- Opowiadanie: Nikolzollern - Pan na zamku 2

Pan na zamku 2

Oceny

Pan na zamku 2

Jak długo tu jesteście? – spytał Odo Bootha, który zajrzał do baru i został zaproszony przez Fredegara do stołu. Booth często spędzał wakacje u dziadków amiszów i mówił w ich staroniemieckim dialekcie.

 – Siedem lat.… panie.

– Siedem lat bez lądu?! – żachnął się drobny rycerz – cały czas zamknięci tutaj? Macie choćby kontakt z rodziną?

– Żadnego. Znaczy się wysyłaliśmy listy, ale większość nawet nie wie gdzie ich wysyłać w chaosie jaki zapanował na Ziemi. To znaczy na…

– Rozumiemy. – powiedział Fredegar. – to okrutne. Za co was tak potraktowali?

– Za udział w ruchu oporu.

– Spod Rzeszy nikt się nie wydostał. Nigdy. – uniósł brwi Odo – Opór tylko wyniszcza opierającego się – im dłużej trwa, tym mniej z niego pozostaje. Po najbardziej opornych nie pozostaje nic.

– Wiesz, panie, w naszej historii różne państwa i narody podbijały jedne drugie, zmuszały do uległości, potem podbici powstawali przeciwko ciemiężcom… Sądziliśmy, że jeśli będziemy opierać się i walczyć dostatecznie długo, to najeźdźca się zniechęci i sobie pójdzie. Z początku wszystko było prawie jak w filmach. Ultimatum, odmowa, potężne uderzenie, inwazja, okupacja. Do tego byliśmy psychologicznie przygotowani, ale nie na to co nastąpiło potem. Zaczęliśmy walczyć z armią, a potem armia jakby się wycofała, natomiast pojawiło się mnóstwo watażków wszelakiego autoramentu, którzy starali się zhołdować sobie jak najwięcej ludzi i opanować jak największy teren. Pojawiły się armie uzbrojone w samodzielne włócznie, maczety osadzone na drzewcach i kusze z resor samochodowych, które wyrzynały się na wielką skalę z niewprawnym zapałem dyletantów. Do tego masa band, plądrujących, co popadnie. Upadła cała gospodarka, bankowość, transport, zaczął się głód. Tylko Internet działał, o ile oczywiście był prąd. Połowa zawodów okazała się niepotrzebna. I tu zjawili się werbownicy do pracy na księżycach. Mnóstwo ludzi tam poszło z głodu i bezradności. Na ich miejsce zaczęli przywozić ochrzczonych Chińczyków i Hindusów do pracy na roli.

„Kiedyś słyszałem o Chińczykach – skojarzył Fredegar – chyba  od von Apfelbauma".

– Nazywamy to wojnami podziału. Na podbitej planecie zaczyna się żywiołowy proces powstawania domen feudalnych, w którym miejscowi mają praktycznie takie same szanse jak zdobywcy, ale muszą nauczyć się figur tego tańca. Mogą zajść naprawdę daleko i wysoko. Proces refeudalizacji jest bolesny, ale daje szansę na szybki awans. Zdarzało się, że władzę nad planetą zdobywała lokalna dynastia. Po kilku pokoleniach możecie mieć ziomka nawet na cesarskim tronie. Trzeba mieć mocne ramię i giętki kark. Mogliście stworzyć własną seniorię! – Odo wygodniej rozsiadł się w głębokim fotelu. Fredegar podziwiał przyjaciela za umiejętność znajdywania dla wszystkiego właściwych słów i definicji.

– Chcieliśmy przywrócić Stany Zjednoczone. Państwo, które zostało skazane na niebyt za rzekomą zdradę własnego króla, krzewienie „podłego ustroju” i plugastwa. Miało zniknąć z kart historii i map, pozostając jedynie przykładem ku przestrodze.

– Te zarzuty nie były słuszne? Król nie został zdradzony?

– Był tyranem, złamał prawo.

– Na czym polegała jego tyrania? Mordował niewinnych? Niewolił niewiasty? Doprowadzał do nędzy podatkami? Czy po prostu przestał być potrzebny?

Booth się zamyślił, nie mógł przypomnieć sobie jakichś drastycznych zbrodni króla Jerzego.

– Naród ma prawo decydować… – powiedział wreszcie.

