więc zdolnym do odbioru Objawienia.

– Trudne to tematy.

– Ale przynajmniej warte rozmowy. – Fredegar poczuł, że się złości.

– Dlaczego Bóg wybrał jakiś podrzędny świat na obrzeżach galaktyki?

– To w Jego stylu, nie sądzisz? Zawsze wybiera podrzędne ludy i cywilizacje na świadków, by nie mieli nic wartościowego oprócz Niego. Przecież u was też tak było.

– Powiedziałeś „świadków”, panie?

– Na każdej planecie jest lud, któremu Bóg powierzył świadczyć o Nim. Potem słowo Boże wychodzi poza ten lud i ogarnia jeśli nie całą planetę, to jakiś znaczący obszar. Potem zaczyna się apostazja. Nie wiem dlaczego tak się dzieje, może dlatego, że ludzie najpierw cieszą się, że poznali Boga prawdziwego, a gdy się okazuje, że czegoś wymaga, On zaczyna im przeszkadzać żyć według własnych zachcianek – Fredegar sam dziwił się własnej elokwencji – Przez swoje wcielenie Bóg uczynił wasz świat centralnym, a wy tym wzgardziliście i dlatego uciekacie od tego tematu bardziej niż pozostali. Z tym ja nie mogę dojść do ładu – jak to możliwe, żeby ci, co są najbliżej, okazali się najdalej, odeszli tak daleko!

– I tu zjawiliście się z mocnymi argumentami, by sprowadzić nas z powrotem na słuszną drogę.

– Planety Wcielenia szukano ponad dwa tysiące lat, – powiedział Stetten, ignorując ironię rozmówcy – wielu po cichu powątpiewało, że to kiedykolwiek nastąpi, a jak już nastąpi, to będzie to koniec świata. A teraz, gdy znaleźliśmy, niektórzy uważają, że to początek końca, że razem z dobrem wchłonęliśmy zło i destrukcja przerzuci się z was na całą Rzeszę. Oby nie mieli racji, bo widzę niepokojące symptomy. Więc nie wiem, kto kogo i na jaką drogę sprowadzi.

Rycerz się zamyślił, zatopiony w mrocznej wizji chaosu i degeneracji. Dok z kolei zdał sobie sprawę, że mówiący po hiszpańsku Cylon, po coś przyszedł.

– Coś ci dolega, Panie?

– Ano tak, doktorze, zagadałem się i zapomniałem, po co przyszedłem. Od rana mam falowe napady mdłości. Może to być od jedzenia?

– Czy następują w regularnych odstępach?

– W serii po trzy co półgodziny.

– Reaguje pan na nasz agregat sztucznej grawitacji. Raz w tygodniu robot wymienia baterię grawitonową, a potem następuje dostrojenie agregatu do poziomu mocy nowej baterii. Zanim złapie odpowiednie ustawienie, następuje kilka drobnych skoków grawitacji. Pan tu nowy, my już prawie nie odczuwamy.

– Faktycznie! Nie skojarzyłem. Na czwartym roku odbywaliśmy loty ćwiczebne na statku szkoleniowym. Odrabialiśmy różne sytuacje awaryjne – dehermetyzację, utratę energii, sterowności, były też zakłócenia grawitacji, dużo silniejsze, oczywiście. A ja myślę, co to może być? Przecież kopią nie oberwałem, z konia nie spadłem, by mieć wstrząs mózgu. No i zaraz byłoby wiadomo, a nie po dwóch miesiącach.

Jacka po raz kolejny dopadło irytujące poczucie anachronizmu, które budziły w nim kiepskie filmy historyczne. Niedbały dobór kostiumów i przedmiotów doprowadzał go do szewskiej pasji. Teraz na stacji kosmicznej rozmawiał  o zakłóceniach grawitacji z facetem, który dopiero co wrócił z wojny, gdzie walczył kopią. Przez głowę doktora przemknęła niespodziewana myśl, że wstąpił do ruchu oporu właśnie z powodu niezgody na „wsteczny bieg” historii, a nie z powodu przywiązania do coraz bardziej niewyraźnych wartości współczesnego mu świata. A właściwie czym jest ruch naprzód, postęp? Rozwojem czy rozkładem? Czy jednym i drugim naraz? Czy niestarzejący się człowiek irytowałby go tak samo?

 

***

 

Nie wiem od czego zacząć. Boże, jestem głupia. Taka właśnie jestem, ale nie żebym Cię obwiniała, że taka jestem. Wszystko co dotąd uczyniłam, to w najlepszym razie głupstwa i obraza Boska. Przepraszam Cię i ślubuję… że… że będę Twoją Klarą… Naprawdę przepraszam, bez oszukaństwa. Niech mnie tylko wezmą! Przecież Tobie nie jest wszystko jedno, skoro jeszcze nie jestem w piekle, choć myślałam, że jestem. Dziękuję Ci za to i proszę,… nie żebym myślała, że uczyniłeś dla mnie za mało, ale dałeś mi nadzieję i teraz ja tak się boję… Nie żebym Ci nie ufała, ale chyba nie wytrzymam tu dłużej i w końcu wyskoczę… Broń Boże, nie próbuję Cię szantażować, po prostu nie ufam sobie… Uuu! Proszę… Ty wiesz, wszystko wiesz…

 

Życie Sally zwolniło i stało się bardzo męczące. Rzucało ją to w ziąb rozpaczy, to w żar euforii. Pragnęła rozmowy i samotności jednocześnie, a rozmawiać mogła tylko o jednym, co zawężało krąg rozmówców do Bena i Judith, którzy powinni już mieć jej po dziurki w nosie, ale nie dawali tego po sobie poznać.