– Czyżby? Naród, czy grupka możnych, która nie chciała dzielić się z królem władzą i bogactwem? W zasadzie ludem zawsze rządzi grupa możnych, i właściwie są dwa sposoby rządzenia: poprzez posłuszeństwo i autorytet, albo poprzez manipulację, wmawianie małym ludziom, że o czymś decydują, żeby potem ponosili odpowiedzialność za rzeczy, na które nie mają wpływu. To nazywamy „podłym ustrojem”.

– Nie teoretyzujmy teraz – zasugerował Fredegar – wróćmy do tego, jak znaleźliście tutaj.

– W zaistniałym chaosie nie wiedzieliśmy z kim tu walczyć, ani jak. Prawie w każdym mieście były grupy oporu, które porozumiewały się między sobą za pośrednictwem Internetu. Wszyscy czuli, że czas ucieka i trzeba wypracować wspólną strategię. Chicago zaproponowało przeprowadzić konferencję u nich, a potem większymi siłami rozpocząć działania. Przedsięwzięcie było karkołomnym, ale udało się zebrać. Wyglądało na to, że oprócz zwalczających się nowych panów, nikt niczego nie pilnuje. Podróżowanie było niebezpieczne, ale nie zakazane. W różnych kierunkach przewalała się masa ludzi: jeden uciekał, drugi szukał miejsca, krewnych, chleba. Nikt nie zwracał uwagi na kolejnych wędrowców. Do Chicago przybyło prawie pięćset osób. Okazało się jednak, że to prowokacja cesarskiego kontrwywiadu, który w rzeczywistości stał za inicjatywą konferencji. Kapnęliśmy się trochę wcześniej, niż chciał organizator i część zdołała uciec. Zgarnięto trzysta pięćdziesiąt osób, w tym kilkudziesięciu przypadkowych, a ktoś celowo wkręcił się w nasze towarzystwo.

– Coś takiego! Najpewniej uciekał przed katem. – wtrącił Kralle.

– Na pewno. Cylony… przepraszam, zdobywcy ostro wzięli się za narkotyki. Jeśli złapali jakiegoś dilera, to wlekli do katowni i przypiekali, aż wsypał następnych, a potem wieszali, nie bacząc, ile ma lat. Domyślam się, że jeden producentów prochu zobaczył, że niedługo go dopadną, skorzystał z obławy i został skazany jako opozycjonista. Z początku siedział cicho. Powiedział wszystkim, że jest farmaceutą.

– Nie dostarczają wam lekarstw? – zdziwił się Fredegar.

– Owszem, dostarczają. Ale są pewne preparaty dla kobiet, których u was dostać nie można.

– Środki poronne. – powiedział Odo, twarz mu się ściągnęła.

Kralle splunął i pokręcił głową.

– Potem społeczność zaczęła coraz bardziej popadać w zniechęcenie i rozpacz, a wtedy rozszerzył, że tak powiem, swoją działalność. Zaczął produkować substancję odurzającą, którą nazwał „melanżem”. W ciągu kilku miesięcy doprowadza człowieka do pełnej degradacji o ile wcześniej nie zemrze z przedawkowania.

– Toż to diabeł, nie człowiek! – powiedział Fredegar cicho z takim wyrazem twarzy, że Booth i przysłuchujący się rozmowie Ben, poczuli się nieswojo. – wysyła ludzi prosto do piekła! Dlaczego nie wyrzuciliście go za burtę?

– A co on może tu od ludzi wziąć? – zapytał Kralle.

– To satanista, socjopata z tych bezstresowo wychowanych. – Szeryf zgrzytnął zębami. – Wydaje mi się, że robi to, co robi w znacznej mierze bezinteresownie. Lubi patrzeć, jak człowiek się stacza, jak zamienia się w szmatę, błagającą o kolejną działkę. Nie, oczywiście to nie oznacza, że nic od nich nie bierze. Bierze różne przedmioty, pamiątki rodzinne, bez nich człowiek szybciej dziadzieje, bierze jedzenie, dzięki któremu utrzymuje czterech osiłków, którzy pilnują jego bladej dupy całodobowo. Wykorzystuje kobiety zarówno sam, jak i jego draby. Poza tym ma do dyspozycji kilkudziesięciu uzależnionych, którzy są jego oczami i uszami na całej stacji, podczas gdy on siedzi jak pająk w swojej kryjówce. To odpowiedź na wielce właściwe pytanie, dlaczego nie wywaliliśmy go za burtę.

– Poza tym, zapewne przeszkadzała wam kwestia prawna: nie macie formalnego samorządu i uprawnień sądowych, więc obawialiście dokonać samosądu, by nie dać przykładu innym. – podsumował Odo.

– Masz rację, panie. To też.

– Ta stacja jest w jurysdykcji cesarskiej?

– Tak, panie.

– A zatem my z panem Fredegarem, jako, pośredni wprawdzie, niemniej jednak wasale Jego Cesarskiej Mości, z braku innych przedstawicieli władzy cesarskiej, mamy pełne prawo powołać doraźny sąd senioralny w przypadku, jeśli poddani cesarza będą tego potrzebować.

Drachenberg wymienił spojrzenia ze Stettenem i Boothem. Fredegar skinął głową.

– Więc tak, – powiedział Odo, nie czekając na reakcje społecznego szeryfa – najpierw trzeba sporządzić akt powołania sądu. Przewodniczącym będziesz ty – jesteś głową rodu i panem na zamku.

Booth chciał wypowiedzieć się w tej kwestii, ale zorientował się, że nikt go o nic nie pytał. Panowie z długimi mieczami już przejmowali władzę, ot tak – w trakcie rozmowy.

Fredegar znowu skinął. „Oto urodzony lider, gotowy do rządzenia poddanymi, z należytym wykształceniem i wychowaniem. A kim ja jestem? Panem kosmicznego zamku ze słomą w butach, ale znającym żywoty świętych.”

„Oni nie czekają, że ktoś coś zrobi! Nie polegają na instytucjach, bo rycerz jest instytucją sam w sobie.” – pomyślał Ben – „Mogę – więc powinienem” – to jest ich zasada. Ciekawe, jak długo pożyje Chemik?”

Do baru wszedł Dok, był blady z wściekłości, jego pięści zaciskały się i otwierały. Był tak zdenerwowany, że zapomniał nawet przywitać się z siedzącymi w barze rycerzami.

– Booth, Logan nie żyje – przedawkował.

„Oto odpowiedź na moje pytanie – założę się, że Chemik nie przeżyje nawet godziny”.

– Mamy ewidentną zbrodnię trucicielstwa. – powiedział Odo powstając.

– Nie da się zaprzeczyć. – odrzekł Fredegar również powstając. – jesteśmy coś winni tym ludziom.

– Sporządzę akt. Potem trzeba się uzbroić. Za trzy kwadranse tutaj? – zaproponował Odo. – Szeryf nas zaprowadzi. Doktora też poprosimy w charakterze świadka.

 

 

Po raz pierwszy Booth szedł do legowiska Chemika bez poczucia palącej, żenującej bezradności. Miał za sobą siłę: po metalowej podłodze rytmicznie dudniły podkute buty trzech przybyszów. Booth dawno nie widział Cylonów w zbrojach i znów nie mógł wyjść z podziwu, jak ci ludzie naturalnie i wdzięcznie poruszają się w swoich pancerzach. Wysoki miał w ręku buzdygan, rudy – krótki miecz, a niski – długi, ale w pochwie, bo w ręku miał zrolowany dokument, z którego na kolorowych sznurach zwisały dwie odciśnięte w lace pieczęcie. Booth dwukrotnie już bywał u Chemika, próbując bez powodzenia (w które i sam nie wierzył) przemówić do jego od dawna nieżyjącego sumienia i poczucia solidarności. Był gotów błagać łajdaka, by przestał truć ludzi swym specyfikiem, lecz ten tylko dobrze się bawił. Jakież dowody moralne można przedstawić człowiekowi, negującemu sens i celowość istnienia wszechrzeczy. Końcową odpowiedzią zawsze będzie „bo co?” albo „mam to w dupie”. Teraz odpowiedzią na „bo co?” było żelazo w rękach przybyszów. Z tyłu szedł Doktor Jack niejako w roli więziennego lekarza, mającego stwierdzić zgon skazańca po wykonaniu wyroku. Operacja odbywała się w tak ścisłej tajemnicy, że nawet Grimaldi nie został o niej poinformowany, z obawy, że usłyszy o niej któryś z miłośników melanżu. Szli okrężną drogą, mało uczęszczanymi korytarzami.

Chemik gnieździł się w nieużywanych laboratoriach geologicznych, standardowych dla stacji wydobywczych, mając do dyspozycji trzy duże i sześć mniejszych pomieszczeń z własnym prysznicem. Mógł się zabarykadować, zamykając szczelne grodzie i przeczekać, aż przybysze odlecą, bo zgromadził własne zapasy jedzenia. Gdy oddział zbliżył się do celu na 50 kroków, Booth kazał towarzyszom stąpać jak najciszej, a sam zdecydowanym krokiem ruszył do przodu, by nie dać Chemikowi i jego opryszkom zatrzasnąć hermetyczne drzwi.