Drugim tematem rozmów – tylko z Jud – był Bóg. Relacje z Nim były tak trudne, że chciało się wrzeszczeć i walić głową o ścianę. Mógł sprawić, cokolwiek zechciał. Ale żeby zechciał uczynić właśnie to, czego ona pragnęła! Nieustannie przepraszała Boga za dawne błędy i nowe uchybienia, które piętrzyły się mimo jej rozpaczliwych starań, by niczym Go nie irytować. Ale czy On wybaczy? Próbowała porozmawiać z pastorem Jebbsem, ale jego zapewnienia, że skoro wierzy to oznacza, że już jest zbawiona, wydały się mało przekonujące. A to, że dla radykalnego polepszenia relacji z Bogiem wystarczy „przyjąć Jezusa w serce”, po prostu mówiąc „wejdź”, wyglądało na zwykłe wmawianie sobie, że wszystko jest w porządku i chowanie głowy w piasek przed sprawiedliwym Bożym gniewem. To, że Bóg jest miłosierny i dał temu dowód, nie dając Sally duchowo i fizycznie wypaść do „ciemności zewnętrznych” dawało promyk nadziei, którego nie wolno było zaprzepaścić, a żeby go zachować należało… I tak w kółko.

Właśnie w momentach, kiedy świadomość robiła pętle, rodził się bunt, budziła dawna się Starbuck i żądała alkoholu, melanżu i seksu. Melanż wyleciał do kosmosu razem z Chemikiem, alkohol mamił z półek pubu, bliski i niedostępny. Seks z kolei był dostępny, ale przygodne spółkowanie z przypadkowym facetem, budziło w Sally tyle samo odrazy, co pożądania, nie wspominając o tym, że najwyraźniej podsycało huczące płomienie Bożego gniewu. Niewyżyta Starbuck miotała się po stacji wszędzie natykając się na przeszkody ze strony bogobojnej Klary, starannie unikającej wszelkich kłótni. Pewne ujście rosnącemu napięciu dawała praca. Sally co drugi dzień pracowała po dwie zmiany, a jej długi w barze, sklepiku i kopalni szybko malały.

Niemniej jednak ani rozpaczliwa obrona nowej Klary, ani zmęczenie po pracy nie uchroniły Sally od kilku wkurzających Boga wpadek. Najczęstszymi ofiarami foch Starbuck stawali się jej niedawni przygodni kochankowie, traktowani jako współwinowajcy, a nawet winowajcy jej upadku, choć, między Bogiem a prawdą, inicjatywa prawie zawsze wychodziła od niej.

Nawiasem mówiąc, dożywiona, pozbawiona używek i zdecydowanie bardziej zadbana Sally wyładniała, przybrała na wadze, dokładniej wypełniając sobą znoszone ubrania. Oczy nie były juz upiornie podkrążone i zapadnięte, choć często opuchnięte z powodu łez. Policzki się zaokrągliły i nabrały nawet rumieńców. Widząc coraz bardziej atrakcyjne kształty i zdecydowanie łagodniejsze usposobienie dziewczyny, niektórzy z dawnych partnerów, prawem starych znajomych próbowali nawiązać z nią bliższy kontakt, ale nadziewali się na tak ostrą kontrakcję, że rejterowali się czym prędzej zaskoczeni i skonsternowani. Lesley, który zawsze pozwalał sobie na sprośne żarty i gesty, wykazał się wielkim brakiem wyczucia sytuacji i klepnął Sally w tyłek, która to czynność i wcześniej była w jej przypadku dość ryzykowna. Tym razem zarobił w zęby z obrotu, tak że się nakrył nogami. O to sumienie nie tylko Starbuck, ale i Klary było spokojne – temu chutliwemu dziadowi się należało.

Gorzej było z Benem, niezłomnie broniącym dostępu do alkoholu. Ogólnie rzecz biorąc, Sally była mu za to wdzięczna, rozumiejąc, że jej własnej siły woli nie starczyłoby nawet na jeden dzień. Doświadczona pijaczka Starbuck próbowała obłaskawić go na wszelkie sposoby w rodzaju, „ten jeden ostatni raz”, „za nowe życie” i „oni się nie dowiedzą”, jednak nie mniej doświadczony barman nie dawał się zwieść. Żartował, nalewał tonic bez ginu, albo proponował coś zjeść. Piątego wieczoru abstynencji Sally spróbowała go uwieść, łamiąc przy tym wszystkie stare i nowe zasady. (Sally z zasady nie sypiała dla sportu z facetami, do których żywiła szacunek, takimi jak Ben, Booth, czy Dok, co w pewnej mierze przypominało filozofię seksualną Krallego). Wówczas Ben, doskonale rozumiejąc o co chodzi, naprawdę się obraził i odepchnął ją z nieukrywaną odrazą. Starbuck wydarła się na niego, z wizgiem wyrzucając z siebie potoki brudnych przekleństw. Wybiegła z baru przerażona własnym postępkiem, zamknęła się w pokoju dręczona przeczuciem nadciągającej katastrofy.