Gospodarz siedział w głębi pokoju na fotelu z nogami na stole i polerował sobie paznokcie. Na szklanym blacie leżały popakowane w folię działki melanżu. Bliżej siedział za komputerem brodaty i brzuchaty biker Stanley, ale on nawet nie zauważył gościa pochłonięty grą na konsoli. Na uszach miał duże słuchawki, bo widocznie odgłosy gry przeszkadzały szefowi. Drugi goryl, skinhead Bill, leniwie przeglądał stary katalog tatuaży, zastanawiając się chyba, czy któregoś sobie nie zrobić. Zerknął na Bootha i znowu wrócił do katalogu. „Zapasione koty  – myszy nie łapią.” Nikt nie pilnował przycisku zamknięcia grodzi. Booth postąpił jeszcze dwa kroki, by mieć go za plecami.

– Hej, szeryfie! – odezwał się Chemik – znowu przyszedłeś mnie umoralniać? Wiem że Logan wykitował – teraz już przynajmniej nie cierpi. To chyba dobrze, nie sądzisz? Mam nadzieję, że osiągnął nirwanę. Byłbym zapomniał o najważniejszym: Jak tam nasi goście? Podobno jeden z nich kąpał Sally. Obciągnęła mu? Umie to robić, no nie, Bill?

Skinhead uśmiechnął się znad katalogu.

– Nasi goście przyszli cię poznać, Jeff. Próg przekroczył Kralle z dobytą bronią, za nim Fredegar i Odo. Stanley zerwał się na nogi, macając po stole w poszukiwaniu kawałka rury. Przekrzywione słuchawki nadal tkwiły mu na głowie. Bill również wskoczył dobywając nóż-kastet. „Groźna armia, nie ma co” – uśmiechał się Booth.

– No dalejże, chłopaki, kto chce zdechnąć za tę pluskwę? – zapytał.

Stanley rzucił z powrotem rurkę i opadł na krzesło nie czekając, aż katzbalger Krallego rozpruje mu brzuch.

– Wy… – wykrztusił Jeff, nie wiadomo czy do swoich ochroniarzy, czy do uzbrojonych przybyszów.

– Sorry, Winnetou, – powiedział Bill, ostrożnie odkładając nóż na stół.

Chemik powiódł oczami po przybyszach i napotkał spojrzenie Fredegara. Ujrzał śmierć w całej jej nieuchronności, zrozumiał, że to, przed czym uciekł siedem lat temu, dopadło go teraz. Nie to było jednak najgorsze: poczuł, że siły, z którymi się zadawał,  i które, jak mu się zdawało, wykorzystywał, zaraz wystawią mu rachunek i właśnie wyciągają do niego ręce. Światło jakby przygasło, a za wszystkimi postaciami zakołysały się obce, migotliwe cienie. Skulił i wydał z siebie nieludzki skowyt zgrozy i udręki.

– I gdzie się podziała twoja buta, Chemiku? – spytał Booth, gdy Kralle wlókł jęczącego aresztanta w stronę wyjścia. Ostatni nie stawiał żadnego oporu, tylko kwiczał i zasłaniał się rękami, ale nie przed pięściami Hansa.

– Nie sądziłem, że się aż tak nas przerazi. – wzruszył ramionami Odo.

– Nie nas. On widzi diabły. – odrzekł Fredegar z przekonaniem.

– Doprawdy?

– Przyszły po niego. – Stetten był blady na twarzy – nie wiem, czy istnieje coś bardziej przerażającego. Może gdyby się wyspowiadał…

– Spytamy go, jak przyjdziemy na miejsce. Chodźmy już.

Tymczasem Doktor Jack zgarniał do worka zapasy narkotyku. Goryle siedzieli nieruchomo i starali się nie zwracać na siebie uwagi. Pozostali dwaj widocznie przyczaili się w drugim pomieszczeniu i tak samo nie podawali oznak życia.

– Teraz będziecie musieli schudnąć, chłopaki! – rzucił im Dok na odchodnym.

Kralle tak szybko pędził skazańca brutalnymi kopniakami, które doprawiał płazowaniem, że Booth ledwo za nimi nadążał. Zmierzali do tzw. Domu pogrzebowego, ponurego pomieszczenia w części przemysłowej, gdzie ciała zmarłych zesłańców wkładano do blaszanych trumien i przez specjalną wąska śluzę wystrzeliwano w otwarty kosmos. O uzgodnionej porze Ben wezwał tam „burmistrza” Frankiego i pastora Jebbsa.

Niskie, podłużne pomieszczenie skąpo oświetlały jarzeniówki. Jedna nieregularnie mrugała, wydając charakterystyczne odgłosy. Przez środek, wzdłuż sali, biegły szyny, po których poruszały się wózki, transportujące blaszane trumny do elektromagnetycznej katapulty. Teraz trumien było dwie, jedna zaspawana – Logana, druga otwarta. Obok stała spawarka. Chemik wylądował przed nią na kolanach. Odo skrzywił się na kiepskie światło i rozwinął dokument.

 

Akt powołania doraźnego sądu senioralnego.

My, rycerz Fredegar Franz von Stetten, wasal królestwa Gilliomar na Kowandongu, pan kosmicznego zamku „Undine” oraz rycerz Odoaker Teobald von Drachenberg, wasal arcyksięstwa Löwensonne, wobec bezprawia czynionego na wydobywczej stacji JCM przez szubrawca Jeffreya Dokinsa zwanego „Chemikiem” względem poddanych JCM,  wobec absencji w tym miejscu jakichkolwiek przedstawicieli władzy cesarskiej, powołujemy doraźny sąd senioralny celem osądzenia zbrodni i bezeceństw wzmiankowanego złoczyńcy.

Czynności dochodzeniowe.

Wysłuchawszy zeznań świadków, których podpisy znajdują się na końcu niniejszego dokumentu dowiedzieliśmy się, że oskarżony dopuścił się następujących zbrodni: trucicielstwa, poprzez wytwarzanie uzależniających, odurzających substancji, niszczących osobowość i zdrowie człowieka, produkcji i rozpowszechniania środków wywołujących poronienie u niewiast, a zatem dzieciobójstwa, tudzież bluźnierstwa i konszachtów z wrogiem rodzaju ludzkiego, deprawacji i pogardy dla praw Boskich i ludzkich. Ponadto naocznie widzieliśmy ciało Wilhelma Logana, właśnie zmarłego wskutek przedawkowania wspomnianej substancji trującej, co poświadczone jest aktem zgonu, wystawionym przez tutejszego medyka ( w załączeniu).

Niezwłocznie udaliśmy się do siedziby rzeczonego szubrawca, gdzie ujęliśmy go wraz z zapasami substancji trucicielskiej. Skoro wina rzeczonego szubrawca została ewidentnie stwierdzona, przeszliśmy do następnego etapu postępowania:

Ogłoszenia Wyroku

Niniejszym skazujemy Jeffreya Dokinsa na karę śmierci, która z braku właściwego oprawcy zostanie wykonana poprzez wyrzucenie zbrodniarza do próżni kosmicznej. Niech Bóg zlituje się nad jego duszą.

 

– Spytaj go, czy chce się wyspowiadać. – polecił Fredegar Boothowi.

– On – wyspowiadać się? – zdziwił się szeryf.

– Każdemu trzeba dać szansę. – Stetten wzruszył ramionami. – A może trzeba go ochrzcić?

– Jeff, pytają cię, czy chcesz się wyspowiadać? – spytał Booth, pochylając się do klęczącego skazańca – I w ogóle, czy jesteś ochrzczony?

Chemik przekrzywił głowę i z ukosa spojrzał na sędziów. Był ochrzczony i chodził na manifestacje pod hasłem „powstrzymać chrześcijańskich faszystów” w podkoszulku z napisem „I’m atheist, debate me”.

– A co, jakbym się wyspowiadał, to mnie nie zabiją?

Fredegar zrozumiał pytanie i pokręcił głową.

– Nie, ale może diabły cię nie wezmą.

Skazaniec upadł na podłogę w spazmach histerycznego śmiechu. Fredegar stał osłupiały. „Dopiero co skowyczał przerażony, a teraz się śmieje, gdy rzuca mu się deskę ratunku?”

Kralle uznał to za odpowiedź, złapał go pod pachy, Booth za nogi, po czym wrzucili go do blaszanej trumny. Hans dobył sztyletu, ale zanim zdążył go użyć, Booth zatrzasnął wieko.

– Przytrzymaj to – powiedział.