Wściekła Starbuck gryzła poduszkę, zaś Klara była zbyt przerażona, by się modlić i tylko kuliła się w oczekiwaniu Bożej kary, nawet nie zastanawiając się jaka mogłaby być – to było zbyt oczywiste! Na wieki w tym pudle, w tym ciasnym, dusznym pudle, wiszącym w ciemnościach zewnętrznych. Tłukła się kolanami w cienką ściankę, wstawała i znowu się kładła, lała łzy bezradności. Zechciała znowu umrzeć, ale wyobraziła sobie piekło w postaci takiej samej stacji pełnej obleśnych diabłów i bez żadnych perspektyw jej opuszczenia. A może nic nie ma? Może nie ma Boga, którą ją chce? Nie trzeba nikogo się bać, co się stanie to i tak się stanie, można robić co się chce… Co się chce… Pić, ćpać, ruchać się. Cóż innego robiła przez ostanie lata? Skończyło się tym, że żywiła wobec siebie takie obrzydzenie, że bała się wytrzeźwieć do końca i uczciwie spojrzeć w lustro. O dziwo – Bóg, który przyprawiał ją o ciągłe poczucie winy, przywrócił jej odrobinę szacunku do samej siebie, chciał ją, bo chyba wierzył, że z niej coś jeszcze będzie, a co ona najlepszego zrobiła? Wyczerpana bezowocną gonitwą myśli zapadła w sen.

Z pierwszym brzaskiem świadomości zrodziła się myśl – przeprosić Bena. Wyskoczyła z pokoju natychmiast, bo chyba zasnęła nie rozebrawszy się. Nie wiedziała, która jest godzina umownej doby stacyjnej. Miała niewytłumaczalną pewność, że zastanie barmana na miejscu. Rzeczywiście, był na miejscu i polerował ściereczką szklanki. Rzucił jej spojrzenie spode łba, niby to surowe, ale raczej psotne.

– Cześć, Ben! – niemal wykrzyknęła ucieszona.

– Cześć, Starbuck! – odpowiedział barman, zaskakując ją tym imieniem – ostatnio nazywał ją Sally albo Klarą.

– Wiesz, wczoraj okropnie narozrabiałam.

– Nie przejmuj się.

– Nie, muszę cię przeprosić! Darłam się na ciebie jak opętana, a przedtem zachowywałam się jak dziwka! A przecież ty bronisz mnie przede mną samą, bym ostatecznie nie poszła na dno!

Ben wziął z tacy dwie wypolerowane szklanki i nalał po szczodrej porcji whisky.

– Wypijmy na zgodę. – powiedział.

Sally osłupiała. Niepokój, a raczej zgroza, zrodzona z niewypowiadanego przypuszczenia wywołała ciarki na całym ciele.

– No śmiało! Już można! Odlecieli. Wreszcie mamy spokój! – Ben mrugnął do niej porozumiewawczo i się roześmiał pokazując dwa rzędu idealnie równych, lśniących i dziwnie ostrych zębów – Teraz wszystko będzie po staremu! – rzucił przez śmiech, który narastał i narastał, a wraz z nim rosła i zębata gęba, wypełniając sobą cały kadr.

– A-a-a-a! – wrzasnęła Sally rzucając się do ucieczki i nagle znalazła się na korytarzu obok swego pokoju w rozdartym na ramieniu, rozciągniętym podkoszulku, wytartych spodenkach i bosa. W głowie jeszcze brzmiał homeryczny rechot diabolicznego barmana. Serce waliło jak młot pneumatyczny. „Odlecieli!… Beze mnie!”

Dziewczyna rzuciła się do dużego bulaju na końcu korytarza, z którego widać było cumowisko. Pusto! Cicho kwiląc, osunęła się na podłogę.

Frankie Grimaldi, obudzony odgłosami z korytarza, wsunął stopy w kapcie i wyszedł za drzwi, bo skoro się obudził, to musiał odlać – inaczej  nie zasnął. Przymykając oczy, żeby światło na korytarzu nie obudziło go jeszcze bardziej, poczłapał w stronę toalet. Zrobił zaledwie kilka kroków, kiedy do jego sennej świadomości dotarły nietypowe w tym miejscu i czasie dźwięki, jakieś popiskiwanie i pochlipywanie, dochodzące z przeciwnego kierunku. Otworzył oczy szerzej i dostrzegł w kącie koło bulaju skuloną, rozmazaną postać. Bez okularów rozpoznał Sally dopiero z dwóch metrów i zatrzymał się skonsternowany, zdając sobie sprawę, że nie ma guzików na rozporku piżamy. Zastanowił się czy nie wrócić do pokoju i się nie przebrać, ale uznał, że dziewczyna raczej nie będzie mu się uważnie przyglądać.

– Od-le-cie… odle-cie– li! – powtarzała między szlochami.

– Kto odleciał, Sally?

– Oni odlecie– li! Tam – Sally machnęła ręką na bulaj – pusto!

– Kochanie, wczoraj też było pusto. I przedwczoraj tez.

– Ich nie ma! Odlecieli!

– Kogo masz na myśli? Naszych gości? – powiedział Frankie, podając jej rękę. – Nigdzie nie odlecieli. Śpią.

– Nie odlecieli? – dziewczyna spojrzała na niego z niedowierzaniem i złapała się za podaną rękę.

– Na pewno nie odlecieli. Czekaj, zaraz wezmę klucz i pokażę ci ich rzeczy w magazynie, żebyś mogła spokojnie spać.

Grimaldi wziął uniwersalny klucz elektroniczny (przy okazji włożył szlafrok) i zaprowadził dziewczynę pod drzwi pokoju, służącego przybyszom za magazyn. Otworzył: w półmroku piętrzyła się sterta skrzyń i tobołów, a na jej tle drapieżnie połyskiwały ostrza halabard, używanych do codziennych ćwiczeń, i – bardziej matowo – umieszczone na specjalnych wieszakach zbroje.

No widzisz, – powiedział Frankie – cały bagaż na miejscu, więc nigdzie nie odlecieli. Idź spać. – delikatnie pogłaskał ją po plecach.

Roztrzęsiona Sally posłusznie poszła do pokoju, położyła się do łóżka i zasnęła twardym snem.

„Burmistrz” podrapał się w potylicę, pokręcił głową i też powlókł się do pokoju, ale długo nie mógł zasnąć, dręczony wspomnieniami o pozostawionej na Ziemi Susan, córce z drugiego małżeństwa. Ile ma teraz lat? Siedemnaście? Nie, już osiemnaście. Kiedy miała osiem, lubiła patrzeć jak pichci coś włoskiego, podśpiewując piosenkę  Celentano…

-Susanna, Susanna, Susanna, mon amour.

Frankie położył się do łóżka, ale myśli o córce przepędziły sen. Po co angażował się w ten ruch oporu? Co za głupota! Trzeba było się przystosować. Sprzedawać… co? Powiedzmy karety albo lektyki,  siano czy owies, cokolwiek. Albo służyć u jakiegoś barona,… jako kto? Mniejsza z tym. Poradziłby sobie, po dziesięcioleciach pracy w dużych korporacjach umiał wyczaić, kto jest ważny, kogo trzeba się obawiać. Najważniejsze – byłby z rodziną. A teraz córka dorasta bez ojca. Ile razy wyobrażał siebie, jak prowadzi ją do ołtarza…

 Wyobraził sobie wyrośniętą  Susy w białej, renesansowej sukni u boku… W marzeniach o ślubie córki obraz pana młodego jakoś zawsze się rozpływał, bo jako ojciec narzeczonej nie potrafił wyobrazić sobie godnego kandydata. Widział tylko szyty na miarę we Włoszech garnitur, złote spinki na mankietach koszuli, sygnet i Rolexa na przegubie. Dzisiejsza wizja nie była wyjątkiem – twarzy nie było widać, pod rozmazana plamą na jej miejscu zaczynała się szeroka kryza bogatego bufiastego kaftana, a upierścieniona dłoń spoczywała na głowicy długiego miecza. „Wydaję Susy za rycerza. Tyle zostało z mojego protestu…”

Protest Grimaldiego w dużej mierze wywodził się z poczucia krzywdy jaką najeźdźcy czynili samochodom. Nie zakazali ich posiadania ani używania – przestali produkować paliwa i części. Po kilku tygodniach miliony aut już tylko zagracały ulice i podwórza. Nie mógł patrzeć, jak para wołów wlecze na złomowisko kolejne nowiutkie Ferrari. To bolało. Bolało bardziej niż konieczność okazywania czci nowym panom życia.

To, że równość to abstrakcja, Frankie wiedział na długo przed podbojem, wiedział, że są „równi i równiejsi”. W pewnym sensie, to, że zdobywcy nie próbowali ukrywać nierówności za demagogicznymi sloganami, mogło mu się nawet podobać. Ale czy koniecznie trzeba było urządzać całe to średniowiecze? Zakazano reklam, oprócz zwyczajnych szyldów przed sklepami. W szyldzie nie wolno było używać heraldycznych barw lokalnego seniora, które, oczywiście,  trzeba było znać. Znikły neony, bilbordy, telebimy. Zrobiło się dziwnie cicho i wolno. Kiedy zniknęło wszystko, na co ludzie zwykli byli narzekać – hałas, zabieganie – ludzie okazali się przytłoczeni nadmiarem czasu dla autorefleksji, zwłaszcza jeśli ich zawód nie okazał się w nowym świecie nieprzydatny. Teraz, – pomyślał Grimaldi – to wszystko powinno już w miarę ustatkować.

Wyobraził sobie Boston, w którym ostatnio mieszkał, przycięty do wysokości wież kościelnych. Jaki miałby obwód murów miejskich? Prychnął, kiedy wyobraził sobie wielokilometrową piłę blanków i wież. „Nawet ładnie”– stwierdził. Serce ścisnęło pragnienie powrotu na Ziemię tak silne, że gotów był już zaakceptować cały ten dziwny nowy porządek. Pragnienie to budziło się w nim co jakiś czas od czterech lat, a teraz wizyta tych trzech facetów przyniosła dosyć pozytywu w życie zesłańców, by uwierzył w możliwość lepszego jutra pod panowaniem seniorów w zbrojach. „Trzeba ich przekonać, żeby zabrali Sally” – choćby jej będzie dobrze, a skoro jej może być dobrze, to i komuś jeszcze.”

Przy śniadaniu Frankie  pomówił z Benem, opowiadając mu o nocnym zajściu. Ben doczekał się Krallego, gdy ten przyszedł na piwo po porannych ćwiczeniach z bronią.

– Mam sprawę – powiedział cicho, pochylając się nad ladą – chodzi o Klarę.