– Masz jaja, chłopie. – odpowiedział wyraźnie zaskoczony Kralle. Chemik darł się i łomotał w środku, lecz nikt nie zaprotestował, gdy szeryf wziął do ręki spawarkę. Gdy skończył, do trumny podszedł Odo i położył na niej akt sądowy, który po kolei w milczeniu podpisali wszyscy świadkowie. Booth wcisnął duży czerwony przycisk i wózki zwolna ruszyły do otworu w ścianie, za którą znajdywała się katapulta. Światło nieco przygasło gdy ładowały się jej kondensatory, a potem rozjarzyło się znowu. Trumny rozpoczęły swoja bezcelową wędrówkę przez martwą pustkę kosmosu.

– Może ktoś chce coś powiedzieć? – zapytał Drachenberg.

– I został wyrzucony w ciemności zewnętrzne i był tam płacz i zgrzytanie zębów – rzekł pastor.

– Amen – powiedział szeryf.

„Człowieka diabły wzięły…” – myślał Fredegar gdy milczący uczestnicy egzekucji szli rozbrzmiewającym metalowym echem korytarzem. Mimo unieszkodliwienia złoczyńcy miał dziwne poczucie klęski. „Byliśmy na wojnie i zabijaliśmy ludzi, którzy może i byli grzeszni tak samo jak my, ale zapewne tak samo się spowiadali się i modlili. Teraz możemy modlić się za tych, których zabiliśmy i za wszystkich poległych, jako za naszych braci, którymi rzeczywiście są, a których los postawił po drugiej stronie włóczni. Niedobrze jest być świadkiem stracenia, ale o ileż gorzej widzieć zatracenie duszy ludzkiej.”

Koniec

Komentarze

– Sorry, Winnetou, – powiedział Bill, ostrożnie odkładając nóż na stół. – bez przecinka?

 

– Nie nas. On widzi diabły. – odrzekł Fredegar z przekonaniem. – bez kropki?

 

– Spytaj go, czy chce się wyspowiadać. – polecił Fredegar Boothowi. - Polecił

– Przytrzymaj to – powiedział.

– Masz jaja, chłopie. – odpowiedział wyraźnie zaskoczony Kralle. – usunęłabym kropkę i może zmieniła na “odparł”, bo wyżej jest “powiedział” (hm, w ogóle pozmieniałbym kilka “powiedział” na cos innego, bo moim zdaniem trochę ich za dużo; może: odparł, rzekł, stwierdził…)

 

Trumny rozpoczęły swoja bezcelową wędrówkę przez martwą pustkę kosmosu. – swoją

 

 

Pierwsza część taka polityczno-społeczna; tak czy inaczej, moim zdaniem potrzebna, bo wyjaśnia sytuację, w której przyszło się znaleźć Odo i Sally.

Druga część dużo bardziej dynamiczna… zamknięcie Chemika w metalowej trumnie, straszne, ale dobrze wymyślone :) Podoba mi się ten fragment.

 

Ogólnie bardzo dobrze się czytało :)

Nie nadążam z wieszaniem :)

Może dla tej części coś zmalujesz?

Ciągle mam do wykonania parę ilustracji do Trójkąta Sudeckiego i obiecane wielkoformatowe rysunki dla rodziców i teściowej, do których nie mogę się zabrać od paru miesięcy :(, a i portret psa dla kolegi z pracy…, ale już myślę nad rysunkiem dla Ciebie… Tylko mi się wciąż najbardziej podoba walka gladiatorów z poprzedniego tomu, ale, hm, te trumny… Zobaczymy :)

Zgadzam się z Katią.

Zauważyłam też, że sposób wprowadzania informacji w tekście stał się bardziej “naturalny”, czyli na plus. :) Jeśli pojawiają się opowieści nowego bohatera, to nie za długie, w sam raz, by utrzymać uwagę czytelnika. Zwiększa się też liczba ras/ religii, mam wrażenie, że świat powieściowy staje się coraz bogatszy, kiedy odsłaniasz kolejne fragmenty uniwersum.

Miło, że dotarłaś. Spodziewałem się z Twojej strony może nieco bardziej emocjonalnej reakcji :). Cieszę się, że rozwój całej tej historii podtrzymuje zainteresowanie czytelników. W tej części narracja faktycznie bardziej odpowiada Twoim oczekiwaniom, choć nie mogę tego powiedzieć o następnej. Tam znowu są historie rodzinne od narratora.

Chyba nie będzie emocjonalnej reakcji, przyzwyczaiłam się do świata z Twojej powieści. Zapomniałam napisać o trutce i dochodzeniu, ciekawy wątek, urozmaicający tekst.

Ech co za czasy! Kiedyś Cię pręgierz poruszał, a teraz…

Nowa Fantastyka