Hans również pochylił się w stronę barmana.

– Hm?

– Dziewczyna żyje wyłącznie nadzieją, że ją stąd zabierzecie. Obawiam się, że jeśli odlecicie bez niej…

– Będzie gonić nas na piechotę. – wszedł mu w słowo Hans.

– Właśnie.

– Jestem tylko knechtem, Meister Ben, i decyzja nie należy tu do mnie, ale znając mojego pana, myślę, że się zgodzi – ma dobre serce i jest bardzo bogobojny. Swoją drogą, on ma dopiero objąć swoją ojcowiznę. Jeszcze nie był na tym statku i nie zna swoich poddanych. Nie ma też kwalifikacji by objąć dowodzenie jako kapitan, a więc w będąc seniorem i właścicielem statku, jako członek załogi będzie podwładnym kapitana, który z kolei jest jego poddanym.

– Zawiłe to sprawy.

– Ano. Ale myślę, że mimo tej dziwnej sytuacji, da się namówić.

 

Fredegar leżał na wąskiej pryczy w ciasnej kajucie, (dwukrotnie większej od klitki Sally), i zastanawiał się, jak „tubylcy” przetrwali tak długo, odizolowani w tym zamknięciu. Statek będzie generalnie mniejszy od stacji, ale to będzie jego statek i warunki życia pana zamku będą zgoła inne. Poza tym statek zawsze gdzieś zmierza, a stacja tkwi w jednym punkcie.

 Dziś rano młody rycerz zdał sobie sprawę, że już tęskni za koniem, a nawet, w czym przyznał się sobie niechętnie, za wojną, oczywiście nie za zabijaniem jako takim, tylko za życiem na wojnie, poczuciem wspólnoty oddziału, łopotaniem sztandaru i skrzypieniem siodła podczas przemarszu. Brakowało mu brzasku i zmierzchu, trąbki, nocnego zimna, zapachu trawy, kurzu, żelaza, końskiego i ludzkiego potu, wszystkiego tego, co towarzyszy wyprawie.

Ta tęsknota nie podobała się Fredegarowi. Postanowił, że nie lubi wojny z powodu jej ewidentnej grzeszności, a teraz drugą noc z rzędu szarżował u boku Manfreda i śp. Ingelheima. Dziś obudził się w momencie, gdy miał już rąbnąć plecami o ziemię, wyrwany z siodła kopią przeciwnika. Przez chwilę leżał nie mogąc w ciemności zrozumieć, gdzie jest.

Perspektywa spędzenia najbliższych lat na statku nie cieszyła, mimo starań przekonać siebie, że czekają go niesamowite wyprawy i wrażenia, które obudzą w nim kosmicznego żeglarza, jakimi byli jego przodkowie. „Może wdałem się w Malfandów? – pomyślał, – może trzeba było skorzystać z okazji i zainstalować się na dobre w Gilliomarze? A statek niechby latał…” Przypomniał sobie rozmowę z babką i ostatnie tygodnie w rossheimie wraz z poczuciem znudzenia i swoistego wyczerpania tematu, które dobitnie dawało do zrozumienia, że nadszedł czas przewrócić kartkę biografii i zacząć nową.

 Ciągle wracał myślami do ojca. Zawsze był dumny z ojca kapitana, bohatera podboju Planety Wcielenia i pobożnego darczyńcy. Tak mówili o nim matka, ciocia Marta i wuj Stefan. Teraz, po wysłuchaniu opowieści podbitych, zaczął zastanawiać się, jak ojciec wszedł w posiadanie relikwii tudzież innych świętości, jakimi hojnie obdarzał kościoły i klasztory. Porwał je z jakichś sanktuariów? Z szczodrych donacji w Gillliomarze wynikało, że miał tego naprawdę sporo. A zatem założyć trzeba, – myślał Fredegar niechętnie – że nie były to zdobycze przypadkowe.

Od nadania kodu „333”[2] przez statek badawczy do rozpoczęcia inwazji minęło aż dwa lata. Statek ojca przybył na miejsce wśród pierwszych. A zatem Wolfgang von Stetten miał dosyć czasu, żeby zawczasu namierzyć zdobycz, by potem szybko zgarnąć ją w chaosie podboju”. Obraz, który mu się rysował był odrażający:  grupa ludzi uzbrojonych w krótkie miecze i arkebuzy maszynowe idzie przez zrujnowane miasto, przestępując nad poszarpanymi zwłokami i konającymi tubylcami, w stronę na poły zburzonego kościoła. Śpieszą się, nie słuchając jęków rannych, by czym prędzej zgarnąć świętości do swych skrzyń.

Wprawdzie w wielu niby chrześcijańskich krajach Planety Wcielenia niegdyś czczone relikwie stały się obiektem kpin. Sporo relikwii zdobywcy znaleźli w zakurzonych lamusach, a miejscowi duchowni nierzadko nie byli w stanie powiedzieć do jakiego świętego należą. Ale tak było nie wszędzie. Fredegar chciałby wierzyć, że ojciec zabierał tylko te zapomniane i „niepotrzebne” relikwię, ale przekonany, że złudzenia są gorsze od gorzkiej prawdy, nie pozwalał sobie na naiwne nadzieje.

 „Jakże mało o nim wiem, nawet to, co myślałem, że wiem, okazuje się wątpliwe.” Fredegar przypomniał sobie jak zaskoczyło go pytanie Krallego,  jak ojciec radził sobie bez żony, która nie poleciała z nim na statku. Własne wrażenia były niewyraźne.

Fredegar widział ojca dwukrotnie: w wieku czterech i dwunastu lat. Za pierwszym razem z zainteresowaniem patrzył na wysokiego mężczyznę z brodą przystrzyżoną w szpic jak u don Alonsa, mówiącego po gilliomarsku z obcym akcentem, który nie wiadomo po co podarował mu jakiś ciężki, kanciasty kamień, i powiedział, że to jest meteoryt złowiony w przestrzeni kosmicznej. Czteroletni Fredegar grzecznie podziękował panu ojcu, zaniósł masywny prezent do pokoju, położył na półce i nie interesował się im więcej. Później meteoryt służył Fredegarowi do przyciskania papierów na biurku, póki nie roztrzaskał się o posadzkę pod koniec ostatnich wakacji w domu.

Drugie spotkanie Fredegar pamiętał dużo lepiej. Dostał wtedy składany gotycki tryptyk, który teraz towarzyszył mu w drodze do wędrownego domu oraz szeroki jak dłoń u nasady i zwężający się ku sztychowi miecz– sztylet zwany cinquedea. Wówczas Wolfgang von Stetten spędził na planecie aż cztery miesiące, ale większość pochłonęły religijne uroczystości, procesje z przywiezionymi przez ojca relikwiami i obrazami, jakieś spotkania z biskupami, dygnitarzami, oficerami, kupcami. Ojciec prowadził mnóstwo interesów i czuł się jak ryba w wodzie.

Dwunastoletni Fredegar nie usiłował tego ogarnąć, po prostu cierpliwie czekał, kiedy ojciec poświęci mu odrobinę czasu. Kilkakrotnie wybrali się na przejażdżkę konną. Pewnego razu ojciec porosił Fredegara, pokazać jak rzuca oszczepem, przy czym się okazało, że sam nie umie, co niezmiernie zdziwiło syna, jako że ta umiejętność w Gilliomarze była bardzo powszechna. Fredegar umiał rzucać jak pieszo jak i z konia, choć jako przyszły kopijnik nie spodziewał się, że będzie używał tej broni w walce. Fredegar rutynowo zważył pocisk w ręku i rzucił. Oszczep zakreślił w powietrzu łagodny łuk i przebił na wylot słomianego chochoła w czterdziestu krokach. Ojciec kilka razu klasnął w dłonie. Syn wzruszył ramionami – żaden wyczyn.

– Już umiesz coś, czego ja nie umiem, – powiedział Wolfgang z uśmiechem.

– Ojcze, jacy są ludzie na Planecie Wcielenia? – zapytał Fredegar bez żadnego wstępu, trochę zaskakując samego siebie taką bezpośredniością, a zarazem dając ujście dręczącej go ciekawości, – czy naprawdę są tak nikczemni, jak powiadają?

– Hm, bo ja wiem? – odrzekł ojciec, głaszcząc wąsy – ludzie, jak zapewne wiesz od księży, w ogóle są nikczemni.

– „Każdy człowiek jest kłamcą”– zacytował Fredegar Psałterz.

– No właśnie. Nie ma co ich osądzać. Najgorsze w nich to, że są bardziej nijacy niż my. Rozumiesz?

– Nie jestem pewien.

– Mam na myśli, że wszyscy ludzie idą na jakieś układy i kompromisy, ale są rzeczy dla nich święte, jak wiara, rodzina, ojczyzna, suzeren. Jest jakaś godność i świadomość bycia kobietą czy mężczyzną. Człowiek żyje, jak ci to powiedzieć? W jakimś kompromisie między tym jaki powinien być, a tym, jaki aktualnie jest.

– Człowiek powinien dążyć do doskonałości na wzór Ojca Niebieskiego – tak jest napisane w Ewangelii. – powiedział Fredegar poważnie i zaraz pomyślał, że nie powinien w mówić do pana ojca w sposób, jakby go pouczał.

Starszy Stetten westchnął. – Masz słuszność, synu. Właśnie to jest kolejne „powinien”. A jak zapewne wiesz, ludzie rzadko są tacy, jacy powinni być. Często człowiekowi nie wystarcza chęci i woli by dążyć, jak powiedziałeś, do doskonałości, i stad biorą się takie kompromisy. Człowiek godzi się na niedoskonałość, ale wie jak powinno być. Jeśli nie zakwestionuje tego, jak być powinno, to może prędzej czy później zdobędzie się na to, by ruszyć ścieżką, jak mówią księża, pokajania. Dobrze mówię?

Fredegar pospiesznie skinął głową.

– Ale wracając do ludzi stamtąd: ich problem polega na tym, że odrzucili to „powinno” do takiego stopnia, że nie pozostało dla nich rzeczy oczywistych, że niektórzy nawet nie wiedzą, czy są mężczyznami, czy kobietami.

Poważny dotąd Fredegar prysnął śmiechem.

– Jak to? Przecież…

– To dla nas przecież… Dla nich nie wystarczy zajrzeć sobie w gacie, by się upewnić. Ale to skrajności. Korzeń problemu w tym, że ich od nie wiem ilu pokoleń uczyli, że nie trzeba mieć trwałych poglądów, że wszystko jest względne.

Fredegar przez chwilę usiłował sobie wyobrazić taki stan świadomości, ale nie potrafił. Pokręcił głową.

– To w jaki sposób określali, co jest dobrem, a co złem?

– Nijak. Praktycznie zrezygnowali z tych pojęć. Nie wszyscy oczywiście. Tych, którzy usiłowali piętnować plugastwo, ogłaszano fanatykami, oskarżano o to, że głoszą nienawiść.

– To co oni uważali za dobro?

– Co się komu podobało. Ale nie wolno było nalegać, że to prawda ostateczna. Wiara w takową uchodziła u nich za grzech śmiertelny, głupotę i ograniczoność. Można by to nazwać głównym dogmatem niedowiarstwa, bo tego nawet niewiarą nazwać nie można.

– Jak wtedy żyć?! – obraz takiej dekonstrukcji rzeczywistości nie mieścił się chłopakowi w głowie.

Wolfgang von Stetten wzruszył ramionami.

– Używać sobie, a kiedy zrobi się nieciekawie, pójść do kogoś w rodzaju fałszywego spowiednika, który będzie próbował tak omotać twoją świadomość, byś poczuł się lepiej. A jeśli to nie poskutkuje, to możesz poprosić o „dobrą śmierć” na koszt państwa.

Fredegar ściskał w dłoni oszczep. Sama opowieść o tych bezeceństwach wydawała się bluźniercza.

– Cała planeta tak żyła? Jak oni nie wymarli?

– Nie cała. Tylko ta część, która zadawała ton. Udawała, że ona i jest całym światem i starała utrzymać pozostałe części w biedzie i poczuciu niższości wobec tej najbardziej postępowej. Wiele krain opierało się rozkładowi, ale większość z nich nie była chrześcijańska.

– Jak chrześcijańskie kraje mogły dojść do takiego upodlenia?

– Przestając być chrześcijańskie zapewne. – Znowu wzruszył ramionami Stetten starszy. – Zresztą, nie podejmuje się tego objaśniać. Mówię tylko o tym, co widziałem.

– Od czego to się zaczęło?

– Nie wiem. Słyszałem opinie, że zaczyna się od „słusznych” pragnień – wolności, równości, szczęścia. Same niby dobre rzeczy, ale rodzi się z tego coś bardzo złego – mianowicie – wiara w postęp, że jutro będzie lepiej niż dzisiaj, że jesteśmy lepsi, mądrzejsi od naszych przodków, że wprowadzając „lepsze” prawa można uleczyć ludzkość. A zaraza tymczasem tkwi w nas, i zamiast samym stawać się lepszymi, ludzie zaczynają reformy i rewolucje. Ich prawa są skrojone według nich, dopasowane do ich podłości, większej z każdym kolejnym pokoleniem.

– Aż zamienią się w całkowite zło… – Fredegar czuł wzbierający w nim gniew.

– W całkowite z pewnością nie. – powiedział ojciec. – niektóre ich prawa były sensowne, bo przecież nie ma ludzi do cna złych, no może prawie nie ma. Najśmieszniejsze jest to, że tam nie było ani wolności, ani równości, a szczęście? Cóż to jest? Żarłok zawsze będzie głodny.

Teraz Fredegara bardziej interesował ojciec, niż ci ludzie z planety Wcielenia. Miał ich teraz całe mnóstwo na podorędziu.  W dzieciństwie, na odległość wydawali się o wiele bardziej odmienni, a piętno ich osławionego zepsucia rysowało w wyobraźni coś na modłę ożywionych, chodzących trupów. Z bliska byli tacy jak wszyscy, mądrzy i głupi, szlachetni i podli, po ludzku zmienni, tyle że nieobyci w feudalnych stosunkach, choć niektórzy, jak Kuroda czy Apfelbaum, radzili sobie nie najgorzej.

Ojca przy nim nie było. Zginął dwa tygodnie po opuszczeniu planety. W jakim stopniu zdążył skierować swoje życie w stronę tego, co „być powinno”? Czy w ogóle się do tego zabrał? Jak dalece sięgały jego kompromisy z sumieniem? Młody pan czuł, że w zamku czekają go zaskakujące i nie koniecznie przyjemne odkrycia. Gdy tak leżał pogrążony w myślach, do drzwi zapukał Kralle.

– Mogę?

– Wejdź, siadaj. – powiedział Fredegar nie wstając.

– Jest taka sprawa…

– Na imię jej Klara…

– Skąd…? No właśnie.

– Aż cztery razy widziałem ją w kaplicy – wyjaśnił Stetten – modlącą się gorliwie, choć przy pierwszej znajomości nie wydała mi się szczególnie rozmodloną. Tacy ludzie jeżeli się modlą, to o coś konkretnego. Nie trzeba być geniuszem, by się domyśleć jej intencji.

– I?

– Skoro prosi Pana Boga, to czyż ja mogę odmówić? – uśmiechnął się pan na zamku – nie można uratować kogoś w połowie.

Leżący na szafce u wezgłowia telefon Fredegara nagle rozbrzmiał dźwiękami fanfar. Kralle uniósł brwi ze zdziwienia – w tej dziurze nie było żadnej komunikacji. Stetten usiadł na łóżku.

– Powiedz jej, niech się pakuje. „Undine” wyszła z hiperprzestrzenni.

 

[1] To jakaś farsa? U nas biskupi nie kłaniają się nawet królowi.

[2] „333” – kod, który miał nadać okręt, który znalazł Planetę Wcielenia wraz z namiarami. Każdy okręt wojenny lub statek imperialny, cesarski, senioralny lub prywatny, który znalazł się dość blisko by odebrać ten sygnał, miał niezwłocznie porzucić swoją misję i skierować się we wskazany rejon do dyspozycji tworzonych sił inwazyjnych.

Koniec

Komentarze

Odo, który ostat­nio czę­sto prze­sia­dy­wał w barze, im­pro­wi­zo­wał na lutni ja­kieś smęt­ne wa­ria­cje, po­pa­tru­jąc tym razem na życie Chi­ca­go wcze­snym po­po­łu­dniem. Ben wie­dział, że o 13.47 za­cznie padać, a o 13.53 po­ja­wi się parka gejów z ad­op­to­wa­nym dzie­ciacz­kiem lat czte­rech pod dużym pa­ra­so­lem w ko­lo­rach tęczy. Prze­cho­dząc przed wi­try­ną baru parka bę­dzie się ca­ło­wać nad głową „synka”. Nie przy­zna­ją­cy się do „ho­mo­fo­bii" bar­man czuł się znie­sma­czo­ny tym wi­do­kiem i po­sta­no­wił nie spraw­dzać, jaką re­ak­cję wy­wo­ła u mu­zy­ka z dłu­gim mie­czem.

– Panie… – ostroż­nie za­gad­nął Ben o 13.50.

 

Zegar pokazał 13.58.

 

Odtąd hiszpański element był nieodłączną częścią wychowania rodzinnego Hammondów, zwłaszcza że w 1945 Olalla owdowiała i musiała wychowywać Spencera Luisa samotnie, Lionel bowiem spłonął w swojej „Superfortecy” zrąbany przez japońskie myśliwce w okolicach Tokio.

 

Dziadek miał wpojone lewicowe poglądy, antyklerykalizm zmiękczony sentymentem do hiszpańskiej pobożności ludowej, doskonałą znajomość języka, a wśród rodzinnych legend – podanie o tym jak mama tańczyła z Lorcą w 1935, ze szczegółowym uwzględnieniem sukienki, fryzury i biżuterii. Został profesorem filologii hiszpańskiej i podsadził na Lorcę wnuka.

 

Godziny i lata zapisałabym słownie…

 

Jud, muszę się pomodlić o pewnej sprawie… – powiedziała jej z progu. – w pewnej sprawie ?

 

– Widzisz, jeśli obcemu facetowi nie jest wszystko jedno, to Bogu tym bardziej. – powiedziała Jud przytulając szlochającą Sally do piersi. – Bez kropki ?

 

Podoba mi się opis widlaka Vipera, taki przemawiający do wyobraźni. W ogóle, nie wiem, czy to źle o mnie nie świadczy, ale bardzo plubiłam Sally.

 

Ciekawe rozważanie o modlitwie i w ogóle o religii i o Bogu… Ostatnio mój dziewięcioletni syn powiedział, że będzie się modlił o pizzę, a potem, żeby nie musiał się już niczego więcej uczyć, tylko żeby wszystko od razu umiał… Pizzę dało się załatwić, ale to drugie życzenie… Nic to, fajnie to wszystko opisujesz, stawiasz pytania i udzielasz odpwiedzi, a jednocześnie prowokujesz to zastanowania się nad wiarą i relgią :)

 

Odnoszę wrażenie, że z części na cześć piszesz coraz płynniej i coraz lepiej mi się czyta, myślę, że powinnieś spróbować opublikować swoją książę, by więcej osób mogło ją przeczytać :)

 

 

 

 

To wszystko zostało napisane dość dawno temu. Chronologicznie najpóźniej napisanym fragmentem Przypadków jest “Szaber sakralny”. Muszę przysiąść się i ruszyć Pana na zamku do przodu. I owszem będę to wydawał, choć zapewne będzie to trudniejsze i mniej ciekawe od pisania. Teraz powoli szlifuję pierwszą część do wysłania do wydawnictw, i właściwie po to wieszałem wszystko tutaj. Żeby tak mieć dojście do jakiegoś autorytetu, który by polecił Przypadki solidnemu wydawnictwu.

Też lubię Sally. Będzie jedną z ważnych postaci w przyszłości. Jej oczami będziemy oglądać różne miejsca w Rzeszy.

To wszystko zostało napisane dość dawno temu. – To może mi się lepiej czyta, bo już zdążyłam się przyzwyczaić zarówno do bohaterów jak i narratora.

Fajnie, że Sally będzie jedną z głównych postaci :)

Też spodobała mi się Sally. Mimo zachowania, wydała się sympatyczna i wrażliwa.

Na początku masz w tekście pogrubione imię Klara.

Przy czytaniu kilka razy miałam wątpliwości, czy zapis jest właściwy, np. przy wtrąceniu znaków spoza polskiego języka i przy latach pisanych cyframi.

Podoba mi się rozpoczęcie fragmentu od dialogu. Wprowadziłeś opis wydarzeń z punktu widzenia wielu postaci, to duże wyzwanie. Zobaczymy, jak ta historia się rozwinie, na razie wygląda obiecująco.

Dzięki za przeczytanie.

Imię jest pogrubione celowo, gdyż Ben wypowiada je z naciskiem i jest to imię niejako nadane Sally przez Krallego. Jest symbolem jej nowego życia/tożsamości.

Nowa Fantastyka